poniedziałek, 19 lipca 2021

19.07.2021 - pn
Mam 70 lat i 228 dni.
 
WTOREK (13.07)
No i dzisiejszy wtorek był taką prawdziwą niedzielą.
 
To wrażenie tkwiło we mnie i w Żonie od początku do końca dnia. Wszystko się układało i odbywało, jak w ten świąteczny dzień tygodnia.
Po pierwsze wszyscy wstaliśmy o 09.00. Z takim charakterystycznym niedzielnym spowolnieniem, kiedy nic nie trzeba robić, nic nas nie goni, wokół panuje cisza i chodzimy sobie w piżamach w nieskończoność.
Bez śniadania spędziliśmy sporo czasu nad Stawem. Na tę okoliczność Ofelia sama zdążyła się przebrać, ale wiadomo - to dziewczyna. Q-Wnuk miał inne priorytety, więc do upadłego paradował w piżamie.
Główną stawową atrakcją ostatnich dni były żaby. W śledzeniu ich i w nauczeniu wnuków, jak to robić, przodowała Żona. Przez dni ich pobytu kilka razy dziennie, gdy wracali ze Stawu, musiałem wysłuchiwać relacji - ile udało im się i gdzie wypatrzeć żaby, jakie były duże i jakiego koloru I,i,i,... jedna..., jedna..., jedna była odważna - to Q-Wnuk, I jetna pyła otfaszna - to Ofelia. Ciekawe, że ciągle hołubi bezdźwięczność spółgłosek dźwięcznych, a ciekawszy mechanizm jest ten, że sama siebie nie słyszy. Więc gdy do niej zagadałem i zapytałem chcąc się "utwierdzić" To jetna pyła otfaszna?, łamiąc sobie przy tym język, natychmiast mnie poprawiła słysząc, że przecież źle mówię.
- Nie, ciatek! - Jetna(!) pyła(!) otfaszna(!) - akcentowała każde słowo i poprawiała mnie z zapałem godnym swojego charakteru nie mogąc mi odpuścić takich błędów.
Na "niedzielną" okoliczność wymyśliłem im dodatkową atrakcję. Ponieważ Prąd Nie Woda zrobił z kolegą dwie zewnętrzne słupkowe stacje elektryczne, to do tej najbliższej Stawowi podłączyłem "na stałe" pompę i teraz do podlewania czerpałem z niego wodę, a do jego napowietrzania również stamtąd na zasadzie układu zamkniętego.
Kazałem Q-Wnukowi włączyć pompę i za chwilę z pistoletu woda sikała na środek Stawu. Było to już atrakcją samą w sobie, ale ta prawdziwa pojawiła się za chwilę. Słońce świeciło mocno, więc zadziałały prawa fizyki. Wystarczyło, aby któreś z ich wstawiło rączkę w bieg strumienia rozpylając wodę, żeby jak na zawołanie pojawiała się tęcza. I wystarczyło rączkę wycofać, aby tęcza znikała. A przecież nie każdy tak może, jak na zawołanie, "wytwarzać" tęczę. Więc końca nie było.
Niektóre były piękne, mocne i wyraziste, w pełnej półkolistej krasie, od jednego brzegu do drugiego, a często zdarzały się podwójne. Bardzo szybko Q-Wnuk odkrył w pistolecie różne funkcje dozowania wody, więc eksperymentom końca nie było. Trzeba było przerwać siłą, a, żeby było łatwiej, dodatkowo poszczuć lodami.
Bo po bardzo późnym śniadaniu pojechaliśmy znowu do Sąsiedniego Powiatu. Na cymbergaja, do fontanny i do kawiarni. Mały ruch samochodowy, tam i z powrotem, dodatkowo wzmacniał w nas wrażenie niedzielności wtorku. Temu wrażeniu nie przeszkodził nawet telefoniczny kontakt ze Szkołą - zgodnie z umową Najlepsza Sekretarka w UE informowała mnie, że od jutra będzie na tygodniowym urlopie, a Nowy Dyrektor zapraszał mnie na czwartek, abym dalej pracował nad dziennikami. 
Taką możliwość zasugerowałem mu za moim ostatnim pobytem tłumacząc, że będę w Metropolii w związku z odwiezieniem Q-Wnuków. Byłoby to sensowne połączenie przyjemnego z pożytecznym.
Przy czym pozbycie się po 5 dniach słodkich dzieci należałoby rozpatrywać zdecydowanie równolegle i równocennie w dwóch kategoriach - przyjemne i pożyteczne, pracę i pobyt w Szkole wyłącznie w kategorii pożyteczne, zaś pobyt w Nie Naszym Mieszkaniu wyłącznie i zdecydowanie w kategorii pożyteczne, gdyż w ten sposób moglibyśmy zabrać ładowarkę do laptopa, ruter i moje buty, które w amoku i panice, aby jak najszybciej wyjechać do Wakacyjnej Wsi, za poprzednim pobytem zapomniałem zabrać. Pożyteczność pobytu w Nie Naszym Mieszkaniu dodatkowo mogłaby wzrosnąć, bo Żona planowała zabrać jakieś ciuchy Bo przecież ja nic nie mam, a jak nawet mam, to nie mogę znaleźć!
 
