07.06.2021 - pn
Mam 70 lat i 186 dni.
WTOREK (01.06)
No i dzisiaj był Dzień Dziecka.
Na okoliczność dostałem przywrócony życiu laptop. Trudno świetnie.
Ale do rzeczy.
W piątek, 28.05, Żona wstała wcześniej niż zazwyczaj.
Wiedziałem,
co jest na rzeczy. Stres związany z przyjazdem pierwszych gości. Miałem to
samo. Co z tego, że dysponowaliśmy kilkunastoletnim doświadczeniem. Inne
realia i my sami inni, bogatsi o doświadczenia i patrzący na pewne
sprawy trochę z innej perspektywy z jednoczesną świadomością, że wiele
jeszcze spraw z obszaru cyzelowania i perfekcji trzeba będzie zrobić.
Ale oczywiście kardynalne i fundamentalne nasze podejście do sprawy
pozostało bez zmian - uczciwość, rzetelność, odpowiedzialność i
niewstawianie gościom kitu.
Więc siłą rzeczy w tyle głowy tkwiły pytania, pchające się natrętnie - Czy gościom się spodoba?, Jak zareagują? Jak to wszystko się potoczy i jakie będą niespodzianki, oby miłe?...
Dodatkowo
mieliśmy świadomość, że nieuchronnie nie unikniemy porównań z Naszą Wsią u
gości, którzy tam byli, a którzy z różnych względów - ciekawość nowej
oferty i nowych terenów oraz sympatia i szacunek do nas połączone z
pewnym sentymentem - chcą przyjechać. Pomijam oczywistość, jak chęć
wypoczynku.
Co
z tego, że biorąc na zdrowy rozum wiedzieliśmy, że goście będą zadowoleni
chociażby z faktu w jakimś sensie niezależnego od nas, obiektywnego
(oderwanie się od codzienności i wyjazd z domu, zmiana miejsca i jego
odkrywanie) i że Żona wszędzie jawnie i łopatologicznie podkreślała, że
jest to inna oferta?... Było o czym myśleć i było się czym przedwcześnie
wybudzać.
Dzisiaj został popełniony absolutny paczkowy rekord - 21 sztuk czekających na rozpakowanie lub częściowo rozpakowanych. Nie liczyłem tych pięciu jeszcze nierozpakowanych, leżących prawie od roku.
W południe pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu do Bricomarche po trzy brakujące nóżki do poręczy, które mieli dla nas sprowadzić i kolejne dziesiątki drobiazgów. W nich szczególnie się gubiłem do tego stopnia, że przytomne pytanie Żony w Kauflandzie kompletnie mnie zaskoczyło.
- A mamy papier toaletowy dla gości?
Zszokowałem
się. Skoro o takiej dupereli, nomen omen, zapomniałem, gorzej, w żadnym
momencie o niej nie myślałem, w nawale istotniejszych spraw (choć ta
akurat w końcowej fazie siedzenia na sedesie jest najistotniejsza, czyli
to co zwykle - wszystko jest względne, różne punkty odniesienia), to o
czym jeszcze zapomnieliśmy i wyjdziemy na... Bo wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach.
W drodze powrotnej ponownie odwiedziliśmy nasz rzemieślniczy browar. Stwierdziliśmy, że naszym pierwszym gościom zaserwujemy lokalny zestaw trzech piw.
A potem odebraliśmy dwa odświeżone ratanowe fotele i zasłony od krawcowej.
Po południu Żona się wprowadzała.
- Ja już tutaj mogłabym mieszkać. - stwierdziła.
A dzień wcześniej, gdy weszła do łazienki odezwała się w tym samym tonie.
- Ale wiesz, jak tak patrzę, to jest to pełnowymiarowe mieszkanie. - Wszystko jest...
Spojrzałem na nią z uśmiechem. Też miałem takie specyficzne ocknięcia i odkrywanie Ameryki.
Na okoliczność wprowadzania się rozpakowałem kilka paczek. Żeby się nie pogubić
przysposobiłem trzy puste kartony, na trzy mieszkania i do każdego wkładałem
talerze, sztućce, szklanki, kubki, kieliszki, otwieracze, obieraczki,
wyciskarki, nożyczki, trzepaczki, drewniane łyżki i deseczki, noże, czajniki, tarki, chochle, patelnie, dywaniki, pościel, ręczniki,
stoliki do łazienek i żarówki.
Było tego tyle, że po wszystkim zapragnąłem trochę męskiej roboty i skończyłem układanie kamieni na klińcu. Można było chodzić bez trzeszczenia i chrzęszczenia.
Padłem o 22.00. Nawet nie słyszałem, kiedy przyszła Żona. Oczywiście o oglądaniu czegokolwiek nie mogło być mowy.
W sobotę, 29.05, przyjechali pierwsi goście.
