05.07.2021 - pn
Mam 70 lat i 214 dni.
WTOREK (29.06)
No i dzisiaj powinienem był wstać głęboko nieprzytomny.
Ale tak nie było i tego nie rozumiałem.
Wczoraj do późna pisałem. Do późna to mało powiedziane. Tak mnie wciągnęło to podglądanie meczu Francja - Szwajcaria, że nie byłem w stanie poświęcić się pisaniu i po raz pierwszy zrobiłem oszukańczy myk. Chcąc "spokojnie" obejrzeć dogrywkę i rzuty karne opublikowałem wpis przed północą, tyle że niekompletny, bo bez niedzieli i poniedziałku. Po czym po meczu skorzystałem z możliwości "aktualizuj" i spokojnie dopisałem te dwa dni. Wpis stał się kompletny, bez zaległości. Oszustwo i kształtowanie rzeczywistości na całego. Nie wiem, czy przez to nie stracę wiarygodności.
Oczywiście to nie ta skala, ale pamiętam słynną aferę ze zdjęciem egipskich piramid na okładce National Geographic. Jakiś tamtejszy magik, obeznany dobrze w Photoshopie, na zdjęciu je "ścieśnił", przysunął do siebie, bo mu się bezczelnie nie mieściły w kadrze, to znaczy w określonej konkretnymi wymiarami okładce. A jakiś sprytny czytelnik to wyczaił, bo coś mu te piramidy były za blisko niż w rzeczywistości. I wybuchła afera.
W obecnym świecie niczego nie można być pewnym. Z wyjątkiem śmierci i podatków oczywiście.
Tak mi ten mecz i oszustwo podniosły poziom adrenaliny, że nie chciało mi się iść do łóżka. Do 01.00 czytałem Świat bez końca, drugą książkę z trylogii Kena Folletta. A potem, wybity z biologicznego rytmu, nie mogłem zasnąć. Jeśli dodam, że wstawałem w nocy, bo wcześniejszym emocjom towarzyszył mi druh, Pilsner Urquell, a z łóżka zwlokłem się o 06.30, to trudno się mnie dziwić, że się dziwiłem, że jestem przytomny.
Oczywiście tylko stworzyłem sobie bombę z opóźnionym zapłonem, bo było wiadomo, że organizm, wcześniej czy później, upomni się o swoje.
Upomniał się w sam raz, w 1/3 dnia, kiedy nie za bardzo było wiadomo, co z tym fantem robić.
Na początku funkcjonowałem normalnie.
O 08.00 byłem już w Pół-Kamieniczce, gdzie czekali na mnie Prąd Nie Woda i jego kolega. Mieli dokonać pomiarów obwodów elektrycznych, bo Prąd Nie Woda odmówił mi (słusznie oczywiście) dostawienia, tak na elektryczne oko, jednego gniazdka w kuchni, gdy się zorientowaliśmy, że za bardzo nie będzie gdzie podłączyć elektrycznej kuchenki. Zostawiłem ich, a sam wróciłem do domu.
Gdy przyjechali, zdali relację. A zaczęli od złych wiadomości. Że według naszej wizji rozmieszczenia sprzętu AGD i grzejników elektrycznych, narzuconej nam w dużym stopniu przez układ istniejących i zastanych gniazdek, na jednym obwodzie będziemy mieli trzy grzejniki, kuchenkę ceramiczną, czajnik i podgrzewacz wody. I że nie ma siły - będzie wywalać. Trzeba więc będzie dostawić dwa obwody.
Rycie w ścianach odpadało, więc z Żoną zastosowaliśmy metodę Czego nie da się ukryć, należy to uwypuklić. Postanowiliśmy pociągnąć kable na wierzchu, takim systemem loftowym - czarne kable w czarnych uchwytach. Widzieliśmy takie rozwiązanie między innymi u Córci, przy czym ona z Zięciem poszli na całego montując w całym systemie drogie jak cholera czarne bakelitowe gniazdka i włączniki.
Prąd Nie Woda stwierdził, że takie kable na wierzchu będą pasować do mieszkania w Pół-Kamieniczce.
Była to chyba obiektywna opinia.
Dobra wiadomość, to taka, że jest to nowa instalacja i że po tym całym zmodyfikowaniu spokojnie pociągnie.
Ostatecznie umówiliśmy się w Pół-Kamieniczce na najbliższy poniedziałek, na 07.00. Będą siedzieć tego dnia do oporu, dopóki nie zamkną całości.
A u nas dzisiaj zlikwidowali w kolejnym pomieszczeniu stary system elektryczny. W piwniczce, gdzie zawsze panuje przyjemny stały chłód, miejscu zaworów wodnych i potężnego hydroforu nieużywanego od lat, zamontowali włącznik, gniazdko i oświetlenie. Przez ponad rok współpracy z Prądem Nie Wodą nauczyłem się, że są to dwa punkty elektryczne. A jak przyszło do zaliczkowych rozliczeń, Prąd Nie Woda policzył za trzy. Wiedziałem, o co mu chodzi, ale dla zasady zapytałem:
- Czy ja może mam coś z oczami, bo przed chwilą widziałem tam dwa?
