12.07.2021 - pn
Mam 70 lat i 221 dni. Takie zdublowane oczko.
WTOREK (06.07)
No i o 06.10 byłem już na nogach.
Znowu chętnie bym sobie pospał, ale Nie Nasze Mieszkanie ma swoje brutalne prawa. Jednak nie przyszło mi do głowy narzekać i rzucać inwektywami.
Po prysznicowym otrzeźwieniu kontynuowałem odgruzowywanie mojej osoby - drastycznie skracałem brodę i obcinałem stwardniałe od skrobania farb i brudu, postrzępione i zrogowaciałe robotnicze paznokcie. Robiłem się na takiego pizdusiowego, metropolialnego dupka. Trochę broniły mnie przed tym wizerunkiem niestandardowe jak na 71. - latka zestawy ubraniowo-kolorystyczne.
Na nogach miałem sandały, ale wsuwane, nie zapinane jak u równolatków i bez skarpet tak skwapliwie w tym letnim zestawie przez nich noszonych. Różniłem się też spodniami. W kontraście do ich wyprasowanych w kant spodni, chyba z elany (w połączeniu z bawełną jako elanobawełna czy wełną jako elanowełna nadawała się doskonale do produkcji ubrań, płaszczy i sukienek. Odporna na ścieranie. Uchodziła za niezgniatalną. Stosowana do koszul typu "non-iron" <ang.: nie prasować>, modnych w okresie PRL, zwłaszcza w latach 70), ściśniętych mocno na brzuchu paskiem, na tyle mocno, że zawsze powoduje to dziwne i przykre ich nadymanie się wokół bioder i tyłka z jednoczesnym i nieuniknionym tworzeniem się swoistego balonu (ma tu chyba również wiele do powiedzenia krój spodni rodem z lat z ubiegłego wieku), ja miałem na sobie jasne, krótkie bawełniane spodnie, lekko za kolana, takie z wieloma kieszeniami. Jedynie, co mnie w tym momencie łączyło z tymi dziadami, to pasek. Musiałem go mieć i to zapinany na kolejną dziurkę, bo inaczej spodnie "spadywały" i cały efekt natychmiast szlag jasny trafiał.
Ale hitem dopełniającym całości był t-shirt, że powiem po polsku, w kolorze jaskrawo żółtym, kupiony za 12 zł w naszym ulubionym sklepie bhpowskim w Powiecie. On z kolei stał w opozycji do koszul noszonych przez starych dziadów, koniecznie w paski i z długimi rękawami.
Czy muszę mówić tutaj o przemożnym wpływie Żony i jej wieloletniej organicznej pracy? Na tyle przemożnym, że będąc bez jej nadzoru już sam się pilnuję, żeby nie ubierać się, jak stary dziadyga.
Słyszę już jej słowa: Na całe szczęście jesteś otwarty i się nie betonujesz w wielu sprawach.
Bo wiadomo, że z kolei w wielu jestem betonem.
Po tej orgii przystąpiłem do drugiej - posiłkowej. Na śniadanie zrobiłem sobie jajecznicę z pięciu, a do Szkoły twaróg z makrelą. Doposażony przez Żonę w wiktuały mogłem komponować i szaleć. Dysponowałem smalcem, jajkami, pieprzem, solą, oliwą, szczypiorem, cebulą, twarogiem, makrelą, kurczakiem pokrojonym w kostkę i makaronem oraz wodą "ze szkła" i Pilsnerem Urquellem.
Od czasu rzadkiego odwiedzania Nie Naszego Mieszkania zmieniliśmy organizację moich wyjazdów i teraz każdorazowo wszystko ze sobą zabieram, bo w zasadzie w Nie Naszym Mieszkaniu już nic nie ma oprócz 1/3 Luksusowej, więc i ale nie narzekam.
Czy ktoś w tym zestawie zauważył ślady jakiegokolwiek pieczywa?
Już o 09.20 byłem w Szkole. Przypomnę tylko, że sam dojazd o tej porze zajmuje mi 10 minut. To tylko obrazuje, jak rano robiłem wszystko niespiesznie i z pewną satysfakcjonującą mnie przesadą i celebrą. I było mi z tym bardzo dobrze.
