poniedziałek, 24 maja 2021

24.05.2021 - pn
Mam 70 lat i 172 dni. 

WTOREK (18.05)
No i wracam do poniedziałku.
 
Wczoraj rozpocząłem prawdziwy sezon ogrodniczo-działkowy.
Rano najpierw miotaliśmy się po Pięknym Miasteczku odwiedzając dwa szklarniowe kompleksy w poszukiwaniu sadzonek pomidorów. W jednym już nie mieli, w drugim nie prowadzili. 
Ciśnienie od razu mi skoczyło i zaczynałem wpadać w panikę Bo co ja zrobię, jeśli już nigdzie nie dostanę, bo zabrałem się za późno?!...
Jako żywo stanęła mi przed oczyma sytuacja sprzed prawie dwudziestu lat, kiedy mieszkaliśmy w Biszkopciku w Metropolii. Wtedy korzystając z pewnej wiejskości miejsca, jak się potem okazało mocno złudnej, motywującej do pewnych działań, robiłem nalewki z wiśni i z orzechów. O ile orzechy były na miejscu (dwa piękne i dorodne drzewa) i można było sytuację na bieżąco kontrolować i decydować, czy już robić, czy jeszcze czekać, aż się zielenizna bardziej zawiąże, to wiśni nie mieliśmy. I jak się ocknąłem, to nigdzie nie mogłem ich dostać. Wszędzie słyszałem ku swojej zgrozie i histerii Panie, ale to już po wiśniach! Były jeszcze jakiś tydzień temu...
Pamiętam, jak zjeździliśmy, ja w amoku, Żona spokojna, z pół Metropolii od kiosku warzywnego do kiosku. Jakimś cudem udało się uzbierać 5 kg oczywiście słono przepłacając za każdy zdobyty kilogram.
Na szczęście targ w Powiecie nie zawiódł. Przy parkowaniu auta byłem co prawda miotany bezsilnością pomieszaną z beznadzieją, bo prawie wszystkie kramy i stoiska były pozamykane (jakaś znudzona pani siedząca przed swoim, sprzedającym środki czystości i tzw. chemię gospodarczą, odpowiedziała na moje pytanie W poniedziałki jest największe dziadostwo. Największy ruch jest w sobotę), a po placu przemykali nieliczni ludzie, ale badylarze stanęli na wysokości zadania i cztery kramy działały.
Kupiliśmy 5 sadzonek malinowego, 4 czarnego i 9 żółtego, razem 18, bo tyle zmieści się na jednej skrzyni z zachowaniem sensownych odległości, wszystkie koktajlowe. Oprócz tego 6 sadzonek pietruszki naciowej, bo ta posiana przeze mnie coś nie chce wschodzić i 2 cebuli siedmiolatki, bo szczypiorku nigdy za dużo. Z rozpędu kupiliśmy jeszcze ileś ziół do posadzenia i dopiero wtedy się uspokoiłem.
W ostatniej wolnej skrzyni posadziłem pomidory. A potem, żeby dopełnić startu sezonu ogrodniczo-działkowego po raz pierwszy w tym roku skosiłem trawę - przed naszą częścią domu i w Brzozowej Alei. 
Całe popołudnie pisałem przy stole na naszym tarasie. Zacząłem przy pięknej słonecznej pogodzie przy ekranie maksymalnie rozjaśnionym, żeby cokolwiek było widać i w podkoszulku, kończyłem przy maksymalnie ściemnionym, bo w ciemnościach za mocno dawał po oczach i w polarze, kurtce, rękawiczkach bez palców (Żona pożyczyła swoje martwiąc się przy tym, że jej rozepcham), w czapce na głowie i z kocykiem na kolanach.
 
Dzisiaj rano Żona przeczytała rewelacyjnie szybko wpis wczoraj późno opublikowany, bo przy swoim 2K+2M. Musiała intuicyjnie wyczuwać, że złożyłem w nim jakieś niedopuszczalne deklaracje, bo natychmiast po przeczytaniu zareagowała.
- Ale jak to?! - Nie będziesz pisał, że Berta zaszczekała? - Nie możesz... - Proszę, pisz.
No to poniedziałkową deklarację musiałem... odszczekać. Nawet nie dyskutowałem i nie starałem się logicznie argumentować, że przecież dotychczas także nie pisałem o jej szczekaniu, skoro nie szczekała, więc pisałem o jej nieszczekaniu. Ale co mi szkodzi.

Z rana rozpocząłem malowanie dwóch modułów, które będą stanowiły część ogrodzenia dolnego tarasu, gdy przyjechał Zaprzyjaźniony Warsztatowiec. Wczoraj odebraliśmy paczkę przez niego zamówioną z immobilizerem, komputerem i kluczykiem, czyli całym zestawem, który on gdzieś w Polsce znalazł, a który powinien był przywrócić do życia Terenowego. Ale po godzinnych próbach nie przywrócił. Jeden element (emelent) przy stacyjce nie pasował. Po internetowych zwrotnych działaniach Zaprzyjaźnionego Warsztatowca będziemy musieli z powrotem wszystko zapakować i odesłać nadawcy licząc, że odzyskamy 680 zł. 
Zaprzyjaźniony Warsztatowiec obiecał kolejny raz, że porozmawia z kolegą, jakimś kolejnym magikiem, czy coś tam w komputerze da się odciąć, a jak nie To wymienimy pompę działającą na linkę, mechanicznie, i będzie hulać. Tylko nie będzie centralnego zamka.
A po co mi centralny zamek? Kolejne cywilizacyjne rozpasanie. Całe komunistyczne życie spędziłem otwierając i zamykając kluczykiem za każdym wsiadaniem i wysiadaniem drzwi Syrenki, Malucha lub wreszcie Dużego Fiata i przeżyłem. Trochę tylko zmartwiłem się tą linką. Z komuny w tym temacie została mi trauma. Linka gazu w Syrence była jednym z niezliczonych elementów (emelentów) psujących się w tym pojeździe. Zrywała się. Nie na swoim drucianym splocie, tylko na takim zacisku. Znawcy jadący na urlop lub gdziekolwiek indziej wiedzieli (nieznawcy zresztą też), że tak się może stać i wozili ze sobą sznurek. Gdzieś na trasie, po zerwaniu się linki, łączyli nim pedał gazu z pompą i można było jechać dalej. Śmieszne było to, że przez lata komuna nie umiała sobie poradzić z tym zaczepem i konsekwentnie produkowała bubel. Ale wszyscy o tym wiedzieli i się dopasowywali do systemu.
Teraz też obowiązują systemy - wszechobecne komputerowe zarządzanie, między innymi w samochodach, i system produkowania urządzeń psujących się dzień po gwarancji bez możliwości płatnej później naprawy Bo to się nie opłaca. Lepiej kupić nowe.
 