Gdy wróciliśmy, znowu musiał się odbyć tęczowy seans.
Oczywiście tęcza i jej "wytwarzanie" było fascynujące, ale Q-Wnuk dobrze wiedział, choć tego nie definiował, że w gruncie rzeczy prawdziwe życie polega na czymś innym i jest gdzie indziej.
Mecz musiał się odbyć. Tym razem jego team przegrał 10:6, chociaż graliśmy na jego nowych zasadach - obie bramki były powiększone i takie same dla każdej drużyny, po pięciu następowała zmiana boisk, no i mieliśmy wprowadzone egzekwowanie rzutów rożnych, co w sytuacji polnego boiska uważałem wcześniej za bezsensowne, ale Q-Wnuk, jako dyrektor z charakteru, nie.
- Jutro "musicie" wygrać, żeby przed wyjazdem miał power. - szepnąłem po meczu do Żony.
Kiwnęła ochoczo głową, bo przecież tak z Q-Wnukiem nie można postępować. Małe to takie i biedne przecież. Zgadzałem się w jednym - że takie małe. Bo poza tym to żadne biedne - tylko zaciekłe z poważnymi odchyleniami na tle piłki nożnej, grające na "zabij się". Taki boiskowy pitbullterrier - ...idealny...do walki,... połączenie wytrzymałości, siły i odporności na ból...z zaciętością i szybkością...
Za dwa, trzy lata to strach będzie się z nim zmierzyć na boisku, bo tyleż lat mi przybędzie, a wraz z nimi większa podatność na urazy i łamliwość kości.
- Ale jak to zrobisz? - Żona była nadal niespokojna znając moje boiskowe zacietrzewienie i brak litości dla takich małych i biednych. 
Zapewniłem ją, że wiem.
- Ale będziesz pamiętał?
Kiwnąłem głową, ale nie wiedziałem, czy to Żonę uspokoiło.

Niedzielny wtorek trwał dalej, bo po prysznicu mogłem sobie na tarasie nawet spokojnie poczytać książkę. Wystarczyło tylko od czasu do czasu Q-Wnukowi lub Ofelii na ich pytanie odpowiedzieć 'tak" lub "nie" lub na jakiś ich komentarz albo uwagę wydać z siebie przekonujące "mhm", "aha", "och", a czasami wystarczyło tylko wiarygodne westchnienie.
Wtorkowo-niedzielna sielanka nie mogła trwać jednak wiecznie pomijając oczywisty fakt, że doba ma 24 godziny. Wieczorem zaczęło się we mnie pojawiać zdenerwowanie, a gdy ten stan skonsultowałem z Żoną, to okazało się, że u niej też. Dzwoniły w nas z daleka traumatyczne dzwonki - jutro mieli przyjechać fachowcy. Byłaby to już 14. ekipa, która przewinęłaby się przez Dom Dziwo (przypomnę, że jedną jesteśmy my).
A im bardziej było ku zmierzchowi, tym mocniej pojawiał się wtorek, mimo że oficjalnie się kończył.
W łóżkach okazało się, że to na pewno był wtorek. Dało się w nas odczuć pewne napięcie. Jutro rano, czyli tuż, tuż, miał przyjechać Nowy Fachowiec, a my od fachowców w jakiś sposób zdążyliśmy się odzwyczaić i nauczyć w ten zostawiony przez nich, niewygodny dla nas i niekomfortowy, sposób żyć. Teraz miał nastąpić powrót do obecności osób trzecich, do hałasu i syfienia. Pewnie, że już nie na taką skalę, jak przez ostatni rok, ale jednak. Powstał paradoks - i chcieliśmy, i nie. (paradoks <gr. παράδοξος parádoxos – „nieoczekiwany, nieprawdopodobny, zadziwiający”> – twierdzenie logiczne prowadzące do zaskakujących lub sprzecznych wniosków. Sprzeczność ta może być wynikiem błędów w sformułowaniu twierdzenia, przyjęcia błędnych założeń, a może też być sprzecznością pozorną, sprzecznością z tzw. zdrowym rozsądkiem... - pogrubienie moje).

A dlaczego "w łóżkach"? Bo trzecią noc spałem w klubowni sam, a Żona z Q-Wnukami w sypialni. Przypomnę powody: ndz/pn - finał Mistrzostw Europy, pn/wt - późna publikacja, wt/śr - wczesny przyjazd Nowego Fachowca, a jedynym, który w tym momencie mógł stać na baczność, byłem ja.
 
ŚRODA (14.07)
No i o 08.00 przyjechał Nowy Fachowiec z kolegą.
 
Obaj młodzi, około 35 lat (jeszcze się dokładnie nie dowiedziałem, bo nie wypadało tak od razu), sympatyczni i kulturalni.
Trzeba było ich wprowadzić we wszystkie niby drobne, ale istotne sprawy - gdzie jest toaleta, jak zamykać i które drzwi, gdzie jest złożone wyposażenie łazienki i różne materiały, jak dopilnować ze względu na gości i na Bertę zamykania i otwierania bram, pokazać, gdzie są bezpieczniki i wodne zawory. Było to istotne w kontekście naszego dzisiejszego wyjazdu do Metropolii. Poza tym musiałem  pojechać z Nowym Fachowcem do Pięknego Miasteczka do Zaprzyjaźnionej Hurtowni, żeby go pokazać i dać upoważnienie na samodzielne zakupy.
 