- Niech mi pan wierzy, trzy! - odpowiedział ze śmiechem.
Nie dyskutowałem również się śmiejąc. Nie zdążyłem bowiem dobrze rozprostować ciała po tym, jak w trakcie dokonywania odbioru stałem w piwniczce zgięty w pałąk uważając, żeby się nie walnąć w łeb. A mam przecież wzrost siedzącego psa. Panowie zaś byli i są słusznego wzrostu i chyba musieli pracować na kolanach.
Po I Posiłku pojechaliśmy z Żoną do Pół-Kamieniczki montować lampy. Żona w charakterze pomocnika, żeby było szybciej.
W istniejących lampach, wspartych dwiema nowymi, kupionymi, miała nastąpić całkowita roszada w celu realizacji, dopasowania i unifikacji w każdym elemencie (emelencie) mieszkania wymyślonego dla niego przez Żonę stylu vintage. Nawet się nie obrażała, gdy na samym początku jej pomysłu wypsnęło mi się określenie Od Sasa do Lasa, a potem raz niezły wizualny bajzel.
Montaż lamp okazał się niewypałem. Jeszcze nowy kinkiet dał się w miarę łatwo przymocować do łazienkowej ściany z cegły, ale już sufitowy plafon nie. Stara lampa była przymocowana według starych systemów montażowych polegających na tym żeby się tylko trzymało i nie odpadło z zastosowaniem trzech rodzajów wkrętów - do cegły, drewna i do regipsu. A do tego nie byłem przygotowany. I się natychmiast załamałem. Zeszło ze mnie powietrze i organizm upomniał się o swoje, bo natura nie toleruje próżni. Dopadło mnie potworne zmęczenie.
Żona starała się ratować sytuację i sama z siebie zaproponowała po gałce lodu i relaks na ławeczce.
Nic mi to nie dało. Siedziałem wykończony i dogorywający.
W końcu odstawiłem Żonę z powrotem do domu i wróciłem uzbrojony w powiększony zestaw kołków.
Gdy powiesiłem plafon, i to bez specjalnych trudności, zmęczenie odeszło jak ręką odjął. Złapałem tutejszy system mocowania lamp i reszta poszła gładko. Powiesiłem wszystkie.
Dostałem tak pozytywnej energii, że postanowiłem nadrobić wszystkie imieninowo-urodzinowe zaległości.
Najpierw zadzwoniłem z życzeniami do Wnuka-I. Chłop w październiku kończy 15 lat, więc można było już pogadać z odpowiednim filingiem. Chociaż późniejsza rozmowa z Wnukiem-III też była zabarwiona luzem, wygłupami i poczuciem humoru. No, ale oni spośród całej czwórki mają je największe.
Najwięcej oczywiście dowiedziałem się od Wnuka-I.
Naukę zakończył, ale świadectwa jeszcze nie odebrał.
- A z czego i jaki dostałeś najgorszy stopień? - zapytałem.
- Trójkę - odparł po chwili wahania. - Z chemii. - dodał śmiejąc się od razu, bo wiedział, jaka będzie moja reakcja. Moje Co?!!! jeszcze bardziej go rozbawiło. Za to z biologii dostał szóstkę.
- Bo wiesz dziadek, jakoś tak sama mi wchodzi...
Wymieniliśmy się doświadczeniami. Poinformowałem go, że będąc w jego wieku i później biologia była najbardziej przeze mnie nielubianym przedmiotem.
Pozostali też naukę skończyli. Wszyscy w lipcu jadą na skautowe obozy, a potem całą rodziną nad morze.
- To może w sierpniu się zobaczymy?... - zawiesiłem głos.
- Dziadek, a dlaczego teraz nie przyjeżdżasz?
Byłem przygotowany na to pytanie.
- Bo tata się na mnie obraził. - postanowiłem mówić prawdę. - A poza tym mam ciągle problemy z niezakończonym remontem i nie daję rady.
Wnuk-I trawił przez chwilę tę informację.
- A dlaczego? - zapytał naturalnie.
- Widocznie uważa, że jestem złym ojcem.
Nie komentował, ale dało się wyczuć, że z tej informacji specjalnej tragedii nie robił. Całkiem jak ja, chociaż dzieli nas taka różnica wieku i kierują nami inne motywy i świadomość.
Wnuk-III na swój sposób, czyli cały czas się śmiejąc i chichocząc (potrafi dostrzegać w różnych sytuacjach ich komizm, absurdy i ma do nich dystans) opowiedział mi ze szczegółami (też jego cecha), dlaczego jeszcze nie odebrał świadectwa.
- Bo nie oddałem książki.
- No to oddaj, jaki problem?...