Przez malowanie i smród farby, i przez emocje i nadzieję rozbudzone w związku z przyjazdem Zaprzyjaźnionego Warsztatowca oraz przez zaburzenie moich spokojnych porannych planów zaraz niedługo po jego odjeździe rozbolała mnie głowa.
- Po jodzie ci przejdzie - uspokoiła mnie Żona.
Nie przeszło, a po Pilsnerze Urquellu tak. Tyle tylko że musiałem odczekać sporo godzin pro forma, żeby móc się go napić. Więc cierpiałem w milczeniu.
 
Chyba już po tym, jak po pierwszych łykach przeszedł mi ból, wlazłem w tajemnicy przed Żoną na dach Domu Dziwa w poszukiwaniu ptasiego gniazda. Zachowywałem się bardzo ostrożnie przesuwając się przy jego krawędziach na siedząco. Gniazda żadnego oczywiście nie było, ale za to  stwierdziłem, że rynny po zimie są czyste, co zresztą wcześniej powiedzieli mi kominiarze. Ale czy można im wierzyć, skoro to też fachowcy ze swojej branży, a my po tak długich z nimi kontaktach...
Po czym wlazłem na mały daszek w pobliże tej feralnej czarnej rury nieocieplonej prze Cykliniarza Anglika. Starałem się z kolei tam dostrzec ewentualne gniazdo, ale nigdzie go nie było, a na pewno nie w szparze pomiędzy murem a  wciśniętą w niego rurą. Szpilki by nie wcisnął, a co dopiero ptaszka.
Zszedłem i poprosiłem Żonę, żeby dała mi jakieś dwie duże szmaty. Podeszła do tematu konstruktywnie, ale już sam pomysł owijania rury jej się nie spodobał. Uważała, że grubo przesadzam z tym porannym ptaszkowym hałasem. Wygrzebała mi jednak w Małym Gospodarczym dwie powłoki na kołdry sama siebie uspokajając i sobie odpowiadając.
- Tym poszwom to raczej nic nie będzie?... - Jak już rura będzie ocieplona, wypierze się je i będą zdatne do użytku.
Stojąc w rozkroku na palecie na plastikowym daszku owinąłem rurę na całej jej długości pilnując, żeby każdy centymetr metalu, po którym mały ptaszek mógłby skakać swoimi łapkami i pazurkami został zasłonięty i każdą poszwę mocno przed wiatrem zasupłałem. I nieopatrznie się przyznałem, że byłem na dachu. Oburzenie Żony i jej załamanie się moją głupotą wyrażane natychmiast i przeszkadzające w mojej ekwilibrystycznej pracy oczywiście mnie zirytowało, bo nie mam podzielności uwagi, a spadać z dachu, nawet z daszku, jednak nie chciałem. Nic dziwnego więc, że stałem się nieprzyjemny i opryskliwy.
I to był wieczorny gwóźdź do mojej trumny, nomen omen.
 
ŚRODA (19.05)
No i rano czekała mnie poważna rozmowa.
 
Bez żadnych wstępów i bez 2K+2M. 
- Jak myślisz? - jakbyś spadł z dachu, jak ja bym się czuła?! - postawiła na jedną szalę jej samopoczucie w obliczu mojej śmierci, a na drugą moje durnowate, nieodpowiedzialne i "śmieszne" zachowanie. - A wszystko przez to, że nie możesz przez ileś kolejnych nocy się wysypiać?... - zbagatelizowała mój problem. - Mówiłam ci już tyle razy, żebyś włożył sobie do uszu stopery.
- I jeszcze mogłeś zatkać wejście do gniazda i tam biedne małe ptaszki zginą z gło...- wzruszenie na chwilę zabrało Żonie głos.
Nie przekonały jej moje tłumaczenia, że żadnego gniazda tam nie było i nie mogło być, bo w przerwę między murem a  rurą szpilki by nie wcisnął. Zostałem w jej oczach bezlitosnym mordercą małych ptaszków. 
A potem Żona wytoczyła armaty. Przyczyną mojego opryskliwego i nieprzyjemnego zachowania względem niej jest Pilsner Urquell. To znaczy jego nadmiar. Według niej za wcześnie w trakcie dnia zaczynam i przez to staję się nieprzyjemny i arogancki.
Arogancki i nieprzyjemny względem Żony oczywiście nie chcę być, więc bez szemrania przystałem na nowe warunki. Pilsnera Urquella będę pić jednego zamiast dwóch i zaczynał go w ciągu dnia późno (dotychczas to był przedział 13.00 - 15.00). Resztę potrzeb pitnych będę nadrabiał kwachem, bez specjalnego cierpienia, i miętą z ogródka z cytryną, z lekkim cierpieniem. Wino do obiadu pozostało bez zmian.
- Ale pomijając alkohol... - kontynuowała Żona. - Bo oczywiście, gdybym była obcą osobą, traktowałbyś mnie inaczej. - Żeby łatwo było ci to odczuć, wyobraź sobie, na przykład, że jestem twoją koleżanką albo jakąś obcą babą... - Byłbyś milutki, że aż hej. - Ale wobec żony...
Jakaś prawda w tym jest, ale Żona zdaje się nie zauważać (może się przyzwyczaiła, a może uważa to za oczywiste i normalne), że w tysiącach momentów jestem dla niej miły taką zwykłą codziennością, a w drugim tysiącu w taki sposób, że jakaś koleżanka lub obca baba mogłyby tylko pomarzyć.
Ja tak uważam, ale cóż...

O 09.00 przyjechał Cykliniarz Anglik. Wydostał zepsuty kondensator z pompy i obiecał, że kupi nowy i go wstawi. Potem się rozliczyliśmy i omówiliśmy ramy dalszej ewentualnej współpracy. Czy ona będzie, zobaczymy po otrzymaniu kosztorysów. 
Niczym nowym mnie nie zaskoczył, bo znowu padły obietnice Wszystko w tym tygodniu - ocieplenie komina, położenie podłogi na korytarzu w Pół-Kamieniczce i kosztorysy.

