poniedziałek, 29 marca 2021

29.03.2021 - pn
Mam 70 lat i 116 dni.

WTOREK (23.03)
No i wczoraj popołudniem Żona mnie zaskoczyła. 

Nie pierwszy raz wczoraj i oczywiście nie pierwszy raz w ogóle.
- Zobacz na stronach ministerstwa, bo wydaje mi się, że od 1. kwietnia zmniejszono dotację, ale ty będziesz wiedział lepiej.
Gdybym to ja się tak do niej odezwał, otrzymałbym burę, wytyk i dłuższy lub krótszy wywód o uzależnieniu i narkotyku.
Spojrzałem. Rzeczywiście dotacja została zmniejszona. Dlaczego ciągle to nas interesuje, złości i wprawia w stan bezsilności?
Ciężki kawałek chleba to prowadzenie Szkoły. 

Rano, gdy miotałem się już po obejściu i gdy był już Drągal (nagle zaczął przyjeżdżać godzinę wcześniej niż przez wszystkie dotychczasowe miesiące ich bytności u nas) przyjechała drobna materiałowa dostawa z zaprzyjaźnionej hurtowni. 
- Nie wie pan, czy Edek załadował worki? - od razu zapytałem.
- Tak, bo jakieś załadowane worki stoją.
Tego dnia, przy całej tej akcji akurat tego pana nie było, ale nie dość że w tej hurtowni wszyscy wszystko wiedzą, to na pewno, jak wrócił do pracy, od razu przez kolegów został poczęstowany edkowym newsem dnia.
Wolałem się jednak upewnić i zadzwoniłem. Przy wspólnym podśmiechiwaniu się dowiedziałem się, że worki czekają i że kasę Edek otrzymał.

Od rana w Małym Gospodarczym montowałem szafkę pod umywalkę jako części wyposażenia łazienki w mieszkaniu w Pięknym Miasteczku (nawiasem mówiąc czas najwyższy jakoś je blogowo nazwać posiłkując się Żoną). Po energicznej wczorajszej słownej akcji Cykliniarza Anglika starałem się to robić niezwłocznie, żeby nie opóźniać mu prac w ramach Bo my wszystko do końca tygodnia kończymy.
Obecność szafki warunkuje bowiem montaż umywalki i przyklejenie na ścianie wokół niej płytek, więc spadła na mnie duża odpowiedzialność i nie chciałem potencjalnie usłyszeć, że to konkretne opóźnienie, a może i całe w ogóle, jest przeze mnie.
Trzeba powiedzieć, że producent szafki, jakaś firma ze Szczecina stanął na wysokości zadania. Instrukcja montażu nie była co prawda ikeowską, ale robioną na wzór, więc podołałem. Niczego nie brakowało, a nawet na końcu montażu zostały dwie takie specyficzne śrubki do drzwiowych zawiasów, co wcale mnie nie zaniepokoiło, skoro step by step robiłem zgodnie z instrukcją.
Nie była to bowiem powszechnie znana niepokojąca sytuacja, kiedy jakieś zepsute urządzenie, którego instrukcja obsługi nie zawierająca przecież najczęściej jego demontażu i ponownego montażu już dawno została zutylizowana, się naprawia, a potem po tej naprawie urządzenie o dziwo w najlepsze działa, a w rękach trzyma się jego dwa elementy (emelenty), które przy powtórnym montażu za diabła do niczego nie pasowały, nigdzie nie dało się ich wcisnąć, wkręcić lub dokleić, choćby taśmą.
Ponadto takie sytuacje występowały w komunie, bo teraz wszystko jest albo zatopione w jakiejś plastikowej masie, czyli nierozbieralne, czyli że nie można się do tego dobrać i nawet wiedząc, że wystarczyłoby tylko wymienić jakiś drobiazg, trzeba całość wyrzucić i kupić nowe, bo u fachowca słyszy się sakramentalne Nie da się naprawić albo Naprawa się nie opłaca, lepiej kupić nowe. Jest to oczywiście dla takiego człowieka jak ja, z tamtych czasów, a równocześnie świadomego, do czego to obecnie wszystko zmierza, głęboko frustrujące.
Producent ze Szczecina jednak wcale mnie sfrustrował, a nawet rozbawił i byłem mu wdzięczny za to, że w prosty sposób potrafił mi umilić czas przy, było nie było, montażowej dłubaninie. Jak tylko wziąłem do ręki 20-stronicową instrukcję, od razu na pierwszej stronie uderzył mnie w oczy budujący widok w formie obrazkowego esperanto. Dwie trzecie zegarowego cyferblatu z wyraźnie naniesionymi cyframi było zaszarzone, a jedna trzecia biała. Więc nawet gość z buszu, powiedzmy z Nowej Gwinei (nie wiedziałem, że to druga wyspa świata pod względem wielkości; największa to oczywiście Grenlandia, ale taka, na przykład, Wielka Brytania ma się nieźle ze swoim dziewiątym miejscem), montując szafkę będzie wiedział, że zajmie mu to 40 minut.
Chyba gościowi z buszu, ale nie mnie. Po trzech godzinach byłem gotowy. No może należałoby z nich uszczknąć ze dwie minuty, bo na świeżo zmontowanej szafce dodatkowo ułożyłem baterię umywalkową, prysznicową i półsyfon, a obok postawiłem karton z umywalką. Wszystko zapobiegliwie, żeby, broń Boże, nie opóźniać Cykliniarzowi Anglikowi prac. Dodam, że sedes do mieszkania w Pięknym Miasteczku już "dawno" przerzucił Drągal.

