poniedziałek, 14 czerwca 2021

14.06.2021 - pn
Mam 70 lat i 193 dni.

WTOREK (08.06)
No i zaczynamy od zaległości.

W sobotę, 05.06, przyjechał Kolega Inżynier(!).
Umówiliśmy się na śniadanie o 10.00. Na naszej posesji wyłączył silnik samochodu o 10.00. Musiał chwilę wcześniej stać gdzieś za winklem i czekać, żeby potem odwalić popisówę. Ale za diabła nie chciał się do tego przyznać...
Też o 10.00 mieliśmy już wbijać widelce w jajecznicę na boczku, ale Żona zaczęła dopiero rozpalać w dolnej kuchni, a potem musiała dowiedzieć się od Kolegi Inżyniera(!) o wielu istotnych sprawach, co w okolicach 11.00 zmusiło mnie do trochę za gwałtownego protestu.
- A może byśmy jednak coś zjedli?! - przerwałem im, a raczej Żonie, brutalnie.  
Śniadanie (ukłon w nazewnictwie dla Kolegi Inżyniera(!)) zjedliśmy na tarasie, ale tym razem ja nie mogłem się zrelaksować, bo dość szybko Kolega Inżynier zaczął poganiać do roboty. Mogłem go nie uprzedzać, że będę oczekiwał jego pomocy, zjeść spokojnie, a potem wziąć go z zaskoczenia, ale mógłbym spotkać się z zarzutem, że gdyby wiedział, to by się przygotował, wziął robocze ciuchy, rękawice, itp. Na przyszłość jednak będę go zaskakiwał, czyli jego pomoc i współpraca na miejscu odbywać się będzie w sposób spontaniczny, bez jego przygotowań, zwłaszcza że one szwankują, bo musiałem mu dać rękawice robocze, o których nieprofesjonalnie zapomniał.
Najpierw przetoczyliśmy na ulicę potężne koło, chyba od drabiniastego wozu, a może od lokomotywy, takiej na węgiel i parę. Koło z osypującym się betonem(?!) i łuszczącą się farbą swego czasu stanowiło główny element (emelent) ozdobny fasady budynku i było przez wiele miesięcy solą w żoninym oku, co przez fakt noszenia przez nią soczewek kontaktowych dodatkowo wzmacniało jej cierpienia. 
W końcu je zdjąłem z dwóch potężnych metalowych uchwytów, nawet nie pamiętam jak, bo wtedy udało mi się nie uszkodzić murku  z parapetem usytuowanym tuż pod tym ciężarem.
Kolega Inżynier w tym względzie przejął dowodzenie i stwierdził, że będzie łatwiej, jak on sam to koło przetoczy. Nie protestowałem. 
Potem wyciąłem dwa piękne antenowe kable wiszące na drugiej ścianie Domu Dziwa, które przez ten ostatni rok nabrały statusu wiecznych oraz równie piękny i o tym samym statusie jakiś kabel na balkonie rażący bielą rurki, w której się znajdował, a która z kolei była solą w moim oku.
W obu przypadkach Kolega Inżynier(!) asekurował drabinę (jedną trzeba było zmontować z dwóch członów) i podawał narzędzia. Wiedziałem, jak było to ważne, bo niejednokrotnie w podobnych przypadkach musiałem się nachodzić, a raczej nawspinać tam i z powrotem za każdą duperelą.
Korzystając z obecności na balkonie wnieśliśmy do sypialni potężną komodę, z litego drewna, spadek po żoninym tacie. Komoda miała swoje istotne miejsce na antresoli w Naszej Wsi, ale była w sumie zapomniana, bo tę część domu odwiedzaliśmy dosyć rzadko. Służyła za noclegownię (antresola, nie komoda) naszym prywatnym gościom, więc w niej, komodzie, trzymaliśmy rzeczy bardzo rzadko używane. Gdy przyjechała do Wakacyjnej Wsi, od razu wylądowała z racji swoich olbrzymich  rozmiarów na balkonie i swoje wycierpiała. Deszcze i wiatry były bezwzględne. Cały blat się wygiął, lakier się złuszczył, odkleiła się ścianka od jednych drzwiczek, a jej plecy któregoś dnia ujrzeliśmy na dole, na ziemi.
Ale teraz otrzyma drugie życie. Wymiarami i formą idealnie pasuje do łóżka, które przywieźliśmy z Naszego Miasteczka. Zrobi się renowację (Stolarz Właściwy blat, ja resztę) i komoda przeżyje wszystkich. Już teraz, od razu, otrzymała funkcję stolika, na której ustawiliśmy telewizor. Biurko, na którym dość niestabilnie stał poprzednio, musieliśmy oddać gościom.

