21.06.2021 - pn
Mam 70 lat i 200 dni.
WTOREK (15.06)
No i chyba jestem skazany na zaległości.
Przynajmniej w bliżej nieokreślonej przyszłości. Jeszcze do tego piszę wierszem...
W piątek, 11.06, o 08.00 stawił się Prąd Nie Woda wraz z kolegą. Nawet w pewnym stopniu się wzruszyłem jego widokiem. Po takiej przerwie. Swoją obecnością w jakiś sposób zapewniał ciągłość remontową i powrót w pamięci do pięknych pionierskich czasów, kiedy rył we wszystkich ścianach w Domu Dziwie. Wobec tamtego jego prace przy zakładaniu nowej instalacji w Dużym Gospodarczym jawiły się jako kompletnie nieinwazyjne i ciche.
To dobrze pasowało do obecności gości, na których się czaiłem i doczekałem ich rowerowego wyjazdu.
Zrobiłem porządki w altanie, która przez ostatnie miesiące stała się składowiskiem wszelkich opakowań i wzmocniłem dwa moduły do ścianki, którą mam zamiar postawić przy schodach, z których spadłem.
To były jednak prace ciche, albo bardzo ciche. Zaś koszenie żyłką wysokiej trawy do takich nie należały. Zawsze mam określony czas koszenia wynikający w sposób naturalny z pojemności akumulatora i to mi zawsze bardzo odpowiada ze względu na mój kręgosłup i ręce. Gdy zaczynam odczuwać kręgosłup, a w dłoniach pojawia się pierwsze mrowienie, akumulator się w tym momencie wyczerpuje i kosić przestaję. Ale dzisiaj miałem od razu naładowane dwa akumulatory i musiałem wykorzystać nieobecność gości.
Za parę godzin Prąd Nie Woda wezwał mnie do Dużego Gospodarczego i zaprezentował to, co wspólnie zrobili z kolegą. Po obu stronach wejścia kilka gniazdek, w tym jedno siłowe i włącznik światła głównego, górnego. Poza tym zewnętrzne gniazdo podwójne.
Czułem się jakby mi ktoś, czyli Prąd Nie Woda, przychylił nieba. Nagle stało się pięknie i skończyło się latanie po terenie z 50.
metrowym przedłużaczem.
Prąd Nie Woda resztę prac odłożył na później, żeby nie obciążać rehabilitowanego kolana. Oczywiście starej instalacji nie usunął - nie jego działka. Stąd wycinałem wszystko w pień i wynosiłem przed bramę wiedząc, że jest tylko kwestią niewielkiego czasu, kiedy wszystkie rurki i kable znikną.
Wobec tej żmudnej syfozy przygotowanie górnego mieszkania stało się przyjemnością, którą sobie przedłużyłem pobytem nad Stawem z Pilsnerem Urquellem i książką.
Wczesnym wieczorem domknąłem kilka drobnych spraw. Po Morzach Pływającemu wysłałem w końcu wymiary skrzyń ze szczegółowym opisem, umówiłem się z Basem na jutro rano na 10.00, a Drągal przyjechał i zabrał z salonu na dole i z ganku wszystkie ich narzędzia. Stwierdziliśmy z Żoną, że musimy w końcu odciąć pępowinę i rozstać się z Cykliniarzem Anglikiem. Została mu "tylko" do zrobienia wymiana i wzmocnienie sufitu w małym, niezależnym od reszty mieszkania, pokoju w Pół-Kamieniczce.
Wieczorem najpierw obejrzeliśmy 2. odcinek Rządu, a potem o 21.00 już sam oglądałem mecz Polska - Brazylia. Wynik 0:3.
Polacy
zagrali zdecydowanie słabiej i prawie nic do tego nie miała obecność
Brazylijczyków, jako przeciwników. Naszych ogarnęła jakaś
niewytłumaczalna słabość w ataku, niewykorzystywanie 100%. okazji, czyli
rażąca niemoc w tym elemencie (emelencie) gry. Jeśli do tego dodać
brak bloku...