Rano telefonicznie przypomniałem się w sprawie ziemi. Facet miał najpierw przyjechać o około 16.00, po czym sprawy się przyspieszyły i był już o 13.00.
- Ale ja teraz mam większy samochód. - wcześniej telefonicznie uprzedził.
- To znaczy, że będzie więcej ziemi niż poprzednio z jednej wywrotki? - wolałem się upewnić.
- Tak.
Ciekawe, że pewne typy osobowościowe są mocno lakoniczne. A raczej nie są potomkami Spartan, mieszkańców starożytnej Lakonii, znanych ze zwięzłości i precyzji w wyrażaniu myśli, których mieszkańcy Aten i innych miast greckich naśladowali, między innymi w umiejętności ciętej, błyskotliwej i krótkiej (lakonicznej) riposty w dyskusji. Według anegdoty Filip II Macedoński napisał do przywódców Sparty: "Jeśli wkroczę do Lakonii, zrównam Lacedemon z ziemią". Eforowie spartańscy odpowiedzieli mu zaledwie jednym słowem: „Jeśli”. Od tamtej pory Filip II Macedoński unikał walki ze Spartanami.
Wiem o tym z Kopalińskiego, którego w ostatnich tygodniach zdradziłem na rzecz serialu i trochę się tego wstydzę.
- A ile więcej? - dociekałem dalej.
- Tak z półtora raza poprzedniej.
- Czyli że będzie kosztować trzysta?...
- Tak.
Gdy facet wykiprował i odjechał, zapytałem Żonę, czy widziała tę górę i co ona na to.
- Mam deja vu. - kiwała potakująco głową z lekko nieszczęśliwą miną.
Ja specjalnie nie miałem takich odczuć, zwłaszcza że ta góra podziałała na mnie uspokajająco. Wiadomo, że na wsi przydaje się wiele rzeczy, żeby nie powiedzieć wszystko, a ziemia na pewno. I co z tego, że mamy dużo ziemi, jak humorystyczno-sarkastyczno-złośliwie zauważył Syn, gdy mu powiedziałem, jak idealnie się wstrzelił z chęcią telefonicznego porozmawiania właśnie wtedy, gdy po wszystkim musiałem pilotować olbrzymią ciężarówkę cofającą po własnych śladach, żeby nie zryła terenu, nie rozwaliła świeżo postawionego muru i nie przetarła boków kilku aut.

Ta góra ziemi może tam leżeć nawet kilka lat, a przez ten czas posadzone za chwilę brzozy pięknie urosną i uniemożliwią dojazd w to miejsce. Dlatego było ważne, aby zrobić teraz jej zapas.
Kilka zastosowań dla niej już mam. Wszystkie oczywiste, przemyślane, a jeden tylko klasyfikowałby się do kategorii robota głupiego
Po pierwsze, z tych przemyślanych, będzie potrzebna do dopieszczania Stawu i dopełniania nią różnych nadbrzeżnych dziur, po drugie do zasypywania ciągle rozrastającej się górki, po trzecie do kolejnych skrzyń permakulturowych, aby według nowych przemyśleń Żony Jak to zrobić, żeby być maksymalnie samowystarczalnym i ile tak naprawdę potrzeba człowiekowi do życia? mieć własne warzywa i owoce i umieć je skutecznie przechowywać albo mądrze przetwarzać, po czwarte do różnych prac ziemnych na bardzo dużym w końcu terenie i do przyszłych nasadzeń, po piąte do różnych niespodzianek.
Dopiero po szóste do roboty głupiego, czyli do stałej i permanentnej niwelacji terenu po żmudnej i permanentnej robocie kretów. Kreciej też. Bo trzeba zadać sobie pytanie - co będę robił za rok, dwa na emeryturze, skoro już wszystko zostanie zrobione? Blog i Pilsner Urquell nie wystarczą. 
No, ale teraz mam co robić i to w nadmiarze, więc krety mnie...denerwują. A dodatkowo zrobił to któregoś razu Prąd Nie Woda, gdy przyjechał kończyć kolejny etap swoich prac.
- O, widzę, że krety pana odwiedziły. - dolał oliwy do ognia patrząc na kilkadziesiąt górek, których za jego ostatnim pobytem nie było. Jakbym ja ich nie widział.
Widząc, że tknął moją delikatną strunę, dodał.
- U mnie było to samo, ale użyłem pewnego środka i krety zniknęły. - Mega skuteczny.
Bałem się dociekać, czy ta skuteczność polegała na tym, że się wyniosły, czy też że się wyniosły na łono Abrahama. Bo drobna różnica była.
- Wyślę panu smsem namiary do stron internetowych. - Tylko niech pan uważnie przeczyta...
Zabrzmiało to złowróżbnie, więc otrzymane namiary dałem  Żonie. A ona przeczytała mi jeden komentarz z tamtejszego forum - Trzeba uważać, bo można wyjść nogami do przodu razem z kretem i teściową.
Więc stało się oczywiste, że Żona zaczęła szukać innych alternatywnych sposobów na wyniesienie się tych miłych i słodkich (pozostałość po durnowatych bajkach mącących biednym dzieciom w głowach na tyle, że im to zmącenie zostaje do końca życia) oraz niezwykle pożytecznych zwierzątek.
- No i są pod ochroną. - dodała, jakbym nie wiedział. 
Metoda na plastikowe wiatraczkowe butelki odpadała, bo już to przerabialiśmy w Naszej Wsi. Wtedy efekt był tylko taki, a może aż taki, że się mocno doedukowałem, przypomniałem sobie twierdzenie Pitagorasa, które w trakcie konstrukcyjnych prac skutecznie zastosowałem i oczywiście miałem  zagospodarowany czas. Nie wspomnę o całej organizacji i logistyce oraz kosztach zakupu specjalnego drutu, płaskownika i nożyc do cięcia metalu, a potem o konieczności utylizacji tego, jak się za niedługą chwilę okazało, zbędnego majdanu.
Było, minęło. Teraz Żona wyczytała, że ponoć (to słowo zdaje się jest kluczowe) krety bardzo nie lubią zapachu psiej sierści, wody po kiszonych ogórkach, zaprawy po śledziach i... ludzkiego moczu.
- Wyczytałam, że są ponoć (znowu to słowo) takimi estetami. - śmiała się patrząc na mnie znacząco.
Wielka mi sztuka. Każdy według tej kategorii jest estetą, bo kto lubi, żeby mocz lał, nomen omen, mu się na łeb.
Bardzo szybko pojąłem, co Żona sugerowała i zabrałem się do roboty. Będąc na obejściu, a spędzam tam wiele czasu, magazynuję ten antyestetyczny środek, którego mam sporo, zwłaszcza po kawie, Pilsnerze Urquellu lub jak przemarznę i zabieram się do roboty. Rozgarniam grabkami górkę starając się dotrzeć do wylotu kreciego korytarza i sikam uwzględniając warunki pogodowe - temperaturę albo wiatr, albo jedno i drugie. Zależy. Ale zawsze z dziką satysfakcją Chciałyście chamy, to macie!
Oczywiście bardzo szybko wypracowałem odpowiednią metodologię, która automatycznie się narzuciła w zależności od liczby górek i ich usytuowania. Jeśli dwie lub trzy leżały obok siebie stosowałem metodę bolesno-finezyjnie-ekonomiczną. Bolesną, bo każdy wie, jakie to uczucie przerwać na siłę sikanie w momencie jego apogeum i nadchodzącej ulgi. Finezyjną, bo za kolejnym razem od nowa musiałem trafiać bez uronienia kropli cennego płynu uwzględniając fakt, że na poprzedniej już go trochę ubyło, czyli że ciśnienie w pęcherzu było mniejsze, ale też nie tak całkiem do końca, bo nacisk na skutek zatrzymania procesu wydawał się jakby większy. Ekonomiczną, co się rozumie samo przez się. Mogłem dać do wiwatu za jednym zamachem od razu, na przykład, trzem kretowiskom.
Jeśli do dyspozycji miałem akurat tylko jedną górkę, stosowałem metodę prostacko-komfortową, oczywiście nieekonomiczną, czyli lałem jak z cebra. Bowiem wprowadzanie tej pierwszej metody przy rozrzuconych górkach było niemożliwe. 
Ustronne sikanie do słoika i zbieranie w nim moczu odpadało. Nie dość że po wspólnym kilkuletnim pomieszkiwaniu z Teściową nabyłem z powodu tej metody traumy, to sam przed sobą muszę przyznać, że jest ona dość obrzydliwa.
Jak zwykle sprawdziło się powiedzenie Jak coś wydaje się proste, takim nie jest. Nie mogłem przecież zmusić krety, żeby ryły i buszowały tylko w terenie osłoniętym drzewami i krzakami, gdzie w spokoju mógłbym  oddawać się memu niecnemu procederowi. Musiałem wyjść w teren nieosłonięty, a on na posesji przeważa, czyli wystawić się na sąsiedzki strzał. Na razie dom Sąsiada Muzyka stoi pusty, bo i on i jego rodzina, w tym małe wnuki, zjadą za jakiś czas, po półrocznej zimowej przerwie, ale z drugiej strony cały czas są Gruzin, Gruzinka i Pozytywna Maryja. Gruzinem wcale się nie przejmuję, bo gdyby mnie zobaczył w tej normalnej dla nas, chłopów, sytuacji, to jeszcze przy okazji sympatycznie byśmy sobie porozmawiali. Wobec Gruzinki byłoby już raczej głupio, a najgorzej byłoby z Pozytywną Maryją, która mogłaby na taki widok doznać szoku, co byłoby o tyle niebezpieczne i mógłbym ją mieć na sumieniu, że jest po dwóch niedużych udarach i gdyby ciśnienie jej skoczyło...
Będę więc musiał, osaczony z dwóch sąsiedzkich stron, umiejętnie manewrować, nomen omen, pozycją ciała, ale muszę założyć nieuniknioność wpadki, bo przecież wiadomo, że życie jest brutalne i Jak się nie obrócisz, dupa z tyłu. 
Pierwszy bojowy chrzest już przeszedłem. Akurat gdy znęcałem się boleśnie nad sobą i jednocześnie nad trzema kretowiskami, musiał po coś akurat wyjść z domu na zewnątrz Drągal.
- Nic nie widzę... - skomentował przechodząc obok mnie.
Akurat kończyłem, więc zdążyłem przyciszonym głosem wyjaśnić mu, co się dzieje. Zdziwił się niepomiernie, ale chyba uwierzył. W przypadku sąsiadów takiej szansy wyjaśnienia przyciszonym głosem mieć nie będę, bo za duże odległości. Z dwojga złego, zamiast wyjaśniającego darcia się na pół Wakacyjnej Wsi, przyjdzie mi udawać, że nikogo nie zauważyłem.