- Ale nie mogę jej znaleźć. - wybuchnął śmiechem.
Na moje dociekania wyjaśnił mi szczegółowo, jakie są rozwiązania w tej sytuacji.
- Można kupić taką samą książkę i ją oddać albo za nią zapłacić. - Ale będę jeszcze szukał.
Znając go i znając jego braci może być tak, że tego świadectwa nie odbierze nigdy.
Potem zadzwoniłem do Bratanicy kajając się i składając spóźnione życzenia z okazji jej 24. urodzin.
Bratanica ma w sobie taką niezwykłą cechę, którą podziwiam, że z niczego nie robi problemu i nad sprawami przechodzi do porządku dziennego. Nie ma pretensji, żalu, nie obraża się, nie wypomina.
- Wujciu, przecież ja wiedziałam, że ty do mnie w końcu, nawet za dwa tygodnie, zadzwonisz.
Taka jej cecha od razu ułatwia życie, dalszą rozmowę i wzajemny kontakt.
Od razu przekazała mi informację dnia, a raczej dwutygodnia.
- Partner mi się oświadczył. - Szykujcie się na ślub w przyszłym roku.
Teraz zrozumiałem, dlaczego Brat i Partnerka Brata odwiedzili w niedzielę Bratanicę. Wobec nich i wobec Partnera Matki Bratanicy (ona sama była jeszcze w Niemczech) odbyły się oficjalne oświadczyny.
- Partner Matki Bratanicy się popłakał. - dodała w swoim stylu, bez ochów i achów, bez emfazy.
Taka jest. Tym większe wywarła na mnie wrażenie, gdy stojąc nad trumną swojej babci, a mojej Mamy, ryczała jak bóbr (płakać jak bóbr - powiedzenie z bajki Ezopa).
O 18.00 obejrzałem mecz Anglia - Niemcy (2:0). Zapowiadał się hit, a wyszły dramatyczne nudy. Ale wytrwałem.
Po tym meczu Gary Lineker (były reprezentant Anglii, kat Polaków) odwołał swoje słynne słowa, które przeszły do historii piłki nożnej, wypowiedziane w 1990 roku. Wtedy w półfinale Mistrzostw Świata we Włoszech Niemcy ograli reprezentację Anglii po rzutach karnych. Po spotkaniu powiedział:
- Futbol to prosta gra: 22 mężczyzn biega za piłką przez 90 minut, a na koniec i tak wygrywają Niemcy.
Wieczorem obejrzeliśmy 5. odcinek Rządu. Nadal nie chciało mi się spać. Może zmutowałem przez ten zasrany sport. Ale mecz Szwecja - Ukraina (1:2) sobie odpuściłem.
W ostatnich dniach dominują upały z przerwami na zelżenie, nomen omen. Sami, w pierwotny sposób, czujemy jak danego dnia i nocy jest, bez termometru, którego nie mamy. Do tego dochodzą dwa probierze idealnie uzupełniające naszą wiedzę.
Gdy Berta nocą dyszy, sapie,
Upał musi być dokuczliwy.
Gdy z lubością w nocy chrapie,
Wiedz, że panuje chłodek miły.
Gdy kokosowy olej pływa w pojemniku,
Temperatura letnia musi być po byku!
Gdy zaś dostrzegasz jego zestalenie,
Wiedz, że nadeszło spore ochłodzenie.
ŚRODA (30.06)
No i dzisiaj mija połowa roku.
Czyli z górki. Dzień jest już krótszy od najdłuższego w roku o 4 minuty. Niedługo będziemy obchodzić Święta Bożego Narodzenia.
Zapowiada się pięknie - szare niebo, chłodek.
Wczoraj odłożyliśmy sobie na dzisiejszy poranek galopik związany z zakończeniem przygotowania mieszkania dla gości. Zapytali, czy mogą przyjechać już o 10.00. Wypadało się zgodzić, tym bardziej że mieli w krótkim odstępie czasu pojawić się już drugi raz. Musiało się im u nas spodobać.
Po I Posiłku pojechałem do Pół-Kamieniczki. Zabrałem się za sypialnię łagodząc sobie ten przykry wysiłek przerwą na gałkę lodów i ławeczkę. I na to napatoczył się Edek, ten od pakowania tłucznia do worków.
- Panie Edku - zagaiłem bez zbędnych wstępów. - Będzie robota.
- Jaka? - odpłacił mi tym samym.
- Trzeba będzie z podwórka posprzątać gruz i inne rzeczy po budowlańcach. - Da się zrobić?
- Czemu nie?
- Ale nie dzisiaj! - wolałem się zastrzec, bo tak mi się wydawało, że już był gotów od razu.
- No pewnie, że nie dzisiaj. - obruszył się i dalej zagadał filozoficznie.
- Miałem taką sąsiadkę, starsza kobieta, Emilia jej było.
- Edek narąb mi szybko drewna! - poganiała mnie ciągle.
