31.05.2021 - pn
Mam 70 lat i 179 dni.
WTOREK (25.05)
No i wstałem dzisiaj nieprzytomny.
Po wczorajszej późnej publikacji i niecałych sześciu godzinach snu.
Rano długo nie zabierałem się za sprawdzanie wczorajszego wpisu, tylko uprawiałem spory onan i czytałem wszystko, co tylko się dało, o rekordzie Lewandowskiego. Dopiero, gdy wstała Żona, cyzelowałem wpis.
Nic nie zapowiadało we mnie ostrego kryzysu, który dopadł mnie wieczorem z apogeum, gdy wracałem od Stolarza Właściwego. Po I Posiłku standardowo zabrałem się do roboty, ale szło jakoś tak opornie. Wspólne z Żoną wieszanie kuchennej lampy w dolnym gościnnym mieszkaniu, czy wieszanie wieszaka w łazience urastało do sporego problemu, zabierało ponad miarę czas i siły przy niekończącej się gimnastyce - i raz góra, i dwa dół, i trzy góra i cztery dół, i pięć góra, i... A teraz proszę państwa proszę stanąć w rozkroku i robimy skłony... i raz, i dwa, i trzy, i cztery, i pięć. Dziękuję. Teraz proszę nogi złożyć razem i podnosimy nogę prawą ugiętą w kolanie, po czym lewą i tak pięć razy - i raz, i dwa i trzy... Dziękuję. Teraz proszę państwa...Zawsze i za każdym razem, gdy montuję meble, wieszaki, lampy, balustrady, karnisze i dziesiątki podobnych wymagających niezliczonych skłonów, wejść i zejść na/z drabiny, ekwilibrystycznych czasami pozycji, żeby ze śrubokrętem lub z wiertarką dotrzeć w trudno dostępne miejsce, nieustannego klęczenia na kolanach, staje mi przed oczyma i uszami poranna, dziesięciominutowa audycja poświęcona gimnastyce prowadzona przez sympatycznego pana do fortepianowego akompaniamentu.
Prowadzącym był Karol Hoffmann z Poznania (stamtąd leciała audycja), najpopularniejszy trener fitness czasów PRL-u (Nóżka w lewo, nóżka w prawo. Ramiona w górę. Wdech. Wydech). Audycja zaczynała się w Polskim Radiu o 05.50, kończyła o 06.00. Od marca 1946 do lutego 1971 roku panowie (przy fortepianie Franciszek Wasikowski) nagrali ponad siedem tysięcy audycji. Cykl przerwała nagła śmierć Hoffmanna.
Kilka niezapomnianych cytatów z audycji:
"Przystępujemy do rozgrzewki porannej. Wykonanie u progu dnia kilku celowo dobranych ćwiczeń ruchowych to doskonały sposób na zachowanie sprawności mimo mijających lat. Proszę to wziąć pod uwagę i stanąć obok otwartego okna".
"Klatka piersiowa ładnie uwypuklona. Cofnąć teraz lewą nogę do prawej i opuścić tą samą drogą ramiona. dwa".
"A teraz taki sam wykrok nogą prawą ze wznoszeniem ramion w górę. Trzy. Prawa do lewej i ramiona w dół. Cztery".
"Proszę wysunąć lewą nogę w przód i jednocześnie unieść oba ramiona w łokciach wyprostowane. Raz!"
"Wznosząc ramiona, proszę wykonać wdech. Opuszczając ramiona, głęboko wypuszczamy powietrze z płuc.".
Już wtedy byłem nienormalny, bo tak wcześnie, jako dziecko, a później nastolatek, wstawałem, to raz, i słuchałem tej audycji, to dwa. Oczywiście w trakcie się nie gimnastykowałem, to trzy, bo czy ktoś widział gimnastykującego się niepotrzebnie dziesięciolatka? Wystarczyły całe dnie spędzane w Rodzinnym Mieście nad rzeką i granie w piłkę.