Myślałem, że po tym wszystkim trochę odsapniemy, ale Kolega Inżynier(!) poganiał. Taki ekonom. W dwa transporty do Pół-Kamieniczki przewieźliśmy wszystkie zmontowane przeze mnie szafki i kartony z dziesiątkami wyposażenia kuchennego i nie tylko.
Pierwszy kurs zrobiliśmy z Żoną, bo chciała wysłuchać opinii Kolegi Inżyniera(!) na temat Pięknego Miasteczka i Pół-Kamieniczki, skoro miał być tam pierwszy raz. 
Wrażenia Kolegi Inżyniera(!) były dla nas budujące. Tak samo jak my odbierał aurę miejsca. Żeby jeszcze bardziej ją ugruntować i chłonąć, kupiliśmy sobie w wafelku po gałce słonego karmelu i usiedliśmy w centrum na ławeczce, tej samej, kiedy to na niej czekałem, gdy Żona poszła na chwilę do krawcowej. 
Znowu było wakacyjnie. I o dziwo, po Rynku plątało się sporo turystów, zwłaszcza rowerzystów spragnionych chwili odpoczynku i jakiegoś napoju gaszącego pragnienie po 50. km jazdy. Ten widok kolejny raz wzbudził we mnie  pewną wizję, o której wiele razy dyskutowałem z Żoną, ja bardziej poważnie, ona żartobliwie, co nie oznaczało, że nie miała pomysłów, które bym chętnie realizował.
Otóż marzy mi się taka mała kawiarenka, którą moglibyśmy uruchomić korzystając z potencjału Pół-Kamieniczki. Na trzy, cztery stoliki, z ogródkiem, gdzie byłbym jednym i jedynym kelnerem serwującym herbatę, kawę i inne napoje, coś do zjedzenia, absolutnie wymyślonego i zaakceptowanego przez Żonę, gdzie podrzucałbym w chłodniejsze i bardziej pochmurne dni do kozy, gdzie służyłbym turystycznym doradztwem i chętnie pobierał napiwki.
Kawiarenka mogłaby być otwarta tylko w sezonie, przez pół roku (od 1 maja do 31 października), na przykład od godziny 16.00, czyli od momentu zamknięcia "oficjalnej" piekarnio-cukierni, kiedy biedni turyści nie mają co ze sobą zrobić. Wewnątrz niej stoją co prawda dwa lub trzy stoliki, ale przez ponad rok widziałem tam może ze dwa razy, aby ktoś przy nich siedział. Raz były to jakieś dwie panie, a drugi my z Budowlańcem. Może dlatego, że nie ma tam przytulnej atmosfery, lokal jest nastawiony raczej na poranną sprzedaż pieczywa a kawę podają co prawda z ekspresu, ale lurowatą, delikatniej nazwaną przez Żonę mianem śniadaniowej.

Niesiony tą wizją zacząłem zaczepiać turystów zadając im jedno pytanie rozpoczęte zwyczajowym przepraszam.
- Jak państwo myślicie, czy przydałaby się tutaj w Rynku, w Pięknym Miasteczku, taka mała kawiarenka z ogródkiem?... Żeby...
Żona z Kolegą Inżynierem łaskawie nazwali tę moją ewidentną formę zaczepki ankietą, ale w trakcie jej przeprowadzania trzymali się ode mnie z daleka dodatkowo biorąc pod uwagę mój strój. Byłem ubrany adekwatnie do brudnych prac - wypchane i brudne dresowe spodnie, robocze, poplamione farbą i zabłocone buty, jakaś koszulka z dziwnym napisem i broda i włosy rozmierzwione, w najgorszym stadium, bo tuż przed cywilizacyjnym ogarnięciem się przed wyjazdem do Metropolii.
- Matko, ale przecież spodnie ci spadają i widać majtki! - Żona się zszokowała. - Chodź tutaj! - kategorycznie rozkazała i zawiązała na moim brzuchu dwa dyndające sznurki będące wspomaganiem elastycznej gumki wyraźnie niewyrabiającej ze swoją funkcją. Ale to przecież nie moja wina, że tak schudłem.
Na pierwszy ogień poszła trójka starszych ludzi, para powyżej siedemdziesiątki i ich matka/teściowa (może ciotka), ona spokojnie ponad dziewięćdziesiąt lat. Fotografowali się nawzajem smartfonem(!) i w którymś momencie "córka" zapytała mnie, czy mógłbym im zrobić zdjęcie, żeby cała trójka była razem. Wyłgałem się, że nie potrafię, ale kolega jak najbardziej tak i wskazałem na Kolegę Inżyniera(!).
Państwo byli bardzo wdzięczni. Ale skorzystałem z okazji i pretekstu. "Córka" na moje pytanie z pełnym przekonaniem odpowiedziała:
- Ależ jak najbardziej!...
- A nie ma gdzieś tutaj w pobliżu toalety? - znękany potrzebą zapytał jej mąż. Wyraźnie potraktował mnie jako obeznanego lokalsa, a może za tutejszy społeczny czynnik, skoro zadawałem takie pytanie.
Dobrze go rozumiałem, ale nie byłem w stanie pomóc. Ogólnodostępnej toalety w Pięknym Miasteczku również nie ma.
Ta sytuacja podsunęła Koledze Inżynierowi pomysł i dała mu asumpt do błyskawicznych i prostych obliczeń.
- Kawiarnia, kawiarnią, ale taka toaleta, na przykład... Niech będzie 3 zł od osoby. - W sezonie dajmy na to 30 osób dziennie przypartych potrzebą i niedyskutujących, bo może być za późno. - To daje 90 zł, miesięcznie 2700, a inwestycja żadna.
Żona zareagowała z kpiącym niesmakiem. 
 
Drugą sondażową grupę stanowiła para rowerzystów. Po trzydziestce, profesjonalnie rowerowo ubrani, wyraźnie stachanowcy, wyczynowcy. Zmęczeni popijali jakiś płyn z bidonów, na pewno sztuczny, izotoniczny.
- My nie jesteśmy stąd! - dziewczyna natychmiast mi przerwała po moim Jak państwo myślicie, czy przydałaby się tutaj... i gwałtownie się ode mnie odsunęła. 
- Ale ja nie o to pytam!...
- Ale pan nie o to pyta! - dosłownie równolegle ze mną odezwał się jej mąż (facet, towarzysz, partner, narzeczony?).
Z panem uciąłem sobie sympatyczną pogawędkę. Byli z tych terenów, więc sobie porozmawialiśmy o ścieżkach rowerowych i oczywiście o tym, że taka kawiarenka by się przydała. Oboje od wielu lat mieszkają w Stolicy. Panu wyraźnie ten fakt nie zaszkodził, za to jego partnerce równie wyraźnie padł na mózg.