Z Najlepszą Sekretarką w UE najpierw zrobiliśmy rozliczenie dotacji za I półrocze, a potem Informację Zbiorczą - kolejne kretyńskie zestawienia wzięte o tej porze roku w sporej części z sufitu. Ale skoro urzędnicy chcą. Zajęło nam to niewiele czasu. Taka bułka z masłem.
Resztę dnia spędziłem nad kolejnym dziennikiem.
Nowy Dyrektor wpadł tylko na chwilę, jak to prawdziwy dyrektor. W końcu zajęć już nie ma, to po co będzie siedział w Szkole, skoro jest Najlepsza Sekretarka w UE i ja. Ale mu nie zazdrościłem. Właśnie w tych dniach jest w ogniu przeprowadzki do domu, który wspólnie z żoną wybudowali. I który mamy kiedyś odwiedzić. W jakim są oboje stanie, co tam się dzieje, to kto może wiedzieć lepiej jak nie my.
Nie chcę się powtarzać i podawać, ile to razy przeprowadzaliśmy się wspólnie z Żoną, a ile wcześniej każde z nas oddzielnie, ale przy okazji uzmysłowiłem sobie, że przecież do tego trzeba doliczyć przeprowadzki szkolne.
Pierwsza, w 1995 roku, była romantyczna, pionierska, bez żadnego wysiłku.
Po roku działalności zrobiło się bardzo ciasno. Gołym okiem było widać, że uruchomienie Szkoły to strzał w "10" i że warunki, jakie proponuje mi moja pierwotna państwowa szkoła, w której wynajmowałem pomieszczenia, nie wystarczą i natychmiast zahamują rozwój i rozpęd. Znalazłem więc inną, gdzie dyrektorka miała większe możliwości wynajmu.
Jakiż ja mogłem zebrać dobytek przez rok działalności, skoro wszystko finansowałem z wpłat pierwszego rocznika słuchaczy? Drobniejsze rzeczy zmieściły się w samochodach osobowych, które obróciły kilka razy, a większe zostały przewiezione przez słuchaczy, którzy cieszyli się z poprawy warunków i rozwoju Szkoły. Szli kilka razy przez kawałek Metropolii, tam i z powrotem, pchając przed sobą lub ciągnąc za sobą taki dwukołowy wózek na rowerowych kołach, bardzo poręczny do przewożenia większych rzeczy, których było śmiesznie mało.
I było po przeprowadzce i po krzyku.
Druga odbyła się po siedmiu latach, w 2002 roku. Ta już była poważna, profesjonalna, ale zarazem łatwa. I ciągle jeszcze w romantycznym duchu. Bo Szkoła miała swoją markę, a więc finanse, a jednocześnie nowa siedziba od starej mieściła się o 7 minut drogi piechotą, więc ciągnęły kawalkady słuchaczy, którzy nieśli zapomniany przez zamówiony transport różnoraki sprzęt.
Przeprowadzkę tę przeżyliśmy już wspólnie z Żoną, ale oboje jej specjalnie nie odczuliśmy. Działała adrenalina związana z nowym miejscem i rozwojem.
Trzecia przeprowadzka, w 2012 roku, była koszmarem. Przerosła nas w każdy możliwy sposób - logistyczny, organizacyjny, finansowy i dydaktyczny. Były to już czasy zaawansowanego kapitalizmu i wyrachowania.
Nowy właściciel budynku, jakiś szemrany deweloper ze stolicy, uparł się, żebyśmy go opuściliśmy do końca czerwca, zamiast do końca sierpnia, do czego mieliśmy prawo. Problem polegał na tym, że nie mieliśmy się gdzie przeprowadzić. Nie znaleźliśmy do tej pory nowej siedziby, która by odpowiadała naszym standardom i potrzebom.
Zaproponował, że opłaci nam dwa miesiące składowania i przechowywania w wynalezionych przez nas magazynach naszych wszystkich rzeczy oraz koszty ich przewozu oraz dał nam do dyspozycji na okres lipca i sierpnia swoje wypasione biura w centrum Metropolii, mało powiedzieć, tuż przy Rynku i podłączył nam dotychczasowy szkolny numer telefonu. Gdybyśmy mieli je komercyjnie wynajmować, poszlibyśmy z torbami.
