poniedziałek, 28 czerwca 2021

28.06.2021 - pn
Mam 70 lat i 207 dni.

WTOREK (22.06)
No i zaciskając zęby przystępuję do zaległości.
 
W piątek, 18.06, rano panowała nade mną wielka nieprzytomność. Nad Żoną również.
Numer z gośćmi nas załatwił. Przyjechali karnie przed 10.00, trochę skruszeni, przepraszając. Od razu natrafili na gospodarską szpicę, czyli na mnie, co w kontekście mojego charakteru i mojego aktualnego stanu (wkurw), mogło nie być dobrym rozwiązaniem na płaszczyźnie Serdecznie Państwa witamy! 
Ale dałem radę, nawet się uśmiechałem. Nie przeprowadzałem śledztwa Jak to mogło się stać, że zajechaliście Państwo do Naszej Wsi, skoro...(tu musiałbym wykazać logicznie faktami - wielokrotna ich korespondencja z Żoną - że mają kłopoty z czytaniem ze zrozumieniem), nie dopytywałem, nie dziwiłem się i nie indagowałem. A za chwilę nadeszła Żona i atmosfera we mnie się rozładowała, zwłaszcza że pani sama z siebie opisała moment ich przyjazdu po 23.00 do Naszej Wsi.
Drzwi otworzył im nieprzytomny, wybudzony ze snu, w który dopiero co zapadł, Szwed. Oczywiście niczego nie rozumiał, choć to Polak.
- Korespondowaliśmy z pańską żoną. - tłumaczyła Szwedowi pani. A widząc jego niezrozumienie, zwłaszcza że żona jest Szwedką i ma problemy z polskim, dodała pytająco-twierdząco:
- Ma pan żonę?  
Szwed kiwnął potakująco głową.
- No to się zgadza. - pani skwitowała sprawę.
Szwedowi się jednak nie zgadzało, bo nadal stał nieruchomo i milcząco w drzwiach, jak skała.
Widząc to pani drążyła. 
- Według żony miał pan do późna oglądać mecz... - Oglądał pan?...
Szwed znowu milcząco przytaknął.
- No to się zgadza. 
Nie zgodziło się dopiero, jak ja zadzwoniłem do "naszych" gości w okolicach pierwszej w nocy.
Ale Szwed, bo to Słowianin, przyjął ich na jedną noc pod swój dach.

W okropnym porannym upale kończyliśmy przygotowywać z Żoną górne mieszkanie. Na szczęście wewnątrz było chłodno. 
W południe pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Tym razem wracaliśmy od nich w takich pierwotnych, już niespotykanych na co dzień,  oparach wiejskości. Tworzyły je jaja i wytłaczanki wielokrotnego użytku, trwale przesiąknięte  kurnikiem, twaróg, ciemnożółte, twarde masło i mleko w bańce - wszystkie o charakterystycznym zapachu krówki - żywicielki. Wprawiło to nas w bardzo dobry humor. 
Ale nic nie trwa wiecznie. Na ziemię sprowadził nas Stolarz z Gór. Najpierw poprosił mnie, abym jeszcze raz podał mu wymiary okiennych wnęk, jakby ich nigdy od września tamtego roku nie miał, a potem zakomunikował, że nie wie, jak to się stało, ale on trzy okiennice zrobił na wysokość 110 cm, a podany przeze mnie wymiar wynosi 130.
- Ja też nie wiem, jak to się stało. - odpowiedziałem bez współczucia, bez zrozumienia i zgryźliwie.        - Niech pan je sprzeda lub spali i zrobi nowe. - doradziłem nie chcąc mu wyjaśniać, że kompletnie nie wierzę w taki kit.
- To ja się zastanowię i zadzwonię.

Musiałem odreagować i zrobić coś dla swojego serca.
Na ścianie Dużego Gospodarczego, tuż pod dwoma zewnętrznymi i bardzo przydatnymi gniazdami zrobionymi przez Prąd Nie Wodę zamontowałem dwa haki i zawiesiłem na nich 10. - metrowy przedłużacz, który niedawno zrobiłem według jego wskazówek Bo przy wodzie zero musi być!
A obok wkręciłem w ścianę cztery większe haki  na dwa węże do podlewania. Nie dość, że od tego momentu zwiększył się komfort mojej pracy przy podlewaniu, to wszystko razem wyglądało profesjonalnie i gospodarsko. Tego typu ułatwienia sobie życia widziałem wielokrotnie w różnych miejscach, więc Ameryki nie odkryłem, ale nigdzie nie widziałem prostych rozwiązań uatrakcyjniających podlewanie i inne prace ogrodowe i umożliwiających swobodne i bezpieczne postawienie butelki z piwem. 
Przystąpiłem więc do realizacji mojego planu, obmyślonego jeszcze latem ubiegłego roku. Po lewej stronie gniazdek zamontowałem bardzo estetyczną i stabilną półeczkę, jako zaczątek całej serii, nazwaną Pierwszą Stacją Pilsnerowo-Urquellowską. Na ścianie w wolnej chwili naniosę krótki napis -  1. PU.
 