Trzecią osobą, do której zagadałem, był młody chłopak siedzący za kierownicą auta z numerami mojego Rodzinnego Miasta.
- O widzę, że pan z Rodzinnego Miasta? - wstępnie zagadałem.
- A nie, nie, to samochód mojej dziewczyny. - Ja jestem z Metropolii. - odparł z sympatycznym uśmiechem. - A dlaczego pan pyta?
Wyjaśniłem mu, że stamtąd pochodzę.
- A dziewczyna poszła kupić lody. - wyspowiadał się do końca.
To już o kawiarenkę nie pytałem. Nie nasz klient. Bo lodów sprzedawać nie będziemy.

- Czy skończyłeś swoje show? - usłyszałem Żonę. - Bo trzeba jechać do domu.
Rzeczywiście, zaplanowaliśmy obiad (ukłon w stronę Kolegi Inżyniera(!)) na zewnątrz, w tym wakacyjnym, postkomunistycznym ośrodku, gdzie czas w pewnym stopniu się zatrzymał. Ale piwa i ryby były z obecnego. Dzięki temu, że Kolega Inżynier(!) pił czeskie bezalkoholowe, Litovel, mogliśmy pojechać jego samochodem, a ja mogłem się napić czeskiego alkoholowego, Litovel.
Po powrocie obejrzeliśmy na tarasie mecz Polska - Rosja (3:0 - zawsze jest przyjemnie dołożyć Ruskim), a potem zrobiliśmy sobie pożegnalną wycieczkę nad Staw. Na koniec zjedliśmy kolację (ukłon w stronę Kolegi Inżyniera(!)) - twarożek od Sąsiadki Realistki z makrelą.
- Wyjeżdżam spełniony. - zaznaczył z satysfakcją przy wyjeździe Kolega Inżynier(!).
Mieliśmy takie same odczucia. Sympatyczny dzień i tyle spraw popchniętych do przodu.

Wieczorem obejrzeliśmy 10. odcinek (ostatni z 1. sezonu) Rządu. Dzień się domknął.
 
Niedziela, 06.06, była pod różnymi względami urozmaicona.
 
- Bo pracowita.
Głównie dlatego, że mimo jej kosiłem trawę polując na okresy, w których nie było gości. "Starzy" albo kończyli pobyt i do 12.00 wyjeżdżali, albo od rana byli na rowerach, a nowi, ze Stolicy, po przyjechaniu o 11.00 też natychmiast wyjechali na rowerowe ścieżki.
Za jakąś chwilę przestanę o nich pisać, bo zasada jest oczywista. O gościach nie rozmawiamy na forum, a tym bardziej nie piszemy wcale, nawet dobrze. A należałoby przede wszystkim dobrze. 
Pod tym względem proponowana przez nas oferta jest kontynuacją tej z Naszej Wsi. Jest to zasługa pracy Żony i jej sprawdzonego sposobu działania, jednocześnie niezwykle konsekwentnego, i przedstawiania w sposób jasny, klarowny, co my oferujemy gościom i czego od nich oczekujemy. Bardzo partnersko i uczciwie.
Nic więc dziwnego, że na razie przyjeżdżają (czwarta para) ci, którzy już u nas wielokrotnie byli. Przyjeżdżają z pełną świadomością proponowanej przez nas innej oferty, czyli nie Naszej Wsi Bis, bo nas znają i ufają. Wiedzą, jak powiedziała pierwsza pani - gość, że "Wtopy nie będzie".
Po pierwszych czterech parach zaczynamy się uspokajać widząc, że wszystkim się podoba i że procentuje nie tylko całoroczna praca, ale również ta kilkunastoletnia z Naszej Wsi. Stąd wreszcie zaczęliśmy z pełną świadomością utożsamiać się z tym, co oferujemy. Wnętrza są piękne (nie krepuję się tak mówić), klimatyczne i prawie dopieszczone i dopracowane. Bo dojdą jeszcze szczególiki, ale to za jakiś czas.
W ostatnich dniach lubimy sobie stanąć w danym mieszkaniu i patrzeć innym wzrokiem. Być może największym komplementem dla nich jest powtarzane zdanie Żony Ja mogłabym tutaj mieszkać, w którym ukryta jest tęsknota za normalnością w naszej mieszkalnej części, czyli u nas. Ale i na to przyjdzie czas.
To na koniec być może ostatnie zdanie o gościach. Wszyscy zostawili mieszkania w takim stanie, że w zasadzie można by było tylko wymienić pościel i ręczniki i już przyjmować następnych. Stąd pracy mieliśmy niewiele.

- Bo napiętnowana czekającym mnie wyjazdem do Metropolii.
Czyli ciągle to samo. Co z tego, że wiedziałem, że tam odpocznę przy zupełnie innym charakterze prac, że będę miał krótki komfort dysponowania popołudniami swoim czasem bez stałego wewnętrznego imperatywu Trzeba jeszcze zrobić... (z wyjątkiem oczywiście konieczności poniedziałkowej publikacji), że fizycznie odpocznę, skoro sam jechać nie lubię. Nie pomagała mi wiedza i doświadczenie, że jak tylko zamknę za sobą drzwi Nie Naszego Mieszkania, będę jednak u siebie. Tak to się porobiło, skoro w lipcu minie sześć lat i Nie Nasze Mieszkanie na trwałe wpisało się w nasze życie.