Co innego teraz. Ledwo się taki urodzi, a już rodzice biegają z niemowlakiem na gimnastykę korygującą, bo święty lekarz stwierdził, że coś jest nie tak z bioderkami biednego niemowlaka, że nie wspomnę o późniejszych, słono opłacanych i zabierających czas zajęciach korygujących wadę postawy i naprostowujących kręgosłup wykrzywiony nad komputerem lub smartfonem.
Po południu pojechaliśmy do Pięknego Miasteczka. Na kolejne pomiary w Pół-Kamieniczce i do odkrytej przez Żonę krawcowej ze stertą zasłon i nie wiem czego jeszcze, do skrócenia, wydłużenia, przycięcia, odcięcia, obrobienia, obszycia i przyfastrygowania.
- To ja tu zostanę na ryneczku, odsapnę. - zakomunikowałem.
- Nie chcesz iść ze mną? - Żona się zdziwiła. - Ta krawcowa jest bardzo sympatyczna i konkretna.
Nie wiem, co to miał być za argument w sytuacji spotkania się dwóch kobiet, które miały przedyskutować to skrócenie, wydłużenie...
Nie dałem się nabrać.
Nie czekając aż Zona zniknie w drzwiach wystartowałem do pobliskiej cukierni. Żona natychmiast się zatrzymała.
- Matko jedyna! - Ale nie kupuj tych ciastek!... - bez żadnego zaufania założyła od razu najgorsze.
- Tylko gałkę loda w wafelku... - zawiesiłem głos czekając na reakcję na tego wafelka.
Tylko ciężko westchnęła i zniknęła.
Wychodząc z gałką solonego karmelu w wafelku (3 zł) najpierw czułem się jak dzieciak, a potem gdy siadłem sobie na ławeczce na środku Rynku, na takim skwerze, jak turysta. Patrzyłem na kamieniczki i otoczenie innym wzrokiem, szczęśliwy takim cielęcym szczęściem ze świadomością, że krótko bo krótko, ale nic mnie nie obchodzi i nic nie muszę.
Dla pokątnego obserwatora mogłem również być jednym z tutejszych sztajmesów, stanowiących o kolorycie miejsca, okupujących sąsiednie ławki. Niczym specjalnym się nie odróżniałem. Może tylko ten lód, w dodatku słony karmel, mógł trochę zamieszać w ocenie mojej osoby. Ale już jednorazowa, półtoraroczna maska, którą położyłem obok na ławeczce po wyjściu z cukierni niczym się nie różniła od tych, które posiadali pozostali siedzący. Jej błękit ledwo, ledwo przebijał się przez dominującą szarość i brunatność.
Żona przyszła po pół godzinie.- Usiądź obok. - zaprosiłem. - Czułem się jak turysta. - pobieżnie opisałem mój stan.
- Faktycznie - zauważyła - nigdy tu nie siedziałam. -Tylko loda nie mam. - dodała z fałszywym smutkiem teatralnie wzdychając i grając na moich uczuciach. Wiedziałem, że chciała zrzucić odpowiedzialność na mnie i w ten sposób wyrobić sobie alibi. Ale mi to nie przeszkadzało. Bawiło.
- To ci kupię... - patrzyłem na nią uważnie.
- Tylko słony karmel. - nad wyraz szybko się zdecydowała.
Żona zjadała loda, a ja ogryzałem wafelka, żeby drobina ciasta nie wpadła jej do układu pokarmowego. Na koniec, nasycona, zachowując godność, oddała mi drugą połowę. Było pięknie i wakacyjnie.
Na koniec dnia ten stan jednak nie pomógł. Daliśmy jeszcze radę pomierzyć krawędziaki i ponownie omówić cały system balustrad, żebym mógł pojechać do Stolarza Właściwego po stosowne obcięcia (długości i skosy), bo on właśnie dysponował wolnymi mocami przerobowymi skończywszy dachy i wróciwszy do stacjonarnej pracy.