A Brazylijczycy grali świetnie. Nie rozpisywałbym się tak o tym interesującym niewiele osób fakcie, gdyby nie pamięć o niepokonanej kiedyś Brazylii, hegemonie, i o planowanym w związku z tym przeze mnie epitafium na moim nagrobku.
W sobotę,12.06, wstałem nieprzytomny i zirytowany, na pograniczu z wściekłością.
Chciałem
sobie trochę dłużej pospać, zwłaszcza, że wczorajszy mecz rozpoczął się
późno i tym samym skończył się jeszcze później, ale jeden, jedyny komar
nie pozwolił. Od szóstej falowo powracał nad łóżko i trzy próby
polowania, czyli cierpliwego wyczekiwania, aż się dobrze rozbzyczy nad
uchem, i walenia się w łeb nic nie dały. Oprócz całkowitego rozbudzenia i
oczekiwania w napięciu na następną sesję. Za jakiś czas znowu bzyczał,
więc w końcu wstałem.
Żonę
też wybudził. Do tego stopnia, że cały jej i mój poranny rytuał diabli
wzięli. Od razu poprosiła do łóżka kawę chcąc w nim już na trzeźwo
chociaż jeszcze chwilę poleżeć. Poskarżyła się tylko, że to bydlę
uharatało ją dwa razy w rękę. Później, już przy kawie, która jako tako
wracała mi przytomność, stwierdziłem po lekkim swędzeniu, że mnie
również. W łokieć. A latał przecież koło ucha.
Ot, prozaiczne uroki życia.
Nie
rozpisywałbym się aż tak przesadnie na oczywisty komarowy temat, ale
jednak Wakacyjna Wieś nas rozpuściła. W Naszej Wsi rok w rok były ich
chmary a to w cyklach miesięcznych albo tygodniowych, a to w dobowych z
precyzyjnym upatrzeniem sobie godziny dziewiętnastej, kiedy lepiej było
nie wychodzić na spacer lub nie siedzieć na tarasie.
Więc o co ten cały raban? O jednego komara?...
Z tej nieprzytomności Żona odpuściła sobie wspólny wyjazd do Powiatu. Wcale jej się nie dziwiłem, bo jaka to atrakcja? Nawet mi zaufała, że sam dam radę wszystko pozałatwiać. Że dam radę kupić samodzielnie dwie brzozy, 4. metrową rurę do studni i wstępnie obejrzeć profile do obmyśliwanej przez nas pergoli, która miałaby wycienić patelnię, jaką stał się dolny gościnny taras wystawiony na południe i latem penetrowany przez żar słońca średnio 12 godzin na dobę na tyle, że bosą stopą nie sposób jest stanąć na podłodze.
Pomny mojego błędu nie rozpędzałem się z sadzeniem brzóz. Postanowiłem poczekać i zobaczyć przez tydzień, dwa, jak się zachowają i czy nie usychają przez fakt transportu, trzęsienia w aucie i osypania się ziemi z ich rachitycznych, doniczkowych korzeni. Jedna brzoza ma zastąpić uschniętą w alejce (tyle się drzew nasadziłem, a nie uniknąłem błędu), a druga przy furtce, żeby wizualnie bardziej odgrodzić się od gości.
Po południu z rozpędu wyciąłem starą instalację elektryczną na obrzeżach Małego Gospodarczego i czarne kable oraz białe rurki wiszące "w powietrzu" między Małym a Dużym Gospodarczym. Kolejne relikty zniknęły.
A później szykowałem
zestawy potrzebnych narzędzi do prac w Pół-Kamieniczce. Kiedyś trzeba je rozpocząć.
Wieczorem, gdy zabieraliśmy się do 3. odcinka Rządu, zadzwonił Stolarz z Gór.
- Czy mogę przyjechać w środę rano? - Będę na 100%. - zapewniał nas 15. albo 16. raz na przestrzeni od września tamtego roku do dzisiaj.
Ta informacja jednak nie zepsuła nam wieczoru. Odcinek obejrzeliśmy.
W niedzielę,13.06, rozpocząłem oswajanie Pół-Kamieniczki.