- Bo niedzielna.
Co prawda nic nie wyszło z zaplanowanej spontanicznie wycieczki rowerowej z powodu upału i jednak zmęczenia po pracach, ale stać nas było na fanaberie w postaci I Posiłku, mojego nad Stawem, Żony na tarasie, a przede wszystkim na wieczorne czytanie/słuchanie książek na tarasie i podziwianie przyrody.
Wszystkie rośliny były jakieś takie bujniejsze niż rok temu. Żona twierdziła, że to dlatego, że w nie zbytnio nie ingerowaliśmy i pozwoliliśmy im rosnąć bez specjalnego ludzkiego ugładzania i upiększania. Był to delikatny, inteligentnie zakamuflowany przytyk do mojej osoby, czyli takiej, która by wszystko co zielone brutalnie traktowała żyłką, sekatorem lub nożycami, lub wyrywała z korzeniami. Nie chciałem wchodzić w dyskusję, bo wieczór był taki miły, że dzięki naszym postawom względem zielonego, czasami mocno rozbieżnym, zapanowała równowaga zadowalająca obie strony. Mogłem tendencyjnie wspomnieć o fakcie, że gdyby nie moje metody, to cały nasz teren zarósłby tak jak zniknęła w buszu cywilizacja Majów, chociaż jesteśmy przecież w tzw. strefie klimatycznej umiarkowanej (akurat tego umiarkowania w roślinach, zwłaszcza chwastach nie widzę). Mogłem jednocześnie, również tendencyjnie, nie wspominać, że gdyby zastosować wyłącznie moje metody, to całe zielone wyglądałoby tak na eins, zwei drei. Ale nie zrobiłem ani jednego, ani drugiego. Wspomniałem - wieczór był taki miły.

Dosyć wcześnie obejrzeliśmy 1. odcinek 2. sezonu Rządu. Ostatnie odcinki poprzedniego zaczęły budzić we mnie lekką irytację i zniecierpliwienie zahaczające o nutę nudy, bo ile można się kitwasić ciągle w tym samym. Ale ten z powrotem mnie wciągnął.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
W mailu martwił się o mnie. Powinieneś zwolnic tempo. To nie jest dobre dla ciała i umysłu....Jeszcze sobie krzywdę zrobisz i wtedy będzie większy problem.... A na dzień dobry (pisał o 04.55) widoki ze Szkocji.
Na kojącym zdjęciu widać piękne chmury, światło wschodzącego słońca i dużo wody. Całkiem jak u nas, gdyby nie potężny dziób statku na pierwszym planie.
Jakiś czas temu Po Morzach Pływający bodajże na Facebooku poprosił Żonę o wymiary naszych skrzyń permakulturowych. Żona przekazała prośbę mi, a ja nic. Więc Po Morzach Pływający delikatnie zainterweniował: A teraz bardziej przyziemne sprawy. Skrzynie, zdjęcia i wymiary :)

W poniedziałek, 07.06, rano, bez I posiłku pojechaliśmy do Powiatu. Odstawiliśmy do pralni pierwszą pościel po gościach. Zbiegły się wszystkie panie, żeby  z nami porozmawiać. Było nam strasznie miło. W końcu będąc w Naszej Wsi tyle lat z nimi współpracowaliśmy.
- No i historia zatoczyła koło. - skomentowała Żona, gdy wyjeżdżaliśmy.

W Powiecie, w sklepie, czyli jak Pan Bóg  przykazał, kupiliśmy pompę ciśnieniową. Żadne Allegro, OLX, Internet, tylko porządne doradztwo na miejscu, zwłaszcza że pan używał takiej samej u siebie na ogrodzie. W życiu bym nie wiedział, że pompa to nie wszystko. Dokupiłem więc kawałek specjalnego, sztywnego węża, zawór zwrotny z filtrem, kolanka i króćce, wszystko dopasowane do pompy.
W domu żałowałem, że już natychmiast nie mogę przystąpić do montażu całego zestawu i zobaczyć, jak wreszcie mam podlewany ogródek, ale przed wyjazdem do Metropolii były pilniejsze sprawy. Skończyłem koszenie i ledwo zdążyłem się ostrzyc zostawiając resztę mojego odgruzowywania na Nie Nasze Mieszkanie. Zaplanowałem je na wtorek raniutko, bo po południu czekało mnie długie pisanie i publikacja.

Poprzedni wjazd do Metropolii zaskoczył mnie swoim ostatnim odcinkiem, który pokonywałem zazwyczaj w 2-3 minuty (zależało od świateł), a wtedy kosztował mnie, o ile dobrze pamiętam, minut siedemnaście, co mocno mnie sfrustrowało. Postanowiłem więc sprytnie zajechać od innej strony Metropolii i ... wpadłem z deszczu pod rynnę. Sam sobie nie wierzyłem, że się sprzeniewierzyłem wyznawanej święcie przeze mnie zasadzie Lepsze wrogiem dobrego. Dojazd na podobnym odcinku zajął mi 40 minut. To co wyprawia się wszędzie w Metropolii remontowo-ulicznie przechodzi wszelkie pojęcie. 
W Nie Naszym Mieszkaniu oczywiście byłem natychmiast u siebie. Żeby mieć z głowy od razu zadzwoniłem do dentysty. Umówiłem wizytę jakiś czas temu na jutro, na 19.00, nie mając kalendarza przed nosem i zapominając, że będzie to akurat środek towarzyskiego meczu Polska - Islandia. 
Godziny przełożyć się nie dało. W grę wchodził ewentualnie inny dzień. Musiałem się pogodzić z nieuniknionym i przyjąć hierarchię priorytetów. 

