poniedziałek, 17 maja 2021

17.05.2021 - pn
Mam 70 lat i 165 dni.
 
WTOREK (11.05)
No i w Metropolii stwierdziłem w sobie symptom pogłębiania się we mnie dwóch zmian.
 
Pierwsza dotyczy moich obowiązków względem Szkoły. 
Może to brzmi dziwnie, bo jakie ja mogę mieć względem niej obowiązki? Ale skoro zobowiązałem się wobec Nowego Dyrektora do pewnych spraw, to trzeba to rozpatrywać w tej kategorii.
Normalnie, czyli dawniej, byłbym w Szkole raniutko, przed wszystkimi, już prawie w środku zawodowego dnia, gdy nadchodzili pracownicy i nauczyciele. A dzisiaj?
Zbierałem się niespiesznie. Uprzedziłem Najlepszą Sekretarkę w UE, że będę o 09.00, ale świadomie tak się grzebałem i nie miałem w sobie porannej samodyscypliny, że w Szkole pojawiłem się z karygodnym drzewiej dwudziestominutowym spóźnieniem. I nie miałem z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, tylko zwyczajowo przeprosiłem.
Rano wstałem przed siódmą (śmieciarze!) po kiepskim i krótkim śnie. Do północy, już po publikacji, czytałem, by potem przez całą noc, po 42. dniach nieobecności w tym nienaszomieszkalnym łóżku (chociaż ono akurat jest nasze), przewalać się tam i z powrotem. Ale o dziwo byłem w dobrym nastroju. To mógł być ten wtorkowy efekt, kiedy rano mam świadomość, że kolejny raz udało mi się opublikować wpis, mimo że formalnie (brak czasu, zaharowanie, szereg wyrzeczeń) pisanie powinienem odstawić na jakiś czas albo publikować raz w miesiącu, jak ostatnio sugeruje Żona widząc, co się dzieje.
Mógł to też być efekt tego, że byłem sam, nikt niczego ode mnie nie chciał (fachowcy) i znalazłem drobniutką lukę w ostatniej porannej rzeczywistości, aby chociaż na króciutko odreagowywać. Więc snułem się na całego szykując sobie śniadanie do pracy(?!), popijając kawę z zaparzarki i nawet, o poranna zgrozo, czytając książkę.
Krótko mówiąc zawodowo zdziadziałem i świadomie, nieodpowiedzialnie, się spóźniłem. 

Druga dotyczy mojego nastawienia do życia, jako kompleksowego procesu, w Metropolii. Od wielu lat wiedziałem, że ten miejski system życia jest chory, nieludzki. Ale z różnych powodów go tolerowałem a to z racji oczywistego przyzwyczajenia, a to obecności w nim rodziny i znajomych łagodzących swoją obecnością tę nieludzkość, a to wreszcie z faktu istnienia różnych cywilizacyjnych pułapek, które człowieka mamią i najczęściej ogłupiają. 
Nie odkryję Ameryki, co więcej powtórzę się, ale nic na to nie poradzę, że po 42. dniach nieobecności w Metropolii wszystkie moje zmysły się wyostrzyły. Dokuczał mi szczególnie hałas i smród, nadmiar ludzi i ich wszechobecność, kretyńskie uwiązanie w samochodowym pudle z przemieszczaniem się za pomocą tego szybkiego środka lokomocji kilkadziesiąt metrów raz na minutę, dwie i tak przez pół godziny, gdy cała droga mogłaby zając netto 5 minut jazdy albo 20 minut piechotą, a nawet zakupy w olbrzymich sklepach zwanych z polska supermarketami, hipermarketami lub centrami.

- O, ale z pana zrobił się taki chłopczyk?!... - odezwała się na mój widok Najlepsza Sekretarka w UE.
Nic dziwnego, skoro przez lata była przyzwyczajona do sztybletów zwiększających tylko o centymetr, ale zawsze coś, mój mikry wzrost, koszuli i marynarki, no i ciała większego o 10 kg. A tu przyszedł były dyrektor w tenisówkach, spodniach ciasno upiętych paskiem, żeby mu nie spadały i koszuli wyłożonej na zewnątrz.
Nowy Dyrektor był bardziej brutalny i dosadny.
- Jakoś pan tak zmizerniał... - odezwał się po zwyczajowym przywitaniu. 
Ustaliłem z nim, że każdorazowo, raz na miesiąc będąc w szkole, zajmę się dziennikami Bo tego nie cierpię (jednak artysta - niemy komentarz mój) i będę służył bieżącym doradztwem.