O 11.00 w Pół-Kamieniczce odebrałem szafę, w elementach (emelentach) do złożenia, tę kupioną za 450 zł, której od razu nie mogliśmy wstawić z racji panującego remontu ciągnącego się w stylu cykliniarskoangielskim. Sprzedający nie robił z tego problemu. Gdy go z Żoną poznaliśmy, od razu było widać, że jest to osoba rzetelna i uczciwa. Żałowaliśmy, że kupujemy od niego tylko szafę I szkoda, że nie jest fachowcem, który by remontował nasz dom.
Sąsiadka z góry, matka, skorzystała z okazji, że się pojawiłem i mnie napadła. Ale bez swojej zwyczajowej agresji. Obiecałem, że poremontowy gruz sukcesywnie będę z podwórza sprzątał oraz że przez najbliższy rok zadbam o porządek przed Pół-Kamieniczką.
- Bo to już chyba minął rok, jak kupiliście Pół-Kamieniczkę? - upewniła się. - Myśmy z córką przez ten czas sprzątały teren przed budynkiem, to teraz przez kolejny rok wy. 
Zapewniłem, że jak najbardziej.
 
Dzisiaj panowała przez cały dzień taka głupia pogoda dezorganizująca pracę. Co chwilę padało, 5-10 minut, potem robiło się na jakieś kolejne dwadzieścia pięknie, by znowu padać krótko, wypogadzać się i tak na okrągło. Stąd latałem od Brzozowej Alei do Małego Gospodarczego. Udało mi się posadzić dwie brzozy (80%) i zmontować słupek, taką szafkę łazienkową, do Pół-Kamieniczki.
Przy montażu, już na samym końcu, nie mogłem sobie poradzić z najprostszym założeniem drzwiczek, bo miały takie nowe zawiasy, na zatrzaski, jakby te starszego typu komuś przeszkadzały.
Żona przybyła na ratunek, ale tym razem nie wniosła żadnej montażowej rewelacji. Co więcej, lekko się ścięliśmy. W ferworze dyskusji niechcący zrzuciła mi jeden mały element (emelent) konstrukcyjny, który, gdyby pękł (płyta), skomplikowałby, a może uniemożliwiłby montaż. Nic się nie stało, ale mogło, więc się opryskliwie zdenerwowałem. A byłem w trakcie jednego, tego późnego Pilsnera Urquella.
- To mam ci pomagać, czy nie?! - Żona natychmiast zareagowała.
- Nie!
Dzięki temu nie było dalszej eskalacji i dzień kończyliśmy sympatycznie.
Kładąc się do łóżka skomentowałem poranek.
- Jak to dzisiaj nad ranem było pięknie... - Żadnego trzepotania skrzydełkami na metalowej rurze, drapania po niej pazurkami... - Mogłem się wyspać. - Słyszałaś coś?
- Nie, ale mi tego brakowało i wcale mi nie przeszkadzało. - rozczuliła się.
Dobrze jej mówić. Opanowała bezbłędnie technikę akustycznego odizolowania się, do której wielokroć mnie namawiała i namawia. 
- Do jednego ucha wkładam słuchawkę, a drugie przyciskam poduszką i nic nie słyszę.
Pomijam fakt spania z obcym ciałem w ... uchu, nie do klaustrofobicznego przyjęcia przeze mnie, to jeszcze śpię bardzo czujnie, bo nie dość, że ktoś w tym domu musi czuwać, to jeszcze ta cecha wynika z moich atawizmów. Nie pierwszy raz stwierdzam u siebie pierwotną naturę psa, tu spanie w dowolnym czasie, w dowolnym miejscu i dowolnych interwałach, na stałym czuwaniu.
Żona ma naturę kota, a to inna bajka.
Drążyłem dalej temat ptaszków ironizując Jakie to one biedne...
- Nie  będę z tobą na ten temat rozmawiać. - ucięła Żona. 

Dzisiaj w momentach suszy parę razy łaziliśmy z Żoną po naszym terenie i odkryliśmy mnóstwo  zasianych dębów i dwa... klony. Żona chciałaby Bo takie biedne, żeby wszystkie rosły, najlepiej jeden obok drugiego, a ja stwierdziłem brutalnie, że wszystkie muszą pójść "pod żyłkę" Bo tyle dębów i tak, i tak nie będzie mogło koło siebie rosnąć. 
- Konkurencyjnie nie dadzą rady. - Poza tym nie dajmy się zwariować. - W kolejnych latach zasieją się nowe... - kontynuowałem racjonalną brutalność.
Stanęło na tym, że jeden zasiany dąb w takim najlepszym soliterowym miejscu zostanie, zwłaszcza że jest już całkiem duży (50 cm?), a dwa klony przesadzę na górkę. Przy okazji "odkryliśmy" skąd te dęby i klony się biorą. Nad Rzeczką, już za naszą posesją, blisko jej rogu, rośnie dorodny dąb i klon. I oba sieją jak głupie.
 
CZWARTEK (20.05)
No i z rana byłem u Stolarza Właściwego.
 
Wynikało mi z wczorajszej rozmowy, że się zobaczymy, ale tylko ujrzałem oparte o ścianę dwa przycięte moduły - cel mojego przyjazdu. Stolarz Właściwy musiał już być gdzieś na dachu, bo kładzie aż trzy.
Rano dla rozgrzewki, na głodniaka, posadziłem jedną brzozę (85%) i raz pomalowałem świeżo co przycięte i przywiezione moduły. Dzięki tak wczesnej porze mogłem obserwować z dużą satysfakcją, jak taki mały znerwicowany gnojek przysiadł na dachu, na rynnie, bo nie śmiał na rurze owiniętej przeze mnie dwoma kołdrowymi powłokami zawiązanymi na potężny supeł każda. Naocznie mogłem stwierdzić, w jaki sposób i skąd brał się ten dźwięk niosący się po rurze i niedający mi nad ranem spać.
Gnojek potrafił w sekundę z pięć razy podskoczyć w jednym miejscu na swoich łapko-pazurkach z jednoczesnym czujnym zwracaniem główki tam i z powrotem i trzepotaniem pieprzonymi skrzydełkami. Nie wiem, jak można było wykonać tak wiele różnych czynności  w tym samym czasie. Wyraźnie musiała to być samiczka. Może ta moja prosta i oczywista uwaga przyda się ornitologom na polu ich badań nad gnojkami?