Według mądrej uwagi Córci, której kiedyś się żaliłem, że w Wakacyjnej Wsi czuję się obco.
- Jak tylko zaczniesz w niej pracować i robić po swojemu, od razu poczujesz się u siebie.
Więc
dzisiaj przed I Posiłkiem zawiozłem do Pół-Kamieniczki niezbędne
narzędzia i wracając zabrałem pierwsze zbędne poremontowe pozostałości w
ramach zgrubnego sprzątania. Żeby nie było pustych kursów.
Licząc się z obecnością sąsiadek na górze wykonywałem ciche prace. Do kabla od grzejnika elektrycznego w łazience domontowałem wtyczkę, niejako z niesubordynacji wobec Cykliniarza Anglika wielokrotne powtarzającego Jutro założymy, rozpakowałem lodówkę, a gdy się zorientowałem, że
na górze sąsiadek jednak nie ma, w łazience powiesiłem lustro, a w kuchni jedną
wiszącą szafkę.
A potem postanowiłem zdobyć kolejną harcerską sprawność robiąc coś, czego w życiu nie robiłem - przełożyć drzwi w lodówce, żeby nie otwierały się idiotycznie na framugę drzwi prowadzących z kuchni do pokoju, ale analogicznie odwrotnie - na kuchnię. Wiedziałem, że do tego celu lodówka jest przystosowana i że po drugiej stronie są fabryczne gniazda, żeby śrubami można było drzwi umocować. Wiedza wiedzą, zwłaszcza ta teoretyczna, a życie życiem. Bardzo szybko się okazało, że jedna z trzech śrub nie daje się odkręcić. Zastosowany klucz oczkowy, idealnie dopasowany, zrobił z miękkiego sześciokąta głowy śruby okrąg, a wkrętarka w krzyżakowym gnieździe również idealnie wyżłobiła swoją siłą dziurę. Desperackie próby użycia WD40 i brutalnej żabki nic nie dały. Waterloo w tak prostym przypadku nie mogłem się spodziewać. Sprawę musiałem odłożyć do poniedziałku, żeby uzyskać porady mądrzejszych.
Z przykrością finezję przełożenia drzwi musiałem zastąpić kolejnym pobudowlanym sprzątaniem. Zagryzłem zęby i z korytarza wywiozłem do Wakacyjnej Wsi zaprawy, kleje, fugi, bo przecież się przydadzą. Remont trwa. Korytarz przejrzał na oczy i przyjemniej było
wchodzić do środka mieszkania.
Po południu nie do końca relaksacyjnie pisałem wiedząc, że nie będę miał ani czasu, ani sił, żeby zapobiec zaległościom. A to mnie frustrowało.
Wieczorem obejrzeliśmy 4. odcinek Rządu.
W poniedziałek,14.06, jeszcze przed I Posiłkiem, pojechaliśmy
razem do Pół-Kamieniczki zawożąc pojedyncze meble, żeby nie było pustych
kursów. Z Żoną musiałem skonsultować kolejne wieszanie kuchennych szafek.
Po
I Posiłku krążyłem pomiędzy Zaprzyjaźnioną Hurtownią a fachowcami pracującymi w metalu. W hurtowni kazali kupić wykrętaki, które nic nie pomogły, jeden fachowiec odpowiedział, że oni takimi duperelami się nie zajmują, a drugi poradził, żeby najpierw śrubę nawiercić, a potem użyć wykrętaka Bo ci w hurtowni to chuja wiedzą!
To nic kompletnie nie dało, więc w końcu nie wiedziałem, czy on też chuja wie, czy nie?
Żeby jako tako wobec siebie wyjść z twarzą powiesiłem dwie szafki i kolejny raz zabrałem się za czyszczenie rozpuszczalnikiem paneli podłogowych. Dostaliśmy je od Cykliniarza Anglika za darmo. Ale za ich położenie trzeba było zapłacić. Panele, jako używane miały na sobie reszki wrednej taśmy, za pomocą której poprzedni właściciel przykleił do nich wykładzinę podłogową. Czyściłem po trochu, żeby od uniwersalnego rozpuszczalnika się nie porzygać. Cykliniarz Anglik również miał to zrobić, to znaczy te resztki usunąć i być może się porzygać, ale tego już nie doświadczę, bo miał to zrobić "jutro".