Na to wszystko przyjechał Stolarz Właściwy. Żeby oddać mi 50 zł, ale żeby przede wszystkim obgadać z nami, co on u nas mógłby zrobić i zobaczyć posesję, którą widywał będąc nastoletnim chłopcem, kiedy Dom Dziwo się budował, a jego dziadek przygotowywał do całości okna. Te same, w które w tamtym roku Żona wbijała gwoździe i wieszała zasłony.
Stolarz Właściwy mógłby zrobić u nas niewiele. Po pierwsze dlatego, o czym uczciwie uprzedził, że przy obecnych cenach drewna i jego jednostkowej w końcu pracy, moglibyśmy pójść z torbami, a po drugie to pójście z torbami mogłoby się odbyć dopiero w grudniu (nawet nie po popołudniu, jak u Stolarza z Gór), bo tak jest zawalony robotą.
- A nie myślał pan, żeby kogoś zatrudnić do pomocy. - wpadłem na "genialny" i "odkrywczy" pomysł.
- Myślałem, ale nie ma ludzi, a ci co są, to strach przyjąć. - Utnie sobie taki rękę, albo zepsuje maszynę za 5 tysięcy.
Stolarz Właściwy zasugerował, żebym okiennice zrobił sobie sam, bo to żadna filozofia.
- Poza tym jest wujek Google. - wyciągnął smartfona i pokazał mi takie klasyczne okiennice "z zetkami".
Nie powiem, wyzwanie spodobało mi się. Ale wystraszyłem się samego mocowania w murze, bo kompletnie nie miałem wizji, jak to zrobić.
- Na chemię. - podpowiedział Stolarz Właściwy. - Nie do wyrwania. - No chyba że ciągnikiem z kawałkiem muru.
Tym bardziej się wystraszyłem. Powiedzmy, że okiennice będę w stanie sam zrobić, ale to mocowanie... Wystarczy, że coś źle zmierzę, źle wymyślę i cała robota pójdzie na marne.
Stolarz Właściwy pocieszał mnie wujkiem Googlem i obiecał, że potrzebne deski poprzycina i wyhebluje.

Wieczorem dalej kontynuowała się saga o stolarzach.
Ponownie zadzwonił Stolarz z Gór.
- Czy wykażecie państwo cierpliwość jeszcze przez tydzień?...
- Oddzwonimy do pana. - Musimy przedyskutować. - odparłem widząc minę Żony.
Kategorycznie nie chciała już mieć nic wspólnego ze "Stolarzem" z Gór. Mnie zaś stało się to obojętne w świetle pomysłu, żebym okiennice wykonał sam. Zanim się do tego zabiorę, to może jakimś cudem Stolarz z Gór się ogarnie?...

Z tego wszystkiego i z zapomnienia II Posiłek zjedliśmy dopiero o 20.00. W iskrzącej i mało sympatycznej atmosferze.
I późno zaczęliśmy 6. odcinek Rządu. W połowie Żona usnęła.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Akcentował fakt, że w jednym tygodniu cytowałem go aż dwa razy. Mierzy w trzy.

W sobotę, 19.06, w nocy Żona nie spała i ja też. To znaczy spaliśmy, ale źle. Nic dziwnego, że zmęczenie się nawarstwiło. Ale dobrze, że dzień zaczęliśmy od wczorajszej sytuacji i ponownym wałkowaniu całego wieczornego incydentu, bo wiele sobie wyjaśniliśmy. Dzięki temu dzień można było zacząć po japońsku - jako tako. 
O 10.00 przyjechał Sąsiad Od Drewna. Miał być o 08.00, ale wiadomo przecież, że u nas panuje powiatowstwo. Jego busem zawieźliśmy do Pół-Kamieniczki dwa łóżka i materace. Za cztery dychy.
Na miejscu je zmontowałem, ale przez  to zapanował jeszcze większy rozgardiasz i chaos. Nie było miejsca, żeby się poruszać. W sumie nic dziwnego, skoro na środku pokoju królowały nadmiarowe panele zostawione tam przez Cykliniarza Anglika, który od dwóch miesięcy Już jutro je zabierał.
Wyniosłem je na korytarz i w ten sposób odsłoniło się ostatnie podłogowe poletko do wyczyszczenia z taśmy. Smród rozpuszczalnika rozprzestrzeniał się w oazie chłodu, jakim jest w te upały mieszkanie w Pół-Kamieniczce.

Po tym rozpuszczalniku za każdym razem stosuję prostą i oczywistą technikę dotleniania, co już kilka razy zapobiegło rozprzestrzenieniu się bólu głowy. Oczywiście wspartą Pilsnerem Urquellem. 
Tym razem dotleniałem się przy montażu stacyjnych słupków. Cały poprzedni system, ten "sąsiedzki", jako debilny, wypieprzyłem i zrobiłem nowy, porządny i stabilny. Można by pomyśleć, że się napracowałem za bezdurno, ale ile nabyłem doświadczeń. Bo według Żony Strata, która uczy, jest zyskiem.
 