Wieczorem zadzwonił Prąd Nie Woda. Nareszcie. Umówiliśmy się na piątek. Przyjedzie z kolegą i będą "robić prąd" w Dużym Gospodarczym. Nie chciało mi się wierzyć mojemu szczęściu. Czyżbym po wielu miesiącach biegania z 50. metrowym przedłużaczem po posesji i dostarczania prądu a to na miejsce danej pracy, a to za chwilę w Dużym Gospodarczym, bo trzeba było coś gumówką uciąć lub wiertarką wywiercić, miał mieć zwyczajnie?...
 
A dzisiaj, we wtorek, 08.06, wstałem przed siódmą kompletnie nieprzytomny po takim krótkim i dziadowskim spaniu. Ale rozruszałem się dosyć szybko. 
Najpierw zgrubnie, gdy myłem naczynia po wczorajszych ekscesach kulinarnych (makaron z sosem pomidorowym podgrzanym na smalcu, całość obficie polana oliwą i dopieszczona tabasco), a potem szczegółowo i dokładnie ścinając sobie maszynką brodę i cążkami paznokcie u rąk. Wymagało to takiej uwagi i jej natężenia, że kawa była zbędna. Mogłem przecież przez nieprzytomność tak sobie wszystko, nomen omen, przyciąć, że nie byłbym w stanie pokazać się cywilizacyjno-metropolialno-szkolnemu światu. W tym bolesne uszczypnięcie do krwi cążkami stawałoby się mocno prozaiczne. Ale i tego udało się uniknąć. 
Paznokcie, ostatnio takie wyrośnięte, stwardniałe, chroniące wokół zrogowaciałą, robotniczą skórę, świetnie zdzierające z czyszczonych okien i podłóg wszelkie plamki z zapraw i farb, poszły w niebyt.
Na to, żeby aż tak się cywilizacyjnie ogarnąć, nie miałem czasu w Wakacyjnej Wsi. Potrzebowałem do tego Metropolii i zarwania snu.
Ale w Szkole stawiłem się tym razem mocno zdyscyplinowany, bo nawet przed 09.00. 
Od razu zabrałem się za dzienniki i w ciągu 7. godzin udało mi się zamknąć kolejny. Zostały jeszcze trzy nie wspominając o innych sprawach, które według szkolnego rytmu nadejdą. Będzie więc co robić.

O 18.00 rozpoczął się mecz. Wysłuchałem hymnów, a po 15 minutach oglądania czułem przy wychodzeniu, jak moja wątroba zostaje mi wyrywana. Musiałem jechać do dentysty. Na szczęście nie na wyrywanie zęba, bo tego dla organizmu mogłoby być za wiele.
Zdaje się, że niewiele straciłem, bo i wątroba, i ząb (zęby) zostały na swoim miejscu. Nasi po nieciekawej grze zremisowali 2:2. Z obawą zacząłem myśleć o zbliżających się Mistrzostwach Europy 2020(!).
 
Dzisiaj znowu napisał Po Morzach Pływający.
Czekam na zdjęcia skrzyń i instrukcję ich wykonania...
Żeby wzbudzić moją litość wcześniej przygotował sobie grunt pisząc Ty się nie możesz podnieść rano, a ja o 0246 jestem wyspany, a powinienem obudzić się o 0700.(pis. oryg.)
A jeszcze wcześniej Super , że wystartowaliście. Jeszcze paru gości i wrócicie do swojej stałej formy i rytuałów. W końcu już kiedyś to robiliście.
Nie wiem, po co mu te wymiary tam, na morzu. Przecież chyba ich nie będzie robił, na wachcie na przykład.
 
ŚRODA (09.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.15, a w Szkole byłem o 06.30.
 