Do dyspozycji dostaliśmy całe I piętro, jakieś 7 czy 8 sal, z grubymi wykładzinami na podłogach, ze ścianami przeszklonymi ogromnymi taflami przyciemnionego szkła, bez okien, z klimatyzacją oczywiście i z portierem-ochroną w garniturze, koszuli i krawacie.
Do pracy wykorzystaliśmy dwa. W jednym urządziliśmy prowizoryczny sekretariat, żeby móc jako tako funkcjonować i prowadzić nabór, a w drugim złożyliśmy na podłodze całą wieloletnią dokumentację dydaktyczną, księgową i kadrową.
W czasie tych dwóch miesięcy cierpieliśmy z powodu kiepskiego naboru, do którego, oprócz przeprowadzki, dołożyła się kolejna zmiana przepisów oświatowych i musieliśmy pokonać jedną próbę wykiwania nas na kilkadziesiąt tysięcy złotych. Taki oszukańczy kwiatek.
W spadku po poprzedniej szkole, państwowej, zostało nam mnóstwo starych mebli, ławek i wszelakiego badziewia, które słuchacze pod nadzorem kilku nauczycieli zrzucali z okien wykorzystując prawa fizyki i w ten łatwy sposób przystosowując je do utylizacji. Firma przeprowadzkowa zabrała wszystko i odstawiła do firmy utylizacyjnej, po czym któregoś dnia szefowa tej pierwszej zjawiła się w biurze celem rozliczeń.
Z jej relacji wychodziło, że odstawiliśmy do utylizacji jakąś niebotyczną ilość odpadu, co mnie zszokowało i od razu było śmierdząco podejrzane. Liczba ton pomnożona przez jednostkową stawkę dawała do zapłaty 36 tys. zł. Siedząc za biurkiem doznałem wstrząsu i autentycznie zrobiło mi się słabo.
- Proszę do nich zadzwonić i zapytać, gdzie oni trzymają nasze odpady.
- Leżą zrzucone na ich terenie. - zrelacjonowała mi zaraz po rozmowie z tamtym szefem.
- To proszę mi powiedzieć, ile będę musiał pani zapłacić za odstawienie wszystkiego do Naszej Wsi? - Złożę wszystko na jakąś naszą łąkę i zobaczę co dalej. - dodałem oburzony i zdesperowany.
Obliczyła, ile to mogłoby być kursów razy kilometry i razy coś tam jeszcze i wyszło jej 7 tys. zł.
- Proszę zaraz zadzwonić do tamtego szefa i powiedzieć mu, że cały odpad zabierze pani z powrotem i że ja niczego nie zapłacę.
Zadzwoniła przy mnie.
- Ten pan - usłyszałem o sobie - kazał mi natychmiast zabrać cały odpad. - Ile może zapłacić?... - To ile może pan zapłacić? - zwróciła się do mnie mając jednocześnie tamtego na linii.
- 7 tys. zł!
- 7 tysięcy! - rzuciła do słuchawki.
- Dobra, niech będzie... - usłyszałem głos tamtego na tyle głośno, że pani nie musiała już nic powtarzać.
Ale naszym najpoważniejszym problemem był ciągle brak nowej siedziby, a nowy rok szkolny zbliżał się wielkimi krokami. Dwa tygodnie przed rozpoczęciem nauki udało się nam znaleźć obecną siedzibę Szkoły dzięki kumatemu facetowi z biura nieruchomości. I zaczęła się jakby druga przeprowadzka.
Z magazynów własnymi samochodami, ale z konieczności również transportem firmy przeprowadzkowej, która kazała nam oczywiście za to płacić, zwoziliśmy cały nasz dobytek zapełniając nim wszystkie sale aż po sufit (bez przesady; wysokość pomieszczeń - 5 m). Tylko jedną zostawiliśmy pustą, żeby ekipa remontowa ją wymalowała i nadała przyzwoitego sznytu i tam rozpoczęliśmy 1. września nowy rok szkolny. Przez długi czas prowadziliśmy wyłącznie zajęcia teoretyczne, a równolegle ekipa pracowała oddając kolejne wyremontowane i zaadaptowane do naszych celów pomieszczenia.