"Przy okazji" odkryłem kolejny fachowcowy kwiatek. Przed wejściem do mieszkania są schody do małej piwniczki (zawory wody, liczniki) przykryte włazem zlicowanym z powierzchnią korytarza. Właz był ohydny, więc Drągal (chyba) położył na nim boazerię, co znacznie poprawiło estetykę wejścia.
Mimochodem sprawdziłem, jak teraz właz się otwiera, skoro przybyło mu kilogramów. Właz przestał się otwierać. Dawałem radę lekko go tylko podnieść, a wsunięta ręka dla lepszego przyłożenia siły natknęła się na liczne końcówki gwoździ, które przeszły na drugą stronę przy przybijaniu boazerii. Na szczęście ręki sobie nie rozharatałem.
Przyczyna nieotwierania się była prozaiczna. Nowe deseczki zostały położone za szeroko, pokrywały również zawiasy i tworzyły dla nich blokadę. Przy użyciu nie wiem jakiej siły pokrywę włazu na pewno można byłoby otworzyć przy umiejętnym ominięciu gwoździ, ale z jednoczesnym wyrwaniem zawiasów z ich gniazd.
Zgłosiłem problem Cykliniarzowi Anglikowi i usłyszałem Jutro...
W związku z tym naszła mnie pewna refleksja. Rzadko który fachowiec sprawdza to, co zrobił, w tym sensie, że zrobione działa a przy okazji nieruszone, ale związane w jakikolwiek sposób z tym zrobionym też nadal działa. Bo generalnie miażdżąca przewaga fachowców funkcjonuje na zasadzie "operacja się udała, pacjent umarł."
Przy okazji kontaktów z metalowcami omówiłem z nimi koncepcję zbudowania przy dolnym gościnnym tarasie takiej metalowej pergoli, żeby stała się bazą dla wszelakich zadaszeń (winobluszcz, maty?) chroniących gości przed skwarem. Ten "od dupereli" nawet się tym zainteresował, a ten "od chuja" również, ale obaj podkreślali, jacy to oni są zaganiani i obłożeni zleceniami. A ponieważ widzieli u mnie nieskonkretyzowaną wizję, kazali zrobić pomiary oraz rysunki i przyjść.
Musimy z Żoną
obmierzyć i zdecydować, co my chcemy i na co nas stać.
Wieczorem oglądałem mecz Polska - Słowacja (1:2). Trzeba powiedzieć, że przy moim standardowym optymizmie w wielu sprawach, w tym często hurraoptymizmie, w tej kwestii byłem pesymistą pogodzonym na wstępie z losem i nieoczekującym od naszej reprezentacji dobrej gry w takim rozumieniu, żeby nie było wstydu i obciachu. Żona dziwiła się mojej postawie, ale mój organizm chyba sam sobie zafundował taki obronny mechanizm. Przystąpiłem więc do oglądania bez oczekiwań, a skończyłem smutny i rozgoryczony. Nie rozumiałem, dlaczego w naszych nie było iskry i zaangażowania i dlaczego piłkarsko tak słabo wypadli. I dlaczego Sousa wystawił Krychowiaka, do którego żywię szacunek, ale który z racji wieku jest już za wolny i generuje faule, i dlaczego Sousa nie wymienił go na innego gracza po jego pierwszej żółtej kartce. Zdaje się, że kolejny raz skończy się jak zwykle - pierwszy mecz graliśmy o punkty, drugi zagramy o wszystko, czyli o "być albo nie być" (na dodatek z Hiszpanią), trzeci o honor (ze Szwecją). Ten trzeci mecz zawsze wychodzi nam wspaniale. A potem mistrzostwa dla nas się kończą i wracamy do domu.
Ja obstawiałem wynik 0:0, Konfliktów Unikający 1:1. Po meczu napisał:
- Mecz z Hiszpanią obejrzę tylko, gdy nie będę miał nic ciekawszego do roboty.