- Ale co się pani tak spieszy?! - mówię jej. - Ma pani 4 tony węgla, ileś kubików drewna, na dwie, a może i na trzy zimy wystarczy.
- Nie i nie, narąb mi i już! - I co? - popatrzył na mnie.
Nie wiedziałem co.
- Tydzień później patrzę, a na tablicy na naszej świetlicy wisi... - pokazał dwiema rękami charakterystyczny prostokąt.
Wobec takich argumentów i prostoty filozofii umówiłem się spokojnie na sobotę, na 08.00. Bez pośpiechu i gwałtu.
Pokazałem mu miejsce sobotniej pracy.
- Trzeba jakiś samochód... - zawiesił głos oddając mi inicjatywę.
- Nie mam. - przerzuciłem piłeczkę.
- Jakiś się znajdzie. - zamknął temat.
W domu, stojąc nad skrzyniami, stwierdziłem, że pomidorom całkowicie odbiło. Miały być niskopienne, a są wysoko. To znaczy są nisko ze swojej istoty, ale tak mają dobrze, że bujnie wyrosły i poszły w liście i ciągłe tworzenie kwiatów. Muszę temu postawić kres, bo one zdają się nie wiedzieć, że to nie ta strefa klimatyczna. Że te późne pomidorki, które powstaną z właśnie tworzonych kwiatów nie zdążą dojrzeć. I cała robota na nic. Choć są niskopienne i nie wymagają z definicji żadnej pracy oprócz podlewania, zostaną częściowo ogołocone z liści i usunę im dzikie pędy, czyli wilki. Basta!
Dzisiaj zadzwonił Nowy Dyrektor upewniając się, czy przyjadę do Szkoły, bo jest taka potrzeba. A Żona już zdążyła kombinować, jakby tu zrobić, żebym nie pojechał. Ale skoro się poprzednim razem umówiłem... Poza tym sam czułem, że taka potrzeba jest, więc przyjazd potwierdziłem.
Wieczorem obejrzeliśmy 6. odcinek Rządu.
CZWARTEK (01.07)
No i dzisiaj wstawałem przy miłym chłodku i zachmurzonym niebie.
Naprawdę dobrze mi to zrobiło.
Żona chyba tak samo odczuwa, bo wczoraj mnie zaskoczyła śmiejąc się.
- Wiesz, ja już marzę o jesieni i żeby dni były krótsze.
Śmiała się wiedząc, że ciężko się zdziwię. Nie z faktu jesieni, bo od zawsze wiem, że tę porę roku po prostu kocha. Ale krótkich dni nie cierpi i tej ciemnicy już o 16.00 nienawidzi. Wiedziałem, że nie o takie skrócenie jej chodzi. Już dawno ustaliliśmy między sobą, że najfajniej byłoby, gdyby rano około 06.00 zaczynało jaśnieć, by o 07.00 następował w pełnym rozkwicie dzień, a wieczorem "powinno" o 19.00 szarzeć, by o 20.00 zapadał całkowity mrok. A to się zdarza dwa razy do roku - pod koniec marca i września.
Rano, przed I Posiłkiem, dokończyłem sprzątanie sypialni w Pół-Kamieniczce. Jak mogę lubić tę pracę, skoro ileś czasu spędziłem na drabinie i wyciągniętymi drętwiejącymi rękami żmudnie oczyszczałem z kurzu i z farby pierdolone kółeczka na podwójnych karniszach.
Stąd wyjazd do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa jawił się w kategoriach mini urlopu. Okazało się, że Sąsiad Filozof kosił w samo południe łąki, czego o tej porze dnia w tej porze roku (trzeba kosić najlepiej do południa), ze względu na suszę, nie należy robić. W kosiarce zerwały mu się paski klinowe, rozgrzane oczywiście, od których zapaliła się trawa. Przyjechały aż trzy jednostki strażackie, bo groził pożar sąsiednich łąk i pól ze zbożem, o pobliskich lasach nie wspominając.
Nie komentowałem tego wyczynu i nawet się nie zająknąłem pomny, że Sąsiad Filozof lepiej wie lepiej niż ja.
Po południu wróciłem do Pół-Kamieniczki. Żeby odreagować pierdolone kółeczka od karniszy, w sypialni zamontowałem jeden grzejnik elektryczny. Myślałem, że w pokoju zamontuję od razu drugi, bo przecież to proste, ale To co wydaje się być proste, takim nie jest. Na pierwszym nauczyłem się wiele, ale na jego montażu musiałem poprzestać. W perfidny sposób, utrudniając mi życie, zabrał iskrę bożą, i na drugi tego dnia już nie mogłem patrzeć. Ale gada zamontowałem perfekcyjnie.
Za to przy pomidorach odreagowałem całkowicie. Prześwietliłem je haracząc wiele liści i usunąłem wszystkie wilki. Nie pozostaje im teraz nic, jak dojrzewać. Bo zielonych pomidorów jest już sporo i z Żoną nie możemy się doczekać.