Po południu, po zakupach i po mękach spowodowanych wyostrzeniem się moich zmysłów i wrednemu, stałemu pchaniu się samoświadomości, zwłaszcza gdy siedziałem w autowym pudle, z dużą ulgą znalazłem się w Nie Naszym Mieszkaniu, tej quasi-oazie ciszy i spokoju. Postanowiłem normalnie żyć. Zjadłem skrzydełka przygotowane przez Żonę, które podgrzałem na oleju kokosowym według jej instrukcji, dzięki czemu stały się soczyste i chrupkie jednocześnie, czytałem, a nawet zrobiłem pranie.
Udało mi się w Szkole poplamić kawą nową koszulę, tę z Diverse, więc trzeba było ją wyprać, zwłaszcza że niczego nie wziąłem na zmianę na drugi dzień mojej obecności w Metropolii (to te 42 dni i wybicie z rytmu). Więc, żeby zapełnić jakoś pralkę, czy było trzeba, czy nie, wrzuciłem do niej ciuchy Żony wiszące lub leżące w różnych miejscach oraz drobiazgi Q-Wnuków.
Zadzwoniłem też do Trzeźwo Na Życie Patrzącej, która w rozmowie broniła mnie samego przed moją ostrą samokrytyką z punktowaniem ostatnich moich nieładnych zachowań i zaniedbań zachowując się zgodnie ze swoim blogowym imieniem, czyli z trzeźwym rozumieniem życia, jego uwarunkowań, a zwłaszcza naszych remontowych i wszystkich implikacji z tego wynikających. Krótko mówiąc usprawiedliwiała mnie przed samym sobą. Odwrotnie niż Konfliktów Unikający, na którego w takich sytuacjach mojej samokrytyki mogę zawsze liczyć. Widocznie słyszał, co mówię o sobie, bo z daleka dolatywało mnie, jak wszystko skwapliwie potwierdzał.

Zadzwoniłem również do Córci. Minęły 22 dni od czasu, kiedy dzwoniła do mnie. Wtedy to jakoś umknęło mojej uwadze, a potem... 
Można by powiedzieć, że u nich nic nowego. Ta sama jej praca, pierwsze zbiory z permakultury, ale...
Zięć wziął nocne dyżury w Amazonie i zapierdala, żeby nadrobić uszczerbek z powodu kretyńskich zarządzeń "pandemicznych" uderzających, miedzy innymi, w jego branżę. Wnuczka zaś rośnie i ostatnio o mało nie doprowadziła swojej matki do apopleksji. Relacja Córci była wstrząsająca.
Akurat Zięć był w pracy, domowe życie się toczyło, Wnuczka się bawiła i gaworzyła po swojemu. Nagle zapadła cisza i gdy Córcia się odwróciła, dziecko siniało i "odchodziło". Córcia nie straciła zimnej krwi, bo po pierwsze jest sobą, a po drugie żoną ratownika, i założyła, że Wnuczka coś musiała połknąć. Standardowe metody nic nie dały i gdy po kilkunastu sekundach wzięła ją na ręce Wnuczka się przelewała przez ręce, straciła przytomność. Córcia zaczęła reanimację stosując sztuczne oddychanie. Pierwsza seria nic nie dała, Wnuczka nadal nie oddychała, druga też nie, dopiero za trzecią złapała oddech, by za chwilę z oczywistą nieświadomością tego, co się stało i z nieświadomością stanu swojej matki być "jak nowa" i zacząć się bawić, jak gdyby nic.
Stan nieprzytomności trwał, według relacji Córci, jakąś minutę, a przyczyną mógł być nierówny i niewspółmierny rozwój układu nerwowego względem reszty ciała, w tym względem układu oddechowego. Chyba to dobrze zrozumiałem i nie piszę głupot.
Zięć z kolegami ratownikami chwalili później Córcię za jej podwójne zachowanie - profesjonalizm i zimną krew.
Byłem wstrząśnięty i pełen podziwu dla Córci.
 
ŚRODA (12.05)
No i moja obowiązkowość i samodyscyplina wróciły.
 