26 października (tak w głowie utkwiła mi ta data) nastąpiła oficjalna uroczystość otwarcia nowej siedziby szkoły. Pamiętam ją jako niezwykle sympatyczną i imponującą. Pod koniec, gdy słuchacze wzięli w całkowite władanie kilka pracowni, siedziałem sam w fotelu, pamiętam w sali 15, bezmyślnie oglądałem na ekranie jakiś zapętlony filmik i zmaltretowany, niezdolny do żadnej aktywności, dopuszczałem tylko myśl, że to już koniec i jestem wreszcie u siebie.
Więc powtórzę - kto mógłby lepiej zrozumieć Nowego Dyrektora jak nie my?
Po południu zrobiłem spore zakupy związane z takimi towarami, których raczej nie doświadczy się w Powiecie. A i w Sąsiednim Powiecie często o nie trudno - ser kozi, tabasco, cydr niefiltrowany lub Antonówka, wino chilijskie z serii Cono Sur, ciemny Kozel, ocet jabłkowy i balsamiczny, itd.
Wieczór miałem z poczuciem swobody. To ten wtorkowy moment, po publikacji, na dodatek w Nie Naszym Mieszkaniu i przed meczem.
O 21.00 obejrzałem na normalnym telewizorze I półfinał Włochy : Hiszpania (1:1). Była dogrywka, która niczego nie zmieniła i rzuty karne. Hiszpanie jak zwykle strzelali fatalnie i odpadli. Włosi zostali pierwszym finalistą.
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający. Docenił mój niezły wykład z poprzedniego wpisu. Przysłał ze stosownym zdjęciem pozdrowienia zza koła polarnego, więc w naturalny sposób skojarzyło mi się to z mrozem. A on w drugim dzisiejszym mailu mnie zszokował. Dzisiaj plus 27 stopni, ale trochę śniegu jeszcze jest.
Nawet koło polarne potrafi teraz, panie, zejść na psy.
ŚRODA (07.07)
No i w Szkole byłem przed Najlepszą Sekretarką w UE.
Jeden dziennik robiłem do 14.30 mając już od cyferek mroczki i początki bólu głowy. Stąd w Nie Naszym Mieszkaniu musiałem odreagować i wcale nie przystąpiłem od razu do pakowania się.
Wyjeżdżając z Metropolii napisałem do Żony proponując od razu po przyjeździe spotkanie nad Stawem z... Pilsnerem Urquellem.
Znowu obgadywaliśmy i nicowaliśmy naszą przyszłość chociażby w takim kontekście, że Bas jednak nam odmówił.
Przed meczem obejrzeliśmy ciekawsze fragmenty 9. odcinka Rządu i cały ostatni, 10.
Znowu, tak jak po serialu The Crown, zostaliśmy osieroceni.
O 21.00 oglądałem II półfinał Anglia - Dania (2:1). Miał swoją dramaturgię. Była dogrywka, ale na szczęście obyło się bez karnych, chociaż one przecież zawsze są emocjonujące.
Na szczęście, bo ten zasrany sport mnie wykończy. W czasie dogrywki podsypiałem budząc się co chwilę z bólem karku, bo głowa latała mi na wszystkie strony.
CZWARTEK (08.07)
No i dzisiaj z premedytacją wstałem o 08.00.
Mógłbym spać jeszcze dłużej, gdybym mógł. Żona była wyrozumiała i nie wstała razem ze mną.
- To pobądź trochę sam ze sobą, a ja sobie "posłucham" książkę.
Rano porządkowałem papiery, bo to, co się działo na stole (biurka nie mam, a nawet gdybym miał, to słowo "biurko" by nie padło - Żona zabroniła mi go używać), pobudzało we mnie odruch wymiotny i było w opozycji do moich cech dyrektorsko-księgowych. Potem już w sposób bardzo uporządkowany przygotowałem Żonie comiesięczne płatności. Pilnuję tego ja, a Żona dostaje na kartce odpowiedni zestaw płatności, które realizuje przez Internet.
Dzisiaj w Powiecie objechaliśmy praktycznie wszystkie warsztaty samochodowe i żaden nie mógł lub nie chciał podjąć się naprawy Terenowego. Kolejny raz błagaliśmy Zaprzyjaźnionego Warsztatowca, żeby w końcu coś z tym zrobił, tym bardziej, że to on kilka miesięcy temu zaproponował rozwiązanie. Obiecał że...