O
14.30. Z rudym, dużym i pięknym kotem, którego wzięli z adopcji i po
pół roku wyjechali z nim pierwszy raz, aby go uczyć, że państwo mogą go
ze sobą wszędzie zabierać i nigdzie go nie porzucą.
Kot
o tym wszakże nie wiedział i wypuszczony z transportowej klatki pięknie
i donośnie miauczał pod wejściowymi drzwiami wydając z siebie takie
książkowe kocie MIAU z wyraźną każdą literą z akcentem na przedłużone A bez śladu kociego seplenienia i niedbałego połykania liter.
- Bo on myśli, że za nimi jest jego dom, który on już zaakceptował i się do niego przyzwyczaił.
Kot
jednocześnie był bardzo przyjazny i poddawał się mimo stresu głaskaniu
podstawiając łepek w charakterystyczny koci sposób wyginając go i
podsuwając pod głaskanie z jednoczesnym omiataniem przestrzeni wokół
swoimi długimi białymi wąsiskami.
Od razu wyszły
pierwsze sprawy i potrzeby. Wiedzieliśmy, że tak będzie i podchodziliśmy do tego
akurat spokojnie zdając sobie sprawę, że wszystkich oczekiwań gości nie jesteśmy przecież w stanie spełnić. Zresztą na pewno bardzo szybko zaczęłyby się nawzajem znosić, w sensie redukować.
Tej pierwszej sprostamy i uważaliśmy ją za zasadną. Chodziło o moskitierę, ale o dziwo nie przeciw komarom,
których rok temu nie było (goście nie mogli o tym wiedzieć), a i w tym żadnego śladu po nich (Żona twierdzi, że to
przez nasze żaby z naszego Stawu), ale po to, żeby można było spokojnie na oścież (zapomniany rzeczownik ścież=zawias; Kiedy drzwi były szeroko otwarte, nasi przodkowie mówili, że są otwarte ścież albo o ścież, albo na ścież, czyli ‘o, na całą rozpiętość zawiasów’) otworzyć okno i żeby kot mógł sobie siedzieć na parapecie i patrzeć ograniczając swoje natrętne, wynikające z nudów, MIAU.
Później stwierdziliśmy z Żoną, że Stolarzowi Właściwemu damy takie
zlecenie na wykonanie dwóch, a może trzech dębowych ram skonstruowanych tak, aby miały specjalne zaczepy, żeby było można na bieżąco i
łatwo wymieniać rodzaj siatki. A to przeciwko kotu, a to przeciwko komarom.
Przy czym może się tak zdarzyć, że ta przeciwko komarom będzie od razu przeciwko kotu (przypomina mi się już wcześniej cytowany przeze mnie dowcip o Einsteinie, który miał dwa psy - dużego i małego i...). Jak widać sprawa może od razu stać się skomplikowana, stąd być może na wejściu goście będą otrzymywać dwa rodzaje siatek do samodzielnego ewentualnego zakładania i zdejmowania według własnego uznania i logiki.
Ta
trzecia rama mogłaby być dla nas. Raczej przeciw komarom, bo nie wyobrażam
sobie, żeby w związku z Bertą. Nawet gdyby wskoczyła na parapet, to nie pomogłaby i stalowa siatka, gdyby Piesek zechciał wyjść tą drogą. Na szczęście Piesek jest ciężki, mądry i zachowawczy, a to pozwoli nam zaoszczędzić na jednej siatce.
Gdy wprowadziliśmy gości i wszystko im pokazaliśmy i omówiliśmy, nagle zeszło z nas powietrze. Wszystko rzuciliśmy. Ja z Pilsnerem Urquellem, Żona z ciemnym kościerskim natychmiast poszliśmy na ławeczkę nad Staw. Po roku należało się.
Patrzyliśmy na siebie, a z naszych twarzy postronny widz wyczytałby przede wszystkim niedowierzanie, spod niego dojrzałby ulgę, a gdyby patrzył wnikliwie - satysfakcję.
Musieliśmy się z kimś tym faktem podzielić. A do tego najbardziej nadawały się dwie osoby - Hela i Kolega Inżynier(!). Na pewno byłby to również Hel, gdyby żył.
Dlaczego akurat te dwie osoby? Bo spełniały wszystkie kryteria jednocześnie, które nam pozwalały podzielić się w pełni naszymi uczuciami ze świadomością, że zrozumieją i poczują każde nasze słowo. Szereg innych zaprzyjaźnionych z nami osób spełniało wiele spośród nich, ale do kompletu brakowało pojedynczych, czasami z powodów obiektywnych, a czasami z własnych różnorakich uwarunkowań. Przy czym niektórzy byli blisko kompletu.
A jakież to były kryteria, że tak nadęcie, samowładnie i autorytatywnie zapytam? Wymienię bez hierarchizowania:
- życzenie nam dobrze,
- stałe kibicowanie,
- empatia,
- znajomość szczegółów,
- pamiętanie o nich nawet po jakimś czasie,
- próby doradzania, zawsze miłe, często jak kulą w płot,
- kilkukrotna obecność u nas.