Późnym popołudniem obejrzałem mecz Portugalia - Niemcy (2:4), potem z Żoną drugą połowę 6. odcinka Rządu i o 21.00 mecz Hiszpania - Polska (1:1). Organizacja czasu bez zarzutu.
Do meczu podchodziłem z rezygnacją, ale z wiarą, że nasi, mimo że dostaną łomot, zagrają z ambicją, nerwem, desperacją, iskrą i Hiszpanom się postawią i nie będą przed nimi pękać.
Postawili się na tyle, że mecz mogli nawet wygrać. Tym bardziej było mi smutno na wspomnienie meczu ze Słowacją. Ale nadzieja przed ostatnim meczem ze Szwedami została zbudowana.
W czasie meczu korespondowałem z Teściową i z Konfliktów Unikającym.
Teściowa zaskoczyła mnie znawstwem tematu i mądrą analizą sytuacji Lewandowskiego w drużynie i w tym meczu. A do Konfliktów Unikającego, wiedząc że zgodnie ze swoją deklaracją meczu nie ogląda, napisałem 3:0 dla nas!
- Poproszę te same prochy! - odpisał. A po meczu wysłał ciekawego(?) smsa.
- Wiem, że jest 1:1, ale ja w sprawie koła. To ja Ci pomogłem je ściągnąć, co więcej, wymyśliłem, jak. Polecam się na przyszłość.
Chodziło o to koło, które ostatnio Kolega Inżynier(!) wytoczył przed posesję. Na śmierć zapomniałem, że ściągnąłem je z Konfliktów Unikającym. Więc honor oddaję. Ale żeby tak przypominać przy meczu? Co za perfidia albo brak wyczucia...
 
W niedzielę, 20.06, usiłowaliśmy spać do oporu. Ale się nie dało. Od rana rodzina Sąsiada Muzyka głośno się nawoływała. A ich posesja jest większa niż nasza.
Cały dzień starałem się pisać, porządkować papiery, bo znowu zrobił się bajzel i wreszcie wydrukowaliśmy zaległe blogowe wpisy - aż od kwietnia.
Pod wieczór podlałem skatowane upałem rośliny - w skrzyniach i w ogródku, brzozy, klony i wierzby.
Wieczorem jeszcze raz obejrzeliśmy ciekawsze fragmenty odcinka 6. i cały 7. Rządu.

W poniedziałek, 21.06, raniutko Żona wypuściła Bertę na chłód poranka, drzew i trawy. 
Upały znosimy fatalnie, szczególnie Berta w tym swoim futrze, które zmienia na letnie od wielu dni. Staramy się jej pomóc i przyspieszyć wyczesując puchatą zimową sierść. Szczególnie źle je znosi w nocy nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Cały czas towarzyszy nam jej dyszenie i skrobanie pazurów o podłogę, bo non stop zmienia miejsce w poszukiwaniu chłodu.
 
Dzisiaj był ostatni dzień,  aby nie podpaść fiskusowi. Pojechaliśmy do Powiatu i w Urzędzie Skarbowym Żona zgłosiła wynajem prywatny zryczałtowany. Sprawa była prościutka. Wypełniłem króciutki druk krzywo odbity na ksero (Żona nie cierpi wypełniania wszelkich tego typu urzędowych druków i ich krzywość nic tu nie ma do rzeczy), pani sama wygenerowała nam mikrorachunek podatkowy (-To państwo sami w domu wygenerujecie sobie te numer, wystarczy wejść na podatki.gov.pl. - Ale zanim państwo wypełnicie to zgłoszenie, to sama wygeneruję. - Proszę podać PESEL...). Po pięciu minutach wychodziliśmy z urzędu z radosną świadomością, że teraz już nic nam nie może przeszkodzić w płaceniu zryczałtowanego podatku (8,5%) od miesięcznych przychodów. Fiskus był dodatkowo łaskawy, bo dopuszczał możliwość kwartalnego odprowadzania, ale wybraliśmy miesięczny, żeby mniej cierpieć. Swoją łaskawość posunął jeszcze dalej dając do wyboru takiemu podatnikowi (wynajem prywatny) dwie drogi - albo wszystkie przychody będą wpływać wyłącznie na konto, w które fiskus ma wgląd w dowolnym momencie, albo podatnik zafunduje sobie kasę fiskalną i wtedy może również przyjmować należność za wynajem w formie gotówki.
Wybór w naszym przypadku był oczywisty. Pomijając koszt zakupu kasy i chyba kolejne formalności związane z jej rejestracją widziałem oczami wyobraźni, jak Żona ją obsługuje. Nie chodzi wcale o brak u niej zdolności manualnych i/lub technicznych, bo tych ma nadmiar (muszę pilnować skrzynki narzędziowej, bo się pcha do różnych rzeczy), ale o ewidentny brak cech księgowych, których z kolei ja mam nadmiar. Ale w nawale spraw połączonych ze zmęczeniem i roztargnieniem moglibyśmy się rozminąć w fazie, co często nam się zdarza, tym razem fiskusowej, i przy wpłacie gotówkowej czegoś nie zarejestrować. A tego fiskus bardzo nie lubi. Co więcej, znając naturę człowieka, z gruntu ułomną, a w przypadku pieniędzy szczególnie ułomną, fiskus nie wierzy tym, co mają kasy fiskalne. Zresztą nie ufa z założenia, w ogóle, bo jak powiedział towarzysz Lenin Zaufanie jest dobre, ale kontrola lepsza. Bo wiadomo, że żeby kasa spełniła swoje fiskusowe zadanie, muszą być w nią wbite dane przez podatnika. Więc ucieka się do prowokacji. Już słyszę głos powabnej młodej wczasowiczki, która przyjechała do nas "wypoczywać" Ale ja nie potrzebuję paragonu, nie musi pan wbijać, która po chwili mojego zgłupienia i zapomnienia okazałaby się wredną młodą suką z Kontroli Skarbowej.
Poza tym fakt istnienia kasy, wbijania danych, wydawania paragonu byłby w jawnej sprzeczności z usługą przez nas świadczoną. Mamy pretensje do wysokich standardów i pewnej elegancji i nie chcemy zamienić ich na formę kiosku warzywnego, nikogo nie obrażając. 
Po powrocie do domu Żona zapłaciła pierwszy podatek za wpływy uzyskane w maju. Odetchnęliśmy z ulgą. 