Wracając do kretów. Nawet przy obszczywaniu ich można oddać się naukowym rozważaniom. I to dwojakiego rodzaju. Zwłaszcza sprzyja temu ta druga, komfortowa metoda, gdzie nie trzeba skupiać się na procesie, bo samo leci. Mam wtedy czas, żeby zastanowić się, jak to bydlę zmyślnie wyewoluowało. Myślenie to oczywiście jest wynikiem niedawno przeczytanego i nareszcie skończonego Samolubnego genu Richarda Dawkinsa. Autor namawia w niej do przeczytania i zgłębienia jego innej książki, jak się wyraża jego chluby, bardzo obszernej. Nawet, gdyby była nieobszerna, wiem, że się za nią raczej nigdy nie zabiorę, chociaż przecież z genu dowiedziałem się niesamowicie dużo. Aż takim ciekawskim i ciekawym masochistą jednak nie jestem. 
Z ulgą i niesamowitą przyjemnością natychmiast, czego nie mam w zwyczaju robić, bo zazwyczaj zabieram się za nową książkę po dwóch, trzech dniach przerwy, żeby jeszcze powoli pobyć z poprzednią i w humanitarny sposób o niej zapominać, zacząłem czytać indywidualny, jednostkowy i unikatowy egzemplarz, prezent od Żony, Zagubiony autobus Johna Steinbecka. Gdy w rozmowie z Kolegą Inżynierem(!) pochwaliłem się, że zacząłem czytać kolejną książkę Sztajnbeka, dostałem wytyk Bo to jednak był już Amerykanin i powinno czytać się Stejnbek, czy jakoś tak. Oczywiście dobrze mi tak. Po co się chwaliłem? Nie wystarczyło rozmowy ograniczyć tylko do zaproszenia do nas na święta? Co mnie  podkusiło? A na dodatek Kolega Inżynier(!) odmówił przyjazdu wykręcając się koniecznością kwarantanny, mimo że tłumaczyliśmy mu, że jeśli nawet ta kwarantanna ma mieć rzeczywiście(?) miejsce, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby jej ostatnie dni spędził u nas. Ale nadal się wykręcał, tym razem swoimi poważnymi, stałymi i immanentnymi zasobami odpowiedzialności. Jednak spotkania w innym terminie jako takiego nie przekreślał, zwłaszcza że obie strony zdecydowanie uważały, że lepiej będzie opowiedzieć tete-a-tete o ostatnich sensacjach z Naszej Wsi. No i docenił "znajomość" z nowym Edkiem Bo taki kontakt jest bardzo cenny.

Drugie rozważanie przy okazji obszczywania kretów było natury językowej, a oczywiście dotyczyło pokręconego języka polskiego.  Bo przecież jest ten(!) kret, ale nie mówi się porobili górki, zniknęliwyewoluowali, itd.  Żona wyjaśniła mi, że tu musi obowiązywać ta sama zasada, jak ze wszystkimi zwierzętami w licznie mnogiej - bociany odleciały, jelenie ryczały, ślimaki pełzły, itd. Ok...
 