Już o 07.00 byłem w Szkole. Przed Najlepszą Sekretarką w UE. Do 14.00 siedziałem tylko nad jednym dziennikiem, żeby móc go zamknąć i odłożyć do archiwum. Od tego skupienia nad cyferkami i skrupulatnym usuwaniem zaległości (ponoć Nowy Dyrektor nie cierpi tego robić, to znaczy je tworzy i nie usuwa) rozbolała mnie głowa, ale satysfakcja pozostała. 
Ponieważ miałem jeszcze do załatwienia w Metropolii trzy prywatne sprawy, obmyśliłem taką trasę, żeby nie nadkładać kilometrów, zrobić półkole i uniknąć korków przy powrocie do Wakacyjnej Wsi.
Przez pierwsze pięć minut to mi się w miarę udawało, ale zaraz po tym ugrzązłem na jakimś skrzyżowaniu. Z każdych jego kierunków ruch był sterowany światłami na tyle skutecznie, że wszystkie samochody stały i żaden się nie przemieszczał. Klasyczny metropolialny klincz. 
Takich miejsc w Metropolii jest mnóstwo, a wynikają one z historycznych zaszłości, skomplikowanego układu ulic i tzw. inżynierii ruchu. Historyczne zaszłości powoli są usuwane, ale ze skomplikowanym układem ulic nic nie można poradzić, czyli z gówna bata nie ukręcisz. Za to tzw. inżynieria ruchu ma się dobrze. Przykładem to skrzyżowanie, a takich jest sporo. Na odcinku 150 m były trzy grupy świateł starających się bezmyślnie i automatycznie pogodzić interesy wszystkich stron, można by powiedzieć czterech stron świata. To znaczy moich/naszych, południowych, nazwijmy ich głównymi (bez świateł była to droga główna), pobocznych lewych, zachodnich (bez świateł podporządkowanych), pobocznych prawych, wschodnich (również oczywiście bez świateł podporządkowanych) i tych szczęśliwców, północnych, którym udało się przejechać pierwsze sterowanie, bo ci mieli największe szanse na to, aby samochód jechał.
Wbrew pozorom najmniejsze szanse na przemieszczenie auta choćby o 2 m miałem ja, czyli główny. Co z tego, że miałem kilka razy zielone światło, skoro nie wolno było mi wjechać na skrzyżowanie wiedząc, że nie będę go mógł opuścić. A dlaczego? Bo ci zachodni na swoim zielonym, po dwa, po trzy, wjeżdżali na lewy pas, który za 30 m się kończył, i na suwak wjeżdżali na główną z tymi wschodnimi, którzy mimo że podporządkowani, musieli mieć albo zielone, albo zieloną  strzałkę, więc mieli swoje 100 % szans, żeby wjechać na główną, a podejrzewam, że nawet więcej, bo na pewno wjeżdżali na późnym zielonym, czyli żółtym. Tak czy owak i jedni, i drudzy stawali się za chwilę północnymi i bramy do raju były blisko. Trzeba było tylko cierpliwie odczekać kolejne światła i przystanek tramwajowy. Za nim co prawda zapalało się regularnie to ostatnie zielone, ale najczęściej nie można było z niego skorzystać nie chcąc przejechać po pasażerach akurat wsiadających i wysiadających z tramwaju. 
Gdy tramwaj ruszał, pierwszemu szczęśliwcowi udawało się przedostać jeszcze na zielonym albo późnym zielonym, a ten drugi i ewentualnie trzeci zajmował natychmiast strategiczne miejsce najbliższe sygnalizatorowi narażając się tylko na niewybredne uwagi młodszych pasażerów połączone z wymachiwaniem rękami i pukaniem się po głowie lub na oskarżycielskie spojrzenia babć usiłujących wsiąść lub wysiąść z/do kolejnego tramwaju, który błyskawicznie się pojawiał za tym pierwszym.
Wszystko to wiem, bo sam przez ten WIELKI CYKL przeszedłem stając się po kilkunastu minutach północnym szczęśliwcem.
Postanowiłem po tym piekle, mimo że w końcu dostałem się do raju, natychmiast wracać do domu. Zadzwoniłem do Żony, żeby mi dodała ducha i potwierdziła, że tamte sprawy możemy załatwić na odległość albo  później. Żona ducha mi dodała, więc wracałem jak na skrzydłach spalając w katalizatorze na esce przy 140/godzinę czarne węglowe cząsteczki, niespalone w Metropolii. 

Od razu, co po przyjeździe rzuciło mi się w oczy, to wielkość liści klonów i brzóz. Po dwóch dobach szokująca zmiana.
Przy jednym Pilsnerze Urquellu i trzech kwachach posadziłem 4 brzozy, a Żona na początku sadzenia opowiedziała mi o ciekawej rozmowie z Drągalem, z której wynikało, że mógłby on popołudniami i w weekendy robić u nas pewne remontowe rzeczy niezależnie od "szybkiego i słownego" Cykliniarza Anglika.
Pracowałem w upale. Po raz pierwszy ubrałem krótkie spodnie, takie w kierunku przykrótkie, obszarpane, przysposobione drzewiej z długich, na których zrobiły się onegdaj dziury na kolanach.
- Wyglądasz w nich jak emeryt działkowiec. - skomentowała od razu Żona zanim rozpędziła się z głównym opowiadaniem.
- Faktycznie. - pomyślałem. - Białe chude łydki i te spodnie sugerujące lub grożące oglądającemu, że z powodu ich długości, a raczej krótkości, przy którymś ruchu mogą pojawić się genitalia działkowca wyciśnięte przez jego nachylone i wytężone ciało.

Druga zmiana nie rzuciła mi się w oczy, bo była sprytnie zakamuflowana. Ale Żona pokazała mi ją jako ciekawostkę. Otóż Berta skorzystała z nieobecności pana i na jego świętym, hołubionym miejscu, na brzegu Stawu, umościła sobie swoim cielskiem legowisko. Moja chluba, to do czego dążę, żeby wokół brzegów rosła piękna obwisła trawa, została zmiażdżona i wypłaszczona.
Według Żony Berta leżała tam kilka razy, za każdym razem dosyć krótko, bo z racji stromizny obsuwała się powoli do wody. Ale co z tego, że krótko, skoro swoją masą zrobiła takie wymoszczenie. 
Piękna, wysoka trawa została brutalnie stłamszona.
 
CZWARTEK (13.05)
No i rano zrobiłem tej cholerze legowisko.

Żeby jej dupsko nie obsuwało się do Stawu i żeby miała komfort w miażdżeniu mojej trawy. I to wszystko przed I Posiłkiem z zaangażowaniem poważnych narzędzi (piła Stihl, taczka, szpadel) i ziemi.
Z dwóch desek zrobiłem taki taras, który w zamyśle miał blokować osuwające się dupsko, podsypałem ziemię, żeby dla dupska uzyskać komfortowe, poziome miejsce zalegiwania i jako tako umościłem zleżałą i wygniecioną trawę.
Berta za jakiś czas przyszła, i owszem. Powąchała i tyle ją widzieli. Zupełnie nie doceniła mojego wysiłku. Może gdy przyjdą upały?...