Panowie od razu zabrali się do roboty. 
Za każdym takim przypadkiem pcha mi się do analizy ciekawe dla mnie zjawisko socjologiczno-psychologiczne. Przy czym "ciekawe" wynika z tego, że ciągle, mimo upływu 30 lat od upadku komuny, podziwiam, że obecni fachowcy wszelakiej maści, wykonujący swoją pracę dobrze lub źle, od razu się do niej zabierają. Nie do pomyślenia w tamtej epoce, kiedy, na przykład, skrzętnie hołubiono szewskie poniedziałki. Komunie nie przeszkadzało, że swój rodowód wywodziły z tradycji religijnej, a konkretnie katolickiej (Dawniej tydzień był pełen rytuałów. We wtorek niczego się nie pożyczało, środa idealnie nadawała się na handel, czwartek - na sianie. Piątek był dniem postu i zadumy nad Męką Pańską. O radości i zabawie, takiej jak dziś, nie mogło być mowy. W sobotę należało wracać do domu przed zmierzchem, by nie paść ofiarą złych mocy. W niedzielę zaś nawet mycie było zakazane, bo szkodziło zbawieniu duszy. Dzień święty przeznaczano na mszę i wyjście do… karczmy. W poniedziałek wreszcie niczego nie wypadało zaczynać. I to jest zrozumiałe - bo kto ma głowę do roboty po hucznym święceniu niedzieli? Tak narodził się szewski poniedziałek, bo właśnie tym rzemieślnikom przypisywano największą skłonność do nadużywania napojów wyskokowych).
W komunie dodatkowo, przy okazji pracy, rozwinęło się szereg świeckich rytuałów, do których należały:
- poranne omawianie: - wczorajszego odcinka serialu, jedynego, który oglądała cała Polska, jak długa i szeroka, - wczorajszego meczu, itd., 
- oplotkowywanie kolegów, koleżanki lub szefa z pracy, 
- omawianie swoich lub cudzych problemów rodzinnych ze szczególnym uwzględnieniem chorób,
- celebrowanie licznych kawek, herbatek i jeszcze liczniejszych przerw na papierosa.
Ponadto trzeba było i można było w godzinach pracy:
- załatwić wszelkie zakupy Bo akurat rzucili papier toaletowy, cukier, mięso, pralki, czy lodówki, itd.,
- załatwić różne osobiste sprawy a to w urzędach, a to u lekarza, itd.
Stąd w prostym przełożeniu rozwinęła się idea Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy.
 
Dzisiaj niebo było od rana zachmurzone, ale trzeba było udowodnić Q-Wnukowi, że bez słońca tęczy nie będzie. Wystarczyło tylko uruchomić pompę i stwierdzić brak tęczowego efektu. Nie trzeba było wchodzić w takie rozważania, że w zasadzie słońce mogłoby być niepotrzebne, żeby tęczę uzyskać. Wystarczyłaby lampa emitująca światło ciągłe, bez żadnych przerw w widmie, czyli z termicznym źródłem światła na przykład, o bardzo dużym natężeniu i tęczę w biały zachmurzony dzień też nad Stawem byśmy widzieli. Wolałem Q-Wnukowi o tym nie wspominać, nie dlatego że by nie zrozumiał, ale dlatego, że z pewnością "amenu w pacierzu" kazałby mi od razu taką lampę znaleźć i do Stawu przytargać (swoją drogą - rozumiem, że amen nie istnieje w liczbie mnogiej, bo jak coś jest na amen, to ostatecznie i nie może być w związku z tym kilka amenów, a więc jest nieodmienialny przez przypadki w liczbie mnogiej, ale nie rozumiem, dlaczego jest nieodmienialny w liczbie pojedynczej; można by przecież powiedzieć Mój los tak się potoczył, że byłem bliski amena albo Już prawie, prawie stykałem się z amenem).

Więc spokojnie mogliśmy rozegrać mecz. Team Q-Wnuka wygrał 10:8. Mógł 10:9, ale wolałem nie ryzykować. Przy stanie 9:9, w ferworze i zacietrzewieniu, które odbierają Q-Wnukowi zimną krew, mógłby strzelić samobója, co mu się prawie w każdym meczu zdarza, albo też Babcia-bramkarz mogłaby wykazać się gapiostwem lub brakiem refleksu, mimo że nie strzelałbym, tylko praktycznie podawałbym piłkę prosto w ręce, a Żona by ją przepuściła. Tak czy owak tragedia gotowa. I jak wtedy mógłbym spojrzeć jej w oczy, to znaczy nie tragedii, bo z tą dałbym sobie radę, ale Żonie.
Mecz od samego początku miał swoją dramaturgię.
Zacząłem bezwzględnie i prowadziłem już 2:0, dla podkreślenia i udokumentowania, że nadal nie ma ze mną żartów. To od razu zaniepokoiło Żonę.
- Ale pamiętasz?... - zapytała szeptem.
Kiwnąłem uspokajająco głową.
Potem zastosowałem prostą technikę umożliwiającą Q-Wnukowi łatwiejsze zrobienie mi siaty, czyli trochę bardziej rozstawiałem nogi. Przy swojej inteligencji i umiejętnościach wykorzystywał to bezwzględnie. Poza tym kilka razy nie dał się okiwać, a ponadto zaskoczył mnie strzałami, kiedy ja myślałem, że będzie kiwał.
Zrobiło się 8:4 dla nich. Wtedy dziadek pokazał lwi pazur i doprowadził do stanu 8:8. W Żonę znowu wkradł się niepokój, ale wystarczyła raz ślamazarność dziadka i jego niezgulstwo, a na końcu wspaniała akcja Q-Wnuka, żeby eksplodowała nieokiełznana radość. No i oczywiście teatralny smutek przegranego.