Do południa pojechaliśmy do Zaprzyjaźnionego Wulkanizatora. Z wymianą opon jesteśmy przesunięci w fazie mniej więcej o dwa miesiące. W styczniu zmienialiśmy na zimowe, teraz na letnie. Wykorzystaliśmy pobyt w tamtych terenach i kupiliśmy w jakiejś wsi za 130 zł kolejny używany stół, a potem odwiedziliśmy Sąsiadkę Realistkę i Sąsiada Filozofa. U nich nic nowego oprócz faktu, że byczek okazał się być jałówką. Coś musieli w pierwszych dniach życia cielaczka przegapić, ale żeby aż tak? W końcu w Naszej Wsi mieszkają 20 lat i po drodze mieli wiele takich cielaczków. 
Dostawy sera i jajek wróciły do normy. Teraz jeszcze czekamy na masło.
Na odchodnym dostaliśmy od nich prezent. Żona wymyśliła, że fajnie byłoby, gdyby w Wakacyjnej Wsi było coś, jakiś ślad z Naszej Wsi, a konkretnie gałęzie wierzb z ich podwórka. Mnie zrobiło się jakoś tak przyjemnie i nostalgicznie. Chodziłbym wokół stawu patrząc na wierzby-drzewa wiedząc, że są stamtąd. Sąsiad Filozof dał nam dwa dorodne pniaki wygrzebane ze sterty podobnych przeznaczonych do  spalenia. Z ich boków wyrastały już zielone odrosty. A sami wycięliśmy sobie za przyzwoleniem gospodarzy świeże dwie gałęzie. Wszystko to zanurzyłem do 2/3 w Stawie w oczekiwaniu na wypuszczenie korzeni. Chociaż jedna ze szkół twierdzi, że to jest zbędne. Wystarczy wsadzić to żywotne bydlę prosto do ziemi i będzie rosło.
 
Od kilku dni poziom wody w Stawie jest rekordowo niski. Wykorzystałem więc sytuację i wyjąłem z mnicha ostatnią deskę. Tę, która przez całą zimę się kisiła na dnie i siłą rzeczy Stolarz Właściwy nie mógł jej właściwie wyfrezować.
Myślałem, że wystarczą gumofilce, ale nie. Poziom niski, ale wystarczyłby spokojnie, żeby woda wlała się do środka. Tak więc po raz pierwszy w tym sezonie przywdziałem wodery. Co więcej, musiałem obnażyć do pasa swój mikry tors, żeby nie zamoczyć podkoszulka i dosięgnąć rekami do dna próbując brechą wyjąć to napęczniałe i zaklinowane cholerstwo. Udało się.
Przy okazji wyczyściłem z mułu dno mnicha i włożyłem deski właściwe od Stolarza Właściwego. To wszystko zajęło sporo czasu, więc też sporo się naparadowałem po posesji ku zgrozie Żony. Trochę się oczywiście wychłodziłem, ale obyło się bez żadnej rozgrzewającej wódki. Jeszcze stałbym się opryskliwy. Wystarczyła tylko witamina C.
Nawet się przy tym moim paradowaniu nie speszyłem, gdy przyjechał Drągal układać kolejne dwie  warstwy muru. Musiał dostrzec moją siedemdziesięcioletnią żylastość.

W dzisiejszej zmiennej pogodzie (znowu żyłką nie udało mi się skosić trawy) Żona złapała trochę słońca do zdjęć i zrobiliśmy symulację ogrodzenia przy dolnym tarasie z dwoma modułami. 
Żona desperacko walczy ze stronami, uruchomiła Instagrama (dla mnie jakaś magia) i koresponduje z potencjalnymi gośćmi. Są pierwsze rezerwacje - ostatni weekend maja, pierwszy w czerwca i jakiś w lipcu. 
Piszę o tej desperacji, bo kiedyś przecież trzeba było zacząć "tę inwazję na Normandię". Inaczej sezon uciekłby i byłyby kłopoty. A w związku z tymi pierwszymi gośćmi z końca maja zaczęły nas dotykać nagle w przyspieszonym tempie dziesiątki dupereli, które w pewnym momencie mogą przestać być duperelami i urosnąć do rangi problemu. Bo fajnie byłoby, żeby, na przykład, gość złożył wieczorem swoje umęczone wypoczynkiem ciało na materacu powleczonym prześcieradłem. A przesyłka z IKEI idzie do nas kolejny tydzień. Albo żeby mógł na czymś zjeść posiłek i mógł wbić weń jakiś sztuciec. Nie wspomnę, że być może chciałby napić się piwa z jakiegoś naczynia, bo nie każdy lubi z butelki, którą z kolei przydałoby się otworzyć jakimś otwieraczem. Dziesiątki, dziesiątki...
Na co dzień nie zdajemy sobie sprawy z tej ilości takich drobiazgów, które nas otaczają i których używamy. Dogłębna świadomość tego faktu dociera do nas dopiero przy przeprowadzce i pakowaniu, i... przy gwałtownym wyposażaniu mieszkań dla gości.
Bez tych dupereli u nich na nic wtedy tarasy, balustrady, wypicowane łazienki, ścieżki, kozy i dziesiątki naszych innych realizacji. Gość mógłby się zdenerwować i miałby prawo.
Żona na szczęście stała się elastyczniejsza i nie zarzuciła co prawda  "permanentnego opracowywania inwazji na Normandię" w szczególikach, bo  gość jest święty, ale wobec GODZINY ZERO sama z siebie, czyli racjonalnie, podsunęła parę rozwiązań na wypadek, gdy IKEA albo inna SREA nie zdążyły na czas starając się nas organizacyjnie udupić. Czyli że damy radę.

Wieczorem o 20.00 mieliśmy po sporej przerwie obejrzeć dla zdrowia psychicznego jakiś film, ale Żona chcąc dopieścić gości jeszcze o 20.30 z nimi korespondowała, więc wróciłem na dół, na nasz taras przed domem i domontowałem jeszcze jedną nocną szafkę. Bo dzisiaj przyszły dwie paki. Gdy skończyłem wierzby i mnicha, zmontowałem dwa stoliki na gościnne tarasy i jedną nocną szafkę. Musiałem ubrać kurtkę, bo nie dość że lało, to jeszcze zrobiło się chłodno.
Filmu nie obejrzeliśmy - zaczęlibyśmy po 21.00, a przez to zarwałaby się noc i jutrzejszy dzień spędzalibyśmy w nieprzytomności. A na to sobie pozwolić nie możemy.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Trzymam mocno kciuki za pierwszych klientów którzy mają się wkrótce u Was pojawić.
Pozdrowienia z Setubalu. Ciepło i przyjemnie. Następny przystanek Lizbona.
(pis. oryg.)