Można powiedzieć, że dzień upłynął pod znakiem Cykliniarza Anglika. Na moje wczorajsze pytanie, kiedy dzisiaj będzie, odpowiedział, że o 09.00. Ale rano napisał, że będzie trochę później Bo jadę z kotką na sterylizację. O 12.00 napisałem, że dłużej nie możemy czekać, bo musimy jechać. Odpisał, że będzie po 16.00. I był.
Zdążyliśmy pojechać do dwóch wsi w powiecie Sąsiedniego Powiatu, kupić używane lustra, być po kolejne duperele w Bricomarche i zamknąć zlecenie w Zaprzyjaźnionej Hurtowni. Szykując się do rozmowy z Cykliniarzem Anglikiem spodziewałem się wszystkiego, więc wolałem zamknąć mu materiałowy dostęp do naszego konta. Za to sam osobiście zamówiłem materiały dla Drągala, z którym ustaliliśmy co i za ile będzie nam robił w sobotę po południu.

Rozmowa i rozliczenia przebiegły w dolnym apartamencie, sprawnie, w kulturalnej atmosferze, ale do czasu kiedy powiedziałem mu, że mu wypłacę wyliczoną kwotę, jak pozamyka wszystkie drobiazgi i powykańcza tak, żebyśmy mogli wreszcie wpuścić gości.
- To jest nieuczciwe! - Ja chcę tylko pieniądze za wykonane prace!
Nie pomogły moje kolejne, setne wyjaśnienia, tłumaczenia, pytania i wątpliwości. Powtarzane do obrzydzenia.
- Ja tak z panem nie będę rozmawiał! - użył swojego ulubionego zdania.
Cały czerwony na twarzy zerwał się i wyszedł. Idąc za nim apelowałem do jego rozsądku i prosiłem, żeby się uspokoił.
- Z panem nie będę już rozmawiał! - Tylko z żoną! - wykrzyczał przez ramię
- Ale Żona nie będzie z panem rozmawiać...
Nie słuchał.

Rozmowa, o dziwo, mnie zrelaksowała. Wreszcie on był moim zakładnikiem. 
Dla relaksu posadziłem dwie brzozy, ale gdy o zmierzchu wróciłem do domu, od razu zorientowałem się po minie Żony, że coś jest nie tak.
- Rozmawiałaś z Cykliniarzem Anglikiem?...
Okazało się, że tak. Zadzwonił do niej.
I od razu zaczęliśmy się kłócić. Nawet trudno powiedzieć, że była to kłótnia. Było to coś, co doprowadzało mnie do rozpaczy z powodu bezsilności i frustracji.  Nie wiem, co przeżywała Żona, ale na pewno było to równie fatalne.
Zastrzegłem, że od tej pory nie rozmawiam z Cykliniarzem Anglikiem, tylko Żona, czyli nihil novi.
I po co to wszystko?
A potem musieliśmy położyć się spać.
 
PIĄTEK (14.05)
No i rano wstałem kompletnie rozbity.
 
Niewyspany, z bólem głowy, brzucha i rozstrojem żołądka. Z samozaparciem musiałem nałożyć sobie samodyscyplinę. Nic mi nie pozostało. Myśl, że mógłbym siąść i płakać była niedorzeczna, śmieszna, niepoważna, idiotyczna, niewyobrażalna i oczywiście nic niedająca. Musiałem tylko rozumem narzucić sobie świadomość, że praca i obowiązki pozwolą wrócić do normy. Bo iskry w tym wszystkim nie było. Zgasła.
Ale natura i życie nie znoszą próżni. Czułem w sobie powolny rozruch za pomocą kawy i pozytywnego nastawienia. A gdy wstała Żona, ustaliliśmy, że jeszcze przed I Posiłkiem zinwentaryzujemy wspólnie wszelkie cykliniarskoangielskie zaległości. To od razu poprawiło nam humory. A potem, gdy przedyskutowaliśmy wszystkie braki wypisane na kartce, wszystko wróciło do małżeńskiej normy, zwłaszcza że z Cykliniarzem Anglikiem od tej pory niejako z powrotem miała kontaktować się Żona Bo ja z tym niesłownym...(tu proszę wstawić dowolne "łacińskie" słowo, a najlepiej od razu kilka) rozmawiać nie będę! Najwyżej 'Dzień dobry' i 'Do widzenia". A najlepiej to drugie...
 