Żona znalazła na jakimś portalu komunikującym fachowców wszelakich branż z inwestorami gościa spoza naszego powiatu, do którego zadzwoniłem. Był zainteresowany przedstawionym mu wcześniej zakresem prac i umówiliśmy się na jutro, na 09.00. Serca zaczęły nam bić mocniej.
Wieczorem postanowiliśmy przezornie wysprzątać i przygotować górne mieszkanie dla gości, chociaż w najbliższych dniach nic nie wskazywało, żeby tam miał ktoś przyjechać. Za to okoliczności mówiły, że na pewno jutro Krajowe Grono Szyderców podrzuci nam do środy Q-Wnuki, a to mogło oznaczać jedno - kompletny paraliż wszelkich funkcji Domu Dziwa, Wakacyjnej Wsi i Pół-Kamieniczki. A jeśli nie paraliż, to funkcjonowanie na zasadzie zachowania podstawowych funkcji naszych organizmów i trzech wyżej wymienionych sprowadzone do słów: Przetrwać, Dotrwać, Przeżyć.
Dzień obył się bez filmu i jakiegoś nowego serialu, chociaż pewne zakusy były. Rozsądek jednak zwyciężył.
PIĄTEK (09.07)
No i całą noc deszcz przeplatał się z deszczem i grzmotami.
Spać się specjalnie nie dało.
Rano "nowy" fachowiec wysłał normalnego w takich razach smsa Dzień dobry. Właśnie pompuję wodę po zalaniu piwnicy. Postaram się dojechać do 10 godziny.
Niby wszystko normalnie, ale w mojej głowie natychmiast zadźwięczały traumatyczne dzwonki.
Przyjechał, jak napisał. Młody (37 lat), sympatyczny, kulturalny i inteligentny. Z wyważonym poczuciem humoru. Na dodatek dobrze mu patrzyło z oczu.
Do wszystkiego miał rzeczowy, konkretny stosunek i budził w nas nadzieję. Tylko który to już raz?
- Powiedz, co myślisz? - zapytałem błagalnym tonem Żonę, gdy już pojechał.
- Ja już nic nie będę mówiła... - Mało się nagadałam zawsze na samym początku, a potem...
Oboje co chwilę wzdychaliśmy i wznosiliśmy oczy do nieba.
- Boże, może na sam koniec się nam poszczęści?...
Umówiliśmy się, że jeszcze dzisiaj, najpóźniej jutro rano, przyśle nam mailem wycenę prac i jeśli się dogadamy, to będzie mógł rozpocząć już w najbliższą środę o 08.00.
Oczywiście od tego wszystkiego, przez emocje i wyższy poziom adrenaliny, rozbolała mnie głowa. Organizm mój mówił mi, że muszę się czegoś napić. I mówił, że nie może to być Pilsner Urquell, wino, wódka, cydr, kwas, kawa ani woda z solą lub z miętą i cytryną. Mówił mi, że musi to być moja ulubiona herbata waniliowa. A ja go zawsze słucham.
W deszczu i burzy przyjechało Krajowe Grono Szyderców. Rodzice jechali na wesele, a Q-Wnuki zostały. Wesele oczywiście nie miało trwać do środy, nie te czasy, ale Żony specjalnie nie dopytywałem, skąd ta środa. Nie chciałem jej umniejszać radości z kontaktu z Wnukami, a poza tym ponoć wszystko wcześniej ze mną ustaliła. Może mi coś mówiła, a ja tylko potakiwałem, bo przez ten zasrany sport...
Trzeba było natychmiast sobie powiedzieć - lekko nie będzie. Ledwo rodzice wyjechali, a już Q-Wnuk zarządził mecz w teamach: ja kontra on i Babcia. Wygrałem 10:7. Na szczęście trawa wyschła, bo inaczej mógłbym sobie zrobić krzywdę, gdyż w takich razach daję z siebie wszystko i nie odpuszczam i nie pobłażam wyrostkom i prowodyrom. Nawet nie mam litości dla Żony, która wkłada całe swoje serce, żeby Q-Wnuk wygrał, a przy okazji i ona.
Wieczorem długo leżałem w łóżku Q-Wnuków i dogorywałem, podczas gdy oni u nas, na naszym, oglądali bajki. Coś z tym trzeba będzie zrobić.