Proste i tyle nam wystarczało przez ponad rok.
Hela usłyszała o wszystkim pierwsza, a Kolega Inżynier wyśmiał swoje drugie miejsce Chi, chi, chi, cha, cha, cha! Kto czyta bloga, ten od dawna wie, że dzisiaj mieliście pierwszych gości.
Przy okazji w czasie rozmowy ustaliliśmy z Helą, że może przyjedzie sama pod koniec czerwca albo z mamą w lipcu. Mamę poznaliśmy i kilka razy się widzieliśmy. Jest osobą o dużym stopniu nieinwazyjności.
Kolegę Inżyniera(!) zaprosiliśmy zaś na weekend za tydzień. Ma sprawę przemyśleć i się zdeklarować.
Ale zanim goście przyjechali i zanim wylądowaliśmy na ławeczce życie do tego czasu też się toczyło.
Z samego rana stawiłem się u Stolarza Właściwego. Trzy ramy, które zrobił dla ceramicznych, wpuszczanych w blat kuchenek elektrycznych, wprawiły mnie w osłupienie. Prawdziwe dzieła sztuki. Piękne, takie dębowe, z prostymi, a jednocześnie przemyślanymi i wyrafinowanymi szczególikami.
Stolarz Właściwy musiał widzieć na mojej twarzy zachwyt, ale wcale nie miał zamiaru tego wykorzystywać. Obaj się zgodziliśmy, że pracował nad nimi
tyle, że gdybym mu płacił za godzinę, to poszedłbym z torbami.
- Powinienem wziąć przynajmniej po 150 za sztukę, ale razem niech będzie trzysta...
Zapłaciłem bez szemrania. A gdy Żona zobaczyła już na miejscu komplet - ramę z kuchenką - ustawiony na kuchennym blacie celem wizualizacji, była pod niesamowitym wrażeniem.
Tę drobną euforię musieliśmy bezwzględnie w sobie zdusić, bo w samym mieszkaniu i wokół niego było jeszcze sporo do zrobienia. Więc zapieprzaliśmy przy porządkowaniu - Żona myła szyby, ja sprzątałem schody i pod nimi, a potem jeszcze ostatni raz odkurzyłem i wytarłem mopem podłogę. Wszystko na glanc. Zdążyliśmy.
Po tych ekscesach piwno-stawowo-ławeczkowo-wypoczynkowo-towarzysko-euforycznych zeszliśmy na ziemię. Żona przygotowywała II Posiłek, a ja zabrałem się za cichą, ze względu na gości, pracę. Zmontowałem dwie ikeowskie wyspy, takie barki z dwoma nogami na kółkach. Stanowiło to dużą przyjemność, bo nie dość że montowałem według ikeowskiej instrukcji, gdzie wszystko jest bardzo jasno pokazane, to jeszcze montowałem produkt ikeowski, gdzie każdy detal pasuje do siebie co do milimetra. Przyjemność wzmacniała praca na kolanach z nałożonymi nakolannikami. Wcale nie odczuwałem kłucia w kolanach, które ostatnio natychmiast się pojawiało przy styku kolana, zwłaszcza prawego, z twardym podłożem - efekt wielogodzinnego ślęczenia i montażu niezliczonych szafek i szafeczek. Oczywiście nakolanniki cały czas były pod ręką, ale jakoś tak było nam nie po drodze.
Wieczorem, znowu z poczuciem spełnionego obowiązku i że się nam należy, obejrzeliśmy 5. odcinek Rządu.
W niedzielę, 30.05, od rana chodziliśmy na paluszkach.
Zwłaszcza
ja przesadzałem robiąc ze zbyt naszego głośnego gadania lub poruszania
się po mieszkaniu aferę do tego stopnia, że wzbudzało to lekkie kpiny
Żony i jej delikatne pukanie się po głowie.
-
Wiadomo, że za ścianą są sąsiedzi, czyli my, więc jakieś odgłosy goście
muszą słyszeć. - Nie przesadzaj! - Wyobraź sobie, że jesteśmy w bloku.
Blok blokiem a jakość usługi jakością. Więc cały czas sam siebie terroryzowałem.
W końcu ten stan udzielił się Żonie. Obmyśliliśmy i wdrożyliśmy cały system naszego funkcjonowania w naszym mieszkaniu, czyli w naszej części domu, tej po przeciwnej stronie względem gości, za ścianą.
Przede wszystkim skumulowaliśmy momenty korzystania z łazienki. Żeby non stop nie otwierać drzwi, nie spuszczać wody i nie używać szumiącej umywalki. Poza tym korzystanie z lodówki, zmywarki lub pralki też przemyśleliśmy. Z włączeniem tych dwóch ostatnich urządzeń czyhaliśmy, aż goście pojadą na rowerową wycieczkę. Było to o tyle proste, że po pierwsze goście rowery mieli, po drugie się im chciało i po trzecie pogoda dopisała.