Dzisiaj Drągal pracując w dolnej łazience i montując elektryczny bojler wwiercił się w kabel. Na szczęście tylko po wierzchu, po izolacji. Ale i tak natychmiast w  całym domu, w każdym jego pomieszczeniu prądu nie było. System bezpieczników nie zadziałał, a raczej zadziałał, bo prądu prawidłowo nie było, ale żaden, nawet najmniejszy z nich, nie był wybity. Musiałem pokazać Drągalowi, że w głównej szafie trzeba i tak bezpieczniki wyłączyć, potem włączyć, czyli cały system zresetować. A chyba nie taki cel przyświecał Prądowi Nie Wodzie, skoro na każde mieszkanie założył za odpowiednie wynagrodzenie w sumie cztery szafki,  żeby każda część domu była niezależna prądowo i bezpiecznikowo od pozostałych. Ciekawe, co w przyszłości zrobią goście pod naszą nieobecność, gdy z jakichkolwiek powodów nastąpi w ich części zwarcie, a wygląd skrzynki i zawartych w niej bezpieczników będzie pokazywał, że wszystko jest ok? Czyli, że operacja się udała, ale  pacjent umarł.
Będę musiał zgłosić reklamację u Prądu Nie Wody, czyli najlepszego elektryka na świecie.

W trakcie montażu szafki, dla dywersyfikacji swojego wysiłku, zadzwoniłem do szkółki w sprawie brzóz i dowiedziałem się od pana, z którym wielokrotnie rozmawialiśmy i się z nim widzieliśmy miesiąc temu i który nam tłumaczył wtedy, że te nasze brzozowe zapędy są przedwczesne, że po brzozy można przyjechać. Może przez tę rozmowę montaż wydłużył się do trzech godzin?
Po montażu z codziennych prac pozostały mi "tylko" szczapy i drewno.
 
Wieczorem, trochę wcześniej niż zwykle, sam oglądałem 4. odcinek The Crown, a po skończeniu Żona miała dołączyć, żeby wspólnie obejrzeć następny. Gdy dopytywałem, jaki jest, usłyszałem, że taki inny niż dotychczasowe, bo bardziej nastrojowy. Faktycznie, w większości poświęcony był księżniczce Małgorzacie i jej głębokim i trudnym wewnętrznym rozterkom. Było to bardzo dobrze pokazane i zrobione, ale od jakiegoś czasu zacząłem się przyłapywać na tym, że kilkakrotnie na pojedyncze sekundy zasypiałem i musiałem zmobilizować swoje siły, żeby walczyć z podwójnym nastrojem - odcinka i moim.
Z walki wyszedłem zwycięsko i dotrwałem do końca nie gubiąc sensu i wątku, ale gdy Żona zobaczyła po  niej mój stan, autorytatywnie stwierdziła, że następnego odcinka oglądać nie będziemy. Nie broniłem się. Jest więc nadzieja, że po krótkim eksperymencie Żony, jutro wspólnie obejrzymy kolejny, może dwa, razem, jak Pan Bóg przykazał.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający i to dwa  razy - osobiście i quasi-oficjalnie, jako oczywistą cotygodniową reakcję na mój wpis.
Osobisty mail był o tyle sympatyczny, że wykazał w nim pełne zrozumienie mojej sytuacji i faktu, że mu nie odpisuję, tylko w pewnym sensie odsyłam do bloga. Jego odpowiedzią uzyskałem jakby odpuszczenie grzechu, co zawsze daje ulgę.
Quasi-oficjalny odnosił się do podobnych problemów, które przechodzili, czyli remontowych. Wysnuł oto następujący wniosek:
...Otóż zauważyłem, że jeżeli " firma" ma więcej niż trzech pracowników to dzieje się coś dziwnego z jej terminami prac. Zapewne biorą wiącej niż są wstanie wykonać i potem wszystko się opóźnia... (pis. oryg.)
Chociażby po tym widać, że Po Morzach Pływający i Czarna Paląca żyją w zupełnie innej części Polski. Bo u nas było akurat analogicznie odwrotnie.
Analogicznie, bo rzeczywiście wszystkie ekipy działały i działają równolegle na innych frontach (taka wkurzająca, dziadowska polska specyfika), ale odwrotnie, bo żadna z nich nigdy nie przekroczyła dwóch osób, a opóźnienia jak były, tak są. Wyjątek potwierdzający regułę i dodatkowo moją regułę analogiczności odwrotności stanowiła ekipa montująca okna. W czterech przywieźli 7 okien i 3 drzwi tarasowe, założyli je w sześć godzin i zniknęli.
 
ŚRODA (24.03)
No i rano planowaliśmy spokojny start dnia. 

Ale Cykliniarz Anglik znowu wprowadził nerwową atmosferę z natychmiastowym ustalaniem, gdzie na dole mają być wybudowane ścianki i co jeszcze trzeba będzie u nas zrobić. Wszystko to już było kilkukrotnie wcześniej omówione i ustalone, ale on nie ma zwyczaju, aby to sobie odnotować, bo po co? Lepiej za każdym razem użyć swojego ulubionego i bardzo przekonującego No, no, no... Wiem, o co chodzi...
Udało się nam jednak nie spóźnić do szkółki. Musieliśmy niestety pojechać Inteligentnym Autem, bo Terenowy nadal kłuł oczy swoją niemocą. Trzeba było położyć tylne siedzenia i powiększoną lukę bagażową wyścielić plandeką. 
W szkółce "nasz" pan od razu nas rozpoznał, ale przezornie się nie odzywał. Zaś obok niego siedziała jakaś zafrasowana pani, którą widzieliśmy po raz pierwszy.
- O, widzę - rzekłem po zwyczajowym dzień dobry - na pani twarzy jakiś smutek.
Nie wiedzieć skąd, ale to po prostu się czuje, wiedziałem, że jest to właścicielka.
- A bo państwo to na pewno po te brzozy, a ja mam z nimi problem. 
A widząc zdziwienie na naszych twarzach dodała:
- Bo one powinny jeszcze z miesiąc postać w doniczkach, żeby się lepiej ukorzeniły i wtedy byłabym spokojna, że wszystko jest z nimi ok.
Taka postawa przypadła nam do gustu, zwłaszcza Żonie, bo ja już dzisiaj widziałem siebie, jak narkotycznie sadzę w swoim życiu kolejne drzewa.
Pani zaproponowała, że nas oprowadzi po szkółce, spokojnie wybierzemy i zarezerwujemy brzózki, i nam doradzi w innych zakupach. Było sympatycznie patrzeć, jak spośród ponad setki brzóz pani, te nasze, obwiązywała pomarańczową wstążeczką. A potem chodziliśmy z nią po całym terenie. Doradzała nam w dzisiejszych zakupach i w planach na przyszłość. Bo trzeba było wziąć pod uwagę rodzaj rośliny, jej pokrój, przyszłą wielkość, przebarwianie się, pH ziemi, nasłonecznienie (ewentualny cień lub półcień) i sposób pielęgnacji. Stąd na razie kupiliśmy dwie azalie, wielkokwiatową i japońską, ognika, rododendron, dwie trzmieliny i trzy sosny nazwane na nasz użytek gatunkiem pokręconym. Były niezwykle urokliwe - dopiero około metra wysokości miały pokręcone pnie i gałęzie, wszystko omszałe, stąd robiły wrażenie takich starych maleńkich. Żona od razu się w nich zakochała, a ja w ambrowcach, a zwłaszcza w jednym, w pięknym 4-metrowym drzewie, które bym hołubił. Chyba zapałałem nieszczęśliwą miłością, bo ten akurat egzemplarz kosztował 550 zł. Do tego musiałyby dojść koszty transportu i sadzenia, bo wiadomo że już swoje waży. Panią ubłagałem, żeby na tydzień je zarezerwowała, bo muszę popracować nad Żoną, która od razu się zaparła, że nie możemy sobie na nie pozwolić, bo są inne ważne wydatki, a potem pozornie zmiękła mówiąc, że porozmawiamy w domu, co na jedno wychodzi. Nie mam więc nadziei na tak nietypowe i piękne przedsięwzięcie.
W szkółce spotkaliśmy Artystyczną i Bojowego. Miło było porozmawiać i powspominać. Fakt ten świadczy najlepiej o wielkości Powiatu i Pięknej Doliny.