Postanowiliśmy coś ruszyć w sprawie naszego dołu. Nie chodzi nam o dół psychiczny dopadający nas na różne sposoby, w różnych momentach i konfiguracjach. Chcielibyśmy kiedyś zamieszkać z wykorzystaniem dolnej części naszego mieszkania, zwłaszcza że jest lato i miło korzysta się z tarasu, chociaż dolnego zaplecza nie ma. Stąd Żona zazdrości gościom, którzy mają wszystko.
Żeby cokolwiek się ruszyło, najpierw w sferze psychicznej, Żona zamówiła w Leroy Merlin meble kuchenne. Przyszło ileś paczek, ale na razie nie mogę niczego montować bo, pomijając pilniejsze sprawy, nie miałbym je gdzie wstawić. Dlatego umówiliśmy się na spotkanie z Basem, który widział możliwość wykonania takich krótkich prac, dwu-trzydniowych, z doskoku.
Było sympatycznie go ujrzeć po 8. - miesięcznej przerwie, a jeszcze sympatyczniej usłyszeć, że już z Barytonem nie współpracuje. Wiedzieliśmy od dawna, że nie był to najszczęśliwszy układ, który w pewien negatywny sposób odbił się na nas.
Bas miał i ma poważne problemy rodzinne związane ze zdrowiem żony, która jest w ciąży. Przez to wszystko schudł, ale na tyle, że uzyskał fajną sylwetkę i wyprzystojniał.
Kolejny raz okazało się, że wszyscy coś mamy, bo takie jest życie.
Umówiliśmy się, że może u nas pewne prace wykonać, ale może je rozpocząć w połowie lipca. Dobre i to.

II Posiłek jedliśmy na tarasie, mimo że się zachmurzyło i padał lekki deszczyk. Chyba jednak dlatego specjalnie tam, bo doświadczaliśmy niesamowitej ulgi. W domu nadal było duszno i kleisto.

Starałem się pisać i nadrabiać blogowe zaległości, ale przecież nie mogłem sobie odmówić przyjemności obejrzenia meczu Argentyna - Polska (0:3).

Dzisiaj, we wtorek, 22.06, już z samego rana zadzwoniła pani z Urzędu Skarbowego.
- Bo przyszły jakieś pieniądze, a ja nie wiem, za co. 
No proszę, doszło do tego, że fiskus może nie chcieć pieniędzy, jeśli nie wie za co.
Wszystko pani, uprzejmej zresztą (też jestem uprzejmy, gdy otrzymuję jakiekolwiek pieniądze od kogokolwiek), wyjaśniliśmy, mimo że w opisie przelewu była wyłożona kawa na ławę.
- Wolałam się upewnić, żeby wiedzieć na przyszłość. - wyjaśniła.
Tak więc mają nas.

Długo zbierałem się, żeby pojechać do Pół-Kamieniczki. Bo ile można sprzątać? No, ale co z tego, skoro trzeba?!
Sprzątnąłem dokumentnie łazienkę. Nie tylko po Cykliniarzu Angliku i Drągalu, ale również po rocznym pustostanie i po Tym Co mnie Budzi Po Nocach, chociaż adekwatniej należałoby powiedzieć "Po Tym Co Mnie Budził Po Nocach", bo już dawno tego nie robi. 
Połowę łazienkowego czasu zajęło mi jedno okno. A przy okazji zrobiłem jeszcze kilka pomniejszych sprzątań. Chociażby wyczyściłem na korytarzu bezpiecznikową skrzynkę. Czyszcząc elektryczne gniazdka i włączniki obsypane czymś czarnym poszedłem, pomny że prąd nie woda, wyłączyć bezpieczniki. Skrzynka była równie przyczerniona, więc nie mogłem przejść obojętnie. I tak było z różnymi drobiazgami, które w perfidny sposób łączyły się z czymś innym i zwiększały zakres robót. Ale zdawałem sobie sprawę, że później i tak musiałbym je wykonać.