Goście zaś, skoro byli na urlopie, czuli się jak u siebie w domu. Raz nawet usłyszeliśmy ostry śmiech pani, więc tym bardziej odzywaliśmy się do siebie szeptem. Ale do głowy nam nie przyszło, żeby mieć do niej cień pretensji, zwłaszcza że wysłała do Żony smsa Dzień dobry. Czy możemy jutro zostać dłużej np. tak do 15-16. Pięknie tutaj :) (pis. oryg.)
Na bazie tego gonienia w piętkę (powiedzenie „gonić w piętkę” wywodzi się ze slangu łowieckiego. Chodzi o psa, który niby goni po śladzie, ale wstecz, pod trop. „Stąd ogólnie: gonić w piętkę – tracić rozum, głupieć”) ustalaliśmy dalej.
-
To jak goście wyjadą, ja będę po tamtej stronie, ty u nas. -
zaproponowałem . - Będziemy na łączności i powiesz mi, co w danej chwili
robisz - spuszczasz wodę w klopie, otwierasz i zamykasz lodówkę przede wszystkim, chodzisz po skrzypiącym korytarzyku i inne.
- Ale ja też tam pójdę, a ty zostaniesz tutaj. - Muszę sama usłyszeć, bo ty jesteś niewiarygodny i skłonny do przesady.
A w czym problem? Otóż nasza część na górze jest nieskończona. Jak by powiedział Cykliniarz Anglik - zostało tylko...wygłuszenie ściany w korytarzyku i zlikwidowanie skrzypień podłogi. O dolnej części nawet nie chcę wspominać.
To gonienie w piętkę wyszło mi też na dobre. Mogłem bez wyrzutów sumienia zająć się wyłącznie spokojnymi pracami. Malowałem deski do ścianek, a potem przesiewałem zaperzoną, nomen omen, ziemię i uzupełniłem nią cały ogródek. Mogłem wreszcie posiać cukinię i dynię (po jednym gnieździe) oraz ogórki. Podlanie dziesiątkami konewek
ogródka, czterech skrzyń, 20 brzóz i 4 klonów stanowiło samą cichą przyjemność. Z tego podlewania widać, że posadziłem ostatnie dwie brzozy. 100%.
Dwie wiszące nade mną sprawy miałem za sobą. Z tej przyczyny kładłem się do łóżka zmęczony, ale nie czułem się zmęczony. Z prawdziwą przyjemnością obejrzeliśmy 6. odcinek Rządu.
W poniedziałek, 31.05, chyba tylko ja goniłem w piętkę, bo dzień zacząłem od pytania:
- Czy będę mógł rąbać drewno?
- No oczywiście! - Żona starała się mnie uspokoić. - A w Naszej Wsi jak było? - Byli goście, a ty rąbałeś. - Nie udawajmy, że nas nie ma. - Wręcz odwrotnie.
Drewna jednak nie odważyłem się rąbać, jak i nie rozpocząłem wielu głośnych prac. Rano poprzestałem na malowaniu i sadzeniu przy mnichu (adekwatniej - osadzaniu w ziemi) dwóch pniaków wierzby i jednej uciętej gałęzi.
I Posiłek nad Stawem z Żoną, kompletnie rozleniwiający, demoralizujący i demobilizujący, spowodował, że "tylko" pisałem, a i to z miernym, demoralizującym mnie samego, skutkiem. Wieczorem ostatecznie wolałem obejrzeć 7. odcinek Rządu.
Dzisiaj, we wtorek, ja cały dzień siedziałem w dolnym mieszkaniu i przywracałem je do stanu umożliwiającego przyjęcie gości, a Żona nad komputerem - umieszczaniem na stronach kolejnych zdjęć z opisami, może coś działała na Instagramie i na pewno korespondowała z potencjalnymi gośćmi, którzy pytali o wszystko. Szczegółów jej pracy nigdy nie znam, bo nie potrzebuję i zresztą byłoby to bez sensu. Tym bardziej, że czasami, jak w przelocie, nad jej ramieniem, ujrzę jakieś ciekawe zdjęcie lub coś innego przyciągającego mój "wścibski" wzrok i zadaję pytanie A co to? Ale fajne...przeważnie się irytuje i ze zniecierpliwieniem "odpowiada":
- Wybijasz mnie z rytmu! - Później ci pokażę...
To później prawie nigdy nie następuje, bo kto by spamiętał daną ulotną chwilę.
Jedyną naszą rozrywką było wspólne śniadanie nad Stawem oraz wyjazd, co zawsze szumnie brzmi, do Pięknego Miasteczka. Same drobne sprawy - kolejne zasłonowe pomiary w Pół-Kamieniczce (Bo ty nic nie rozumiesz... - usłyszałem w odpowiedzi na moją uwagę, że to już przecież mierzyliśmy z pięć razy), dwie paczki w paczkomacie, wyjątkowo niebudowlane, tylko prywatne i wizyta w Zaprzyjaźnionej Hurtowni. Tam panowie dziwnie na mnie spojrzeli, gdy wykazałem zdziwienie i niewiedzę w sprawie dzisiejszego towarzyskiego meczu Polska - Rosja. Sami całą grupą wybierali się na stadion. Miało być ponad 20 tysięcy kibiców.