Wyjazd do Metropolii mieliśmy rozpracowany w szczegółach - kiedy i jakie pakowanie się w kontekście naszym i Q-Wnuków, godzinę posiłku i wyjazdu. Żona jednak w ostatniej chwili stwierdziła, że trzeba by wyjąć z kilku worków i kartonów namoknięte rzeczy Bo tak zostać nie mogą.
Słusznie oczywiście, tylko dlaczego  akurat teraz?
Przez ostatnie burze i deszcze w Małym Gospodarczym na podłodze nie wiedzieć w jaki sposób pojawiła się wilgoć ze wskazaniem w kilku miejscach na wodę. Problem zbagatelizowałem, bo mało mam roboty? Stać mnie było tylko na drobne śledztwo i stwierdzenie, że zawinił od zachodniej strony  rachityczny system dziurawych rynien i popękana podmurówka oraz na uspokajające moje sumienie sformułowanie Coś z tym w przyszłości trzeba będzie zrobić
Ten rachityczny system dziurawych rynien i popękana podmurówka oczywiście musiały się zbiec w swoim usytuowaniu z zachodnimi wiatrami w Polsce, które zdecydowanie przeważają.
Raz tylko, pamiętam jak dziś ze względów, które opiszę poniżej, miały nadejść burze i deszcze znad Związku Radzieckiego, znad Syberii chyba, a nie, jak zwykle, znad Atlantyku. O tym wszystkim wiedzieliśmy od ulubionego przez telewidzów Wicherka, Czesława Nowickiego, prezentera prognozy pogody w Programie I Telewizji Polskiej (później dodali mu Chmurkę - Elżbietę Sommer). Wicherek pod koniec programu spointował fakt odmienności kierunku wiatru słowami Tak więc, jak państwo widzicie, od wschodu  nie czeka nas nic dobrego. Następnego dnia już go nie było, a może jeszcze ostatni raz był, dobrze nie pamiętam, ale jakiś taki nieogolony, smutny, bez swojej ikry i charyzmy, dzięki którym za pomocą tablicy i kredy, bez tablic ledowych i blue boxsów (teraz to zdaje się są green boxsy), robił prawdziwe show.
A był to rok 1972. Cenzura była wszędzie, nawet w prognozie pogody.

Zaczęliśmy więc z Żoną wyjmować i opróżniać namoknięte kartony i worki z wszelkimi rzeczami, które stały tam "bezpieczne" przez ponad rok, to znaczy od czasu naszej przeprowadzki z Naszej Wsi.
Zrobiło się potrójnie śmiesznie. Najpierw podnoszone kartony z książkami nie dawały się podnieść, bo spody były tak nasiąknięte, że się urywały. "Dolne" książki były oczywiście też namoknięte. Potem wyjmowane z worków ciuchy były mokre, a z niektórych wprost kapała woda. Na koniec trzeba było gwałtem znaleźć miejsce, żeby to wszystko jako tako rozłożyć i rozwiesić. Musiałem reaktywować dwa ohydne sznury do suszenia bielizny, wykorzystać wszelkie kobyłki, drabiny, drążek do kosiarki i gwoździe w malarni, żeby to wszystko porozkładać i porozwieszać. Gwoździ było za mało, więc w ruch poszedł młotek. Całe szczęście, że malarnia, w okropny sposób dobudowana do Małego Gospodarczego, była cała z drewna, więc takich nowych gwoździowych stanowisk utworzyłem bez liku i wszystkie wykorzystaliśmy.
Mogliśmy jechać.
Opóźnienie względem planu wyniosło tylko1,5 godziny, ale i tak w Nie Naszym Mieszkaniu byliśmy sporo przed czasem, to znaczy przed 18.00. O tej porze Krajowe Grono Szyderców po pracy miało już być w swoim domu gotowe odebrać dzieci.
Trzeba było jakoś zająć Q-Wnuki, a te 40 minut wolnego czasu to był taki ni pies, ni wydra. Nic się nie opłacało.  Ani rozkręcić jakąś grę, ani pójść na spacer do parku, stąd zastosowaliśmy prostą i skuteczną metodę w pełni i z entuzjazmem przyjętą  przez Q-Wnuki i przeze mnie i zaakceptowaną przez Żonę.
Lody na Naszym Osiedlu w Metropolii.
Gałka kosztowała prawie 6 zł. W Pięknym Miasteczku i w Powiecie taka sama gałka, tylko obficiej nałożona, kosztuje 3 zł, a w Sąsiednim Powiecie 4.
I jak tu żyć, panie premierze, jak tu żyć?

Wieczorem w Nie Naszym Mieszkaniu miałem jeszcze siły, aby poczytać. A Żona padła. Siłą rzeczy Q-Wnuki ją więcej kosztowały niż mnie Bo Babcia, jako babcia z krwi i jako kobieta, jest bardziej przejmująca się.
 
CZWARTEK (15.07)
No i wstałem o 05.30. 

W Szkole byłem o 06.50, by już o 07.00 zasiąść do dziennika i tak tkwić nad nim do 15.00. Non stop nie licząc krótkich przerw spowodowanych chęcią Nowego Dyrektora do licznego konsultowania wielu spraw, które opracowywał na nowy rok szkolny. Ale, wyczerpany i z lekkim bólem głowy pod koniec pracy, asertywnie odmówiłem mu pochylenia się nad dwoma dokumentami, które przygotował.
Zaproponowałem, że to przecież możemy zrobić w sierpniu i że czekam na jego decyzję.
 