W domu od razu rzuciłem się do sadzenia. I jak to ze wszystkim jest w takich razach, najwięcej czasu zajęły przygotowania - zestawu narzędzi i ziemi, bo musiała być kwaśna. Stąd z dwóch dziur wyrąbanych w betonie z powrotem wybierałem wcześniej wsypaną ziemię i mieszałem ją warstwami z torfem, którego sprasowaną belę kupiliśmy również w szkółce. Udało mi się zasadzić  dwie  sosny i jedną trzmielinę. Gdy oba boki przymurowego pasa zamknąłem otoczakami, zrobiło się naprawdę bardzo ładnie.
W międzyczasie  przyjechał Zaprzyjaźniony Warsztatowiec.
- A, to jest pompa od Volkswagena - zajrzał pod maskę Terenowego. - Zadzwonię do kolegi. - Powinno się dać obejść immobilizer.
Nie powiem, wlał w nasze serca trochę otuchy. Bo Magik nadal szuka i dopytuje u kolegów, którzy  zajmują się tym, czym on. Wpadliśmy do niego po drodze do szkółki. Na zasięgnięcie języka wysłałem Żonę, bo wiedziałem, że mnie zbędzie byle czym. Przynajmniej w miarę normalnie z nią rozmawiał. 
 
Dzisiaj wreszcie zadzwonił Prąd Nie Woda. Za szóstym podejściem w końcu zrobili mu zabieg na kolanie. Ale mocno cierpiał, więc nawet się nie zająknąłem o reklamacji. Nie zając...
 
Nasza skrzynka listowa jest zazwyczaj pusta, co nas niezmiernie cieszy. Bo bardzo rzadko można znaleźć w niej coś sympatycznego. Przeważnie są to faktury, nakazy płatnicze i różne przy/upomnienia oraz wszelkie badziewie reklamacyjne i inne gówna. Z tych ostatnich wyciągnąłem dzisiaj, nomen omen, ulotkę sygnowaną przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów. Drukarnia, na pewno spokrewniona po szwagrowskiej linii z wyżej wymienionym urzędem, musiała się nieźle obłowić. Nakład nie był co prawda podany, żeby nie denerwować ludzi, ale wiadomo, że  musiał iść w setki tysięcy. Wszystko na porządnym, błyszczącym, chyba laminowanym papierze o wysokiej gramaturze.
Kancelarii Prezesa nie wypada inaczej. 
Namawiano mnie za jej pomocą do szczepienia i apelowano do mojego rozsądku. Gdyby apelowano może w innych sprawach, być może przynajmniej nastawiłbym ucha lub oka mimo pisowskiej proweniencji. Ale w tej sprawie jestem nieugięty. Żona też. Wara od naszych ciał! Bezczelność treści ulotki polegała między innymi na tym, że ona nie zakładała nieszczepienia się. "Ułatwiała" tylko i pokazywała, jak się zarejestrować na szczepienie.
Na kanwie ulotki, od razu wymyśliliśmy z Żoną ciąg dalszy tego, co może się wydarzyć. A w takim aferowym (aferzystowym?) wymyślaniu jesteśmy dobrzy. Ja wymyśliłem, że za chwilę będą chodzić takie dawniejsze, zmodyfikowane na potrzeby koronawirusa trójki klasowe w składzie pielęgniarka/-niarz (lekarz/-ka ewentualnie), propisowski czynnik społeczny i policjant i będą kazać się legitymować świadectwem szczepienia. Przy jego braku delikwenta/-tkę będą siłą odstawiać do punktu szczepień.
Żona poszła dalej Bo przecież szkoda czasu, kosztów transportu i niewątpliwie pewnej i przydługiej szarpaniny z delikwentem/-tką i wymyśliła, że szczepień będzie się dokonywać ad hoc, na miejscu, na ulicy, w bramie, zaułku, w parku, w miejscach stabilnych, bo już przecież nie w tramwajach, autobusach czy pociągach, bo zarzuca.
Śmialiśmy się, ale czy to jest do śmiechu?!

Wieczorem, po eksperymencie z nastrojem, wspólne obejrzeliśmy 5. odcinek The Crown, ale z pewną modyfikacją. Zaczęliśmy wtedy, kiedy Żona uznała za stosowne. Ten odcinek był dla mnie emocjonujący.
Mnie królowa i gra aktorki nadal się podobały, Żonie gra również, ale już sama królowa nie i ta cała rozdmuchana monarchia!.

CZWARTEK (25.03)
No i dzisiaj oboje wstaliśmy wcześnie, przy czym ja wcześniej.
 
Mimo że Żona miała głęboką motywację w postaci pchlego targu, który w czwartki działa już od ósmej, a o jedenastej to nie ma po co jechać, to przecież była nieprzytomna i potrzebowała trochę czasu, żeby się rozbudzić. Nie to co ja. Od razu, pełen energii, rzuciłem się robić jej kawę, co zawsze rano sprawia mi dużą przyjemność. Przez to dodatkowo wstępuje we mnie  energia.
- Ale nie śpiewaj żołnierskich piosenek!... Z rana... - nagle usłyszałem słabo wzmocnionym głosem protest Żony.
Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że nie dość że chodzę energicznym krokiem, przez Żonę określanym właśnie żołnierskim, to śpiewam durnowate piosenki na żołnierską modłę, typu:
Iiiidę Żonie robić kaaawę!
Iiii postawię ją na łaaawę!
Iiiidę Żonie robić kaaawę!
I! Postawię ją! Na ławę!!!
 