Przez chwilę opanowała mnie gorycz - doszło do tego, że nic kompletnie nie wiedziałem o meczu naszej reprezentacji. Na dodatek panowie dołożyli mi mówiąc o jakichś(?) meczach naszych reprezentacji, męskiej i żeńskiej, w siatkówce.
Zaraz po powrocie zasiadłem do komputera i wszystko znalazłem. Zeszło trochę czasu, ale było warto.
W kalendarz wpisałem wszystkie spotkania naszej męskiej reprezentacji w siatkówce (na panie, nomen omen, nie będę miał czasu) w ramach Ligi Narodów, odnotowałem kolejny mecz towarzyski w piłce nożnej z Islandią i upewniłem się, czy wszystko mam zapisane, jeśli chodzi o mecze na Mistrzostwach Europy.
To dało mi spory spokój. Teraz będę mógł świadomie wybierać, co obejrzę, co zarwę i kiedy będę miał wyrzuty sumienia. Nie będę sam wobec siebie takim kibicowskim oszołomem i ignorantem.
- To już Rządu nie będziemy oglądać? - smutnym głosem zapytała Żona kładąc się do łóżka tuż przed hymnami obu reprezentacji.
Zamruczałem coś pod nosem, bo co mogłem odpowiedzieć.
Sam mecz nie był interesujący i skończył się remisem 1:1. Zarwałem sporo z wieczornego snu, ale jednak nie żałowałem.
ŚRODA (02.06)
No i dzisiaj kontynuowałem sprzątanie na dole.
Wczoraj w sypialni zostało mi "tylko okno" i ogólny kurz na lampach, gniazdkach i włącznikach oraz "tylko" salon.
Okno było tak zapaćkane przez miesiące wszelakich prac remontowych, że zamiast planowanej pół godziny, zajęło mi półtorej. Między innymi też z faktu, że jest duże, dwuskrzydłowe i nowoczesne, czyli posiada dziesiątki różnych zmyślnych mechanizmów - do normalnego otwierania i uchylnego, do rozszczelniania i do regulacji ustawień poszczególnych skrzydeł, czyli sporo zawracania głowy i mnóstwo elementów (emelentów) do potencjalnego zepsucia.
Nie to, co porządne, z trudem zdobywane za PRL-u okna stolbudowskie. Dwuramowe i dwuszybowe z możliwością odkręcania jednej ramy od drugiej, żeby umyć szyby od wewnątrz i usunąć nagromadzony kurz, bo ramy nigdy porządnie do siebie nie przylegały mimo stosowanych fabrycznie uszczelek uzupełnianych później kolejnymi przez szczęśliwego posiadacza okna. Psuć się też nie miało co. Najwyżej mogła pójść szyba przy nieumiejętnym walnięciu z piąchy w ramę, gdy jedno wypaczone skrzydło nie chciało przylegać do drugiego, najczęściej też wypaczonego, i okna nie dawało się zamknąć. Wtedy wystarczyło zdjąć ramę i pojechać do szklarza. Teraz aż strach pomyśleć, co by było, gdyby taki zestaw szyb się zbił. Nie dość że w szprosach, to jeszcze opróżniany próżniowo, a może napełniany pod ciśnieniem jakimś szlachetnym gazem nieprzewodzącym ciepła. Nie wiem, nie znam się, ale wiem, że poważny i kosztowny problem by powstał.
Gorzej było, mówię o Stolbudzie, gdy po jakimś czasie, przy zbytniej nadgorliwości posiadacza i jego dbałości o czyste szyby mechanizm śrub się wyrabiał i ram nie dawało się odkręcić. Trzeba było żyć z brudnymi szybami. Ale za to w każdą ramę można było wbić gwóźdź i coś powiesić.
Takie okna są w Nie Naszym Mieszkaniu. Żona dwa jest w stanie otworzyć, ale od zamykania jestem ja. Pozostałych nawet ja wolę nie tykać.
A skoro mechanizmów to i zakamarków - wracam do nowoczesności. A wiadomo, że byłoby ponad moje siły pominąć jakikolwiek. Więc mitrężyłem i mitrężyłem.
Po I Posiłku, nie tknąwszy nawet salonu, natychmiast pojechaliśmy do sąsiedniego powiatu względem Powiatu i Sąsiedniego Powiatu. Będę w końcu musiał nadać mu jakąś nazwę, bo pomijając zestaw interesujących nas sklepów droga dojazdowa (35 minut) do niego jest urokliwa.