I gdy wracałem, dopadła mnie taka paraliżująca beznadzieja z pchającym się olbrzymim dwuczłonowym pytaniem I PO CO TO WSZYSTKO?! GDZIE TU SENS?!
Przy czym nie dotyczyło ono płytko spraw remontowych i tego co robimy i planujemy, tylko nie wiedzieć czemu i jak całego sensu życia i istnienia.
Jakież to wspaniałe poletko dla tych wszystkich wierzących i wiedzących, z wiedzą, której bezdyskusyjny mandat i pewność siebie dała wiara. To oczywiście samo w sobie się wyklucza i już u podstaw ma fałszywe założenie, ale czy to przeszkadza miliardom wierzącym? Tym bardziej ostatnio przemyśliwam o Konfucjuszu, dla którego wszelkie religie były podejrzane i niebezpieczne. Przemyśliwam, żeby go bliżej poznać. Ostatnio miałem okazję natknąć się na kilka jego myśli. Oto jedna z nich: Mamy dwa życia. To drugie zaczyna się, gdy dotrze do nas, że mamy tylko jedno.
Wieczorem obejrzeliśmy 2. odcinek Rządu - Birgitte została premierką.
ŚRODA (26.05)
No i dzisiaj wstawałem ciężko.
Z ciężkim ciałem i ciężkim sercem.
Smartfon zadzwonił o 06.00, a ja nie byłem w stanie wstać. Nawet pomyślałem, że niech się dzieje, co chce, śpię dalej, do jakiegoś nieprzyzwoitego oporu, z wielkimi wyrzutami sumienia, bez nastawiania kolejnej godziny budzenia.
Obudziłem się ponownie po 40. minutach. Od razu dopadły mnie wyrzuty i zgroza Co ja wyprawiam?! Natychmiast zacząłem myśleć, ile jest jeszcze do zrobienia, a taki sposób błyskawicznie przywraca mi trzeźwość i wybudza.
Jeszcze przed kawą obolałość ciała starałem się zmniejszyć gimnastyką. Od jakiegoś czasu stwierdziłem, że to mi dobrze robi, ale dzisiaj zrobiło trochę mniej.
W tym wszystkim przynajmniej za oknem było pięknie - jasno, niebiesko i zielono. Dzień ma trwać 16 godzin 13 minut, a to już od jakiegoś czasu jest grubą przesadą. Po co?
Zaczynam dostrzegać w sobie sporo malkontenctwa, a tej cechy nie cierpię. Jako osobnik z samozaparciem i szacunkiem do własnej osoby zdaję sobie sprawę, że trzeba zastosować metodę klin klinem. Czyli do roboty. Zresztą, czy mam inne wyjście?...
Od rana z Żoną mieliśmy mocno osłabioną psychikę,
ale staraliśmy się sobie dodać ducha i się pocieszyć, że jednak coś
pchnęliśmy do przodu, co obiektywnie było prawdą. Tylko to zmęczenie.
Rozmawialiśmy przed I Posiłkiem, że przecież tyle rzeczy już zrobiliśmy,
a ciągle więcej jest do zrobienia.
- Najgorsze, że ciągle nie ma jeszcze etapu prac, który byśmy odbierali psychicznie jako nagrodę. - podsumowała Żona.
Ale
to marudzenie i mówienie sobie o oczywistościach poprawiło nam nastrój.
To Żona sprowokowała rozmowę i zamiast 2K+2M zastosowała taki "kozetkowy"
oczyszczający poranny seans.
Po porannym spacerze z Bertą w lasku nad Leniwą Rzeką, malowałem to, co wczoraj przyciął Stolarz Właściwy, gdy pojawiła się Żona.
- Przyszłam w imieniu Berty - zaczęła bardzo przymilnym i ciepłym głosem, co gołym uchem od razu stało się podejrzane. - Czy mógłbyś, oczywiście nie natychmiast - błyskawicznie się zastrzegła i zreflektowała - wyciąć trawę i chwasty pod aronią? - Pamiętasz, jak w tamtym roku lubiła tam w upały polegiwać?... - A teraz, biedna, nie może...