Już całkiem w dobrych nastrojach pojechaliśmy do Powiatu. Po drodze, w sąsiedniej wsi, do Inteligentnego Auta wsadziliśmy na styk cztery fotele ratanowe, po dwa od dwóch różnych kompletów, żeby przymierzyć i zwizualizować je na gościnnych tarasach. 
W Powiecie głównym celem była Biedronka, bo kończył się zapas Pilsnera Urquella. Miałem zamiar kupić tylko jeden karton (15 szt.), więc Żona została w samochodzie. 
Czekała mnie miła niespodzianka z domieszką dziegciu. Była promocja 16%, 80 gr na butelce, ale już od kwoty 4,79. A niedawno Kaufland doszlusował z ceną do biedronkowych i z 4,49 zmienił na 4.69. Wiadomo, jedna sitwa i zmowa. A teraz Biedronka znowu wywinęła numer.
Zadzwoniłem do Żony, żeby jednak przyszła, ale z drugim wózkiem. Do obu zapakowałem 6 kartonów i byłem do przodu 72 zł.
Żona, gdy zobaczyła tę stertę, najpierw zwątpiła.
- Ale tyle nie zmieścisz! - miała na uwadze ratanowe fotele.
Szpilki bym nie wcisnął, ale kartony owszem. Bez problemu.
Potem ta ilość widocznie jednak wstrząsnęła Żoną, bo po jakimś czasie myślenia w czasie jazdy wróciła do powtarzanej co jakiś czas i nigdy niezarzuconej swojej idei.
- Dla mnie idealnie byłoby, gdybyś dziennie wypijał jedno piwo rzemieślnicze i wino do obiadu. - Wiem, że rzemieślnicze jest droższe...
Słowem się nie odezwałem, bo po co, skoro Żona zna moje nastawienie i powtarzane wielokrotnie argumenty. Ale tu powtórzę nudnie i niechętnie, że nie chodzi przecież o cenę i jakiekolwiek najlepsze rzemieślnicze, tylko o Pilsnera Urquella. Poza tym w upały zbliżam się do żoninego ideału męża w aspekcie picia alkoholu. Wypijam wtedy jednego Pilsnera Urquella i wino do obiadu, a resztę z przyjemnością nadrabiam kwasem chlebowym. A gdy jest chłód, dochodzi do tego jeszcze jeden Pilsner Urquell. Więc o co ten cały raban?

Po południu zmontowałem wreszcie  parapety na tarasowych balustradach i je ponownie pomalowałem. Jeśli jeszcze tylko pomaluję i w ten sposób zabezpieczę śruby i nakrętki przy kotwach, będę mógł uważać taras za sprawę całkowicie zamkniętą ze świadomością, że na chleb w ten sposób bym nie zarobił, ale że jednak zaoszczędziłem na fachowcach jakieś 3 tys. zł. Pomijam drobny fakt użerania się z nimi, różnych naszych ustępstw i na końcu spieprzenia przez nich całej roboty.

Posadziłem dzisiaj dwie kolejne brzozy - 13. i 14. Stanowi to 70 % brzozowej całości. 
Od jakiegoś czasu teren stał się mocno twardy, więc niezbędny stał się kilof. Z nadmiarem wybieram więc gliniano-żużlową twardość, żeby potem wsypać sporo dobrej i pulchnej ziemi. Wiem, że brzozy i tak, jako drzewa pionierskie, dałyby sobie radę bez tej mojej nadtroskliwości, ale inaczej nie potrafię.
 
SOBOTA (15.05)
No i dzisiaj  wpadło do nas Krajowe Grono Szyderców.
 
Na żaden nocleg, śniadanie, czy inne takie wygłupy, tylko żeby pomóc w pracach, które wymagały dwóch chłopów.
Krajowe Grono Szyderców zagroziło, że przyjadą 10.00 - 11.00, więc rano w te pędy odwiozłem dwa zbędne ratanowe fotele, wziąłem dwa do zestawu, zajrzałem do Zaprzyjaźnionej Hurtowni i wpadłem do Pół-Kamieniczki na pomiary nie dziwiąc się Żonie, która sama w ostatnim czasie wielokrotnie mierzyła to samo, a teraz kazała zrobić to mnie. Rozumiem ją, bo przecież ciągle ma nowe pomysły wypływające, między innymi z dostępności używanych mebli i ich cen.
Nie zdążyliśmy zjeść I Posiłku, gdy Krajowe Grono Szyderców nadciągnęło. Q-Zięć nie był skory do żarcików Spokojnie, praca nie zając... czy Pośpiech to jest wskazany przy łapaniu pcheł i mnie poganiał w jedzeniu Bo my musimy wyjechać o 16.00, bo mamy jeszcze do załatwienia kupno w Decathlonie fotelika i musimy zdążyć przed zamknięciem.
Czy muszę się powtórzyć i wspomnieć o niehumanitarnych warunkach życia w Metropolii? 