SOBOTA (10.07)
No i o 04.30 zerwał mnie z głębokiego snu tętent bosych stóp Q-Wnuka.
A za chwilę jego tłumiony wrzask.
- Babcia!!! - Będę wymiotował!
W ułamku sekundy zerwałem się na równe nogi ze słowami "Pędem do łazienki!". Nieprzytomny, ale jednak widziałem oczami wyobraźni podłogę w sypialni (oby tylko, bo nie wiedzieć czemu wołając Babcię stał nade mną niebezpiecznie blisko), gdyby zdać się na Babcię. Oczywiście cudów nie mogłem dokonać i w połowie drogi do łazienki był pierwszy rzyg, zaś drugi udało się już donieść do sedesu.
Za godzinę nastąpił drugi tętent. Tym razem Babcia stanęła na wysokości zadania, bo chyba przez tę godzinę nie zdążyła ponownie zasnąć.
Po wszystkim nastąpiła roszada. Q-Wnuk spał z Babcią, a ja przeniosłem się do Ofelii. Zdumiewało mnie przez resztę nocy, że tak małe ciałko może tak głośno i "słodko" chrapać.
Ofelia miała lekki katar, który przytykał jej mały nosek i stąd to chrapanie. Przy tym wszystkim we śnie uparła się leżeć na wznak i bardzo blisko mojej głowy (czytaj - ucha) wbijając mi jednocześnie w żebra małe łokietki, znowu, o dziwo, niezwykle szpiczaste. Nieliczne chwile ciszy, kiedy leżała na boczku i przez to chrapanie ustawało, starałem się wykorzystywać do natychmiastowego zaśnięcia. Ale nie dość, że były nieliczne, to bardzo krótkie.
- Dziadek! - Pić! - wypowiadała mi szeptem nad uchem, trzeba powiedzieć kulturalnie i z wyczuciem.
Chwile te wykorzystywałem na wydmuchiwanie noska (potrafi już to robić i w ciągu dnia przychodzi z tym tylko do mnie) mając płonną nadzieję, że to coś pomoże. Mnie nie pomagało, jej dawało niewątpliwie ulgę.
Oczywiście mogłem ją przy każdorazowym chrapaniu przewracać na boczek (z Q-Wnukiem zrobiłbym to brutalnie w ułamku sekundy), ale nie śmiałem. Tak to, cholera, jest od samego początku z babami.
I w ten sposób oba łóżka dotrwały do 09.30. Dobre i to w kontekście przerywanej nocy.
Następne godziny były napięte.
- To kiedy pojedziemy nad zalew?! - słyszeliśmy co 5 minut.
Obiecaliśmy im to wczoraj, a dzieci mają to do siebie, że są bardzo pamiętliwe.
Musieliśmy gwałtem przygotować dolne mieszkanie. Poprzedni goście wyjechali z rana, a nowi, dwie panie, uparły się ze względu na swojego pieska, że musi to być to samo mieszkanie.
Lataliśmy z Żoną na zmianę. Gdy jedno z nas pracowało, drugie starało się różnymi grami zagłuszyć i wyprzeć to wstrętne i namolne pytanie Q-Wnuków. Ale niewiele to dawało, więc ręce się nam trochę trzęsły.
W końcu wyjechaliśmy gdzieś dopiero przed 14.00, więc łatwo obliczyć, ile razy padało to wpieniające pytanie. Ale pobyt zapowiadał się ciekawie i rozpoczął się fajnie, bo lodami i przejażdżką gokartami napędzanymi siłą mięśni kierującego.
Potem jednak od momentu plażowania i kąpieli mojej i Q-Wnuka Ofelii już nic się nie podobało. Widocznie miała inne wyobrażenia wynikające ze słowa "zalew".
- Ja chcę do domu! - pochlipywała cicho i teatralnie.
Brat i ja w ogóle nie wykazywaliśmy się empatią i współczuciem. Odwrotnie niż Babcia, która pamiętała, że była taka sama - wrażliwa, nie poddająca się ogólnym pospolitym trendom i Nikt mnie nie rozumiał! Więc wzięła wnusię na ręce i poszliśmy coś zjeść. Ofelia od razu usnęła na kolanach Babci, a potem jeszcze długo spała po przyjeździe do domu. Może rzeczywiście jest bardzo wrażliwa, tylko o co jej chodziło? Już się martwię o jej przyszłego męża, który może często słyszeć Bo ty mnie nie rozumiesz! i może tego nie wytrzymać.