Oczywiście, że pamiętam, ale co z tego. Legowisko nad Stawem też jej zrobiłem. Przyszła, obwąchała i tyle ją tam widzieli. Pod aronią może być to samo. Natnę się żyłką, żyły sobie pootwieram, a ona po obwąchaniu będzie miała to w dupie. Bo najlepiej jest przecież, co rozumiem, jak sobie miejsce sama umości. I nikt mi nie powie, że jest biedna, bo gdyby tylko chciała uwaliłaby się cielskiem tak, że trawa i chwasty by tylko piszczały. Bez mojej brutalnej ingerencji.
Gdy tylko Żona zniknęła, złapałem za podkaszarkę i wyciąłem pod aronią wszystko w pień. Zobaczymy. A potem jeszcze ciąłem wokół aż do wyczerpania się baterii, żeby wykorzystać efektywniej czas potrzebny na rozruch - założenie baterii, maski, rękawiczek i dojście.
Biedna Berta, ma już do mania w dupie dwa miejsca przygotowane przez pana na wypadek upałów.
Mieliśmy jechać jak najwcześniej do Powiatu, ale zaparłem się, że nie pojedziemy dopóty, dopóki w dolnym gościnnym mieszkaniu nie zamontuję dwóch karniszy. Chciałem przed wyjazdem mieć za sobą te wszystkie żmudno-precyzyjno-hałaśliwe prace.
W Powiecie załatwialiśmy same drobiazgi, bo jak nazwać kupno pinezek i taśmy, które okazały się niezbędne, aby z nich skonstruować przemyślny a niezwykle prosty sposób mocowania szufladek przed ich wypadaniem z prowadnic w nocnych szafkach kupionych bardzo tanio, co oznaczało Resztę zrób sobie sam. Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że pomysł podsunął mi Cykliniarz Anglik.
Reklamowaliśmy też klucz. Pan kilka dni wcześniej dorobił nam do frontowych drzwi w Pół-Kamieniczce dwa, jeden dla przyszłych gości, drugi dla sąsiadek z góry. Jeden dorobiony otwierał, drugi, na oko identyczny, nie.
Żona pomna poprzedniej sytuacji sprzed kilku dni wyskoczyła z samochodu i poszła do Media Expert. Wtedy, zresztą dzisiaj też, stanąłem przed budką świadczącą usługi Dorabianie kluczy na światłach awaryjnych, na zakazie zatrzymywania się i postoju. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że idealnie vis a vis mieściła się komenda powiatowa policji. Pomijając wszystko inne Żona ma z nią związane złe wspomnienia, bo była tam przesłuchiwana. Jako przestępca, który popełnił czyn przeciw skarbowi państwa. Nie zgłosiła w terminie i bodajże w ogóle nie zgłosiła faktu zakupu Terenowego, który był został sprowadzony z Włoch.
Trauma Żony związana z tą komendą powiatową nie wynikała z faktu przestępstwa, tylko z faktu że przesłuchujący ją policjant spisywał wówczas (ponad 10 lat temu) protokół przesłuchania na zwykłej maszynie, nawet nie elektrycznej, co trwało dwie godziny. A wiadomo, że przebywanie nawet 5 minut na komendzie powiatowej, dzielnicowej czy podobnej nie wpływa dobrze na psychikę. Wiem coś o tym.
- W życiu nie zostanę w takim trefnym aucie! - spostponowała za pierwszym razem biedne Inteligentne Auto, nie żadne kradzione, więcej nawet, kupione w salonie, i gdzieś zniknęła, nie wiedzieć gdzie. Dzisiaj to przynajmniej wiedziałem. Uciekła po słuchawki Bo tamte się rozsypały. Na pewno od tak intensywnego słuchania książek, a przede wszystkim od odcinania się rano na jednym uchu od znerwicowanych małych gnojków skaczących po rurach i trzepoczących skrzydełkami.