- A ja bezwzględnie obejrzę. - odpowiedziałem nie chcąc wchodzić w dywagacje, że tak się po prostu nie godzi.
- No trudno, co zrobić. Przygotuj dużo Pilsnera, żeby niewiele pamiętać :)
Wieczorem, na szczęście przed meczem, odpowiedział na mojego maila Po Morzach Pływający.
W nim napisałem:
..., podziwiam Twoją cierpliwość. Przy czym, żeby była jasność, nie było moim zamiarem wystawiać jej na próbę. Może ta cierpliwość bierze się z morza, a może z charakteru, a może z
jednego i drugiego :)))
jednego i drugiego :)))
Sprawa dotyczyła mojej strasznej zwłoki i niepodawania mu wymiarów skrzyń. Więc w mailu braki nadrobiłem, a nawet więcej, bo mu podałem sposób montażu i pewne myki, aby uniknąć pułapek.
Odpowiedział krótko:
... jestem na morzu, ale już planuję co będę robił po powrocie
...Jednak pierwszą robotą będzie ogrodzenie wokół ogrodu, a potem powoli reszta
... zawsze byłem cierpliwy niezależnie od wykonywanego zawodu i jakiejkolwiek innej procesji...
Zabrzmiało to ciekawie, więc nie omieszkałem przytoczyć w odpowiedzi przysłowia głodnemu chleb na myśli. Ale niezwłocznie się poprawił. Żeby nie było wątpliwości.
Dzisiaj, we wtorek, 15.06, wstałem o 07.00, co od razu nadało dniu inny rytm. Chociażby dlatego, że chwilę po mnie wstała Żona.
- Położyłem się o 23.00. - zakomunikowałem, gdyż ta informacja nie wymagała u niej specjalnej przytomności. - Zaległości blogowe rosną. - dodałem. - Piątek, sobota, niedziela i poniedziałek nieopisane. - stałem nad nią wyliczając je jednocześnie na palcach. Dla większego efektu.
- Ale blog nie może być zamiast życia, tylko oprócz... - zaskoczyła mnie swoją przytomnością.
Za to ja chyba jednak byłem nieprzytomny, bo kilka razy cytowałem głośno to stwierdzenie wyraźnie nie dochodząc sensu i łopatologicznie zacząłem się o niego dopytywać.
Żona wykazywała cierpliwość.
- No, pomyśl... - zaczęła tonem jak do małego chłopczyka. - Co to może oznaczać? - Nie mówiąc o tym, że blog się pasie na życiu. - Nie byłoby życia, nie byłoby bloga.
Widocznie musiałem mieć dość tępawą minę, bo dodała.
- Czuję się jak nauczycielka na lekcji języka polskiego, która musi uczniowi spokojnie wytłumaczyć oczywistości.
Rano zabrałem się za przygotowanie słupków pod stacje elektryczne. Wymyśliłem dość kuriozalny system mocowania w podłożu, czyli w ziemi, i mimo że zdawałem sobie sprawę, że to co wymyśliłem, jest niezgodne ze sztuką, twardo brnąłem dalej słysząc z tyłu głowy słowa Żony Bo ty jak się zaprzesz!... A dalej wychodziły kolejne problemy pojawiające się na skutek zastosowania złej pierwotnej metodologii, więc do nich wymyślałem równie ciekawe rozwiązania, jak to pierwotne. Przy czym czułem się świetnie niczym jeden z bohaterów Sąsiadów. Tylko nie wiedziałem, czy jestem Patem, czy Matem. Coś musi być na rzeczy, bo nawet mam wspólne zdjęcie z tymi dwiema lalkami z plenerowego pobytu w Libercu. Moja twarz, uśmiech, łokieć - wypisz, wymaluj. Gdybym tylko jeszcze miał ze sobą charakterystyczna czapeczkę...
Sprawę mocowania słupków musiałem odłożyć wobec braku elementów (emelentów) do wymyślonego przeze mnie "sąsiedzkiego" pomysłu.