A co napisał 15 maja? Cytuję w całości, bo skracanie nie oddałoby aury (pis. oryg.)
Emerycie. Gdybym trafił na takich fachowców to rozgonił bym ich na cztery strony świata.
Mam jednego i niezmiennie od lat jest solidny,punktualny i tani.
To takie zagajenie na początek.

Trochę się u mnie zmieniło pod względem zawodowym.
Zmieniły się godziny pracy, więcej obowiązków,ale innych niż poprzednio i mam ludzi którymi kieruję na co dzień.
A tak wygląda mój typowy dzień pracy w porcie.
Załóżmy, że wchodzimy do portu północy.
Cumowanie o 0200. Nie lubię być budzony w ostatniej chwili dlatego zazwyczaj wstaję co najmniej 40 min przed wyznaczoną godziną.
No to wstałem o 0120. Podlegli mi ludzie w tym czasie wykonują moje polecenia, tak aby po zacumowaniu szybko je dokończyć i złapać jeszcze parę godzin snu przed rozpoczęciem załadunku.
Zacumowaliśmy o 0200, ale pracę zakończyliśmy o 0400 z tego względu, że trzeba było dodatkowo opuścić relingi i otworzyć ładownię.Ze względów bezpieczeństwa nie mogliśmy tego zrobić odwrotnie czyli zajęło nam to więcej czasu niż planowałem.
W międzyczasie sprawdziłem nasze zapasy czyli generalnie ilość słodkiej wody, zmierzyłem gęstość wody w kanale portowym, spisałem ilości paliwa, oleju i wód zaolejonych, zmierzyłem i sprawdziłem zanurzenia statku. Wstępnie byłem przygotowany do DS który miałem przeprowadzić z niezależnym inspektorem o 0700.
Mając na uwadze rodzaj ładunku, godziny pracy i dotychczasowe wykonane czynności pozwoliłem załodze odpoczywać do 1200. Sam natomiast zaordynowałem sobie 2 godziny snu.
Czyli generalnie rano wstałem tylko ja.
A że zawsze chcę być dobrze przygotowany to  ponownie wstałem o 0600 aby spokojnie się przebudzić, coś zjeść.
Po zazwyczaj dobrym śniadaniu lepiej się pracuje i ma się więcej energii.
0700 rozpoczęła się inspekcja oraz inne czynności związane z przygotowaniem statku do załadunku.
Informacje dodatkowe to ile dźwigów będzie ładowało, jak szybko, kiedy przerwy, kiedy koniec lub wstrzymanie załadunku że względu na weekend. Generalnie rutynowe pytania chociaż niektóre są nieco inne jeżeli np są ograniczenia zanurzenia lub statek osiada na dnie.
O 0800 rozpoczął się załadunek.
Kontrola nad załadunkiem polega głównie na realizacji założonego wcześniej planu z modyfikacjami wynikającymi z różnych zachowań ładujących / dźwigowych lub operatorów dźwigów / . Zazwyczaj nie zmieniają raz ustalonych reguł, ale jak wszyscy oni też mają przełożonych, a oni czasem wymyślają zmiany które komplikują i tak nie prosty załadunek towaru.
Tym razem jednak nie było żadnych zmian oprócz krótkich przerw spowodowanych awariami dźwigów.
Generalnie załadunek złomu tego typu czyli stosunkowo lekkiego i przestrzennego nie sprawia żadnych problemów, a wręcz przeciwnie jest " przyjemny". Co to znaczy? Że właściwie to mógłbym pójść spać, a pracownicy portowi sami by załadowali statek. Takie cuda się zdarzają.
Nie mniej jednak nie mogę sobie na to pozwolić czyli praca do końca dnia, a w tym wypadku do 1700.
Tego samego dnia potwierdzono, że koniec załadunku dopiero w poniedziałek czyli 2 dni wolnego.
Dobra wiadomość zwłaszcza, że przez ostatnie 2 tygodnie średnia godzin pracy wyniosła u mnie 14 godzin. Potrzebowałam odpoczynku i odrobiny lenistwa. W piątek położyłem się spać o 2100, a obudziłem się następnego dnia o 0700, pełen sił i chęci do życia i pracy.
Takiej sytuacji mogłem tylko sobie wymarzyć. Spokojny początek z przerwą na przemyślenia i odpoczynek.
Sytuacja jest dynamiczna i pewnie taka pozostanie.
Szczegóły pozostawiam do naszego spotkania.

PIĄTEK (21.05)
No i z samego rana był Cykliniarz Anglik (?!).
 
Ale pompy nie naprawił. Wymiana kondensatora nic nie dała. Chyba zatarł się lekko silnik, bo przy starcie wirnika potrzebował lekkiego stuknięcia w migdał, czyli popchnięcia go ręką, śrubokrętem, czymkolwiek. Trudno to robić, gdy pompa jest złożona i zabudowana, no a przede wszystkim zanurzona w wodzie. Chyba skończy się na kupieniu nowej używanej. Na szczęście pada lub popaduje.
 
Całe dopołudnie poświęciliśmy na dokładne pomiary i analizę, co i ile potrzeba do ogrodzenia jednej strony dolnego tarasu oraz zrobienia drucianego płotu i w nim dwóch  furtek. Bo pierwsi goście zaczęli się dopytywać, czy teren jest ogrodzony ze względu na ich psa.
Teren jest ogrodzony, ale chcemy zrobić wewnętrzny płot, żeby móc spokojnie wyjść lub wyjechać. Temat w zasadzie nie jest nam znany, chociaż w Naszej Wsi zrobiliśmy podobny płot, trochę na odwal, tymczasowy. Przetrwał całe nasze życie w Naszej Wsi i się sprawdził. Skutecznie blokował Bazylowi, a później Bazylii, wejście na ogród. My zaś wchodziliśmy furtką zrobioną z europalety przyczepioną do słupka dwoma drutami.
W Wakacyjnej Wsi oczywiście takiej popeliny zrobić nie możemy. Nie przystoi. Stąd w Leroy Merlin intensywnie myśleliśmy i obliczaliśmy wszystkie elementy (emelenty) wspólnie z pomocną panią, a potem sami z podwójną koncentracją odrzucaliśmy wiele, jako zbędnych i przesadzonych. 
To nas mocno wyczerpało i groziło wcześniejszym pójściem spać, ale daliśmy radę. Udało się skosić trawę na gościnnym terenie i nawieźć trochę przesianej ziemi do ogródka. Ciągle jednak nie mogłem posadzić kupionych ziół, które marnieją w oczach, bo teren nie jest przygotowany. Z tego też powodu również nie mogłem posiać ogórków i cukinii, chociaż przecież dawno jest po zimnej Zośce i po zimnych ogrodnikach. I naprawdę nie wiem, kiedy to zrobię.
 