Korzyść z wyjazdu jednak była. Udało się nam mimo wszystko po nerwowym początku dnia zrelaksować, a poza tym będziemy teraz wiedzieć, o czym mówimy, polecając gościom wyjazd nad zalew.
Po południu Q-Wnuk pilnował swego. Tym razem wygrałem z nimi 10:8. A wieczorem Żona wpadła na genialny i prosty pomysł. Przeflancowała telewizor z sypialni do klubowni, gdzie Q-Wnuki mogły spokojnie oglądać bajki, a my z powrotem wieczorem mogliśmy się cieszyć z naszej "samotności".
Nowy Fachowiec zgodnie z obietnicą przysłał wycenę. Była bardzo obiecująca.
NIEDZIELA (11.07)
No i noc przeszła nad podziw spokojnie.
I cały poranek również. Chyba zaadaptowaliśmy się już do sytuacji związanej z obecnością Q-Wnuków i udało się nam obniżyć poziom ich inwazyjności z 10 na 8. Duży sukces, który mnie na przykład pozwolił w miarę spokojnie przyjrzeć się dokładniej wycenie Nowego Fachowca. Wysłaliśmy do niego smsa, że potrzebna nam będzie telefoniczna rozmowa, dzisiaj lub jutro, aby domówić i wyjaśnić parę szczegółów. Ale ogólnie wycena była do przyjęcia i kolejny raz wstąpiła w nas nadzieja.
Po śniadaniu, bo w przypadku Q-Wnuków I Posiłek takim się stał i po grach planszowych pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu. Ma on zdecydowanie bardziej liczną, a przede wszystkim bardziej wyrafinowaną ofertę kawiarniano-cukierniową. Stąd bez problemu nasza stała kawiarnia, do której najczęściej jeździmy, spełniła oczekiwania i każde z nas mogło wybrać coś dla siebie bez marudzenia, narzekania i wydziwiania.
Potem atrakcją stała się fontanna w Rynku, gdzie nawet ja i Żona przelatywaliśmy pomiędzy strzelającymi strugami wody. Na koniec rozegrałem mecz z Q-Wnukiem na takim elektronicznym (elektrycznym ?) cymbergaju, po naszemu to cymbergaj stół air hokej, gdzie dwa grzebienie były zastąpione dwoma odbijakami, monety zastępował krążek, a powierzchnię stołu lub ławki szkolnej gładka metaliczna powierzchnia otoczona bandami. Bramki były na stałe wmontowane w konstrukcji i nie trzeba było scyzorykami na dwóch przeciwległych krawędziach niczego wyrzynać i zaznaczać, jak to się działo ze szkolnymi ławkami.
Obaj za 2 zł się nieźle wyżyliśmy.
Po południu czekaliśmy, aż słońce zajdzie na tyle, żeby pole gry w piłkę nożną się zacieniło, bo oczywiście Q-Wnuk nie odpuścił. Tym razem znowu wygrałem z teamem Q-Wnuk - Żona 10:8, chociaż miałem silne postanowienie, żeby dać im łupnia do dwóch. Tak się nie stało. Zaobserwowałem u Żony zdecydowaną poprawę w każdym elemencie (emelencie) piłkarskiego kunsztu - obrona na bramce w kilku beznadziejnych dla nich sytuacjach, w tym łapanie piłki ręką, rozgrywanie i podania oraz strzelanie bramek.
Q-Wnuk tak się rozochocił, że zakomunikował, że jutro Przegramy z dziadkiem już tylko 10:9, a pojutrze wygramy.
Wieczór przed finałem Mistrzostw Europy organizacyjnie był prosty, bez żadnych kłótni i wrzasków. Ponieważ Q-Wnuk miał ze mną oglądać mecz, więc cztery zwyczajowe wieczorne bajki do oglądania wybrała wyłącznie Ofelia. Normalnie każde wybiera po dwie i wydawałoby się, że w ten sposób problem staje się prosty, a nawet jeszcze bardziej - że go nie ma. Ale co z tego, skoro każde z nich zawsze ingeruje brutalnie w wybory siostry lub brata.