Pan reklamację przyjął spokojnie, w zasadzie bez słowa, bo w ogóle jest małomówny. Obejrzał klucz, wziął młotek i na kowadle kilka razy zdrowo go przywalił.
- Zastosowałem pewien myk - rozgadał się. - Jak nadal nie będzie otwierał, dorobię nowy.
- Ale jak to możliwe, żeby... - dociekałem.
- Dziadowskie surówki... - nawet bez specjalnego wysiłku mnie poinformował.
Wracając do domu w ostatniej chwili przypomniałem sobie, co u Gruzina mówił a propos piw Ten Co Nie Patrzy w Oczy. Otóż nawet nie wiedzieliśmy, że w Powiecie działa od jakiegoś czasu browar produkujący rzemieślnicze piwa. Odnaleźliśmy go. Bardzo sympatyczny pan zaśmiał się, gdy zapytałem o piwo najbliższe Pilsnerowi Urquellowi. Był to Pils Powiatowski, 4,8%. Oprócz tego browar produkował Space Oddity West Coast IPA, 7,0% i piwo z nazwą Nowe Kulinarne Miejsce dedykowane właśnie jemu, 4,8%, wszystkie jasne, 7,50 za butelkę, niestety.
W browarze były i będą koncerty. Byliśmy zachwyceni. Godne naszej uwagi i polecenia naszym gościom.
Zaś Żona przypomniała sobie w drodze do domu, że w obu łazienkach muszą być jakieś fotele. Stąd kolejny zakup ratanów, oczywiście za przyzwoitą cenę, a jeszcze za bardziej przyzwoitą ich odświeżenie, czyli pomalowanie bejcą.
Po południu zacząłem sprzątać dwa gościnne mieszkania - usuwać narzędzia, wszelakie porzucone resztki przez Cykliniarza Anglika i Drągala, czyli przygotowywać je do gruntownego odkurzenia, umycia i wyczyszczenia. Potem ma wkroczyć Żona - będzie rozpakowywać paczki i wnosić niezbędne wyposażenie.
W tej chwili w Dużym Gospodarczym stoi gdzieś z 18 paczek - Jysk, Ikea i pomniejsze - kołdry, poduszki, trzecia Amica, czajniki, mopy, stoliki i diabli wiedzą, co jeszcze. Pół pomieszczenia jest zawalone nowymi paczkami, a drugie pół ze starszych zamówień. Poza tym wszędzie panoszą się opakowania, których nie mam kiedy sprzątnąć. A biorąc pod uwagę segregację, zajmie to sporo czasu i będzie stanowić oddzielną, upierdliwą jednostkę czasopracy.
W samym dzisiejszym dniu odebraliśmy z paczkomatu 4 paczki. Żona zaczyna się w tym gubić i raz o mały włos, a zamówiłaby jeszcze raz to samo.
- Zaraz, zaraz, co to może być?... - słyszę to ostatnio najczęściej i zależnie od mojego stanu jestem albo szczerze ubawiony, albo przerażony.
W tej liczbie nie uwzględniam jednego zwrotu do naszego zwrotu. Chodzi o dwie lampy, z którymi tak się umęczyliśmy i które odesłaliśmy. Zadzwonił młody człowiek, że owszem mówił, że nie ma problemu i przyjmą zwrot, ale szefowa... Zwrócił nam więc te dwie lampy, kasy nie dostaniemy i trzeba będzie je gdzieś wystawić na sprzedaż. Chyba na OLXie.
Od tego ciągłego sprzątania, i sprzątania, i sprzątania chce mi się już rzygać. Żeby trochę psychicznie odpocząć, zacząłem ogarniać teren wokół muru postawionego przez Drągala i układać kamienie na ciągu komunikacyjnym, żeby goście nie musieli chodzić po trzeszczącym i chrzęszczącym klińcu. Nie skończyłem, bo nawet jak na tę porę roku zrobiło się późno.