Wieczorem obejrzeliśmy 7. odcinek Rządu.
PIĄTEK (02.07)
No i rano od razu pojechałem do Pół-Kamieniczki.
Postanowiłem zastosować metodę klinem klina i od razu zabrałem się za karnisze i kółeczka w pokoju. I okazało się, że nie taki straszny diabeł, jak go malują. I kółeczka nie były tak pierdolone, jak te poprzednie.
Poszło mi nad podziw sprawnie i ostatni drewniany karnisz świecił czystością.
To już bez żadnych zahamowań po I Posiłku wróciłem i błyskawicznie, korzystając z doświadczenia, zamontowałem drugi grzejnik. Bez żadnej wtopy i Waterloo.
Jadąc na fali zabrałem się za odtworzenie i przywrócenie funkcji ikeowskiej kanapy, takiej składanej z doczepioną na spodzie skrzynią na pościel.
Kanapa ta ma swoją oddzielną historię.
Kupiliśmy ją w 2015 roku. Stała w moim gabinecie w Szkole i służyła nam do spania. Był to akurat dół głębokiego kryzysu, z którego za chwilę (pół roku) mieliśmy wychodzić. Przyjeżdżając do Metropolii nie za bardzo mieliśmy się gdzie podziać. Oczywiście do dyspozycji pozostawały hotele, ale cotygodniowy dwu-, trzydniowy pobyt puściłby nas z torbami. Nocowaliśmy więc w Szkole, Żona rzadziej, ja zawsze. Żona mogłaby zostawać w Naszej Wsi, ale ze względu na Q-Gospodynię wolała wyjechać, żeby nie przebywać w jej obezwładniającym i zabierającym intelektualne siły towarzystwie.
Powiedzieć, że warunki do nocowania w Szkole były trudne, to nie powiedzieć nic. System, który od zawsze wprowadziłem, umożliwiał słuchaczom wynajmowanie pracowni, w tym w godzinach nocnych. Często więc byliśmy odcięci od toalety, a nienaturalny, nienocny hałas przeszkadzał spać.
Rano trzeba było wcześnie wstawać, przed przyjściem pracowników, i zacierać wszelkie ślady nocnego przebywania. Działo się to mniej więcej około godziny 06.00. Ta mordercza godzina i brak toalety (do dyspozycji mieliśmy kibelek i umywalkę) Żonę dręczyły straszliwie, ale wolała te męki od wspólnego przebywania (beze mnie) z Q-Gospodynią.
Zresztą dłużej i tak nie dawało się pospać, bo okoliczne firmy zaczynały pracę właśnie o 06.00 i hałas samochodów, rozmów i nawoływań robiły swoje.
Potem przyszedł koniec roku 2015 i rok 2016. Kryzys minął. Prawem serii wszystko zaczęło się zmieniać. Stać nas było na wynajęcie podwójnego gabinetu. Pierwsza część była moja, dyrektora, druga, rzadziej odwiedzana, Żony. I u niej stała ta kanapa. Żadne z nas już jednak nie musiało nocować w Szkole. Bo w lipcu 2016 roku pojawiło się Nie Nasze Mieszkanie. Więc tylko na tej kanapie codziennie w okolicach 14.00 drzemałem pół godziny według zasady Szef nie śpi, szef regeneruje siły. Najlepsza Sekretarka w UE wiedziała, że o tej porze nie należy mnie niepokoić i natrętnym słuchaczom, wykładowcom, innym pracownikom oraz interesantom podawała wcześniej przez nas ustalone wykręty. Ale wiedziała, że mam do tego prawo, skoro w szkole potrafiłem przebywać 11-12 godzin.
Z rokiem 2017 za sprawą polityki ministerstwa i jego urzędników kryzys zaczął powracać i z gabinetu zrezygnowaliśmy. Kanapa pojechała do Naszej Wsi. Służyła jako miejsce do spania Q-Gospodyni, a podczas jej krótkich nieobecności naszym prywatnym gościom.
Gdy rozstaliśmy się z Q-Gospodynią i sami wyjechaliśmy na dwa lata do Naszego Miasteczka kanapową schedę przejęli Szamanka i Ten Który Dba O Auto. Korzystali z niej do czasu naszego powrotu.
Potem jeszcze służyła nam przez pół roku, dość sporadycznie, by w 2020 razem z nami wyemigrować do Wakacyjnej Wsi.
I tu najpierw zyskała niesamowitą rangę. Spaliśmy na niej przez 4 miesiące na nieruszonym po Pozytywnej Maryi dole, w jej byłej sypialni, gdy na górze działy się za sprawą Basa i Barytona dantejskie sceny. A potem, gdy oni zaczęli uprawiać to samo na dole, my z kanapą przenieśliśmy się na górę, do przyszłego mieszkania dla gości, gdzie znowu spaliśmy na niej przez 4 kolejne miesiące. Dopiero decyzja o przeniesieniu się do naszej góry kanapę całkowicie zdegradowała. Woleliśmy od niej niesamowicie duże i wygodne łóżko, spadek po Naszym Miasteczku.