Jak za starych czasów.
Dzień był bez historii, bo aż do 14.00 siedziałem tylko nad jednym dziennikiem. Ale temat zamknąłem. Umówiłem się z Nowym Dyrektorem na mój ponowny przyjazd na początku lipca.
W Szkole było standardowe czerwcowe zamieszanie. Słuchacze II roku, których jeszcze ja przyjmowałem, przynieśli prace dyplomowe do komisyjnej kwalifikacji na dyplomową wystawę. Zostałem zaproszony przez Nowego Dyrektora do rzucenia okiem. Obejrzałem z zainteresowaniem, ale bez emocji. Coraz mniej rzeczy i spraw dźga mnie wspomnieniowo. Może jeszcze najbardziej się tak dzieje, gdy jestem sam, czyli, na przykład, dzisiaj raniutko. Bo mury ciągle te same, pomieszczenia również i klimat miejsca też. Jeszcze jak przyszła Najlepsza Sekretarka w UE było podobnie, ale już potem, jak zaczęli się schodzić słuchacze I roku, cień poprzedniej atmosfery prysnął. Dla nich jestem kimś nieznajomym. Jakiś czas temu dowiedziałem się od Najlepszej Sekretarki w UE, że jedna ze słuchaczek zapytała ją A kim jest ten pan, który tutaj przychodzi?, a gdy uzyskała wyjaśnienie, wytłumaczyła Bo ja myślałam, że to księgowy.
Trzeba powiedzieć, że jak na młody, niewyrobiony umysł, nieźle strzeliła. Coś z mojej postawy, zachowania i ciągłego noszenia dokumentów musiało być na rzeczy.
Nawet ten jej domysł sprawił mi przyjemność. Bo gdybym miał kilka żyć, z przyjemnością z powrotem byłbym chemikiem, ale również ogrodnikiem, stolarzem i księgowym właśnie. Wydaje mi się, że każda ta dziedzina wymaga dyscypliny, ale dopuszcza jednocześnie możliwość eksperymentów i kreacji (akt twórczy, tworzenie czegoś, także wytwór tej czynności), żeby nie powiedzieć w przypadku księgowości, że kreatywności (kreatywność - od łac. creatus, czyli twórczy - proces umysłowy pociągający za sobą powstawanie nowych idei, koncepcji, lub nowych skojarzeń, powiązań z istniejącymi już ideami i koncepcjami), co akurat tutaj prostą drogą mogłoby mnie doprowadzić do bezpośrednich kontaktów z wymiarem sprawiedliwości i systemem penitencjarnym. 
Wiem, że we wszystkich tych dziedzinach byłbym dobry i realizował się w nich z pełną pasją. I wcale nie musiałoby to być dyrektorowanie, jak podejrzewam, uważa Żona, którą chyba ogarnie pusty śmiech wobec takiej mojej deklaracji. No cóż, nigdy jej nie przekonam, bo jednak mamy tylko jedno życie. Chociaż Konfucjusz twierdził, że wszyscy mamy dwa... I mówił Wybierz sobie zawód, który lubisz, a nigdy nie będziesz zmęczony.
Nie żebym się wyżalał na tę ułomność posiadania jednego życia. Bo nawet w tym moim, jednym, jednak czułem dużą ulgę, że nie muszę już dyrektorować i zdawałem sobie sprawę, że mentalnie jestem już gdzie indziej. Żona ujęła to w domu, gdy jej opowiadałem o moich odczuciach, prosto.
- Zmiana pokoleniowa musi być.
Banał, ale taka jest prawda i oczywistość. Nawet ja nie byłem się w stanie obruszyć.

W Nie Naszym Mieszkaniu ogarniałem wszystko, sam po sobie, po dwudniowym pobycie, niespiesznie. Dodatkowo musiałem wysilić łeb, bo po raz pierwszy po blisko pięciu latach wyłączałem lodówkę.
- Pamiętaj, żeby to zrobić. - upominała mnie przed wyjazdem do Metropolii Żona. - Jaki jest sens, żeby chodziła, skoro w zasadzie tylko ty się tam ostatnio pojawiasz i to raz na miesiąc?
Opróżniłem wszystko pomny słów Żony praktycznie niczego nie oszczędzając. Zalegające wiktuały, nie dające się rozpoznać, czym kiedyś na początku były, swoją pleśnią i podejrzaną konsystencją uprzedzające i grożące zatruciem i/lub śmiercią, wyrzuciłem, słoiki po wypłukaniu takoż. Zostawiłem tylko, jako produkt trwały i niepsujący się, zachowujący swoją moc przy szczelnym zamknięciu, butelkę z 1/3 Luksusowej. Przyda się.
 
Jak w poniedziałek nie mogłem wjechać do Metropolii, tak dzisiaj nie mogłem z niej wyjechać. Znowu coś mnie podkusiło i wybrałem kolejny, trzeci wariant ominięcia pułapek.
Jakieś 5 minut się  udawało i wszystko szło płynnie do czasu, gdy w oddali, stojąc w złowieszczo zapowiadającym się korku, ujrzałem olbrzymie białe koło otoczone czerwoną obwódką, a po jakimś czasie stojące w poprzek na całej dwupasmówce  przegrody wokół olbrzymiego wykopu i koparkę wyraźnie go pogłębiającą.  
Ogarnął mnie pusty śmiech, bo to oznaczało spory powrót i konieczność wbicia się w ten poniedziałkowy czterdziestominutowy odcinek. Ale gdy się zbliżyłem, z ulgą odetchnąłem. Drogowcy za tym wykopem zrobili taki sprytny myk, który wystarczał, aby po krótkim slalomie wrócić na dwupasmówkę.
Radość trwała góra 15 sekund. Za chwile ugrzązłem na dobre. Jeden z mostów był w remoncie i cały ruch, w tym objazd, szedł drugim. Bardzo śmieszne. Skąd miałem o tym wiedzieć, skoro nie mieszkam w Metropolii, a ostatnio tak rzadko ją odwiedzam?  Co z tego, że na specjalnych tablicach usytuowanych nad głównymi arteriami ciągle pojawiały się komunikaty o remontowanych torowiskach, skrzyżowaniach i mostach, skoro było tego tyle, że jadąc z przyzwoitą prędkością 60 km/godz. człowiek nie był w stanie dobrze przeczytać jednego. Do tego wszystkiego dochodziły na kolejnych skrzyżowaniach niezsynchronizowane ze sobą światła i przez to miało się przewrotne wrażenie stałej jazdy na czerwonym.
W końcu dotarłem do Leclerca, bo "był po drodze". Nie byłem w nim z dziesięć lat, a może i więcej. Przy nim Kaufland wygląda jak kameralny sklepik. Takie masakryczne zakupowe przestrzenie natychmiast mnie osłabiają. Wszystko przez Kolegę Inżyniera(!), który ostatnio będąc u nas przywiózł Żonie butelkę jej ulubionego lubelskiego cydru - Antonówkę komplikując mi powrotną drogę (ofiarowanymi mi Pilsnerami Urquellami niczego nie skomplikował). Żona od razu wypytała, gdzie ją dostał, po czym usłyszałem To może byś wpadł do Leclerca, jak będziesz wracał do domu? Masz po drodze...
Wykupiłem wszystko, 15 butelek, patrząc jednocześnie z nabożną  czcią na baterię butelek Pilsnera Urquella. Wszystkie miały złotka. Ale nie kupiłem żadnej. Cena, 5,79 za butelkę, skutecznie stłamsiła moje rozrzewnienie i jakiekolwiek zakusy.