Wieczorem obejrzeliśmy 3. odcinek Rządu - już nas wciągnął. I ciągle te inne twarze.
CZWARTEK (27.05)
No a dzisiaj wstawałem lekko.
Taka huśtawka stanów.
Od rana miałem świadomość nieuniknionego. Trzeba było wreszcie zabrać się za dogłębne sprzątanie i wyposażanie górnego mieszkania. Więc wymyślałem różne drobne prace i czynności, które i tak, i tak byłyby do zrobienia, ale mogły poczekać w obliczu najważniejszego - w sobotę przyjadą pierwsi goście.
W końcu po I Posiłku z ciężkim sercem zabrałem się do sprzątania wiedząc, co mnie czeka. I się nie zawiodłem. Doświadczenie nauczyło, że do czasu przeznaczonego na wykonanie jakiejkolwiek pracy należy dołożyć drugie tyle albo i więcej na prace przygotowawcze, a potem na sprzątanie po wszystkim i zwijanie sprzętu. Nie myślałem jednak, że do sprzątania będę musiał najpierw posprzątać.
Mieszkanie to, jako najwcześniej i najbardziej przygotowane, służyło przez miesiące za magazyn mebli i bazę sprzętową dla prac na tarasie i w okolicy. Więc drugi zestaw mebli przeniosłem do dolnego mieszkania, a wszystkie inne śmieci i sprzęt poupychałem do kartonów. Dopiero wtedy mogłem zabrać się za sprzątanie właściwe.
Najpierw każdy centymetr kwadratowy ściany omiatałem miękką szczotką z pyłu po cyklinowaniu podłogi. A potem odciągałem go odkurzaczem z każdego zakamarka podziwiając, ile ich jest, mimo że konstrukcja mieszkania w swoim założeniu i wykonaniu jest oparta na bryłach prostopadłościennych, a więc kątach prostych.
Pracowałem w akustycznym komforcie. Na uszach miałem założone stihlowskie słuchawki przeznaczone do wygłuszania hałasu wytwarzanego przez spalinową podkaszarkę. W Naszej Wsi, gdy zapoznawałem się z tym sprzętem, myślałem, że te te słuchawki to taki marketingowo-behapowski wymysł. Więc pierwszy raz kosiłem półtorej godziny bez nich i dopiero wieczorny ból bębenków i kłucie w uszach dały mi do myślenia. Od tego czasu ze słuchawkami się przeprosiłem.
Przy naszym odkurzaczu założyłem je od razu. Był i jest świetny. Tylko że jakiś czas temu rozebrałem w nim wszystko, co się dało rozebrać, żeby wyczyścić wszystkie możliwe filtry, ale przy składaniu zapodziałem jakąś część. Efekt jest taki, że nadal świetnie odkurza, ale dźwięk jaki wydaje (wysokie częstotliwości) jest dla mnie nie do wytrzymania, nie mówiąc o Żonie. Przy nim dźwięk z silnika podkaszarki był melodią dla mych uszu.
Oboje postanowiliśmy coś z tym zrobić Bo tak się nie da pracować!
Jak już wszystko odkurzyłem, zabrałem się do etapu mopowania. Żona kupiła trzy mopy, do każdego mieszkania, takie z odwirowywaniem. Bajer, z którym w Naszej Wsi miałem do czynienia, ale zapomniałem, co i jak.
Zacząłem urządzenie składać, ale od samego początku coś mi nie pasowało. Dziwił mnie gwint na jednej końcówce drążka, który nijak nie pasował do drugiej, w którą na chama usiłowałem go wcisnąć.
Akurat nadeszła Żona.
- Niepokoi mnie ten gwint. - od razu podeszła do sprawy konstruktywnie.
Mnie też niepokoił, co nie przeszkadzało wciskać go nadal na chama, tam gdzie wcisnąć się na dawał.
W końcu Żona podpowiedziała A może by tak obrócić drążek o 180 stopni?...
Nagle wszystko zaskoczyło i idealnie zadziałało.