Z tego wszystkiego zaczynałem mieć dużą satysfakcję. Poczułem  się u siebie. Zwłaszcza, że wziąłem prysznic. Oczywiście dla swojego komfortu, ale też żeby sprawdzić, czy wszystko działa. Skąd miałem mieć pewność, że skoro bojler na ścianie mocował Cykliniarz Anglik z Drągalem i razem wykonali całą instalację hydrauliczną, że z prysznica poleci woda, na dodatek ciepła?
Wszystko grało na tyle, że wprowadziło mnie to w doskonały nastrój i nie wiadomo dlaczego zaczęło mi się zdawać, że jest niedziela. To kupiłem sobie gałkę "ciasteczko oreo", siadłem w podcieniach na jednej z dwóch pustych ławek, które normalnie okupuje Edek i jego kumple i do wszystkiego przyznałem się Żonie wysyłając jej smsa. Widocznie tak się ucieszyła ze sprzątniętej łazienki, że nad "ciasteczkiem oreo" przeszła do porządku dziennego.
Z dużą przyjemnością i satysfakcją wróciłem do domu na mecz Polska - Iran (3:0).
- Wiesz jaki dziś dzień? - zapytała po meczu Żona.
Spojrzałem pytająco. Czyżby jej też, i to niezależnie, wydawało się, że niedziela?
- Wtorek. - śmiała się widząc moją nic nierozumiejącą minę. - A widziałeś może dzisiaj Stolarza z Gór? - Miał przyjechać na pomiary. - wyjaśniła.
Stolarz z Gór wyraźnie ma coś z głową i chyba należy mu współczuć. Żona od dawna twierdziła, że jest alkoholikiem. Nadal w to nie mogę uwierzyć, ale jak inaczej wytłumaczyć jego postępowanie?

Pod wieczór w sałatową skrzynię dosiałem sałatę. Akurat wyrośnie, jak ta obecna się skończy.
Trzeba powiedzieć, że wszystkiego mamy optymalnie - to, czego potrzebujemy i zjadamy - szczypior, buraczki (Żona w te upały robi pyszny chłodnik), sałatę i  zieloną pietruszkę. Czekamy na pomidory, które opalikowałem i podwiązałem. Tak bujnie wyrosły. 
Przy okazji narodził się pomysł na przyszły rok. Zrobię takie dwie szklarniowe pokrywy. Na każdej z nich i na skrzyniach zamocuję płaskowniki z przewierconymi otworami. Pokrywę będzie można zamocować na śrubach-zawiasach, opuszczać ją na zimną noc i otwierać w dzień. Szybciej dojrzeją pomidory i coś jeszcze bez liczenia się z "zimną Zośką" i trzema ogrodnikami. Bedą zdejmowalne i łatwo przemieszczalne w kolejnym roku "idąc za pomidorami" według zasad trójpolówki.
Dosiane ziarna sałaty stały się pretekstem, aby wszystko podlać. Nie dałem się omamić deszczowi, który niby swoją rzęsistością twierdził, że sam wszystko podleje. Rzęsistość była pozorna i krótka. Ale wystarczyła do ochłodzenia powietrza. Znowu było czym oddychać.

W czasie II Posiłku zadzwonił Brat. Załamał się, gdy usłyszał, że teraz nie mogę rozmawiać, bo właśnie jem.
- Tak myślałem, że nie będziesz mógł rozmawiać. - To może pogadamy, jak ja umrę...
Nie był zły na mnie i żartował, ale nigdy przedtem tego w taki sposób nie robił.
Oddzwoniłem i dopytałem, dlaczego tak powiedział. O nic szczególnego mu nie chodziło, bo ze zdrowiem jest ok, a poza tym nic u niego się nie zmieniło. Nawet waga, sporo ponad 90 kg, pozostała bez zmian.
Kolejny raz umówiliśmy się na ich przyjazd do nas. W lipcu. Problem leży w tym, że na górze mamy spory bajzel, a dół jest nieużyteczny. Mało kto o tym wie, w sensie widział i przez to łatwiej rozumie. Wobec tych niewiedzących mamy opory z zapraszaniem. Wiem, że Bratu i Partnerce Brata ten stan by nie przeszkadzał, ale jednak. Trochę wstyd. Co z tego, że przez nas niezawiniony.
 
Wieczorem powtórzyliśmy sobie kilka fragmentów z  7. odcinka Rządu i obejrzeliśmy cały 8.

ŚRODA (23.06)
No i już do Pół-Kamieniczki przestałem podchodzić jak pies do jeża. 