Uważam, że w jego sytuacji tygodniowy urlop Najlepszej Sekretarki w UE jest dla niego prawdziwym darem niebios. Będzie musiał siedzieć w Szkole "od do" i odpoczywać od swojej przeprowadzki. Na dodatek będzie miał alibi w sytuacji, kiedy jego teściowie po 10 latach postanowili wrócić z Anglii do Polski i zamieszkać właśnie w tym mieszkaniu, zresztą pierwotnie ich, odgrażając się, że je najpierw wyremontują. Co to oznacza dla jedynego zięcia będącego pod bokiem, wiadomo.
Na fali entuzjazmu "obiecał" mi, że teraz on zrobi cztery dzienniki od maja  do czerwca ( ja zrobiłem pięć od września do kwietnia). Ubłagałem go, żeby robił to systematycznie i konsekwentnie, bo jeśli w którymś rozgrzebanym momencie stwierdzi, żebym to jednak ja robił, to nic tylko się zastrzelić.
 
Żona chciała zostać w Nie Naszym Mieszkaniu i nie wracać do Domu Dziwa.
- Tutaj wszystko mam, co jest potrzebne. - A tam?! - Brak zlewu, brak normalności... - Nawet nie mogę mieć do ciebie pretensji o to, że nie rozumiesz mojego stanu, bo jak miałbyś zrozumieć?...
Na wszelki wypadek zgodziłem się.
Przez to moje długie pracowanie i żonine ociąganie się z powrotem rozminęliśmy się z fachowcami. Może to i dobrze, że wróciliśmy do pustego domu? Dodatkowo dobrze nam zrobił widok ścianki w korytarzyku przed dolną  łazienką (między nami a gośćmi) - pogrubiona i akustycznie wyizolowana sprawiała, że bardziej czuliśmy się u siebie i nie musieliśmy już rozmawiać ze sobą szeptem. 
 
Żeby podreperować morale Żony, przedstawiłem jej Jak to będzie wszystko wyglądać do końca września? Zna mnie, więc od razu się ożywiła.
- Do końca lipca będzie gotowy dół. - zacząłem zaznaczając, że planuję z dużym naddatkiem czasowym. - Do połowy sierpnia góra. - I pod koniec sierpnia wreszcie normalnie mieszkamy.
A na deser dodałem:
- A we wrześniu jedziemy gdzieś na tydzień. - i podałem możliwe kierunki.
Żonie zaczęła wracać energia.
- Ale w weekend 17-19 września jest zjazd twojego rocznika ze studiów - To może ja nie pojadę?... - Pojedziesz sam?
Uważałem to za sensowne rozwiązanie w tej całej naszej sytuacji.
Zjazd miał się odbyć w tamtym roku, ale się nie odbył ze względu na covid. Miejsce przez nas zarezerwowane i opłacone, poza oficjalnym, zjazdowym, ze względu na przyjmowanie psa, miało na nas czekać. Ale oczywiście nie bezwarunkowo. Okazało się, że w tym terminie jest zajęte. Gdyby Żona nie jechała, doszlusowałbym jako singiel, dodatkowo bez psa, do całej reszty.
- Poza tym przypilnowałabym gości...
Zgodziłem się i natychmiast zadzwoniłem  do koleżanki ze studiów, głównej organizatorki. Omówiliśmy mój jednoosobowy przyjazd i ustaliliśmy szczegóły.
- Ale tak łatwo i szybko się zgodziłeś. - nagle usłyszałem Żonę. - Nawet nie protestowałeś i mnie nie namawiałeś, żebym jednak pojechała. - A kiedy ja ich znowu zobaczę?... - Może za pięć lat, a może będzie znowu jakiś inny zasrany covid, a może... - zaczęła się wzruszać.
Bo od dawna i od samego początku polubiła moje koleżanki i kolegów, a oni ją.
Zgłupiałem, osłupiałem i mieliłem w myślach. Bo u mnie to albo w lewo, albo w prawo, hejta albo wiśta, bez bicia piany i akademickich dyskusji lub operowych śmieszności i konwencji.
- Ale to przecież nie jest przesądzone. - zareagowałem, gdy doszedłem do siebie. - Możesz pojechać, przecież wiesz, że zawsze lubię z tobą jeździć. - To może od razu zadzwonię do koleżanki i odwołam. - Powiem, że jednak przyjeżdżamy we dwoje...
- Nie, nie, poczekajmy do jutra, na spokojnie się zastanowimy.
Musiałem już zdążyć całkowicie dojść do  siebie, bo zastanowiła mnie ta liczba mnoga.
Ale humor wyraźnie się Żonie poprawił.
To się nazywa bezwiedna manipulacja przez kobietę prostym męskim organizmem, nomen omen. Chyba nawet Pan Bóg nie przewidział takich implikacji, skoro w końcu w nieskomplikowany sposób tworzył z żebra Adama...
 
Wieczorem lubię sobie pójść do skrzyń i do ogródka. Nie ma już upału, można powoli  i z dużą przyjemnością popatrzeć sobie jak rośnie to, co posadziłem lub posiałem. A ponieważ obok jest kilka krzaków czarnej porzeczki, naszej ulubionej, i jest właśnie sezon, żeby stanąć przy krzaku i jeść jak małpa kit, nie mogąc oderwać się i przestać, to tak właśnie w skupieniu zrobiłem.
- A przyniesiesz mi trochę?... - usłyszałem z okna.
Przyniosłem cały pełny duży kubek.
- O, tak dużo... - To zostawię sobie na jutro.
Za pięć minut po czarnych porzeczkach nie było śladu. I już "nie było" smuteczków nad rzeczką...
A potem oboje bardzo szybko zapadliśmy w kamienny sem.

PIĄTEK (16.07)
No i rano Nowy Fachowiec wysłał smsa. 