Z tego wszystkiego w domu pojawiłem się późno, bo o 17.20, a już o 18.00 czekał mnie mecz Polska - Bułgaria. Stąd w sporym biegu odpoczywaliśmy z Żoną nad Stawem omawiając co się wydarzyło u mnie i u niej przez te dwa dni. Obiecałem Żonie, że po meczu obejrzymy kolejny odcinek Rządu, Bo czasowo dobrze się składa.
Ale meczu nie było. Nie wiedzieć dlaczego rozpoczynał się o 19.30.
- To już po odcinku. - smutno powiedziała do siebie Żona. Ale przeszła nad tym do porządku wieczornego. A ja mogłem spokojnie rozpakować zakupy i wszystko z powrotem przerzucić na wiejskie tory.
Wygraliśmy 3:0. Kolejny raz się wkurzyłem, bo nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego na igrzyska olimpijskie może pojechać tylko 12 zawodników. Mamy przecież tylu dobrych siatkarzy, że dla wielu z nich decyzja trenera będzie krzywdząca. Nie chciałbym być na jego miejscu i decydować, kto ma jechać, a kto pozostać.
 
CZWARTEK (10.06)
No i rano wstałem nieprzytomny. 
 
Ale to przynajmniej było normalne po Metropolii.
Jak tylko Żona wstała, wolałem od razu ją uprzedzić, że o 21.00 jest mecz Polska - Holandia.
- To najpierw obejrzymy odcinek Rządu, a potem ty swój mecz. - stwierdziła bardzo przytomnie, mimo że była nieprzytomna, jak to u niej zwykle rano.
 
Dzisiaj musieliśmy pojechać do Powiatu pozałatwiać kilka spraw.
Najpierw zatankowałem paliwo. Przy dystrybutorach nie było samochodowego ducha. Pustki. Gdy po zapłaceniu, wracałem do Inteligentnego Auta, stał za nim jakiś osobowy. Na włączonym silniku. Nawet się zdziwiłem, bo pięć stanowisk nadal było wolnych i tylko my byliśmy na stacji.
Otworzyłem drzwi, gdy w tym  momencie z tego osobowego za mną wyskoczyła pani, w wieku blisko mojego, zadbana i interesująca, mimo że się na mnie wydarła.
- A nie może pan po zatankowaniu przeparkować i później iść zapłacić, żebym mogła wjechać na stanowisko?!
Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Już mój prawy półdupek dotykał siedzenia, gdy coś go nagle  dźgnęło. Wysiadłem, chociaż nie wiem, czy jest to dobre określenie, skoro nie wsiadłem, i podszedłem do pani gestem pokazując, żeby opuściła szybę. Po ułamku sekundy zawahania i lekkiej obawy w oczach zdecydowała się to zrobić.
- Proszę pani, zawsze tak robię, jak pani sugerowała wydzierając się na mnie, ale teraz nie przyszło mi to nawet do głowy, skoro nikogo więcej nie było i miała pani do dyspozycji pięć innych stanowisk.
Pani nie odezwała się słowem.
- Widocznie jest to typ owcy, stadny, wyłączający myślenie. - skomentowała na bieżąco Żona. - Chyba bez względu na zastaną sytuację tankuje wyłącznie przy tym dystrybutorze i nie przychodzi jej do głowy, że można inaczej. - Założyłabym się, że się dała zaszczepić tylko dlatego, że tak mówili w mediach.

Potem była poczta. Żona dostała awizo, a tego nie lubimy. W ogóle się cieszymy, gdy skrzynka pocztowa jest pusta.
Zostałem w Inteligentnym Aucie i przez szybę obserwowałem Żonę, gdy wracała z takim dziwnym uśmiechem.
- Dostaliśmy z Urzędu Skarbowego w Bydgoszczy sto sześćdziesiąt kilka złotych zwrotu nadpłaconego podatku. - cicho pękała ze śmiechu zwłaszcza, gdy zobaczyła moją minę i osłupienie. Bo gdzie Rzym, a gdzie Krym. Nie wiedzieliśmy, co jest grane, bo nie kojarzyliśmy z dawnych czasów żadnego pracownika, ani współpracownika z tego miasta, a zwrot musiał dotyczyć podatku od wynagrodzeń tychże. 
Cieszyliśmy się w sposób wyważony i dojrzały wpisując się w typową w takich przyjemnych razach, nomen omen, filozofię Kolegi Inżyniera(!) i wiedząc, że za chwilę może przyjść wezwanie z tego samego urzędu analogicznie odwrotne - to znaczy wzywające do oddania omyłkowo wysłanej nam kwoty z jednoczesnym żądaniem, aby zapłacić jeszcze raz tyle Bo urzędnik się pomylił
Sytuacja kojarzyła mi się z moim ulubionym dowcipem, podejrzewam wielokrotnie cytowanym, z serii pytań słuchaczy do Radia Erewań:
- Czy to prawda - pyta słuchacz - że Misza wygrał w Moskwie Wołgę?
- Prawda, prawda - odpowiada radio. - Ale nie w Moskwie, tylko w Leningradzie, nie Wołgę, ale rower i nie wygrał, ale mu ukradli.
U nas mogłoby to wyglądać tak: Czy to prawda, że urząd skarbowy zwraca podatek...
A Radio Erewań polecam. Nie sposób wszystkich smaczków zacytować. 
 