- Taka kręta, nie można pędzić. - Żona z przyjemnością i satysfakcją zauważyła to już po raz drugi w czasie jazdy.
Przez tę krętość i wąskość o wiele mniej oglądam niż ona, ale i tak z jazdy czerpię dużą przyjemność. Lasy, pola otoczone urokliwymi rowami z wierzbami i nietypowe, śmieszne i dające do myślenia nazwy wsi.
W Bricomarche mocno się sprężyliśmy. Głównym celem było lustro, które, jak się okazało, można było kupić tylko w tym franczyzowym punkcie i w żadnym innym pod szyldem Brico, oraz podstawa pod jeden krawędziak, bo w naszej Zaprzyjaźnionej Hurtowni wszystkie zeszły na budowaną na jej terenie automatyczną myjnię samochodów. Co nie przeszkodziło Żonie dokupić jeszcze kilka drobiazgów, o których zapomnieliśmy lub odpuściliśmy sobie przed przyjazdem pierwszych gości.
W trakcie pewnego amoku związanego z pośpiechem i koniecznością natychmiastowej decyzji w sytuacji, kiedy pewien asortyment nie był tym, jaki chcielibyśmy widzieć w mieszkaniach dla gości, zadzwoniła, a raczej oddzwoniła Córcia. Wczoraj nagrałem się jej z życzeniami z okazji Dnia Dziecka. Do Syna nie dzwoniłem, bo i tak by nie odebrał.
Rozmawialiśmy krótko. Córcia przeszła covid. Dosyć lekko, ale jednak. Trwało to raptem dwa dni przy lekko podwyższonej temperaturze i przy trochę przytępionym smaku i węchu.
- Wszystko jest ok, ale czuję się słabsza. - Do 4. czerwca siedzę oczywiście w domu, ale ponieważ to wieś, to specjalnego problemu nie ma.
Według niej choróbsko musiał przywlec z pracy mąż. I tutaj przestałem wiele faktów rozumieć i pogubiłem się w chronologii, może z tej racji, że nie było warunków do rozmowy i że się spieszyłem.
Zięć był szczepiony, a potem przy czterokrotnym jego badaniu (po co i kiedy?) fakt obecności u niego wirusa zrzucano właśnie na to szczepienie. I teraz nie wiem, czy szczepiąc się zaraził w ten sposób swoją żonę, czy też mimo szczepienia sam "dodatkowo zachorował", bo jednak pozaszczepiennego wirusa załapał. Jakaś paranoja.
W drodze powrotnej Żona skomentowała, że coraz częściej mówi się o tym, że szczepiąc kolejnego obywatela tworzy się w ten sposób kolejne zarażające otoczenie ognisko. No wprost raj dla farmacji.
Wnuczka przeszła całą sytuację praktycznie bezobjawowo. Jednego tylko dnia była bardziej marudna niż zwykle.
Po powrocie z dużą niechęcią zabrałem się za salon. Zrobiłem podłogi i powstawiałem odkurzone meble, ale już odpuściłem sobie drzwi tarasowe, kozę i ogólny kurz na lampach, obrazie i drzwiach. Miałem dość. Musiałem zdywersyfikować prace. Rozpocząłem, jak to Żona nazywa, montować ściankę przy dolnym tarasie.
Ścianka ma służyć zwiększeniu poczucia kameralności u gości na nim siedzących. Wszystkie elementy (emelenty) miałem gotowe i fajnie mi się zaczęło pracować, gdy w pewnym momencie wkrętarka odmówiła współpracy. Nie znam się, ale chyba poszło sprzęgło. A mam ją od nowości, rok czasu. W sytuacji, kiedy musiałem wkręcić kilkadziesiąt wkrętów, robota została sparaliżowana. Kiedyś, za czasów Biszkopcika, kiedy nie znałem takiego urządzenia, robiąc tarasowe półkoliste siedzenia wokół ogniska i ręcznie wkręcając wkręty nabawiłem się zapalenia stawu nadgarstkowego prawej ręki i trzy dni miałem z głowy.
Za radą Sąsiada Muzyka zacząłem używać wiertarki, ale i tak musiałem dokręcać ręcznie. Taka bezsensowna praca. Dopiero Gruzin wyratował mnie z opresji. Przyniósł mi swoją wkrętarkę, Makitę.
- Musisz tylko poczekać, bo ją muszę naładować. - poinformował mnie telefonicznie.
To czekałem, ale potem praca ruszyła z kopyta. Zdążyłem jednak zamocować tylko jeden ściankowy moduł. Resztę zewnętrznego hałasu zostawiłem na Boże Ciało.
I tak z placu zszedłem o 22.00. Po jakiejś chwili siedzenia na tarasie na fotelu, bo nie miałem sił się zebrać. A w domu w połowie przebierania się do snu mój organizm się zawiesił i przestał cokolwiek robić. Siedziałem bezmyślnie na narożniku obnażony, nomen omen, do połowy. Gdy w końcu udało mi się przemieścić do łóżka resztką sił zapytałem Żonę, która nadal siedziała przed komputerem:
- Ale co ty jeszcze robisz?...