Że będą trochę później, bo najpierw muszą być w hurtowni. 
Nie przeszkodziło to im jednak dać nam listę zakupów na niezbędne dla nich drobiazgi, gdy dowiedzieli się, że jedziemy do Powiatu. Nie wiem, dlaczego dałem się w to wmanewrować, bo po pierwsze od razu, w tracie ustaleń naszej współpracy, zastrzegłem, że materiałów kupować im nie będę, a po drugie świetnie pamiętałem remont Biszkopcika w Metropolii. Często z Żoną sobie nawzajem i wszystkim fachowcom cytujemy rozmowę z tamtych czasów (2002 rok).
Fachowiec kładący nam kafle wysłał mnie po coś do Castoramy, a ja karnie, bez słowa, pojechałem. Takiego czegoś, według sprzedającego, nie było, o czym telefonicznie poinformowałem naszego fachowca i usłyszałem w odpowiedzi:
- Powiedz mu pan, że jest idiotą!
- Niech sam mu pan powie - odparłem z refleksem i podałem telefon (wtedy to jeszcze był telefon) sprzedawcy.
Od tego czasu unikałem zakupów dla fachowców. A dzisiaj spadła na mnie jakaś niemoc i oczywiście w sklepie musiałem się nasłuchać zdziwień i uwag sprzedającego na temat naszego fachowca. Zdecydowałem się kupić to, co sugerował sprzedawca uspokojony przez niego, że w razie czego towar mogę zwrócić. O dziwo, na miejscu, w domu, wszystkie kupione przeze mnie rzeczy pasowały. Czy można coś z tego zrozumieć?
 
W Powiecie kupiliśmy wodę socjalną. Dowiedzieliśmy się o niej w... rowerowym sklepie, w którym rok temu kupiliśmy dwa rowery. Zaprzyjaźniony sprzedawca poczęstował nas butelką - Staropolanka, gazowana, 0,3 l. Taka zgrabna buteleczka. 55 gr za sztukę plus na początek kaucja za skrzynki i zwrotne butelki. Wzięliśmy od razu ze względów organizacyjnych trzy skrzynki (60 butelek) i zapłaciliśmy trochę ponad 60 zł. Z prostych obliczeń wyszło nam, że będziemy pić wodę dokładnie trzy razy tańszą niż dotychczasowa Cechini z DINO. Stąd robocza nazwa tamtej - Socjalna.
Powstaje pytanie - dlaczego w sklepie rowerowym? Otóż zajrzeliśmy tam po instrukcję Jak napompować koła w rowerze? Kupioną u nich super pompką, taką małą i zgrabną, nie byłem w stanie tego zrobić. Inni rowerzyści, nagabywani przez nas na ostatniej naszej rowerowej wycieczce, też nie.
Okazało się, że wszedł nowy system wentyli, a więc i pompek. Pamiętam, że zanim właśnie w tym rowerowym sklepie zostałem dopuszczony do tajemnej wiedzy, z zazdrością patrzyłem na innych rowerzystów i ich rowery ze starymi wentylami. Wiedziałem, że tam podołałbym. Kilka machnięć pompką i po krzyku. No, ale trzeba ulepszać, chociaż w tych naszych wentylach ja specjalnie tej "lepszości" nie widziałem. Co więcej, jak było widać, powietrze po pewnym czasie schodziło tak samo, jak w tych starych.
 
Po południu zdążyłem jeszcze żyłką skosić trochę trawy. Na 1,5 akumulatora, czyli przekroczyłem normę trzęsienia się i drgawek rąk wynoszącą jeden 2 Ah (dwuamperogodzinny) akumulator.
Poskarżyłem się Żonie.
- Jakbyś miał je niewłasne... - Żona dobrze zdefiniowała stan, gdy jej opisałem moje odczucia względem rąk.
A dlaczego zdążyłem. Bo wieczorem zawitali do nas niespodziewani goście. Żona znała jego jeszcze z czasów dzieciństwa, kiedy obie rodziny były bardzo blisko, a rodzice obu stron byli dla "drugich" dzieci wujkiem i ciotką,  a nawet ciocią. 
Żona w zasadzie nie widziała go 40 lat, a jego żony nigdy. Dobrze rozumiałem jej stan. To było coś takiego, jak moje spotkanie po 50 latach niewidzenia się z Kanadyjczykiem II.
Dodatkowo rodzina kolegi zapadła jej w pamięć z innych powodów. W epoce komuny wykupiła ona wczasy, ale z jakichś powodów nie mogła z nich skorzystać. Żeby nie przepadły, zaprzyjaźniona rodzina zaproponowała wyjazd rodzicom Żony.
- Ale pamiętajcie! - Żona co jakiś czas w swych opowieściach cytuje swoją matkę, która upominała ją i jej brata.  - Gdyby ktoś was pytał, jak się nazywacie, to się nie nazywacie Iksińscy, tylko Igrekowscy.
To, młode dziewczę, przyszłą Żonę, fascynowało i straszyło jednocześnie.
I jak można zrozumieć komunę, jeśli się w niej nie żyło?
A gdzie były te wczasy? I te ośrodki? 1,5 km od nas, od Domu Dziwa, w miejscu, gdzie nadal ośrodki są, tylko sprywatyzowane i gdzie często jeździmy na rybkę. Co można dodać więcej?