Na targu byliśmy o 10.00. Późno. Jakieś młode małżeństwo właśnie koło nas ładowało do samochodu swoje zakupy, a mnie zżerała zazdrość. Facet za 50 zł kupił piękny, zgrabny i lekki wózek dwukołowy, o dużych kołach, do transportowania różnych rzeczy, przedmiot moich marzeń, bo ten od Sąsiada Filozofa jest cokolwiek ciężkawy. Świnia, ten facet, nie Sąsiad Filozof, nie chciał mi wózka odsprzedać, a dodatkowo mnie dobił zgadzając się, żebym go potrzymał i sobie nim pojeździł. Bajka.
- Aluminiowy, lekki! - Takiego pan nie znajdziesz!
Nie było siły, żebym faceta polubił.
Z targu wracaliśmy jednak z tarczą. Co prawda cel naszej podróży nie został osiągnięty - jakiś stół z kompletem krzeseł, fotele, szafa były nieobecne, a jeśli były, to nie śmielibyśmy je wstawić do Pół-Kamieniczki (nazwa wymyślona przez nas na mieszkanie w Pięknym Miasteczku) - ale dwie lekkie, drewniane kobyłki za 30 zł to też było coś. Zwłaszcza że przymierzałem się, żeby samemu takie zrobić, bo będą mi potrzebne do długofalowego malowania różnych desek, listew i krawędziaków. Ta jedna, którą dawno zrobiłem, ciężka, mocna i kolubryniasta jest do spraw ciężkich. 
Zadam głupie pytanie - czy koszt materiałów, mój czas pracy i inwektywy rzucane w trakcie zmieściłyby się w 30 zł? Zwłaszcza, że obie mają regulowaną wysokość ustawienia poprzecznej beleczki, więc deski do malowania można tak ustawiać, żeby się przy nich zupełnie nie schylać. Ergonomia. 

Dzisiaj Drągal obszedł z nami dwa moduły remontowe. Na kartce notował, co jest jeszcze do uzupełnienia, żeby było na gotowo. Widocznie dostał takie wytyczne od Cykliniarza Anglika. Trochę tego tylko się uzbierało.
A po południu, przy pięknej pogodzie, rzuciłem się do dalszego sadzenia. Wszystko według głębokich przemyśleń Żony. Jak zwykle oboje byliśmy świetnie i bezsłownie zorganizowani, co często staje się przedmiotem podziwu Teściowej. Gdy już przygotowałem ziemię pod kilka roślin tworzących całość kompozycyjną wymyśloną wcześniej przez Żonę i wyciągnąłem je z donic, dzwoniłem do niej. 
- Możesz przyjść.
Po czym usadawiałem się wygodnie z Pilsnerem Urquellem i czekałem. Za jakiś czas Żona pojawiała się i dzieliła włos na czworo. Przesuwała rośliny w lewo lub w prawo po kilka razy, zawsze o parę centymetrów względem pierwotnego konceptu, obracała je nawet o 180 stopni, znowu przesuwała i obracała ciągle coś do siebie mówiąc, odchodziła kilka kroków, żeby lepiej widzieć, wracała i dopieszczała, a ja w trakcie tego misterium milcząco pociągałem z butelki zupełnie się nie wtrącając i nie komentując. Pełen relaks.
- Już! - Tak może być. 
- Na pewno? - wolałem się upewnić, żeby nie stać na darmo.
Żona wracała do domu wiedząc, że patrzenie mi na ręce, to nie jest najlepszy pomysł.
I tak modułowo (modularnie?) robota posuwała się do przodu, aż wszystko było posadzone. A skoro posadzone, to musiało być natychmiast podlane. Wyznaję tę prostą zasadę i może dzięki niej na kilkaset posadzonych przeze mnie w moim życiu drzew i krzewów nie przyjęły się pojedyncze. 
Postanowiłem wiosennie uruchomić cały system podlewania, czyli pompę głębinową z podłączonymi wężami. Założyłem, że nic już nie powinno zamarznąć. Kosztowało mnie to sporo pracy, a kiedy przedłużacz podłączyłem do gniazdka w domu, bo w obu Gospodarczych "stary prąd" jest odcięty, i poszedłem kawał drogi do wylotu węża, zobaczyłem, że z niego nie wyleciała nawet kropla wody.
Zacząłem systematycznie dociekać przyczyny. Najpierw upewniłem się, czy jest prąd, bo przestałem ufać Prądowi Nie Wodzie. No to trzeba było pójść poszukać oprawki z żarówką, a potem stwierdziwszy że prąd w gniazdku jest, zobaczyć, czy jest też na końcu przedłużacza. A gdy był, zacząłem podejrzewać pływak przy pompie. Nie mogłem jej jednak ze studni wyjąć, bo linka na której wisiała, zaczepiła się o starą instalację hydroforową. Musiałem wszystkie supły linki rozsupłać, pompę wyjąć i podnosząc pływak do góry, stwierdzić, że pompa na sucho buczy. To ją z powrotem zasupłałem i wrzuciłem do studni. Na końcu węża nadal nie było kropli wody. 
Te bezsensowne wędrówki tam i z powrotem tak mnie zmęczyły i zniesmaczyły, że pompę ponownie wyjąłem, system rozmontowałem i porzuciłem. Wziąłem dwa wiadra i poszedłem do Stawu. I tak zrobiwszy dwa kursy wszystkie rośliny miałem podlane.I żeby się fizycznie dobić, zacząłem powoli i po trochu przygotowywać drewno dla Żony, bo przecież w sobotę miałem wyjechać do Metropolii na trzy noce.
Sumarycznie okrutnie się spracowałem przez to cholerne pompowe zaskoczenie. Widocznie padła mi psychika. Ale do meczu zdążyłem się pięknie zregenerować. Najpierw z Żoną obejrzeliśmy 6. odcinek  The Crown o miłym tytule Vergangenheit, a potem już sam na laptopie obejrzałem mecz Węgry: Polska. Daliśmy radę pogodzić dwa telewizyjne priorytety. Żona nie protestowała, bo od dawna świetnie rozumie, co to znaczy Ten zasrany sport.
Mecz zakończył się wynikiem 3:3 i miał swoją dramaturgię (przegrywaliśmy już 0:2, potem 2:3). Ale nasza reprezentacja ostatecznie zaskoczyła mnie in minus.

PONIEDZIAŁEK (29.03)
No i musiałem się poddać. 