Kanapa bez litości wylądowała na balkonie poddawana w różnym stopniu wpływom atmosferycznym. I tak trwała 5 miesięcy.
Samej jej konstrukcji oraz materacowi nic się nie stało. Wystarczyło je w Pół-Kamieniczce odkurzyć i porządnie umyć. Za to skrzynia ucierpiała. Nie tak jej krawędzie, chociaż w niektórych miejscach farba zaczęła się łuszczyć, ale jej dno z płyty pilśniowej "wygło się" i wyglądało ohydnie.
Pojechałem w tej sprawie do Stolarza Właściwego. Płyty takiej nie miał Bo ja pracuję tylko w drewnie. Ale zadzwonił do kolegi z sąsiedniej wsi oddalonej o 3 minuty jazdy. Gdy dotarłem, przycięta na wymiar, czekała na mnie gotowa.
- No, trzeba by dać z 25 zł... - odpowiedział na moje pytanie, gdy zapytałem, ile się należy.
Do domu wracałem jak na skrzydłach.
- A to będzie pasować? - zapytała Żona nie chcąc wierzyć swojemu szczęściu.
Wieczór upłynął mi na obejrzeniu dwóch ćwierćfinałowych meczów. Najpierw o 18.00 Hiszpania grała ze Szwajcarią (1:1 w normalnym czasie, 1:1 po dogrywce), a o 21.00 Belgia z Włochami (1:2).
Szwajcarzy przez długi czasu grali w dziesiątkę, a rzuty karne wykonywali jak nie oni. Fatalnie. Z kolei Hiszpanie wykonywali je jak oni, czyli fatalnie, ale o jeden mniej fatalniej niż Szwajcarzy.
Włosi mi zaimponowali, chociaż z definicji nigdy im nie nie kibicuję. Bo oszukują, uprawiają niesmaczny teatr starając się wywrzeć presję na sędziego i ciągle są biedni i pokrzywdzeni.
Dzisiaj grali znakomicie i chyba do końca, mam nadzieję do finału (po drodze półfinał z Hiszpanią) będę im kibicował.
W takcie pierwszego meczu zadzwoniła Żona Dyrektora z Zaprzyjaźnionej Szkoły. Starałem się być miły i spokojnie wytłumaczyć, że właśnie oglądam mecz Jeden z dwóch dzisiejszych! i że Jutro też(!) o tej porze będą dwa mecze! Umówiliśmy się na rozmowę w niedzielę do południa.
SOBOTA (03.07)
No i ranek zacząłem od maila Po Morzach Pływającego.
Przyznaję, że mnie rozbawił, a przez to zwiększył poziom dobrego humoru, który miałem od poranka.
Wysłał go o 06.08 z tytułem Jakość.
Więcej nie znaczy ciekawiej. Krótkie teksty Emeryta zmieniają charakter całości. Stają się zwyczajną kroniką dnia codziennego. Zanika ten " urquellowski" pazur.
Rozbawił mnie (bez moich kpin!) troską i wnikliwą analizą zgodną z moim częstym krytycznym nastawieniem do mojego pisania i do danego wpisu.
Pozwolę sobie rozłożyć ten króciutki tekst na czynniki pierwsze, oczywiście żeby Po Morzach Pływającemu wyjaśnić, ale żeby przede wszystkim wyjaśnić samemu sobie i wytłumaczyć się przed sobą oraz przedyskutować problem często pojawiającego się we mnie dylematu ujętego w punkt przez Po Morzach Pływającego.
PMP - Więcej nie znaczy ciekawiej.
Banał, z którym każdy rozsądny człowiek musi się zgodzić, w tym ja, chociaż ja często pozostaję w sprzeczności z rozsądkiem. Schodząc level(!) niżej zatrzymałbym się na słowie więcej. Otóż według mnie ja nie piszę ani więcej, ani mniej. Piszę w sam raz. Czyli o tym, co się wydarzyło i przy okazji, czy to coś wzbudziło we mnie serca granie (skojarzenia, retrospekcje, komentarze, analiza, humor sytuacyjny, cytaty, szukanie w zakamarkach nieograniczonej wiedzy, itp.). Jeśli go nie ma, wpis robi się zwyczajny, jeśli jest, pojawia się "urquellowski" pazur (spodobała mi się ta definicja!).
Żona często stawia problem Czy ty musisz pisać o wszystkim? No, więc muszę, nie potrafię inaczej. Co więcej, nie chcę. Problem ten często poruszał nieżyjący Hel, ale zawsze każdą swoją wypowiedź w jakiejkolwiek formie kończył jednakowo Ale to jest twój blog...
PMP - Krótkie teksty Emeryta zmieniają charakter całości.