Dzisiaj, i nie wiedzieć dlaczego dzisiaj, dotarło do mnie ni z gruszki, ni z pietruszki, że przespałem jedną majową rocznicę. Opisałem, jak rok wcześniej Bas i Baryton rozpoczęli u nas remont, jak rok wcześniej pojawiła się u nas Berta, ale o rocznicy ślubu nawet się nie zająknąłem. Gdy to do mnie dotarło, organizm mój natychmiast wytworzył przeciw takiemu wykroczeniu mechanizm obronny, bo błyskawicznie obliczył, że była to 13. rocznica naszego ślubu, więc chyba lepiej było o niej nie wspominać. Czuwała nad nami opatrzność remontowo-budowlana.
A jednak wspominam, bo zawsze i ciągle zastanawiam się, co nas z Żoną łączy, skoro nie rocznicowy bukiet kwiatów, świece, wino i uroczysta kolacja, wzdychanie przy trzymaniu się za ręce i patrzenie sobie sztucznie w oczy? Oczywiście wiem, bo wielokrotnie o tym przy różnych okazjach rozmawialiśmy - suma plusów przewyższająca zdecydowanie sumę minusów.
 
SOBOTA (17.07)
No i dzisiaj przeszedłem samego siebie.
 
Mówię o wykonanych pracach. 
Takie koszenie zapuszczonej trawy - 5 akumulatorów na żyłkę i 2 na kosiarkę. I po tym nic mi się nie trzęsło. Organizm się przyzwyczaił?
Przygotowanie dla gości dolnego mieszkania było przy tym fraszką. Za to zrobienie wykopu dla kabla, którym w poniedziałek Prąd Nie Woda wraz z kolegą mają zasilić w prąd Mały Gospodarczy już nie.
Groziła mi katorżnicza praca - przecinanie gumówką i wykuwanie litego betonu, krok po kroku, żeby kabel ten mógł dotrzeć pod ziemią do ściany Małego Gospodarczego.
Ale przyjrzałem się okolicy, jak nie ja, i tym razem zaprzeczyłem ulubionemu powiedzeniu Żony Robota kocha głupiego. Wyszło mi, że ominę ten beton, jeśli podkop zrobię pod Malarnią. Co prawda bardzo szybko natknąłem się znowu na beton, ale ten nie był lity. Wystarczył 5. - kilogramowy młot, łom i szpadel. Wykopanie litej ziemi stanowiło już samą przyjemność. Jednocześnie bardzo symbolicznie rozpocząłem rozbiórkę Malarni. Za pomocą brechy i młotka zlikwidowałem jedną przeszkadzającą półkę. Na razie musi to wystarczyć. Malarnia jest niezbędna, zwłaszcza że ostatnio stała się suszarnią.
 
Wieczorem padłem o 20.00. Bez wstrząsów i drgawek. Żona ponoć tłukła się jeszcze długo, ale mnie było to bez różnicy.
 
NIEDZIELA (18.07)
No i dzisiaj rano spałbym i spałbym.
 
Ale  smartfon obudził mnie o 06.00 i nie próbowałem z nim dyskutować. Samodyscyplina.

Rano, przed I Posiłkiem, pojechaliśmy do Pół-Kamieniczki. Wieszać zasłony i firany, czyli tworzyć taki pic pod zdjęcia, żeby wreszcie coś umieścić na stronach. Praca była fajna i dwuetapowa. Pierwszy etap - wieszanie przy dwóch osobach stanowił bułkę z masłem, a drugi przeszedł sam siebie. Gdy Żona dokładnie obfotografowywała sypialnię, ja leżałem sobie bykiem na kanapie w pokoju. A gdy zaczęła pokój, przeniosłem się na łóżko w  sypialni. Przy czym uczciwie zaproponowałem, że mogę się nie przenosić i stanowić taki sztafaż "wypoczywającego turysty" z zasłonięciem całą ręką twarzy, co tylko by uwiarygodniało głębokość wypoczynku.
Niestety Żona mnie przegnała. Ale i tak miałem dobrze, bo fotografowała jeszcze dokładniej ciągle od nowa kadrując, zmieniając perspektywę i światło oraz aranżując wnętrze na wiele sposobów.
Byłem w pracowniczym niebie, zwłaszcza że "miałem przed sobą" jeszcze kuchnię i łazienkę. Niestety zawsze musi się znaleźć łyżka dziegciu. Akumulator w aparacie się wyczerpał i było po II etapie mojej pracy.

Gdy wróciliśmy, przygotowywaliśmy górne mieszkanie, a potem znowu kosiłem. Na dwa akumulatory. Więcej czasu nie miałem, bo musiałem przywrócić do życia pompę. Od tego pompowania wody ze Stawu w zamkniętym obiegu, od tęczowych eksperymentów całkowicie zamulił się na ssaniu filtr i pompa "pracowała w miejscu" mieląc wodę. A potrzebowałem jej do niechybnego podlewania.
Gdy wszystko wyczyściłem, odżyła. Pięknie podawała wodę ze studni. Tak więc stawowy eksperyment się zakończył.
Wieczorem dalej udrażniałem teren pod przyszły kabel w Małym Gospodarczym. Tym razem we wnętrzu, po drugiej stronie ściany względem Malarni. Stał tam solidny zespół krawędziaków, półek i drzwiczek, wszystko przymocowane do ścian długimi śrubami i zbite między sobą chyba hufnalami. Bez łańcuchowej piły nie miałbym szans. Przecinałem nią drewno, kawałek po kawałku, systematycznie osłabiając konstrukcję, po czym dobierałem  się do niej niezawodnym zestawem - brechą i młotkiem. Wyczyściłem wszystko do imentu.
 
Wieczorem nie byłem wcale zmęczony i nawet trochę poczytałem.

PONIEDZIAŁEK (19.07)
No i po co ja udrażniałem Mały Gospodarczy, skoro Prąd Nie Woda nie przybył? 