Przed wyjazdem do Metropolii zdążyłem dla ochłody umysłu rozgrzanego chybionymi pomysłami i upałami (w mieszkaniu w Pół-Kamieniczce panuje cudowny chłód) zamontować na korytarzu potężny, ciężki wieszak ścienny, taki moderny z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Bertę zostawiliśmy w domu, bo jechaliśmy tam i z powrotem w związku z zaległymi czwartymi urodzinami Ofelii. Przed przybyciem do Krajowego Grona Szyderców udało się nam złożyć w Castoramie reklamację na wkrętarkę. Czas oczekiwania na naprawę lub na wymianę na nową 2-3 tygodnie.
Q-Wnuk nie odpuścił i w ogródku musiałem rozegrać z nim mecz. Było upalnie, więc przyjąłem bezwzględną i szybką taktykę. Dla oszczędności sił strzelałem z daleka do bramki wielkości 1/3 hokejowej i stosunkowo szybko objąłem prowadzenie 9:2. Wtedy cwaniak Q-Wnuk wezwał na pomoc babcię, czyli Żonę, i to wystarczyło. Żona stała na bramce, a wynik nieustannie i to w jedną stronę się zmieniał. Zlany potem pływałem ze zmęczenia.
- Ja też jestem zlany potem. - poinformował mnie uczynnie Q-Wnuk.
Długo utrzymywał się wynik 9:8 dla mnie. Słabłem w oczach, ale nie byłem w stanie oddać meczu bez walki. I jakimś cudem strzeliłem bramkę i wygrałem. A potem miałem fajnie. Bo wszyscy widząc mój stan w niczym nie protestowali. Więc bez szemrania dostałem od Pasierbicy herbatę, potem kawę, loda, ciasteczka, różne orzechy i nawet obejrzałem sporą część meczu Węgry - Portugalia (0:3). Więc sumarycznie wysiłek się opłacił.
W trakcie oglądania zadzwonił Stolarz z Gór. Nie wiem akurat dlaczego do mnie.
- Będę z ojcem jutro wieczorem. - Gdzieś przenocujemy. - poinformował.
W rozmowie zastrzegał, że nie wie, czy montaż nie zahaczy o piątek, ale się zgodziłem na ich przyjazd, mimo że w piątek rano mieli być goście. Tak desperacko się umówiłem, bo założyłem, że w przeciwnym wypadku tych okiennic nie będzie nigdy.
- Ale goście są najważniejsi. - Żona nie chciała ryzykować. - Bo zawsze może coś wyskoczyć.
Natychmiast zadzwoniła do Stolarza z Gór i przesunęła ich na niedzielę wieczorem z opcją pracy w poniedziałek i we wtorek. Zupełnie nie rozumiałem, po co ten Stolarz z Gór dzwonił do mnie. Młody jednak, chociaż na oko może mieć z 30 lat.
Wieczorem obejrzałem mecz Francja - Niemcy (1:0). Co za poziom Francuzów. Grali jakby bez wysiłku i było widać, że nie uruchomili wszystkich swoich możliwości. Wynik 1:0 zapadł po samobójczym golu Hummelsa. Dodam, że mecz odbył się na stadionie w Monachium w obecności niemieckich kibiców. I co?...
ŚRODA (16.06)
No i dzisiaj poranny rozruch był inny niż zazwyczaj.
Bo z kawą prawie od razu poszedłem na dwór. Wkopywać i kotwić dwa słupki pod stacje elektryczne, czyli kontynuować "sąsiedzką" myśl.
Prąd Nie Woda, który pojawił się z kolegą zaraz po tym, stwierdził grzecznie:
- Panie Emerycie, nie będę dzisiaj montował gniazdek na tych słupkach, bo one latają i nie są stabilne.
Nie pomogły moje tłumaczenia, że co to za różnica dla prądu, skoro tutaj nie działają żadne siły mechaniczne, bo przecież słupka nikt nie będzie wyrywał albo przewracał. A na pewno nie ja. Był nieubłagany.
- Zamontuję, jak słupki będą stabilne.
To obiecałem mu, że tak będzie bez względu na metodę mocowania, którą zastosuję.