Wydaje mi się, że to zdanie jest w sprzeczności z pierwszym. Słowo więcej oznacza tutaj be, a za chwilę krótkie też oznacza be. Nie rozumiem. Może jestem ograniczony? To znaczy na pewno jestem, ale nie ma to znaczenia, bo Po Morzach Pływający na pewno miał dobre intencje, a ja być może zakłócam jakiś kontekst.
PMP - Stają się zwyczajną kroniką dnia codziennego.
Bo jest to zwyczajna kronika dnia codziennego. I jak to w życiu, raz ciekawsza, raz mniej. Od początku założyłem, że tak będzie, zwłaszcza że zwyczajną codzienność hołubię. Założyłem właśnie, że będzie to taka forma kroniki, pamiętnika, zgodna z definicją nazwy BLOG, o której często wspominała Żona, a do której (definicji) nigdy nie dotarłem, aż do dzisiaj.
Blog (ang. web log – dziennik sieciowy) – rodzaj strony internetowej zawierającej odrębne, zazwyczaj uporządkowane chronologicznie wpisy. Blogi umożliwiają zazwyczaj archiwizację oraz kategoryzację i tagowanie wpisów, a także komentowanie notatek przez czytelników danego dziennika sieciowego. Ogół blogów traktowany jako medium komunikacyjne nosi nazwę blogosfery. W blogach najważniejszą funkcję komunikacyjną pełni tekst językowy, choć pojawiają się także materiały graficzne czy nagrania video...
Blog od wielu innych stron internetowych różni się zawartością. Niegdyś weblogi utożsamiano ze stronami osobistymi... Dziś ten pogląd jest nieaktualny, wciąż jednak od innych stron internetowych blogi odróżnia bardziej personalny charakter treści: częściej stosowana jest narracja pierwszoosobowa, a fakty nierzadko przeplatają się z opiniami autora...(wytłuszczenia moje).
Blog od wielu innych stron internetowych różni się zawartością. Niegdyś weblogi utożsamiano ze stronami osobistymi... Dziś ten pogląd jest nieaktualny, wciąż jednak od innych stron internetowych blogi odróżnia bardziej personalny charakter treści: częściej stosowana jest narracja pierwszoosobowa, a fakty nierzadko przeplatają się z opiniami autora...(wytłuszczenia moje).
Od pierwszego wpisu tę zwyczajną codzienność rejestruję przede wszystkim dla Żony. Często jej powtarzam, że najpierw piszę dla niej (Jak mnie już nie będzie, będziesz mogła sobie wrócić wspomnieniami - mówię od czasu do czasu bez łzawości, ckliwości i głupawych wzruszeń), potem dla siebie, bo lubię, potem dla pozostałych czytających, na końcu pro memoria.
To tyle. I pomyśleć, że wystarczyło delikatne poranne trącenie struny przez Po Morzach Pływającego.
Dalej napisał "normalnie":
Po marokańskim słońcu, chłodny szkocki poranek daje chwilę oddechu.
Spokojnego i chłodnego dnia.Przed 08.00 byłem już w Pięknym Miasteczku. Edek czekał wyluzowany oparty o jakąś elektryczną skrzynkę.
- Jest pan sam?...
Kiwnął potakująco.
- A kolega?
- Jeszcze nie wrócił z Niemiec.
- To kiedy wróci?
- Może w poniedziałek. - odparł cały czas na tej samej fali niczym niezmąconego spokoju.
- To chodźmy, pokażę panu o co chodzi.
- Najlepiej wziąć kontener i wszystko wywieźć do PSZOKu (Punkt Selektywnej Zbiórki Odpadów Komunalnych). - wymyślił na miejscu.
Nie dyskutowałem z nim, bo też nauczyłem się Powiatowstwa i wiem, że sprawę da się załatwić inaczej, sensowniej i taniej. A rozwiązanie przyjdzie samo, byleby się nie spieszyć i nie robić niczego pochopnie.
Umówiliśmy się na za parę dni.
W Pół-Kamieniczce zmontowałem skrzynię z nowym spodem. Całość wyglądała niespodziewanie bardzo dobrze. Paliłem się, żeby efekt pokazać Żonie.
Po I Posiłku wróciliśmy razem do Pół-Kamieniczki. Żona widząc kolejne pozytywne klocki w tej całej zabrudzonej i zakurzonej układance zaczynała powoli wierzyć, że może to być wreszcie normalne mieszkanie.
Ażeby je jeszcze bardziej unormalnić, w kuchni i w łazience przymocowaliśmy wspólnie przyczepy pod metalowe karnisze. Po czym podziękowałem Żonie i odwiozłem ją do domu. Po co miała się nudzić. Wiadomo, że z tego mogłyby powstać same komplikacje. Drżenie moich dłoni przy dalszym montażu byłoby z nich najmniejsze.