Wszystko po sprzątnięciu łazienki, kiedy zobaczyłem, że może być ładnie. Więc dzisiaj bez oporów zabrałem się za kuchnię, czyli za kolejną stajnię Augiasza.
Po pracy obejrzałem mecz Polska Francja (2:3). Przegrana specjalnie mnie nie ruszyła.
Nie ruszył mnie również telefon od Stolarza z Gór. Zadzwonił jak gdyby nic z komunikatem, że chcą z ojcem przyjechać. Na moją uwagę, że miał być przecież wczoraj na pomiarach, coś zamamrotał lub zabełkotał (Mamrot i Bełt), chociaż wydawał się być kompletnie trzeźwym. Chciał przyjechać 29. czerwca, ale w tym czasie będą goście, więc rozmowę przejęła Żona. A ona umie sobie w takich sytuacjach poradzić z  namolnymi, niesłownymi i chorymi fachowcami. Obiecała mu, że da znać, jak będą wolne jakieś dwa dni, a Stolarza z Gór bardzo to zadowoliło. Czyżby nie miał od września gotowych okiennic?...
 
Dzisiaj odezwała się Hela. Najpierw smsem, w którym zagroziła, że zadzwoni, jak będzie wracać z pracy. Wpadłem w lekką panikę, bo już widziałem, jak brzęczy mój telefon, gdy ja oglądam mecz Szwecja - Polska (3:2). Ale dziewczyna wykazała się mądrością. Nie dość że zadzwoniła przed meczem, to jeszcze do Żony.
U Heli nic nowego, a przynajmniej nic, co by się nadawało do umieszczenia na blogu. Nawet u mnie potrafią pojawić się ślady roztropności (według definicji: Człowiek roztropny korzysta z rozumu, który powinien dostarczać elementów <emelentów - dop. mój zdający się zaprzeczać tej definicji> osądu czy też  kryteriów oceny...). Kolejny raz umówiliśmy się na lipiec.

O 18.00 rozpoczął się mecz. Stawiałem 2:1 dla nas. Nawet przy stanie 2:2 (dwa gole Lewandowskiego) wierzyłem w zwycięstwo, które dawało nam awans do 1/8 finału. Stało się jednak inaczej. Nie miałem pretensji do naszej drużyny. Walczyli. Powtórzę, że kluczem do wszystkiego był pierwszy mecz ze Słowacją. Ale na chłodno zdawałem sobie sprawę z naszego miejsca w futbolowym szeregu. Jak pisała hiszpańska prasa: Lewandowski - samotna wyspa...
Po meczu zadzwoniła Córcia, żeby mnie pocieszyć i złożyć życzenia z okazji Dnia Ojca. Sytuacja po covidzie się u niej unormowała.
Syn się nie odezwał. Jak to mówią - jaki ojciec, taki brak życzeń.

Pierwotnie zakładałem, że o 21.00 obejrzę drugi dzisiejszy mecz Portugalia - Francja (2:2). Ale jednak byłem zbyt smutny, rozgoryczony i zniechęcony , żeby pozwolić sobie na oglądanie "innej piłki". Skorzystała na tym Żona, a zapewne ja też, bo obejrzeliśmy kilka scen z 8. odcinka Rządu i cały dziewiąty.

CZWARTEK (24.06)
No i Mistrzostwa Europy będę już mógł oglądać spokojnie.
 
To jeden plus. Drugi to taki, że w nocy kilka godzin rzęsiście padało na tyle, że na wiele dni z podlewaniem będę miał spokój.  Trzeba doszukiwać się plusików w tym moim smutku po występach naszej reprezentacji. 
 