W końcu obejrzeliśmy film. O wszystko zadbam z Rosamund Pike z 2020 roku. Udało się dotrwać do końca. Rosamund Pike w roli wrednej cynicznej suki bardzo przekonywająca. 
 
SOBOTA (22.05)
No i dzisiaj postanowiliśmy trochę zmienić kierunek naszych zakupów. 

Dotyczył on miejsc, a w zasadzie jednego miejsca, gdzie było Bricomarche. Krótko mówiąc zawsze jeździliśmy do Sąsiedniego Powiatu. Ale ile można, zwłaszcza że ostatnio trwają w nim długie i uciążliwe roboty drogowe i to od strony Powiatu, więc ewidentnie mieliśmy dosyć stania w korkach, zwłaszcza ja. No bo czy to jest Metropolia?... Poza tym cała droga nieciekawa, nudna do bólu, obstawiona znakami "teren zabudowany".
Postanowiliśmy się wybrać do sąsiedniego względem Powiatu i Sąsiedniego Powiatu miasta powiatowego, rodzinnego dla Trzy Siostry Mającej i Skrycie Wkurwionej. Okazało się, że ma ono dokładnie taki sam zestaw sklepów jak w Sąsiednim Powiecie, w tym interesujące nas Bricomarche. A czas dojazdu również taki sam. Dodatkowo cała trasa miło nas zaskoczyła, a niektóre odcinki miały ciekawą, niepowtarzalną aurę, więc jechało się super.
Najprawdopodobniej nigdy byśmy do tego miasta nie zawitali, gdyby nie pretekst w postaci używanego ratanowego zestawu (fotel i stolik) za 200 zł przeznaczony do łazienki w Pół-Kamieniczce. 
Po naszym kilkugodzinnym pobycie ukształtował się nam oto taki obraz, do zweryfikowania przy następnej okazji.
Po pierwsze - jest to miasto życzliwych gadułów (czego akurat zaprzeczeniem są wymienione siostry, ale to już zupełnie inna kwestia). Para małżonków sprzedająca nam zestaw na tyle była wygadana, że każde z nich nie było w stanie poczekać, aż daną kwestię zakończy małżonek (zdaje się oboje wiedzieli, że to może nie nastąpić), więc mówili non stop, jednocześnie, przy czym tradycyjnie - ona do Żony, on do mnie. Oczywiście wszystko było sympatyczne i ciekawe, ale też w końcu musieliśmy się oderwać, bo gołym okiem było widać, że za chwilę zaproszą nas na kawę Bo tak dobrze się gada. Nie pomagały moje i Żony gwałtowne wybiegi wekslowania rozmowy na inne tematy i przerzucania bez uprzedzenia wajchy na inny tor. Było to samo - wszystko opowiedziane dogłębnie i ze szczególikami z zahaczaniem o nieznanych nam ich znajomych, itd.
A gdy już się wyrwaliśmy, w Rynku, gdzie parkowaliśmy, nieopatrznie i zupełnie niewinnie zapytaliśmy jakąś panią, parkującą obok Gdzie tutaj można by napić się kawy?
- A to państwo nie stąd?... - zerknęła na rejestrację.
- Nie, ale wie pani, gdy jesteśmy w jakimś miejscu, to staramy się je oswoić i, na przykład, pójść do kawiarni. 
Pani się strasznie przejęła i zaczęła się tłumaczyć, że ona tutaj mieszka stosunkowo krótko, bo przedtem... I w zasadzie nie chodzę do kawiarni ani restauracji, bo nie mam na to czasu.
- Ale od czego jest Google? - Zaraz coś znajdziemy.
Stojąc w pełnym słońcu długo nie mogła niczego z ekranu odczytać, co dodatkowo powodowało, że tym bardziej chaotycznie się po nim poruszała. A ja widząc coś takiego bardzo szybko traciłem nadzieję i siły.
- To może przejdziemy do cienia? - Żona odezwała się bardzo przytomnie.
Sytuacja pod jedynym bodajże drzewem w Rynku zdecydowanie się poprawiła, bo można było dostrzec plan miasta i chyba trasę. Tylko co z tego, skoro pani obracała się kilka razy o 360 stopni usiłując zlokalizować kierunki i potencjalną marszrutę cały czas nas zapewniając, że już za chwilę wszystko będzie jasne.
Dla mnie było jasne, że za wszelką cenę, trzeba się od tej pani odczepić, pójść do najbliższego rogu Rynku i samemu sobie dać radę. W końcu to nie Metropolia (mniejsze miasto niż Sąsiedni Powiat).
Słabłem coraz bardziej. Żona próbowała kilka razy podziękować i stosować wybieg mówiąc Ale my tak naprawdę to nie musimy do kawiarni. Pochodzimy sobie po pasażu...
Nie pomagało. W końcu wskazała nam ten róg, do którego intuicyjnie chcieliśmy podążać jakieś 15 minut temu i życzyła nam przewrotnie miłego dnia.
- Matko jedyna! - powiedziałem do Żony, gdy się oddaliliśmy. Nie wiem, co jeszcze mówiłem a propos i to dość głośno, gdy nagle pani pojawiła się koło nas nie wiedzieć skąd, niczym królik z kapelusza.
- Tak, ja myślę, że to będzie ta ulica. - zaczęła iść z nami. - Ja co prawda tam nie idę, bo mam umówioną wizytę u kosmetyczki...
- Przepraszam - zagadałem w połowie ulicy desperacko do jakiegoś faceta - gdzie jest kawiarnia...
- O tu zaraz, na końcu ulicy. - machnął ręką.
- O, wiedziałam, że to będzie tutaj. - odezwała się nasza pani. - To miłego dnia!
W kawiarni pani kelnerka też miała gadane niczego sobie, ale można to było podciągnąć pod profesjonalizm obsługi.