Tłumaczył się, że za tydzień, bo teraz musi pomóc znajomemu.
Za to przybył cykliniarz. Znaleźliśmy go z tablicy przed jego domem, kilometr od nas. Przez ponad rok jeździliśmy tą drogą średnio dwa razy dziennie i nigdy tej tablicy nie widzieliśmy aż do ostatniego miesiąca. Nie dzwoniliśmy jednak od razu. Najpierw do cyklinowania pchał się, jak gdyby nigdy nic, Cykliniarz Anglik, ale to musiałaby być dla nas ostateczna ostateczność związana z odruchami wymiotnymi. Z portalu kojarzącego fachowców i inwestorów nikt się nie zgłaszał. 
Jaką taką nadzieję dał nam Nowy Fachowiec mówiąc, że ma kolegę cykliniarza i że popyta. Ale okazało się, że kolega cykliniarz do końca sierpnia jest zajęty w jakiejś szkole. Dostał lukratywny kontrakt i trudno mu się dziwić, że nie będzie sobie zaprzątał głowy jakimiś 30. metrami. Tam ma hurt, hektary, o prostych liniach i prostych kątach, bez wydziwiana dyrektora/dyrektorki o jakimś bejcowaniu i podwójnym kładzeniu oleju.
Zadzwoniliśmy do cykliniarza z tablicy w piątek. Podał termin - pod koniec sierpnia. Ale wymiękł, gdy dowiedział się, że chodzi tylko o 30 m2 i że miejsce pracy oddalone jest od niego o kilometr.
- To nie wcisnąłby pan nas gdzieś tam po drodze? - zapytałem.
- Zadzwonię w sobotę do południa. - obiecał.
Zadzwonił w niedzielę tłumacząc się jakimś weselem. Umówiliśmy się na dzisiaj na około 13.00, a to dawało już nam dużą nadzieję.
Do tej godziny trochę pędziliśmy. Ja skosiłem trawę na 2 akumulatory, a potem z Żoną pakowaliśmy w Inteligentne Auto poduszki, kołdry, pościel, ręczniki, lampki nocne i stół, aby wszystko zawieźć do Pół-Kamieniczki i znowu fotografować. Opróżnianie Dużego Gospodarczego, wyrzucanie zbędnych kartonów i porządkowanie pozostałych miało okazać się za kilka godzin palcem bożym.
A ponieważ do tego zestawu brakowało jakiegoś pieprzonego dywanika, to najpierw musieliśmy pojechać do Powiatu do Bricomarche.
Tym razem nie miałem tak dobrze. Gdy Żona fotografowała, ja wszystko znosiłem z auta i to w odpowiedniej kolejności, żeby Żonie nie zaburzać kolejnej aranżacji.

Cykliniarz okazał się być jednocześnie muzykiem (akordeon i klawisze) grającym na weselach z kolegą i z siostrą.
- Wie pan - oznajmił mi - gdy wcześniej grałem z bratem, to całkiem dobrze dało się z tego wyżyć. - Ale brat zachorował na białaczkę i teraz trochę jest gorzej, ale nie narzekam.
Po obejrzeniu całości nie widział problemu, żeby nam tę podłogę zrobić.
- Może nawet zacznę pod koniec tego tygodnia.
Jeśli wziąć pod uwagę, że nie dość że różne dodatkowe prace konieczne do wykonania przed cyklinowaniem miał wykonać w cenie usługi (Cykliniarz Anglik życzył sobie za to oddzielne wynagrodzenie) i że był tańszy o 5 zł na metrze, to jeszcze mu dobrze z oczu patrzyło. Czyżby karta się dla nas odwróciła?
Dlaczego tej tablicy nie widzieliśmy wcześniej. Uniknęlibyśmy Cykliniarza Anglika i całej tej parszywej sytuacji. Gdyby... Gdyby ... sratatata!

Ledwo Cykliniarz Muzyk odjechał, a już Nowy Fachowiec zażyczył sobie, żeby opróżnić kuchnię, bo oni muszą mieć udostępniony front robót. 
W pierwszej chwili mnie zatkało, bo planowałem popołudnie zupełnie inaczej. A z drugiej strony sami zabieralibyśmy się do tego tygodniami. A tak po dwóch godzinach było po wszystkim. W miejsce zwolnione po wywiezionych rzeczach do Pół-Kamieniczki złożyłem maksymalnie co się dało, a wszystkie podręczne - cydry, Pilsner Urquell, ciemny Kozel i Socjalną w skrzyniach złożyłem na tarasie. Jednocześnie go sprzątnąłem i nagle i kuchnia, i taras przejrzały.
Aż było miło zjeść na nim II Posiłek.
 
Pozytywny nastrój wzmocnił fakt, że dzisiaj pralka z górnej łazienki wylądowała na swoim ostatecznym miejscu, czyli w dolnym korytarzyku, przed dolną łazienką. Panowie ją znieśli, podłączyli i sprawdzili. A ja w górnej łazience, w zwolnione miejsce, przestawiłem zmywarkę, podłączyłem ją i nagle łazienka zrobiła się przestronna według schematu Koza-Rabe.
Jednak zaplanowane na 2 akumulatory popołudniowe koszenie szlag trafił.
Dlaczego pędzę tak z tą trawą, skoro miesiącami sobie rosła nieskoszona osiągając wzrost siedzącego psa?  Czytający bez problemu mógł zauważyć, że na jej tle nagle mi odbiło.
To proste. Na jutro zaprosiliśmy Byłych Teściów Żony.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwadzieścia jeden razy i wysłał jednego smsa, w którym ujawniał różne ciekawe możliwości mojego samodzielnego i rozsądnego postępowania.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.54.