Q-Wnuk bez problemów dotrwał do 00:30. Ten fakt nie dziwi skoro Piłka nożna to moje życie.
Wynik finału Anglia - Włochy w normalnym czasie obstawiłem prawidłowo - 1:1. Zakładałem jednak, że w dogrywce Włosi strzelą drugą bramkę i w ten sposób zdobędą tytuł Mistrzów Europy. W tym względzie się nie pomyliłem, ale kwestia tytułu rozstrzygnęła się dopiero po konkursie rzutów karnych, bo dogrywka wyniku nie zmieniła. Sam konkurs miał dramaturgię i panowała w nim niezła huśtawka nastrojów.
Po raz pierwszy w życiu kibicowałem Włochom, chociaż, jak pisałem, to piłkarscy oszuści, kombinatorzy i prowokatorzy. Ale jednak w przekroju całych mistrzostw zaprezentowali najciekawszy futbol.
Przy okazji uderzyła mnie znowu jedna językowa rzecz. Dlaczego mówi się "konkurs rzutów karnych", skoro w nim nikt niczego nie rzuca, a na pewno nie piłki. Jest to bowiem piłka nożna. A więc powinien to być "konkurs kopań karnych", albo "konkurs kopów karnych", albo może najlepiej "konkurs nożnych karnych".
Przy okazji transmisji odkryliśmy z Żoną nową metodę na spanie z Q-Wnukami. W czasie przydługiego meczu Żona spała z Ofelią w naszej sypialni, a po nim dołączył do ich Q-Wnuk. Sytuacja dodatkowo wytworzyła się w sposób naturalny, bo ja jutro miałem zamiar wstać o 07.00, napić się kawy zrobionej w hałaśliwym ekspresie i pojechać do Pół-Kamieniczki.
PONIEDZIAŁEK (12.07)
No i przed ósmą byłem w Pół-Kamieniczce.
Nikogo nie budząc i nie przeszkadzając. Pierwotnie miałem być o 07.00, ale wynegocjowałem z Prądem Nie Wodą tę godzinę później ze względu na wczorajszy mecz.
Mieli pracować w Pół-Kamieniczce tydzień temu, ale wcześniej zadzwonił Prąd Nie Woda, że jego kolega na śmierć zapomniał, że ma w rodzinie wesele.
Siedzieliśmy razem przez sześć godzin. Oni nad tworzeniem trzech nowych obwodów elektrycznych, ja nad czyszczeniem dwóch ostatnich okien w mieszkaniu.
Wiemy z doświadczenia, że wspólne przebywanie z fachowcami w czasie ich pracy i słuchanie, a raczej podsłuchiwanie ich rozmów na temat mnożących się problemów, które oni przecież w końcu rozwiążą, nie działa najlepiej na system nerwowy inwestora. Stąd po tym czasie bolała mnie głowa. Ale być musiałem, bo parę razy pojawiły się elektryczne problemy, w rozwiązaniu których ja musiałem podjąć decyzję, a nie oni.
Dosyć wcześnie Q-Wnuk przymusił nas do meczu. Gdy przegrywali 8:2, mecz został przerwany. A dlaczego, to Q-Wnuk płacząc wyjaśnił na boku babci.
- Bo dziadek ciągle gada, komentuje, nabija się i prowokuje!
Wyszło na to, że zachowuję się niesportowo. Pokajałem się, pobiłem się w piersi i obiecałem, że tak robić nie będę. Omówiliśmy jeszcze raz zasady i rozegraliśmy mecz do sześciu. Wygrałem 6:3, ale nikt już nie robił tragedii, zwłaszcza że dziadek trzymał gębę na kłódkę i zachowywał się sportowo, a Żona nauczyła się kolejnych elementów (emelentów) piłkarskiego rzemiosła podnosząc swój kunszt o kolejny level.
Wieczorem, wykorzystując wczorajszy system spania, mogłem w klubowni swobodnie pisać, podczas gdy obok Q-Wnuki oglądały bajki, a potem przy Babci błyskawicznie zasnęły.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiemnaście razy, wysłał jeden normalny, życzliwy list oraz grożącego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.32.