Uważnie czytający mógł już dawno się zorientować, że na pewnych technicznych polach dysponuję specyficznym mózgowym ograniczeniem z obszaru ociężałości umysłowej. Żona to definiuje w ten sposób: Bo jak się zaprzesz...
Zawsze w takich przypadkach przypomina mi się Konfliktów Unikający, który kiedyś będąc w Naszej Wsi nie mógł długo wyjść z ciężkiego inżynierskiego szoku, gdy widział to, co zobaczył. Woziłem taczką do wnętrza domu drewno, zawsze wypełnioną nim po brzegi. Za każdym razem na progu taczka gwałtownie podskakiwała i parę bierwion spadało. Poza tym musiałem włożyć sporo siły, żeby ten próg pokonać.
- A dlaczego nie podstawisz sobie deski? - zapytał Konfliktów Unikający nie mogąc uwierzyć, że nie wpadłem na to. A gdy się przekonał, że nie przyszło mi to do głowy, wpadł w jeszcze większy szok.
Mop był genialny i psychicznie ratował mi życie. Dawał taki niesamowity komfort pracy zmniejszając ryzyko rzygania od tego sprzątania.
Każde pomieszczenie zachowywało się inaczej i miało swoją specyfikę. Sypialnię, najprostszą w sprzątaniu, barykadowało olbrzymie łóżko. Salon podobnie, ze swoim narożnikiem, który wbrew swojej nazwie i przeznaczeniu stał na środku. Dodatkowym trudnym elementem (emelentem) do przygotowania była koza. Kuchnia, jak to kuchnia, obstawiona dziesiątkami urządzeń i drobiazgów. Podobnie łazienka, przy czym tutaj dochodziły do wyczyszczenia opaćkane fugami i zaprawami luksferowe kafle i mozaika zamykająca ścianki kabiny prysznicowej. Nawet mały korytarzyk przed łazienką potrafił dać w kość, zwłaszcza zabudowa szafy wnękowej, gdzie Szybki Stolarz na każdej półce zostawił niebotyczny syf.
Żona z tego amoku wyciągnęła mnie nad Staw. W życiu bym o tym nie pomyślał. Odpocząłem przy słońcu i zielsku. Korzystając z okazji Żona stwierdziła, że kaczki chyba mają gniazdo w podobnym miejscu, co rok temu, I proszę cię, nie chodź tam i nie zaglądaj.Po II posiłku, gdy skończyłem sprzątanie, Żona zaczęła urządzać mieszkanie i wnosić pierwsze rzeczy - pościel, lampki, dywaniki. Mogła wreszcie otrzymać kawałek nagrody.
Wieczorem obejrzeliśmy 4. odcinek Rządu.
PONIEDZIAŁEK (31.05)
No i niestety na tym obecny wpis muszę przerwać.
Nie mogę dać się samemu sobie zarżnąć. Nawet laptop w którymś momencie odmówił mi posłuszeństwa. W trakcie pisania, jak nigdy dotąd, widocznie przy specyficznym zestawie naciskanych przeze mnie w zbytnim pospiechu klawiszy, nagle się wyłączył. Ku mojemu zaskoczeniu, ale o dziwo nie przerażeniu, bo tkwiła w tym jakaś ulga, ujrzałem czarny ekran i zapadła cisza. Ze sporym zdziwieniem skonstatowałem, że mój stan jest podobny do takiego jednego sprzed prawie dwudziestu lat.
Wówczas wybrałem się do laryngologa z tej racji, że miałem nadwrażliwe gardło i potrafiłem je sobie podrażnić nawet własną śliną powodując ataki kaszlu (do tej pory nic się nie zmieniło). Pan laryngolog przygotował mnie do badania w ten sposób, że wypisał mi na receptę na 3 (słownie: trzy) maluteńkie tabletki relanium (działanie uspokajające, przeciwlękowe i nasenne - środek uzależniający), abym przez trzy dni brał po jednej, by potem mógł mi bez problemów i bez moich niepotrzebnych odruchów zajrzeć do gardłowych trzewi i mi je zbadać.