Robota aż gwizdała i huczała. Na dwie taczki i dwie łopaty. Wybraliśmy z opaski domu, z tej gościnnej części, piasek z odłamkami betonu i wsypaliśmy kliniec. Jednocześnie na granicy, przy furtce, ułożyliśmy granitowe kamienie, żeby łatwo było chodzić bez zbędnego i irytującego chrzęszczenia i trzeszczenia pod nogami. Wyszło cacuszko.
Potem, dla odpoczynku, rozegraliśmy mecz. Q-Wnuk zdecydował o takich samych składach jak poprzednio. I jak poprzednio wygraliśmy 10:8. Trzeba dodać, że się nam fuksnęło, bo ich bramkarz (Żona) praktycznie podarował nam swoimi interwencjami trzy bramki, a z kolei Q-Wnuk popisał się na bramce, przy sam na sam z Q-Zięciem, dwiema interwencjami na światowym poziomie. Wcale się nie wygłupiam, nabijam, koloryzuję lub podlizuję. Były takie, że nas wszystkich, dorosłych, wprawiły w osłupienie. Sytuacje dla bramkarza beznadziejne, 100% okazje na strzelenie goli przez Q-Zięcia, a jednak...
Przy wyjeździe Q-Wnuk zarządził składy na następny raz. Jedną drużynę mają tworzyć on, tato, mama, babcia i Ofelia, drugą dziadek. Uprzedziłem, że w takim razie będę grał na chama, bez litości, co spowodowało, że Żona i Pasierbica stwierdziły, że one tak grać nie będą i nie będą grać w ogóle. Zobaczymy.
Po meczu, dla relaksu, sprzątnęliśmy z Q-Zięciem cztery betonowe, zbrojone parapety. Dwa z nich leżały na trawie przed frontem Domu Dziwa od niepamiętnych czasów, kiedy liczna ekipa wymieniała okna w mojej tylko obecności, bo Żona z Bertą eksmitowały się na ten czas do Nie Naszego Mieszkania, a dwa okazały się według Żony niewypałem położonym na klińcu właśnie przeze mnie i Q-Zięcia za ostatnim pobytem Krajowego Grona Szyderców. Taczka za każdym razem aż jęczała, gdy wieźliśmy trzy reprezentatywne egzemplarze na miejsce tymczasowego magazynowania kilkunastu sztuk.
Jeden zaś ułożyliśmy tuż za naszą furtką, tak po skosie, gdzie zwyczajowo od "dawna" chodzimy wydeptując ścieżkę i niszcząc tamtejszą roślinność, do czego też przysłużyła się Berta, która za każdym razem przekraczając furtkę umyka w panice i popłochu przed panem, chociaż pan jej nigdy nic nie zrobił (wyjątek - odruchowe przyciśnięcie kolanem karczycha do framugi drzwi rok temu). 
Zastosowaliśmy metodę francuską w odróżnieniu od naszej, polskiej. We Francji na miejskich skwerach i w parkach sieją trawę i czekają, co będzie. Trawa rośnie, ludzie chodzą potrzebnymi im ścieżkami je wydeptując, a potem odpowiednie służby przystępują do grodzenia lub układania krawężników. U nas grodzą od razu. Wygrodzone ścieżki i alejki nie są używane, bo są wytyczone bez sensu według jakiejś chorej wizji urzędnika zza biurka, za to całość jest ozdobiona wydeptanymi, dzikimi ścieżkami i tabliczkami CHODZENIE PO TRAWIE SUROWO WZBRONIONE!

Ciekawe, że po wyjeździe Krajowego Grona Szyderców w ogóle nie czułem się zmęczony. A pracy przecież wykonaliśmy nie razy dwa, ale dwa koma siedem raza. Tak to jest, gdy pracuje się we dwóch.
To mi poprawiło niezwykle nastrój. I nie zepsuł go deszcz, który się rozpadał w chwili wyjazdu Krajowego Grona Szyderców. Miałem zaplanowane pierwsze w tym sezonie koszenie trawy Bo najwyższy czas minął tydzień temu. Byłem zadowolony, bo rośliny prosiły się o wodę. Jutro miałem je wszystkie podlewać wodą ze Stawu - jakieś skromne 15 kursów z konewką, bo pompy nie mam nadal gdyż Już jutro zrobię...
 
W Małym Gospodarczym zabrałem się za montaż trzeciej szafki do mieszkania w Pół-Kamieniczce. Po długiej przerwie, więc wyszedłem z systemu i z wprawy. Brakowało mi jednego elementu (emelentu). Na szczęście przyszła Żona przynosząc mi kwacha.
- Zobaczę w Internecie i przejrzę wszystkie rysunki. - zabrała mi szkice i zniknęła.
Miałem już zostawić tę meblarską niedoróbkę i zabrać się za kolejną szafkę, gdy wróciła.
- Moim zdaniem tym elementem jest ta szybka. - Co tu jest napisane? - podsunęła mi pod nos rysunek. - WITRYNA!
Ucieszyłem się niezmiernie, ale broniłem się, że ja takich słownych rzeczy nie czytam, tylko oznaczenia cyfrowe.
Szafkę pięknie skończyłem, co ponownie poprawiło mi humor. To zabrałem się za dwa stojaki na drewno. Mają stać u gości. Znowu mi coś nie grało i brakowało jednego elementu (emelentu), za to śrubek i nakrętek było w nadmiarze. Akurat przyszła Żona, więc zacząłem szydzić z producenta do czasu, kiedy Żona zapytała A to co?!... podsuwając mi pod nos "brakujący" element (emelent), który przy rozpakowywaniu 10 minut wcześniej odłożyłem kawałek dalej tak, że go już nie dostrzegałem. Znowu się ucieszyłem. 
- Aż strach pomyśleć, co ty tutaj wyprawiasz, jak mnie nie ma?... - Żona spojrzała na mnie ze strachem pomieszanym z ironią i śmiechem.
Wytłumaczyłem jej, że nic. Bo albo klnę i złorzeczę, albo wpadam w depresję mając przed oczyma wizję reklamacji, tygodniowych czekań i wielokrotnego użerania się z systemami.
Stojaki zmontowałem. Niczego nie brakowało i niczego nie było w nadmiarze.
 
Dzień był najlepszym z ostatniego okresu. Takie świetne połączenie pracy (mnóstwo spraw poszło do przodu) z życiem towarzysko-rodzinnym. Nie zmieniło tego mojego nastawienia ani nieposadzenie brzozy, ani Drągal. Miał przyjechać, obrabiać schody prowadzące do górnego mieszkania i stawiać mur, ale nie dał rady. Mocno przepraszał i obiecał niedzielę.