- Odpowiadam gościom! - ucięła zirytowana, bo co mogła robić.
Żona wielu z nich dodatkowo mailami przekłada informacje z polskiego na nasze, mimo że na stronach wszystko jest. W zależności od mojego samopoczucia albo mnie to bawi, albo irytuje chociaż wiem, że zachowuje się profesjonalnie. Po prostu gości dopieszcza, nomen omen.
Ani chwili nie byłem w stanie zastanowić się nad tym faktem, ani oburzyć irytacją Żony wobec mojej wykazywanej o nią troski. Nawet nie wiem, kiedy przyszła spać.
CZWARTEK (03.06)
No i dzisiaj było Boże Ciało.
Z naszego punktu widzenia pracowite. Ale nie tylko dla nas. Już wczoraj, gdy zadzwoniłem do Sąsiada Muzyka w sprawie wkrętarki, skorzystał z okazji (miał do mnie dzwonić) i zapytał grzecznościowo-prowokacyjnie Czy ja będę mógł kosić w Boże Ciało? Wyjaśniłem mu, że nam to wcale nie przeszkadza, ale się znalazł i wytłumaczył, że jemu chodzi o naszych gości. Ucieszył się, że przyjeżdżają po południu Bo zostało mi jakieś 40 minut koszenia.
Z kolei ja zadałem Gruzinowi podobne pytanie, gdy wczoraj przyniósł mi wkrętarkę.
- Ale wiesz, że w tej całej sytuacji ja nie zdążę z przygotowaniem wszystkiego dla gości i będę musiał jutro trochę jeszcze hałasować? - Bedzie wam to przeszkadzać? - dodałem tonem usprawiedliwienia.
- Przestań, ty mi nigdy nie przeszkadzasz... - żachnął się.
- No, ale mamie...
- Eee, tam. - machnął ręką i poszedł.
Z tego mojego nastawienia porobiło się tak, że dzisiaj wstałem o 05.00. Co z tego, że smartfona nastawiłem na 06.30. Byłem nieprzytomny i cały połamany. Gimnastyka i poranna kawa niewiele pomogły. Z ciężkim sercem sprzątałem salon w dolnym mieszkaniu i montowałem wieszak w minigarderobie. Żona zaś szykowała górne mieszkanie dla kolejnych gości, już drugich.
Była to para budowlańców, też z polecenia naszowsiowego. Byli tam kilka razy i na bazie opinii, jaką sobie wówczas wyrobili, ponownie przyjechali do nas, mimo że stworzyliśmy już inną ofertę.
Znali te tereny i twierdzili, że są bardziej urokliwe turystycznie. Według Żony to by się zgadzało, bo te naszowsiowe były bardziej sielskie, rolnicze.
Goście, jak przystało na budowlańców, wydawali budujące opinie, dla domu i dla wszystkiego, co zobaczyli. Nie zawiedli się.
O 14.00 przeżywałem okropny kryzys. Byłem bliski uwalenia się do łóżka, ale kontynuacja prac nad ścianką niespodziewanie wróciła mi siły, na tyle że całą skończyłem, a potem nawet obejrzałem mecz Australia - Polska w Lidze Narodów (0:3) i 8. odcinek Rządu, bo Żonie przecież też się coś należało.
PIĄTEK (04.06)
No i znowu chodziliśmy na paluszkach.
Bo za ścianą byli goście. Mieliśmy sprawdzić akustykę domu, ale w nawale spraw zapomnieliśmy.
Nowy plan dnia był budowany od samego rana, bo ten wcześniejszy, spokojny, został przez Żonę wywrócony do góry nogami. Pierwotnie mieliśmy pojechać jutro do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa zabierając ze sobą na taką wycieczkę Kolegę Inżyniera(!), który ostatecznie zdecydował się przyjechać do nas sam, w sobotę, bez noclegu.
Ale Żonie nie podobało się takie nawarstwienie spraw, więc zadzwoniłem do Sąsiadki Realistki i nasz przyjazd przesunąłem na dzisiaj na 15.00. Zaraz po tym, jak mieli przyjechać kolejni goście. I poniewczasie przypomniałem sobie o kolejnym meczu.
- Ale zaraz - dodałem w lekkiej panice. - O 18.00 jest mecz Polska - USA...
- Ooo... - usłyszałem zawiedziony głos żony. - A było tak miło...
- Nastaw się - starałem się jakoś sprawę załagodzić - że czerwiec taki będzie. - Liga Narodów i Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej.
Żona nic nie odpowiedziała.
Rano odwlekałem jak się tylko dało czyszczenie olbrzymich drzwi tarasowych. Montowałem szafki, składałem lampki, co i tak musiałem zrobić, ale nie dało się uciec przed nieuchronnym.