Nigdy w życiu nie było mi tak dobrze. Nawet po Pilsnerze Urquellu, którego wtedy jeszcze nie znałem. Taki głęboki stan błogości i tumiwisizmu. Nic mnie nie brało. Stąd, gdy bodajże drugiego dnia "kuracji", sekretarka zadzwoniła do domu (musiałem przez ten czas w nim przebywać, żeby poza nim nie zrobić jakichś głupot), doznała biedna szoku słysząc jak reaguję na wiadomość, którą mi przekazywała tragicznym i spanikowanym głosem.
- Panie dyrektorze, w sekretariacie spaliła się terma, widocznie w nocy. - Pożaru nie było, ale wytworzył się po spaleniu taki drobniutki czarny pyłek, który jest wszędzie, w trzech pomieszczeniach i nawet przeniknął do szaf pancernych. - Oblepił całą dokumentację dydaktyczną, księgową i książki w bibliotece...
Czy to lub cokolwiek mogło mnie zdenerwować? Kompletnie stałem się w tamtym momencie niewiarygodny i nieodpowiedzialny jako szef mówiąc Ale cóż takiego się stało? Nie widzę problemu. Przecież wszystko z pyłku będzie można oczyścić... I pamiętam na koniec moje głupkowate cha, cha, cha.
Dzisiaj przy laptopie byłem co prawda tylko po dwóch Pilsnerach Urquellach, ale zachowałem się podobnie. Spokojnie i bez nerwów żegnałem się z płytą główną i z całym laptopem po raz pierwszy od czasu zakupu oglądając go ze wszystkich stron i z pewnym wzruszeniem stwierdzając, że jego spód przez te wszystkie lata mocno się wysłużył i wytarł. Myślałem też No trudno, i tak dzisiejszego wpisu bym nie skończył, a z następnymi to zobaczymy. Może Żona pożyczy mi swojego laptopa, a jeśli nie, to przecież też nic się nie stanie? Najwyżej nie będę pisał. Przed blogiem też żyłem i było dobrze. A może przejdę na staroświecką formę pisania za pomocą pióra i kartki papieru? Tyle możliwości i rozwiązań. Po co się denerwować?
Żona, gdy usłyszała o problemie, najpierw mnie wypytała, co nawyczyniałem, bo mnie zna, a potem zastosowała jakąś metodę przedłużonego resetu (nie wiem, czy nie plotę bzdur) i komputer zadziałał.
No cóż, fajnie.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz! I wcale nie lampucerowato. Na naszych oczach, można powiedzieć w ostatniej chwili, bo w poniedziałek, więc się załapała na dzisiejszy wpis. W południe siedzieliśmy na ławeczce jedząc po porannych intensywnych pracach zasłużony I Posiłek. Pogoda była sielska, wiejska, wakacyjna, rozleniwiająca, prowokująca bogactwem form życia i wyciszająca. Berta polegiwała w różnych miejscach unikając starannie tego, które jej nad Stawem przygotowałem w ramach programu Biedny Piesek lub chodziła wokół, bo te różne formy życia ją również mamiły. Nagle, idealnie na naszych oczach, przy siatkowym płocie gwałtownie podskoczyła i szczeknęła. Raz. A za chwilę zza krzaków i tataraku uniosła się majestatycznie czapla biała i spokojnie odleciała. Berta stwierdziła, że swoje odwaliła i zaległa, tym razem w innym miejscu, daleko od tego przygotowanego w ramach...
Za jakiś czas rzuciła się za wiewiórką, ale bez szczekania, bo po co wydatkować energię, skoro wiadomo że jest ona mniej podejrzana, albo nawet wcale, gdyż ucieka, niż taki jeż, na przykład, który stoi nieruchomo i stroszy igły. Po tej akcji znowu stłamsiła trawę, ale nie w tym miejscu...
Godzina publikacji 20.45.