Rano pojechaliśmy do Pół-Kamieniczki, żeby ustalić ustawienie mebli w sypialni i żeby Żona zobaczyła postęp prac w sprzątaniu. Czyli żeby jej dodać pozytywnej energii.
Żonę przywiozłem z powrotem, a sam wróciłem i zabrałem się za chodnik i ulicę. Obiecałem sąsiadkom z góry, że w końcu i za to się zabiorę.
Praca nie była katorżnicza, miała w sobie pewien urok, gdy odsłaniałem kolejne metry chodnika i jego krawędzi z ulicą, wszystko zachaszczone i zasypane ziemią. Efekt był na tyle duży, że gdybym nie miał pilniejszych rzeczy do roboty... 
Specjalnych wyrzutów sumienia jednak nie miałem, bo jednak urozmaicała charakter mojego wysiłku z ostatnich tygodni. Poza tym ciekawe były reakcje przechodzących ludzi. Wszyscy się uśmiechali i mi kibicowali.
- Szczęść Boże! - usłyszałem od jednego pana.
- Daj Boże! - odpowiedziałem, co tylko poszerzyło jego uśmiech. Gdyby wiedział...
Większość komentowała w stylu O, jak ładnie! albo Nareszcie!
- Nie miałeś mniejszej?! - usłyszałem za sobą śmiech. Ogorzała, charakterystyczna twarz lokalsa patrzyła przyjaźnie na haczkę (z niem. - die Hacke), którą skrzętnie wydziobywałem zielsko spomiędzy chodnikowych i ulicznych kamieni.
- Chodź, postawię ci piwo! - powiedział za chwilę inny. Na podobnej twarzy nie był w stanie ukryć autentycznego współczucia i pewnego rodzaju zgrozy widząc mnie schylonego oraz ile jeszcze mam przed sobą.
- Dziękuję, ale nie mogę. - uśmiechnąłem się do niego i do nęcącej propozycji. - Jestem samochodem.
- Mówi się autem! - zripostował dowcipnie. - Wiesz, jestem taki pijaczek - dowcipniś. - wytłumaczył się.
Gdy ślęczałem nad całkowicie zatkaną deszczową kratką ściekową i nad równie zatkanym korytem odpływowym z rynny i rury dachowej, nadszedł kierownik Zaprzyjaźnionej Hurtowni.
- Mnie też tam ostatnio wpadło 2 złote. - usłyszałem.
Sam już nie wiedziałem, co lepsze. Czy praca w samotności, w skupieniu, wewnątrz mieszkania, czy na zewnątrz? Jedna i druga miała swoje plusy i minusy. Wady i zalety, czyli zady i walety (niestety nie mogę się oprzeć pięknu polskiego języka i cudownej grze słów, więc zacytuję tylko kilka motywów z tej samej bajki: chór wujów, bój w hucie, cicha lipa, tenis w porcie, równo z górki, chyłkiem między tuje, szał na kortach, mądra jola, słynna praczka, pasaż mały, domki w słupsku, itd, itd. - polecam grę półsłówek).
Tak więc dzisiaj wewnątrz niczego nie sprzątnąłem. Wykorzystałem brak upału i cień do pracy na ulicy, nomen omen. Część chwastów i ziemi zapakowałem do kartonów i worków i załadowałem wszystko do Inteligentnego Auta, aby w Wakacyjnej Wsi wykiprować na gruzową górkę. A potem znowu zrobiłem sobie sjestę. Kupiłem napój gruszkowy, którego smak przypominał wszystko z wyjątkiem gruszki, a skład również można było podsumować słowem "wszystko". Ale po pracy na ulicy smakował znakomicie. Jeśli jeszcze powiem o gałce słonego karmelu i ławce w podcieniu...
Wyrzutów sumienia nie miałem żadnych. Uważałem, że po czymś takim należało mi się.
 
W domu, po II Posiłku, nic mi się nie chciało robić, w sensie rozpędzać z czymkolwiek. Zmęczenie to jedno, poza tym pora była idiotyczna - ani się kłaść, ani robić cokolwiek, chociaż wypadało. Wymyśliłem, że posadzę jedną brzozę, z tych dwóch dokupionych. Bardzo dobrze mi to zrobiło. Stanęła na granicy terytorium naszego i gości, żeby w przyszłości wizualnie nas oddzielać i dawać obu stronom poczucie kameralności. Teraz obok musimy tylko dosadzić klona i temat będzie zamknięty. Jednego takiego, samosiejkę, wypatrzyłem jakiś czas temu na naszym terenie, ale teraz tak wszystko zarosło, że będzie go trudno znaleźć.

W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wieczorem obejrzeliśmy 10. odcinek (ostatni z 2. sezonu) Rządu. 
 
PIĄTEK (25.06)
No i rano z kolegą przyjechał Prąd Nie Woda.
 
Skończyli Duży Gospodarczy, inaczej ustawili na jego ścianie zewnętrzne oświetlenie, do kolejnego sprawdzenia i na dwóch stacjach zamontowali po dwa zewnętrzne gniazda. Jeszcze dobrze nie zacząłem pytania A czy jest w nich prąd?, gdy kolega Prądu Nie Wody powiedział, że jest. Sprawdzili.
Nic dodać, nic ująć.
Potem z Prądem Nie Wodą pojechaliśmy do Pół-Kamieniczki. W czasie remontu w ogóle nie dotykaliśmy istniejącej tam instalacji elektrycznej. Uważaliśmy, że taka jaka jest wystarczy. Ale potem w kuchni okazało się, że w jednym newralgicznym miejscu nie ma gniazdka, a być tam musiało. Prąd Nie Woda miał na miejscu wymyślić, jak to zrobić. Ale jak zwykle podszedł do tematu rzeczowo i metodycznie.
- Panie Emerycie, najpierw musimy pomierzyć obwody, żeby na jeden nie pchać jednocześnie grzejników, na przykład, podgrzewacza wody i za chwilę kuchenki elektrycznej, którą państwo chcecie, zdaje się, tutaj wcisnąć.
Nawet ja to rozumiałem. Umówiliśmy się, że pomierzą przy kolejnej wizycie. 

Sporo dzisiejszego czasu zeszło na sprzątaniu i przygotowaniu mieszkań. Prace na górze były zaplanowane, ale niespodziewanie doszedł dół, bo goście, w zasadzie nagle, wyjechali dwa dni wcześniej. I tyle o nich.

Po wczorajszym sadzeniu postanowiłem uzupełnić i wyprowadzić na prostą Brzozową Alejkę.
Wykopałem zwiędłą brzozę, która jednak na samym wierzchołku miała zielone liście, więc chyba żyła i przesadziłem ją na górkę. Znów musiałem to zrobić bez bryły ziemi wokół szczątkowych korzeni, bo nie miała się ona czego trzymać. Jeśli ta brzoza przeżyje drugie "bezkorzenne" i "bezziemne" przesadzanie, wróżę jej niesamowitą przyszłość i drzewną potęgę.
W zwolnione miejsce wsadziłem drugą nową. Alejka Brzozowa znowu była kompletna.