I przełożyć piątek, sobotę i niedzielę do następnego wpisu. Trochę łyso, bo to będzie już 5. kwietnia, drugi dzień Świąt Wielkanocnych, na które przyjedzie do nas Krajowe Grono Szyderców. Ciekawe więc, jak się wyrobię. No chyba że kolejne dni będą takie, jak dzisiejszy.
Bo dzisiaj nic specjalnego się nie działo. Byłem w Szkole, potem zrobiłem zakupy, w zasadzie świąteczne i w Nie Naszym Mieszkaniu pisałem, pisałem, pisałem.  
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewięć razy i wysłał jednego smsa, że dzwonił.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.11.

poniedziałek, 22 marca 2021

22.03.2021 - pn
Mam 70 lat i 109 dni.

WTOREK (16.03)
No i wczoraj Szkoła mnie nieźle nastraszyła. 

W niedzielę starałem się bezskutecznie skontaktować z Nowym Dyrektorem chcąc się dowiedzieć, jaki jest stan zdrowia jego żony i dogadać się co do nowego terminu ich wizyty u nas. Zawsze, nawet, jak telefonu nie odbierał, prędzej czy później oddzwaniał, a tu do wieczora nic.
Wczoraj rano, gdy jechaliśmy do Leroy Merlin, znowu odpowiadała mi cisza. Zdenerwowałem się, całkiem nie na żarty, gdy moje telefonowanie do Szkoły również nic nie dało. Mimo kilkukrotnych prób eliminujących chwilową nieobecność Najlepszej Sekretarki w UE cały czas odpowiadała mi cisza.
Zadzwoniłem więc na jej prywatny numer z gwałtownym pytaniem Czy coś się stało?!
Oczywiście nic się nie stało Oprócz tego, że się rozłożyłam, bo mnie coś dopadło, a Nowy Dyrektor nadal jest na kwarantannie.
Równolegle z moją rozmową Żona poszła po rozum do głowy, odpaliła Internet, a tam jak byk stał na stronach Szkoły komunikat, że do 17. marca włącznie sekretariat będzie nieczynny.
- Ale ty jesteś bezczelny. - skomentowała Żona. - Jakim prawem się dopytujesz i nękasz ludzi. - A oni się jeszcze tobie tłumaczą!

Gdy byliśmy w Leroy Merlin, zadzwonił w końcu Nowy Dyrektor. Umówiliśmy się na ponowny telefon późnym popołudniem. I okazało się, że jego żona czuje się dobrze i wczoraj była pierwszy dzień w pracy. A on też się czuje dobrze, jest zdrowy i musi w związku z tym siedzieć w domu jeszcze przez tydzień. Ale udało się nam wstępnie umówić na ich przyjazd do nas w najbliższą sobotę. 
- Muszę jeszcze termin skonsultować z żoną. - To będzie przedostatni dzień mojej kwarantanny. - Do Szkoły jeździć mi nie wolno, ale do państwa możemy przyjechać, no chyba że mielibyście państwo jakieś...
- Proszę śmiało przyjeżdżać, nie mamy żadnych obaw. - weszliśmy mu w słowo.
Ale wieczorem napisał, że jednak po dyskusji z żoną z różnych względów będzie lepiej, jak przyjadą tydzień później, czyli w piątek, 26. marca.
- Żona weźmie wolne w pracy i lepiej też dla nas będzie ze względu na nasze dzieci.

Plany się więc pozmieniały i nastąpiła nowa ich quasi-krystalizacja. Piszę "quasi", bo Jeśli chcesz rozśmieszyć...
Pierwotnie w miniony weekend miał przyjechać Stolarz z Gór z dwiema szafkami do łazienek, a przede wszystkim z okiennicami. Ale ponoć się nie wyrobił. Ponoć, bo wiem to z drugiego źródła, od Żony, która zabroniła mi kontaktować się z nim i zadawać durnowate twierdzące pytania Ale przecież się umawialiśmy?...
Z kolei w najbliższy weekend pierwotnie mieliśmy jechać do Dzidka i do O Kulach Tańczącej, do ich przyczepy, bo tak się umówiliśmy, ale Żona za moimi plecami ustaliła z Dzidkiem, że to ma być dla wszystkich przyjemność, a przy takiej pogodzie przyjemnością nie będzie. I sprawa została odłożona na po święta.

Kulminacja krystalizacji, która wtedy może przestać być quasi nastąpi w okresie 26 - 30 marca.
Jak wspomniałem, w piątek, 26. marca, ma przyjechać do nas Nowy Dyrektor z żoną.
Sobota, 30. marca, może być dość skomplikowana. Rano przyjedzie Q-Zięć, tak żeby załapać się na godziny otwarcia naszej zaprzyjaźnionej hurtowni z Pięknego Miasteczka. On do swojej Hondy weźmie w workach 200-300 kg otoczaków, a ja do Terenowego (mam nadzieję, że do tego czasu będzie na chodzie, bo jak na razie magik z Powiatu się nie odzywa mimo moich kilku monitów) ok. 500 kg tłucznia i taką osobowo-towarową kawalkadą ruszymy do Metropolii. Pod przyszły taras takie potrzebne ilości mniej więcej określił I Tak Jak Mówię. Na miejscu wózkiem, o który swego czasu się doposażyłem (od Sąsiada Filozofa za 30 zł), a który również zapakuję do Terenowego, wszystko rozładujemy pokonując miejskie schodki, tarasy i ogrodzenia.
Po czym via Nie Nasze Mieszkanie pojadę do Wnuków, do jaskini hazardu, jak to określił Syn, żeby uczyć ich gry w brydża. Przenocuję, ale zastrzegłem, że na pewno nie z chomikiem. Wnuk-III jest smutny i marudzi, że chomik nic tylko śpi (ponoć potrafią 16 godzin dziennie) i nie chce się z nim bawić, a raz go nawet do krwi dziabnął w palec. Z kolei Wnuk-I twierdzi, że owszem kołowrotek jest cichy, ale chomik zagarnia pod niego trociny i wtedy niby nadal cichy, ale jednak trochę mocniejszy dźwięk wynikający z tarcia o nie kołowrotka, jednostajny i monotonny,  nocą urasta to podobnego dobiegającego w dzień, tu akurat z hipotetycznego tartaku.
Przeczytałem, że inteligencja chomika syryjskiego dorównuje szczurzej, więc trudno się dziwić, że  podsuwaniem trocin pod kołowrotek urozmaica sobie dźwiękowo nocne bieganie tworząc taki aerobik. 
W niedzielę mam zamiar wrócić do Nie Naszego Mieszkania, a w poniedziałek być w Szkole. Być może ostatni raz, ale to "może" może zależeć od kilku spraw. Zobaczymy. 
 