Dzisiaj nareszcie, po długiej przerwie, napisał Po Morzach Pływający. Ale o tym w następnym wpisie.
 
NIEDZIELA (16.05)
No i postanowiłem jednak w miarę na bieżąco się odgruzowywać. 

Wieś wsią a samopoczucie samopoczuciem. Ostatnio to samozapuszczanie się szło mi całkiem nieźle, ale wystarczył ostatni wyjazd do Metropolii, żeby ewidentnie stwierdzić, że trochę muszę z nim spasować. Pomijając wczorajszą kąpiel dzisiejsze ogolenie się spowodowało, że stałem się taki lżejszy, świeższy, jakby ubyło mi trochę lat. Tak więc samozapuszczanie redukuję o 50%, a jak będą upały, to nawet więcej.
Dzisiejszy późny poranek (wstałem o 07.00) w całości poświęciłem rekordowi Lewandowskiego. Przez ponad godzinę przenicowałem wszystkie artykuły, obejrzałem wszelkie wideo, wysłuchałem i przejrzałem niezliczone komentarze i wymądrzania, niektóre po dwa razy. Taki poranny onan. Na tyle mocny, że w kuchni rozpalałem dwa razy zapominając za pierwszym, że chcę przygotować miejsce do gotowania i przygotowania porannej strawy za pomocą drogocennych szczap, które wypaliły się doszczętnie nie wiedzieć kiedy i wszystko w kuchni wygasło.
Przypomnę, że wczoraj Lewy strzelił w Bundeslidze w tym sezonie 40. bramkę i tym samym wyrównał rekord Gerda Mullera (strzelił nam bramkę w półfinale Mistrzostw Świata w 1974 roku i RFN wygrało 1:0) z sezonu 1971/72. Lewy ma szansę na pobicie tego rekordu, bo przed Bayernem jeszcze ostatni mecz w tym sezonie.
Sprawdziłem - Gerd Muller żyje. W listopadzie skończy 76 lat. Cierpi na chorobę Alzheimera. Od 2016 roku przebywa w domu opieki społecznej. Według jego żony ...powoli odchodzi.
Lewy po strzeleniu rekordowej bramki uhonorował Gerda. Odsłonił spodnią koszulkę z jego twarzą i napisem 4EVER GERD. Sam zaś został uhonorowany szpalerem stworzonym przez piłkarzy, trenerów i działaczy Bayernu.

Dzisiejszy dzień był roboczy i owocny.
Do południa pojechaliśmy do sąsiedniego województwa odebrać rozkładany fotel do spania dla jednej osoby, w bardzo dobrym stanie, za 200 zł. Będzie potrzebny do Pół-Kamieniczki. Mamy tam zamiar przyjmować rodziny z dziećmi, maksymalnie cztery osoby, a dysponowaliśmy do tej pory dwoma łóżkami dwuosobowymi. A dzieci mogą nie chcieć spać razem, co oczywiste.
Wcześniej telefonicznie poprosiłem młodego człowieka, którego rodzice sprzedawali ten fotel, żeby precyzyjnie podał mi trzy wymiary - szerokość, głębokość i wysokość. Później się okazało, że młodzian spisał się bez zarzutu, co do centymetra. Według jego danych wychodziło mi, że patrząc na otwór bagażnika Inteligentnego Auta (w Terenowym, który dalej stoi, niczego nie musiałbym mierzyć; po prostu wrzuciłbym mebel nie zastanawiając się zmieści się, nie zmieści), na szerokości mam centymetr luzu, na głębokości całe mnóstwo, a na wysokości brakuje mi dobre 10 cm.
Wymyśliłem więc specjalny sposób wstawienia polegający najpierw na wciskaniu go do bagażnika wysokością, a potem ustawianiem jej maksymalnie do pionu, ale po przeciwprostokątnej, która wewnątrz kabiny była znacznie większa niż otwór bagażnika.Wychodziło mi, że może zabraknąć  centymetra, dwóch, więc odsłoniłem dach "usuwając" podbitkę. Fotel zmieścił się idealnie, na styk, a dokładniej na piczy kłak.
Gdy wróciliśmy, akurat pojawił się Drągal. Wykorzystałem okazję i pojechaliśmy do Pięknego Miasteczka, jak słusznie zauważyła Żona Zanim napijesz się Pilsnera Urquella. Fotel z racji jego gabarytów i wąskiego korytarza wstawialiśmy przez parterowe okno. Przy czym ja wstawiałem go oburącz na podłogę od wewnątrz, a Drągal jedną ręką od zewnątrz.

Drągal obrobił dzisiaj wszystkie betonowe elementy (emelenty) schodów prowadzących do górnego gościnnego mieszkania i postawił trzy warstwy kamiennego muru, który w przyszłości jeszcze bardziej będzie oddzielał jednych gości od drugich i zapewniał im kameralność. Słowem zrobił to, co u Cykliniarza Anglika mogłoby być zrobione Na Święty Nigdy albo i jeszcze gorzej - Ad Kalendas Graecas.