Za to Prąd Nie Woda dokończył oświetlenie wewnątrz Dużego Gospodarczego i zamontował na zewnątrz nowoczesny, energooszczędny halogen, uruchamiany poprzez czujkę ruchu.
- To proszę mi dać znać, jak działa... - podsumował na odjezdnym.
Obiecałem, że zrobię to pojutrze, bo przecież teraz długo jest jasno, a ja muszę mieć motywację, żeby czekać ze sprawdzaniem do, na przykład, 23.00. A jutro miał być o 21.00 mecz Polska - Niemcy, a po nim miałem czekać na gości, którzy niesamowicie się sprężyli i postanowili przyjechać do nas za wszelką cenę jeszcze we czwartek, a nie w piątek rano.
- Następnym razem przyjedziemy, jak się ochłodzi, bo w tym kurniku nie da się wytrzymać. - dodał na odjezdnym.
Chodziło mu o tę część Dużego Gospodarczego, niezależną od reszty, gdzie kiedyś Pozytywna Maryja rzeczywiście musiała hodować kury albo króliki. Pomieszczenie to w przyszłości ma stać się otwartą zadaszoną przestrzenią, taką pracownią Żony. Póki co panujący tam zaduch faktycznie był niemiłosierny.
Przed meczem z Japonią chciałem jeszcze cokolwiek zrobić w Pół-Kamieniczce. Udało mi się zmontować prawie całą szafę, bo tylko zostały mi do banalnego założenia na zawiasach dwa skrzydła drzwiowe, ale moją konsternację wywołała taka jedna skromna deseczka, która jako pozornie zbędna została w zapasie, mimo że szafa stała.
Gdy się jej bliżej przyjrzałem, stało się dla mnie jasne, że jest ona niezwykle istotna dla konstrukcji i stabilności całej szafy. A bez pomocy drugiej osoby, najlepiej Żony, nie byłem tego w stanie zrobić (chodziło o zwykłe przytrzymanie w trakcie montażu poszczególnych elementów <emelentów>, żeby wszystko do siebie pasowało prostopadle i równolegle i żeby nie powyrywało śrub i kołków), zwłaszcza że szafę w 2/3 musiałem z powrotem rozebrać. Sprawę trzeba było odłożyć.
Miałem jednak też sukcesy. Rozwierciłem śrubę w lodówce i zdjąłem drzwiczki. Przełożyć z prawej strony na lewą nie zdążyłem, bo czekał mnie mecz Japonia : Polska (0:3).
W trakcie zadzwonił Gruzin.
- Kręć dzisiaj i jutro do południa, bo potem wkrętarkę potrzebuje kolega. - Muszę mu pożyczyć.
Żeby kręcić musiałem przygotować front robót. Postanowiłem zamknąć temat ścianki przy gościnnych schodach. Stał się on bardzo szybko traumatyczny za sprawą montowania środkowego krawędziaka. Zeszło mi na tym całe popołudnie i było to mocno frustrujące. Montaż środkowej stopy do murku okazał się prawie pyrrusowym zwycięstwem. Prawie, bo co prawda straty "uzyskane" w trakcie nie przewyższyły korzyści, ale pęknięcie i odpadnięcie po obu stronach muru kawałków parapetu nie dość, że osłabiły działanie kołków rozporowych, to jeszcze taka urypana z dwóch stron ściana w obliczu przyjazdu gości wyglądała nie najlepiej, delikatnie mówiąc. Musiałem się z tym pogodzić, ale to mnie wykończyło psychicznie.
Wieczorem obejrzeliśmy 5. odcinek Rządu.
CZWARTEK (17.06)
No i dzień zacząłem nietypowo.
Natychmiastowymi przygotowaniami do montażu ścianki, czyli cichymi pracami, żeby potem dymić na całego i zdążyć przed oddaniem wkrętarki. Ściankę na schodach zmontowaliśmy i od razu w tym miejscu zrobiło się przytulnie, a o to chodziło Żonie.