Wczoraj w Powiecie po pewnych trudnościach otworzono Intermarche i Bricomarche.  Z Powiatu robi się city, ale wcale się z tego nie cieszymy. Na przykład chyba od ponad roku na wszelkich możliwych ulicach plączą się stadami nauki jazdy z siedmiu sąsiednich powiatów, plus oczywiście z naszego, skutecznie paraliżując ruch. Ponoć zorganizowano u nas ośrodek egzaminacyjny, czyli ktoś musiał dostać w łapę, bo jak to inaczej wytłumaczyć? Komu i czemu miałoby to służyć?
W Intermarche wszyscy pracownicy byli bardzo przejęci. Rozumieliśmy to patrząc przez pryzmat naszej skali, bo też niedawno przyjmowaliśmy pierwszych gości i pamiętam, jak się czuliśmy. Podobnie jak u nas, wiele rzeczy nie działało i nie było dopiętych, więc obsługujące przemiłe panie dwoiły się i troiły, żeby klientom osłodzić niedostatki i lekką dezorganizację. A przy wejściu i przy wyjściu prym wodził sympatyczny pan, taki wodzirej. Miło zaczepiał tych, co już zapłacili dopytując się, co kupili i czy są zadowoleni. Na uchu miał zaczepiony taki nowoczesny minimikrofon i było go słychać w całym sklepie, jak również na parkingu z potężnej kolumny wystawionej przed wejściem.
Każdemu wręczał jakiś prezent. My dostaliśmy firmową torbę zakupową, niejednorazową, a gdy ja płaciłem i i łaskawie darowałem pani wydruk-potwierdzenie zapłaty kartą (Zaraz zawołam menadżerkę, bo system się zawiesił; a wcześniej na żadnym czytniku nie można było odczytać wartości towaru) usłyszałem głos Żony.
- Ale nie, nie, naprawdę dziękuję... - Co ja z tym będę robiła?...
Zdążyłem zobaczyć, jak pan chciał ofiarować Żonie sześciopak wody Żywiec w plastikowych 1,5 -litrowych butelkach. Udało się jej pana kompletnie zaskoczyć. Bo jak to co? Wypić, oczywiście. Pan długo, na tyle, na ile pozwolili mu następni wychodzący klienci, patrzył niedowierzająco, ale wykazał sie refleksem i dał nam drugą torbę.
- O dziękujemy, bo tego nigdy za wiele. - Żona przyjęła z wdzięcznością.
 
W domu od razu zabrałem się za montaż całego systemu podlewania z nową pompą w roli głównej. Nie mogłem od rana doczekać się tej chwili. Z dużym pietyzmem, jak nie ja, najpierw przeczytałem instrukcję obsługi, a potem z jeszcze większym całość montowałem według wskazówek pana ze sklepu. To niespotykane podejście do problemu brało się u mnie po konewkowej traumie. 
W obecności Żony pompę zalałem i włączyłem. Pracowała pięknie i szumiała, tyle że na końcu węża nie ujrzeliśmy kropli wody. Dociekaliśmy przyczyny, aż w końcu coś mi zaświtało. Ze studni wyciągnąłem wąż i przyjrzałem się zaworowi zwrotnemu. Był zamontowany odwrotnie, tak jak mi pan cały układ w sklepie zmontował. Zawór zwracał, za przeproszeniem, ale w drugą stronę, czyli nie puszczał wody. Nie przyszło mi do głowy wcześniej sprawdzić. 
Pompa w końcu zaskoczyła. Pistoletem mogłem podlać ogródek i skrzynie, a nawet brzozy i klony nie wiedząc nawet, kiedy to się stało. Żona do końca mi kibicowała kilkakrotnie dopytując A jesteś zadowolony?... Jak mogłem nie być, skoro dodatkowo regulowałem sobie w zależności od ukochanej roślinki siłę podawanej wody - od delikatnej mgiełki dla tych drobniutkich do pełnego silnego strumienia dla drzew.
A potem nagle wody zabrakło. System zaczął się dławić, prychać i pluć. Od razu wiedziałem, co jest na rzeczy. Szkoda tylko, że nie przed zakupem. Do studni wsadziłem czterometrową deskę, która sięgnęła dna, nomen omen. Ze śladu lustra wody na niej wyszło mi, że kupiłem za krótki wąż ssący. Wizualnie nie doszacowałem o jakieś 80 cm. Będę musiał kupić jeszcze raz, na wszelki wypadek o metr dłuższy. Nauka, niefrasobliwość, nonszalancja, rutyna i głupota kosztują.
 
Już się zmierzchało, gdy zabrałem się w Dużym Gospodarczym za wycinanie regału i robienie miejsca dla Prądu Nie Wody. Miał w tym miejscu jutro zamontować skrzynkę bezpiecznikową i od niej ciągnąć dalej instalację. Usuwając ten regał, przez ponad rok bardzo mi pomocny, dokonywałem drobnej rewolucji w strukturze budynku i w organizacji mojej pracy. Będę musiał na nowo ją przemyśleć. 
Z tych rozważań wyrwała mnie Żona.
- Ale jest już wpół do dziewiątej. - Goście, a ty hałasujesz...
 
Kolejnego odcinka Rządu nie obejrzeliśmy, bo o 21.00 nasi grali z Holandią. Wygraliśmy 3:0.

PONIEDZIAŁEK (14.06)
No i zaległości się powiększają.
 
Piątek, sobota, niedziela i poniedziałek do następnego wpisu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy i wysłał jeden list.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.43.