Po drugie - w ładnie odrestaurowanym Rynku nie było cienia kawiarni, restauracji, jednego choćby parasola. Za to parkujące auta jak najbardziej. Katastrofa!

Gdy byliśmy w Bricomarche zadzwonił Prąd Nie Woda.
- Czy wytrzyma pan jeszcze dwa tygodnie? - Teraz zanikają mi całkowicie te stare ścięgna, a powoli organizm wytwarza nowe. - Więc wskazane jest, żebym nogi nie nadwyrężał.
Chyba to dobrze zrozumiałem. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że wytrzymam.
 
Do domu zdążyliśmy wrócić w punkt. Na tyle, że Żona spokojnie na Ipli wykupiła mi transmisję ostatniego meczu Bayernu z Augsburgiem.
Było warto. Dramaturgia rodem z kiczowatych filmów amerykańskich, gdzie scenarzyści prześcigają się w tworzeniu kiczu i/lub łopatologii. Tylko, że tutaj rzecz działa się naprawdę. Smaku całości, zwłaszcza nam Polakom, dodawał fakt, że bramkę Augsburga bronił Polak, Rafał Gikiewicz i robił to świetnie broniąc ileś tam strzałów, w tym Lewandowskiego. I kiedy się wydawało, a w zasadzie już się było pogodzonym z faktem, że Lewy "tylko" wyrówna rekord Mullera, w ostatniej akcji meczu Gikiewicz obronił strzał jednego z napastników Bayernu, ale piłkę "tylko" odbił. Dopadł ją Lewy, z takim samym instynktem napastnika zabójcy, jaki swego czasu cechował Mullera i zdobył bramkę. Sędzia zaraz potem mecz zakończył i nawet nie ukarał Lewandowskiego żółtą kartką za niesportowe zachowanie (Lewy z radości ściągnął koszulkę) zachowując się z klasą.
Tak więc od dzisiaj rekord w strzeleniu największej liczby goli w Bundeslidze w jednym sezonie należy do Roberta Lewandowskiego i wynosi 41 bramek. O jedną więcej niż dotychczasowy 49. letni rekord Gerda Mullera.

Ledwo skończył się mecz, zadzwonił Gruzin.
- Co robicie wieczorem? - Może byście wpadli?
Odmówiłem i podziękowałem. Głupio mi było, jak cholera, bo to już drugi lub trzeci raz. Tłumaczyłem, że za tydzień mamy pierwszych gości i że finiszujemy.
- Ok, nie ma sprawy. - Następnym razem. - odparł jak zwykle.
Żona usłyszała rozmowę.
- Wiesz, głupio tak. - Może wpadlibyśmy na jakiś czas z zastrzeżeniem, że długo siedzieć nie będziemy, no i z uważaniem na Gruzina i jego To jeszcze kropkę.
To zadzwoniłem.
- Przyjdźcie na osiemnastą. - odparł jak zwykle krótko.
- Ale wiesz... - zacząłem tłumaczyć, usprawiedliwiać się i przepraszać.
- Dobra, dobra, nie gadaj. - Przychodźcie!
Przyszliśmy całkowicie na krzywy ryj, dodatkowo tak jak staliśmy, bez przebierania się.  
Byli już u nich jacyś znajomi, zaprzyjaźniona z nimi para. Później się okazało, że mieli towarzysko wiele do zaoferowania, ale początki były sztywne.
Oboje mieszkają w Pięknym Miasteczku i razem z Gruzinką i Gruzinem są tubylcami z krwi i kości. Wspólne dzieciństwo, szkoła, znajomi, sprawy. Ona w pełni kontaktowa, on o nieprzyjemnym zachowaniu, do którego należało się przyzwyczaić i nie brać tego do siebie. Gdy mu na początku rzadko zdarzało się mówić do mnie, a trochę częściej odpowiadać na moje pytania lub poruszane problemy, ani razu nie patrzył nie dość, że w moje oczy, to w ogóle na mnie. Mówiąc oś twarzy względem mojej miał skręconą o więcej niż 45 stopni. Można by więc powiedzieć, że się ode mnie odwracał. Należało to odbierać, jako poważny nietakt z jego strony i formę lekceważenia rozmówcy. Sam sobie się dziwiłem, bo wcale tak jego zachowania nie interpretowałem. Raczej składałem to na karb jego kompleksów i/lub nieśmiałości. 
W miarę upływu czasu, wzajemnego poznawania się i To jeszcze kropkę następowało wyraźne wyluzowanie. A lody, jeśli w ogóle istniały, stopniały, można powiedzieć, gdy okazało się, że on w zasadzie pije tylko Pilsnera Urquella, a ona opowiadała o prowadzonych przez nich nad morzem mieszkaniach do wynajęcia i to w miejscu, które swego czasu dobrze poznaliśmy i poważnie braliśmy pod uwagę do stałego życia i uwiązania.
W sumie siedzieliśmy dwie godziny, bardzo przyzwoicie i z samodyscypliną. 
W domu byliśmy na tyle wcześnie, że odważyliśmy się jeszcze obejrzeć 1. odcinek 1. sezonu duńskiego serialu Rząd. Po The Crown musieliśmy przyzwyczaić się do nowych realiów, a przede wszystkim do innych twarzy. Były takie specyficzne, skandynawskie.
Ale na serial się zanęciliśmy.
- I pomyśleć, że pije Pilsnera Urquella... - rzuciłem bardziej do siebie kładąc się spać.
- No tak, to już nieważne, że nie patrzy w oczy... - I co by nie powiedział, to jest genialne. - dodała Żona również kładąc się spać.
 
NIEDZIELA (23.05)
No i samodyscyplina samodyscypliną a kac kacem.
 
Nie był straszny, ale jednak. I co z tego, że wstałem o 08.00. 
Mój organizm, podparty doświadczeniem, mi mówił, że najlepiej będzie, jak zabiorę się za fizyczną pracę. Więc zanim wstała Żona i przyszła do mnie, ja już sadziłem brzozę. Twarda, ubita ziemia tylko dobrze mi robiła, bo szpadel się jej nie imał i musiałem się zdrowo namachać kilofem. A gdy do tego dołożyłem sobie koszenie kac przeszedł. Niepotrzebna była kawa, która zresztą zupełnie porannie mi nie smakowała.
Po I Posiłku, oszczędniejszym jednak niż zwykle, zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Z Żoną Dyrektora i Mężem Dyrektorki przegadaliśmy spory kawał czasu, bo i spraw do obgadania było wiele. Zostaliśmy zaproszeni na 7. lipca. Mąż Dyrektorki będzie obchodził dwa poważne jubileusze - XX-lecie działalności dydaktycznej i XL-lecie pracy artystycznej. Przez wojewodę i prezydenta miasta ma zostać uhonorowany stosownymi dyplomami i nagrodami pieniężnymi.
Wątpimy, abyśmy mogli się ruszyć, chociaż bardzo byśmy chcieli. Bardziej prawdopodobny jest ich przyjazd do nas. W rozmowie wstępnie zaczęliśmy ich namawiać na tygodniowy urlop u nas w 2. połowie sierpnia.