Późnym popołudniem wreszcie zacząłem wyprowadzać się z Pół-Kamieniczki. Wyniosłem wszystkie możliwe narzędzia (było tego trochę, bo nie chciałem się dać zaskoczyć brakiem jakiegoś głupiego śrubokręta), skrzynki, kartony, worki i mieszkanie po raz pierwszy przejrzało. Przestało być terenem remontu.
O 18.00 rozpoczął się trzeci ćwierćfinał - mecz Czechy - Dania (1:2). Kibicowałem 51% Czechom, 49% Duńczykom. Spodziewałem się lepszego meczu. Dobrą stroną był brak dogrywki. Więc przed drugim meczem obejrzeliśmy 8. odcinek Rządu.
W meczu Ukraina - Anglia (0:4) kibicowałem Ukraińcom. Liczyłem, że się Anglikom postawią. Ale ci byli dojrzalsi, skuteczni i bezlitośni. Przy stanie 0:3 wyciszyłem głos, zacząłem czytać książkę, a mecz tylko podglądałem. I tak bez emocji dotrwałem do końca.
Wieczorem, jeszcze przed drugim meczem, nieugięcie postanowiłem spać jutro do oporu. W końcu niedziela. Ale na wszelki wypadek smartfona nastawiłem na 09.00, żeby nie przesadzić.
NIEDZIELA (04.07)
No i dzisiaj obudziłem się o 06.30.
Rozpaczliwie próbowałem spać dalej przewracając się przez pół godziny z boku na bok. W końcu wstałem. Żona, która wczoraj od razu kibicowała mojemu desperackiemu postanowieniu, tylko ciężko westchnęła.
Rozmawialiśmy dzisiaj z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Liczyli, że może uda się nam do nich przyjechać. Ale jak to mieliśmy zrobić? Bardzo chcieliśmy wspólnie z nimi uczestniczyć w jubileuszach pracy dydaktycznej i działalności artystycznej Męża Dyrektorki, ale to były mrzonki. Namawialiśmy się na ich przyjazd do nas w okolicach połowy sierpnia.
Oczywiście nadal konstruktywnie z i pełnym zrozumieniem i zaangażowaniem rozmawialiśmy o sprawach szkół, jakby u nas od roku nic się nie zmieniło.
Po południu długo ociągałem się z wyjazdem do Pół-Kamieniczki. Świadomość niedzieli robiła swoje - działała destabilizująco, podkopywała morale i likwidowała w zanadrzu wszelki wątły zapał. Co z tego, że wiedziałem, że jadę, aby robić tylko pierdoły - wyczyścić dwie lampy i drzwi.
W końcu z ciężkim sercem pojechałem. Pierdoły zajęły mi dwie godziny. Zostały mi jeszcze do wyczyszczenia dwa okna. Wiem, że nie są to pierdoły.
Wieczorem rozpocząłem pierwsze przymiarki do jutrzejszego wyjazdu do Metropolii. Dość nietypowo, bo podlałem wszystkie rośliny, w tym brzozy. Ostatnio Żona zaczęła się nimi denerwować, bo u niektórych dostrzegła żółte liście. No cóż, dziewczyny walczą. Starają się pogodzić ukorzenianie z zewnętrznym życiem, a to na tym etapie nie jest proste i jakieś straty muszą być. Dopiero w przyszłym roku będą całkowicie u siebie, a liście pożółkną prawidłowo dopiero jesienią.
"Pożegnalnie" obejrzeliśmy 9. odcinek Rządu. Były zakusy, żeby obejrzeć 10., ostatni z 3.sezonu, i bodajże ostatni w ogóle. Ale przytomnie postanowiliśmy zostawić go sobie do mojego powrotu.
PONIEDZIAŁEK (05.07)
No i dzisiaj rano dotknęła mnie przewrotna złośliwość.
Z racji wyjazdu do Metropolii nastawiłem smartfona na 06.00. Czekało nas bowiem jeszcze wiele spraw do załatwienia, a wyjechać chciałem w miarę wcześnie, żeby uniknąć koszmaru godzin szczytu, chociaż w tak dużych miastach w wakacje jest on znacznie mniejszy.
Gdy zadzwonił, obudził we mnie, nomen omen, gwałtowną chęć dalszego spania. Ale nie mogłem sobie na to pozwolić. Paranoja.
Bez I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu pozałatwiać kilka drobnych, ale pilnych spraw. Po powrocie wystawiłem worki z segregacją i mogłem zacząć się odgruzowywać. Ale tylko częściowo. Żona mnie ostrzygła. Resztę zostawiłem na Nie Nasze Mieszkanie.
Mimo zrobienia po drodze zakupów w Leclercu udało mi się dotrzeć przed korkami. Znowu byłem od razu u siebie i od razu rozpocząłem tutejsze życie - urządzanie się i poniedziałkowe pisanie.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwadzieścia razy i wysłał dwa smsy.
W tym tygodniu Berta ponoć szczekała do Talesa, psa naszych gości. Tak twierdziła Żona, ale ani ona, ani ja przy tym nie byliśmy.
Godzina publikacji 22.20.