Wieczorem obejrzeliśmy 1. i 2. odcinek 3. sezonu Rządu. Tak nas rozbestwiła perspektywa jutrzejszej soboty.

SOBOTA (26.06)
No i jeszcze przed I Posiłkiem działałem w Pół-Kamieniczce.
 
A po nim również. Skończyłem sprzątać kuchnię i zabrałem się za sypialnię. Zeszło mi do meczu Polska - Słowenia (3:0). Nareszcie strząsnęliśmy z siebie niewytłumaczalną niemoc wobec tej drużyny (na sześć ostatnich spotkań pięć naszych porażek). 
Ponieważ po meczu i po II Posiłku znowu za bardzo nie było wiadomo, co robić, wspólnie z Żoną zapolowaliśmy na klona. Gad ukrył się wśród winobluszczu rozpleniającego się wokół altany.
Posadziłem go niedaleko przedwczorajszej brzozy. Póki co wygląda karykaturalnie. Wysokość 20 cm, średnica korony tworzonej przez bardzo duże liście - 30 cm, grubość "pnia" równa średnicy dwóch zapałek.
Wiem, że tam będzie mu dobrze, a za trzy lata w pełni stworzy osłonę brzozowo-klonową. Oznaczałoby to wtedy, że będzie miał około dwóch metrów. Wiem coś o tym, bo w życiu się naprzesadzałem, nomen omen.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 3. odcinek Rządu.
 
NIEDZIELA (27.06) 
No i rano znowu byłem w Pół-Kamieniczce. 

Jeszcze przed I Posiłkiem. Z racji niedzieli zachowywałem się cichutko czyszcząc łóżko, to na którym spaliśmy jeszcze w Biszkopciku, a potem w Naszej Wsi. Przez ponad rok stało na balkonie Domu Dziwa i nieźle dostało w swoją łóżkową kość. Szczotką i płynem udało mi się doszorować mniejszą, "nożną" ściankę.

Żeby choć trochę odreagować, zrobiliśmy sobie wycieczkę po starych śmieciach Pięknej Doliny. Przy okazji odkryliśmy nowo otwartą ścieżkę rowerową, o której zdążyli nas wcześniej poinformować nasi goście, rowerzyści.

O 15.00 obejrzałem finał Ligi Narodów. Mecz Polska - Brazylia (1:3).
Na Brazylijczyków nie było siły. Ale z tego tytułu szat nie darłem.
Z kolei mecz Holandia - Czechy (0:2!), o 18.00, sobie odpuściłem. Spokojnie obejrzeliśmy 4. odcinek Rządu.
To mnie tak rozleniwiło, że chciałem sobie odpuścić niespodziewanie sam dla siebie dzisiejszy drugi mecz Belgia - Portugalia (1:0), pod który ustawiałem cały swój wieczór. Już prawie postanowiłem jutro obejrzeć skrót i dać sobie spokój, ale Żona rozsądnie zaproponowała:
- Zacznij. - Zobaczysz, jak będziesz się czuł.
Przemogłem się więc, ale summa summarum poczułem się tylko na I połowę. Miałem szczęście, bo wynik się nie zmienił. Wyjątkowo rację miał Szpakowski mówiąc w jej trakcie, że jest to mecz dla koneserów. Takie piłkarskie szachy z przewagą wyrachowanej taktyki.
W obliczu rzeczywistości chyba nie było mnie stać na to, żeby być piłkarskim koneserem.
 
PONIEDZIAŁEK (28.06)
No i dzisiaj był dzień bez fizycznej pracy.
 
Do południa pisałem, potem w trybie roboczym odwiedziliśmy Powiat załatwiając drobiazgi, potem znowu pisałem, by o 18.00 obejrzeć horror - mecz Chorwacja - Hiszpania (3:5 po dogrywce). Było wszystko, co mogłoby przydarzyć się kibicowi - akcje, strzały, niewykorzystane sytuacje, bramki, zwroty akcji, radość jednych i rozpacz drugich. Takich emocji nie ma w żadnym innym sporcie.
Mecz o 21.00 z blogowo-poniedziałkowej definicji musiałem sobie odpuścić. Zresztą od początku założyłem, że nie będzie godzien obejrzenia, bo i tak Francuzi, mistrzowie świata, mieli dokopać  Szwajcarom. 
Ale w trakcie pisania nie mogłem się oprzeć i ciągle podglądałem. Tam to dopiero się działo. Szwajcarzy prowadzili 1:0, mieli rzut karny i mogło być 2:0. Ale nie było. Po czym Francuzi wyszli na 3:1. Ale Szwajcarzy nie odpuszczali. Najpierw było 3:2, by w ostatnich minutach meczu ich bramka na 3:3 doprowadziła do dogrywki. Ona nic nie dała i musiały rozstrzygnąć rzuty karne. W ostatniej kolejce szwajcarski bramkarz obronił i Francja odpadła!
Piękno piłki nożnej.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.50.