Dla odsapki zadzwoniłem do Gruzina z pytaniem, czy mogę jeszcze na parę dni zostawić wkrętarkę, bo będę montował po powrocie z Metropolii ściankę na schodach.
- Możesz. - odparł krótko. - A jak się pracowało?
- Chłopie! - Niebo!
- Kosztowała mnie ponad tysiąc złotych. - Wcześniej miałem taką za 350, ale w końcu ją wyjebałem. - Takie barachło, akumulator nie trzymał.
Żona cały czas picowała wnętrze, ja zaś czyściłem drzwi. Ze wszystkim byliśmy gotowi o 15.15. Przed gośćmi, którzy się jeszcze nie pojawili.
- Ciekawe, co zapomniałam im dać? - Żona zapytała sama siebie, gdy jechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa.
Dziesięć minut przed przyjazdem zadzwoniłem i kazałem Sąsiadce Realistce nastawiać wodę i robić kawę Bo wpadniemy, jak po ogień! I tak było, ale za to wzięliśmy dla nas więcej jaj, a przede wszystkim twarogu, bo Żona zaczęła mi ostatnio porannie wyjadać, oraz cztery osełki masła, a dla gości, budowlańców, bo zorientowali się, gdzie jedziemy, jaja, ser i mleko. Więc Sąsiadka Realistka była bardzo zadowolona.
W ten sposób mieliśmy co podać na jutrzejsze śniadanie Koledze Inżynierowi(!).
Gdy wróciliśmy, tylko powiedziałem kolejnym gościom (też para z Naszej Wsi, bardzo młoda) dzień dobry i pognałem na górę. Zdążyłem obejrzeć od początku. Wygraliśmy 3:0.
Żona za chwilę przyszła.
- Nie dałam tym młodym talerzy. - Ona, niezwykle grzeczna, aż do przesady, ale to było u niej bardzo naturalne, powiedziała nieśmiało Bo może ja źle szukałam?...
A wieczorem, po 9. odcinku Rządu, Żona przypomniała sobie jeszcze, że nie dała im stojącej lampy i kawiarki. Ale to było przecież nic wobec braku talerzy.
PONIEDZIAŁEK (07.06)
No i nie ma cudów.
Czas to nie jest worek bez dna. Tak się wydaje gdzieś do dwudziestego, w porywach do dwudziestego piątego roku życia, a potem zaczyna go coraz szybciej i coraz bardziej brakować. Nie da się go wycisnąć. Stąd reszta wpisu w przyszłym tygodniu. Jeszcze w niedzielę i w dzisiejszy poniedziałek, tak do 16.00, buntowałem się na myśl, że mógłbym z całym wpisem nie zdążyć, ale już przed północą przeszedłem nad tym faktem do porządku dziennego, a raczej nocnego. Trudno. Sobota więc, niedziela i poniedziałek za tydzień.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał dwa smsy.
W tym tygodniu, we wtorek, Berta zaszczekała sześć i pół raza. Najpierw półtoraszczeknięciem, a potem pięć razy.
- Specjalnie liczyłam... - przekazała mi z przejęciem Żona. - Szczekała na coś przy płocie Sąsiada Muzyka.
Mógł to być jeż, bo zdaje się, że Berta w szczekaniu wyspecjalizowała się w tym gatunku.
Żona stwierdziła, że chyba po roku przebywania z nami w Wakacyjnej Wsi Berta poczuła się gospodarzem terenu i żaden jeż, wiewiórka, czapla, czy cokolwiek nie będą jej podskakiwać.
A w niedzielę rano moje jeżowe domniemania się potwierdziły. Do przyjazdu Kolegi Inżyniera(!) konewką podlewałem wszystko, co wymagało wody, więc chodziłem do Stawu tam i z powrotem (25 kursów) i byłem precyzyjnym świadkiem liczby szczeknięć. 15,5 raza. Przy pierwszym dałem się przyjemnie zaskoczyć, ale potem stało się to nawet nudne, bo ile można. Żona zaś była zachwycona i co chwilę wychodziła z pytaniem Słyszałeś?...
Po raz pierwszy na takie niespodziewane szczekanie zza płotu zareagował wilczur Gruzinów, Maks, który słysząc taką prowokacyjną serię też się darł odszczekując się jak to na wsi. Musiał być wyraźnie zaskoczony "nagłym" pojawieniem się Berty.
Ta zaś szczekała na... jeża. Żona go w końcu odkryła w takiej dużej kępie suchych traw - siedział oczywiście nieruchomo, nie wiadomo, przodem, czy tyłem, ale raz nawet wystawił pyszczek. Berta co jakiś czas dawała mu spokój, by znowu przypomnieć sobie i z nudów, krótkimi seriami szczeknięć, go maltretować.
Albo na naszym terenie jest jeden jeż, albo więcej. Tak czy owak za chwilę to szczekanie stanie się nudne i niegodne opisywania, no ale Żona prosiła...
Godzina publikacji 23.23.