Po czym w te pędy pognaliśmy do Pół-Kamieniczki, żeby wkrętarką zdemontować 2/3 szafy, a potem ją szybko zmontować. Założenie drzwi zostawiłem sobie na później.
Wkrętarkę oddałem o czasie, więc wtopy nie było. Tylko, gdy ponownie wróciłem do Pół-Kamieniczki, wtopa się pojawiła. Drzwi w banalny sposób nie dało się założyć, bo swoim gzymsem, którego nie zarejestrowałem, przeszkadzała górna ścianka szafy, czyli jej sufit. Tym razem musiałem rozebrać 1/2 szafy i to bez wkrętarki. Na szczęście poprzednim razem wyrzuciłem stare wkręty i dałem nowe z dużymi łbami, więc śrubokręt dał radę. No i wreszcie kompletna szafa stanęła na swoim miejscu. Gdybym miał instrukcję montażu, taką ikeowską, to...
Ale bez instrukcji udało mi się przełożyć drzwi w lodówce. Musiałem sporo ruszyć łepetyną, bo to nie było takie oczywiste, ale przy okazji zdobyłem kolejną sprawność harcerską.
Z kolei usuwanie ostatnich plam po taśmie na panelach samo z siebie, swoim rozpuszczalnikowym smrodem, poruszyło moją łepetynę, więc do domu wracałem na lekkim haju.
Wszystko się jednak dobrze ułożyło, bo na miejscu odtrutką stała się praca na świeżym powietrzu. Z części ssącej pompy odłączyłem 3-metrowy wąż i podłączyłem 4-metrowy. Inna rozmowa - cały układ pracował teraz bez zarzutu. Nie dziwota, skoro końcowa część ssąca była cały czas zanurzona w wodzie.
O 21.00 obejrzałem mecz Polska : Niemcy (3:0) i spokojnie czekałem na przyjazd gości. Skorzystałem z faktu, że było już ciemno i poszedłem zobaczyć, jak działa halogen umocowany na Dużym Gospodarczym. Zapalił się dopiero, gdy byłem przed nim jakieś 2-3 metry i to dopiero po moim skakaniu w ciemnościach i wymachiwaniu rękami. Za to, jak już się zapalił, dał niesamowitego czadu. Cały teren, aż do bramy, był rzęsiście oświetlony.
- Myślałam, że wylądowało jakieś UFO... - Żona zrelacjonowała mi swoje wrażenia, gdy wróciłem do łóżka. - Ta srebrzysta poświata w całym oknie kompletnie mnie przestraszyła i wybudziła.
Halogen swoją słabą czułość dodatkowo nadrabiał czasem działania. Gdy wyszedłem na drogę licząc, że a nuż goście nadjadą, poświata była i była i raziła w oczy.
Goście nie nadjechali. Wziąłem sobie książkę i okulary i spokojnie w ich mieszkaniu delektując się ciszą zacząłem czytać. Spory relaks. Długo nie trwał, bo Żona wybudzona tym razem zbyt długim oczekiwaniem zaczęła mnie bombardować smsami. W końcu musiałem pójść na górę, zadzwonić i pytać, co się stało. Było tuż przed pierwszą w nocy.
Nic się nie stało. Nie wiedzieć czemu wylądowali około 23.00 w Naszej Wsi, a zaskoczony Szwed przyjął ich na jedną noc. Wściekły miałem wiele pytań Jak to możliwe?, Dlaczego do tej pory nie zadzwonili?, ale grzecznie umówiłem się na ich przyjazd jutro do 10.00.
Jaką mieliśmy noc z Żoną?... A miałem o gościach więcej nie pisać.
PONIEDZIAŁEK (21.06)
No i dennej tradycji stało się zadość.
Znowu piątek, sobotę, niedzielę i poniedziałek musiałem przełożyć.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwadzieścia dwa razy i wysłał dwa smsy, że dzwonił. Chyba rekord. No, ale Bociany mają klimatyzację, więc mogą sobie dzwonić, nomen omen.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Gdybym był psem, nawet mocno szczekliwym, też bym w takie upały nie zaszczekał ani razu.
Godzina publikacji 22.46.