Od południa zabrałem się za górne gościnne mieszkanie. Ostatni karnisz zamontowałem bez pudła, z Żoną daliśmy radę pewnej specyficznej lampie, która zawisła nad kuchennym blatem i nawet po włączeniu świeciła, a potem jeszcze zamontowałem w łazience wieszak naścienny i przy drzwiach wejściowych odbojnik, czyli stopdoor, jak mówi Cykliniarz Anglik.
Zaś przy ceramicznej kuchence Amica poległem i to nie z mojej ani Żony winy. Kupiliśmy dwie, kto wie, czy nie rok temu. Miały być nablatowe, a dzisiaj po rozpakowaniu okazały się wpuszczane w blat.
W tej sytuacji nowym blatom wykonanym w pocie czoła przez Szybkiego  Stolarza groziło wycięcie otworów i to wzdłuż, żeby nie naruszyć spodnich, ukrytych listew montażowych. A skoro wzdłuż, to drastycznie mogła się zmiejszyć powierzchnia robocza każdego z nich. 
I to Żona wpadła na pomysł, żeby zrobić system hybrydowy - nablatowo-wpuszczany. Po prostu w zrobioną przez stolarza specjalną ramę, coś na kształt ramy do obrazu, ale oczywiście o odpowiednich parametrach, wpuści się kuchenkę i będzie sobie stała na blacie, wpuszczona, ale nie w blat.
Natychmiast zadzwoniłem do Stolarza Właściwego. Temat podjął.
- Niech pan przyjedzie jutro z kuchenką o 07.00, bo potem będę na dachu. 

Dzisiaj miałem jeszcze ambitny plan pisania, ale skoro zrobiła się 20.00, poległem. Nawet nie słyszałem, kiedy przyszła Żona.

PONIEDZIAŁEK (24.05)
No i dzisiaj zacząłem pisać wraz ze wschodem słońca.
 
W punkt, o 04.28. A wstałem o 04.00.
O 07.00 byłem już u Stolarza Właściwego. Przegadaliśmy temat i to on zwrócił uwagę, że spodu "skrzyni" nie można szczelnie zamykać, bo którędyś ciepło musi uciekać. Trochę się tym zmartwiłem, ale od razu przedstawił mi projekt, który mnie uspokoił.
- Niech się pan nie martwi. - Zrobię tak, żeby było inteligentnie. 

Cały ranek stresowałem się zwrotem dwóch paczek - komputera do Terenowego i feralnych dwóch harmonijkowych lamp. Gdyby to wszystko zależało ode mnie, poszedłbym na pocztę, wysłał i zapomniał. Ale w to wmieszany był Zaprzyjaźniony Warsztatowiec, Internet i Żona, która postanowiła paczki wysłać z paczkomatu. To już było ponad moje nerwy. Od razu rozbolała mnie głowa. Ale gdy paczki ładnie i bezpiecznie zapakowaliśmy, ale przede wszystkim, gdy sam je wsadziłem do paczkomatu i zobaczyłem, że się mieszczą w jego czeluściach, od razu mi odpuściło. Spokojnie mogliśmy w Powiecie kupić deski na kolejne wzmocnienie modułów ogrodzeniowych przy schodach i przy dolnym tarasie, a przede wszystkim 6 m2 kafli do przedpokoju w Pół-Kamieniczce, 2 worki (po 25 kg każdy) kleju i śmiesznie lekki, bo 5.kilogramowy worek z fugą. Wszystko sam załadowałem, a potem rozładowałem coś wspominając Żonie o siedemdziesięcioletnim mężczyźnie.

Jakby tego było mało, dzisiaj przyjechała wreszcie IKEA. Jedną paczkę sam wstawiłem do Dużego Gospodarczego, a drugą niezwykle potężną i ciężką musieliśmy wtargać we dwóch.
- A damy radę? - zapytałem 22-23. letniego kierowcy.
- Na pewno. - odparł. - Skoro ją sam załadowałem.
Odebrałem to jako komplement. Oto taki młodziak traktował mnie partnersko.
W paczkach są kubki, sztućce, szklanki, kieliszki, otwieracze, skrobaczki, wyciskacze i Bóg wie, co jeszcze. Gdy Żona czytała, zresztą na moją wyraźną prośbę, całą listę ze swojego zamówienia w połowie już usypiałem. Dziesiątki, dziesiątki...

Wieczorem albo ja odebrałem energię wysyłaną przez Stolarza z Gór (Wolnego Stolarza), albo on moją. Będąc w łazience myślałem o nim zniechęcony Bo przecież okiennice zamówiliśmy chyba we wrześniu tamtego roku i co? I nic. O co tu chodzi? Zacząłem w myślach za pewnym wcześniejszym podszeptem Stolarza Właściwego konstruować okiennice z gotowych modułów, które ostatnio widzieliśmy w Leroy Merlin. Nawet się w ten temat wkręciłem wiedząc, że z pewnymi sprawami dam sobie radę, a w innych pomoże mi Stolarz Właściwy. I bez łaski.
- Stolarz z Gór pyta właśnie, czy może przyjechać z okiennicami w niedzielę, ewentualnie w poniedziałek. - Żona przeczytała maila i znacząco spojrzała na mnie.
Opowiedziałem jej o moich przemyśleniach w łazience.
- To chyba w tej sytuacji ten mój pomysł zarzucę i nie będę go cyzelował. - Przestanę się nad nim zastanawiać...
- Zastanawiaj się, zastanawiaj. - Ile to już razy Stolarz z Gór przyjeżdżał i co?...
Ustaliliśmy ze względu na gości, którzy będą od soboty do poniedziałku, żeby przyjechał w poniedziałek. Ale i tak mi się nie chce wierzyć.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. (spełniam prośbę Żony)
Godzina publikacji 23.10.