Dzisiaj Żona została niezwykle zaskoczona. W stałych rozmowach i jej planach przewijał się motyw zrobienia oddzielnego przejścia, takiej drogi, ścieżki wśród drzew, od parkingu, dla gości, tych z  góry, niekolidującego z przejściem dla tych z dołu. Zabrałem się od razu do roboty, bo cichość pracy współgrała z niedzielną aurą. Główne czynności zasadzały się na wytyczeniu przejścia i usunięciu zbędnych i przeszkadzających gałęzi. A w ścinaniu i usuwaniu jestem dobry. Stąd Żona od razu zastrzegła, że ona przy tym musi być.
Mnie, uzbrojonemu w mały oraz potężny sekator i piłę, wskazywała po kolei gałązki i gałęzie do usunięcia. Trzęsła się nad każdą i dodatkowo się wzdrygała, gdy potężnymi nożycami ciąłem, a ona słyszała chrupot, co niepotrzebnie przedłużało czas pracy, bo przed każdym kolejnym cięciem następowała dyskusja - ja chciałem ciąć natychmiast i obejmowałem dwustronnie strasznym metalem daną gałązkę, Żona chciała zostawić, czyli zjeść ciastko i mieć ciastko. Wyciąłbym więcej, zwłaszcza że Żona zostawiła dla gości taki ciekawy gałęziowy slalom, ale mi nie pozwoliła. Nie pomogły działające na wyobraźnię przedstawiane przeze mnie sceny, jak to wymarznięci i zmoknięci goście po nocy starają się dotrzeć do ciepłego mieszkania chlastani po drodze po twarzach mokrymi i zimnymi gałęziami. Trudno, ale co tam.
Gdy solidnie obiecałem, patrząc Żonie w oczy, że już żadnej gałęzi nie wytnę, a nawet gałązki, spokojnie poszła wycinać różne suszki. Niczego więcej nie wyciąłem, sprzątnąłem teren, wykarczowałem morze glistnika jaskółczego ziela i zrobiłem tajemną ścieżkę do środka tajemniczego ogrodu ogrodzonego przez drzewa, gdzie w przyszłości będzie miejsce odpoczynku i schadzek, bo postawię tam stół i dwie, może, ławki.
Żeby Żonę dodatkowo zaskoczyć, przy bramie wejściowej na posesję usunąłem cztery potężne kamole blokujące wejście do nowo zrobionego przejścia. Jeden kamol stanowił jeden przejazd taczką. Żeby go załadować musiałem zastosować specjalną technikę. Taczkę kładłem na boku, kamol wtaczałem do środka, po czym wykorzystując dwa punkty podparcia taczki (koło i jedno z dwóch konstrukcyjnych) taczkę stawiałem "na nogi". Sama jazda potem i wykiprowanie to był mały pikuś.
Żona była zachwycona.
- Bo myślałam, że owszem, kiedyś się zrobi. - Ale jak i ile to potrwa?...

Na deser zmontowałem przedostatnią szafkę. Widocznie była najprostsza, bo obyło się bez uwag i pomocy  Żony. A na koniec, gdy już zmierzchało, zacząłem układać okrąglaki przed naszą furtką, żeby bezpiecznie można było się poruszać, no i  żeby było ładnie. Pracy nie skończyłem i bardzo dobrze, bo ubijak stosowany przy klasycznych kamieniarskich pracach natychmiast dał mi w kość. Czułem się zdecydowanie bardziej zmęczony niż wczoraj, chociaż przecież wczoraj zrobiliśmy bardzo dużo.
 
Dzisiaj nadal nie posadziłem brzozy. Utknąłem na 70 %.
 
PONIEDZIAŁEK (17.05)
No i zacząłem dzień nietypowo -  od gimnastyki. 
 
Musiałem od razu, porannie, usunąć zmęczenie.
A ponieważ tkwi ono we mnie przez cały dzień i narasta, cały poniedziałek muszę przesunąć do następnego wpisu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał jeden normalny list.
W tym tygodniu Berta zaszczekała niezliczoną ilość razy. Najpierw Żona naliczyła 12 Ale zanim się zorientowałam, że to może być nasz pies, mogłoby wyjść nawet 16, a nawet 20! Większość była podwójna - tu Żona zademonstrowała z przejęciem dwa szczeki starając się obniżyć tembr głosu i nadać mu lampucerowaty charakter - A niektóre potrójne chau, chau, chau!  Ja sam byłem świadkiem sześciu szczeknięć, a potem oboje słyszeliśmy jeszcze kilka szczekających sesji tak, że ogólnie pogubiliśmy się w liczeniu. A wszystko za sprawą jeża, którego Berta wyszukała, obszczekała, by po znudzeniu dać mu spokój, a potem, za jakąś chwilę, idąc jego tropem znowu go odnajdywać i obszczekiwać. I tak kilka razy.
W związku z takim jej rozszczekaniem się od teraz przestajemy przeliczać liczbę szczeknięć, jako niewiarygodną, zwłaszcza że Berta po roku ostatecznie uwiarygodniła się jako pies. Co prawda dziwny, ale jednak... Może zaszczeka kiedyś na Cykliniarza Anglika, który nie spodziewając się tego mógłby narobić w gacie. Byłoby zabawnie.
Godzina publikacji 23.36.