Dzisiaj wyraźnie zaznaczyły się trzy dniowe (dzienne?) etapy. Pierwszy, to było totalne uzupełnianie drewna na schodach, bo przez lenistwo doprowadziłem do zupełnego wyczerpania zapasów. Drugi to była paczkowa kulminacja - do WPO przyszły aż cztery paczki. Dwa lustra, jakaś z jedzeniem, może dla nas, a może dla Berty (nie nadążam za Żoną) i lampy. I właśnie te ostatnie zdeterminowały etap trzeci. Po konsultacji z Cykliniarzem Anglikiem i Drągalem, bo nie wiedziałem, które sufity zrobione są "na gotowo", zamontowałem trzy, wszystkie na dole - w przyszłym naszym salonie i w dwóch łazienkach. Nie obyło się przy tym bez konsultacji z Prądem Nie Wodą. W którymś momencie przy niewinnym sprawdzaniu za pomocą oprawki z żarówką, czy na dwóch wystających kablach jest prąd, żeby na tej podstawie móc za chwilę wyłączyć właściwy bezpiecznik i zacząć montaż przed oczami mi błysnęło i huknęło, i w całym domu, czterech jego mieszkaniach prądu nie było. A wszystkie bezpieczniki, od tych lokalnych do głównych nie były wysadzone. Bardzo dziwne. Prąd Nie Woda kazał mi w głównej skrzynce wyłączyć wszystkie, zrobić taki restart, włączyć ponownie I powinno być dobrze. I było. Tłumaczył mi przy tym, dlaczego mogło się tak stać, ale niczego z tego nie zrozumiałem. I nikt mi nie powie, że prąd to normalna rzecz. Ale lampy zawisły i pięknie świeciły. Taki kolejny mały remontowy kroczek.

Wieczorem wróciliśmy do oglądania The Crown - 6. odcinka. Utwierdzaliśmy się w kolejnym bezsensie, bo królowa, mimo że jest głową państwa, nic nie może. Nawet nie może być ateistką jako zwierzchnik  kościoła anglikańskiego.
A wszystko zaczęło się od Henryka VIII Tudora, który raczej  z pobudek osobistych doprowadził do rozłamu z Kościołem rzymskokatolickim. Ale dopiero Elżbieta I Tudor, jego córka, ogłosiła 39 artykułów wiary, które do dziś stanowią kanon dogmatyczny anglikanizmu.
Wydała ona w 1559 tzw. Akt o Zwierzchnictwie (ang. Act of Supremacy), który nakazywał wszystkim urzędnikom złożenie przysięgi, uznającej królewską zwierzchność nad kościołem. W przeciwnym razie mogło im grozić oskarżenie o zdradę i egzekucja. Katolicy nie uznawali praw Elżbiety I do korony, co spowodowało długi okres ich prześladowania.
Obecna królowa, Elżbieta II, o której opowiada serial, nosi tytuł zwierzchnika Z Bożej łaski Królowa Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej oraz innych Jej Królestw i Posiadłości królowa, przewodnicząca Wspólnoty Narodów, Obrończyni Wiary.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Ciekawie zatytułował temat maila - Covidowe zakupy.
Wracając do domu z pracy (z morza - wyjaśnienie moje) zużyłem 6 maseczek i 6 par rękawiczek i 100ml płynu dezynfekującego. Po każdej zmianie środka lokomocji zmieniałem środki ochrony. Podróż trwała 16 godzin. Nie było zbyt wygodnie, ale spełniłem prośbę mojego armatora. Poza tym niedługo miałem odnowić świadectwo zdrowia to wolałem trochę lepiej się zabezpieczyć.
Powrót do pracy będzie trochę bardziej skomplikowany ponieważ będę musiał zrobić test i udowodnić, ze nie jestem zakażony.
W naszym przypadku zakażenie  covidowe załogi  i odstawienie statku na sznurki kosztuje setki tysięcy euro. Poza tym poszczególne państwa narzucają swoje przepisy i żeby uniknąć niepotrzebnych kłopotów lepiej się do nich stosować zwłaszcza, że marynarze są zwolnieni z wielu restrykcji jako tzw "key workers".
(pis. oryg.)
Z nowości, jakie szykują w Głuszy Leśnej Czarna Paląca i Po Morzach Pływający, to Łąkowa Rewolucja i Biblioteka i kącik miłośników spokoju oraz dobrej książki.
Wychodzi na to, że jak do nich przyjedziemy, nie poznamy tego miejsca.
 
ŚRODA (17.03)
No i dzisiaj był zwykły roboczy dzień. 

Pomijając krótki wypad do Powiatu, gdzie uzupełniłem zapas Pilsnera Urquella, złożyliśmy wizytę w ZUSie (złożymy na otrzymanym druku oficjalne zapytania do metropolialnego oddziału w sprawie naszej sytuacji po zakończeniu działalności gospodarczej, bo jest ona niejasna) i u Magika, który obiecał jutro przyjechać do Terenowego oraz w Pięknym Miasteczku (paczka z paczkomatu i zaprzyjaźniona hurtownia), całe popołudnie byłem przyklejony do szpadla, łopaty, grabi, taczki i ubijaka.
Rozpocząłem likwidację krecich górek, co zapewne jest robotą głupiego i syzyfową pracą. Zebraną ziemię przerzucałem w inne sensowne miejsca, a pozostałości ubijałem 10. kg ubijakiem. Poza tym zabrałem się za rewaloryzację (według standardów unijnych), czyli za odtworzenie (według standardów polskich, narodowych) terenu wokół gościnnego górnego tarasu, mocno zniszczonego przez ekipę Ciu Ciu.
Teren najpierw niwelowałem z pełną świadomością znaczenia tego słowa. Co prawda nie tak, jak geodeci, którzy stosują specjalistyczny sprzęt wyznaczający różnicę pomiędzy dwoma lub wieloma punktami,  i bez wyznaczania warstwic, tylko na oko i na mózg, czyli żeby spadek był w kierunku od domu, a nie w jego stronę. Potem wykonywałem drugą czynność, którą również zwie się niepotrzebnie niwelacją, bo wprowadza bałagan w pojęciach, czyli profilowałem teren. U mnie to polegało na tym, że starałem się uczynić go w każdym jego elemencie (emelencie) płaskim, bez zdradliwych wgłębień i zapadnięć tak, żeby w przyszłości goście nie połamali sobie nóg. Poza tym liczyły się oczywiście wrażenia estetyczne i budowanie nieuświadomionej świadomości gości, że gospodarze dbają.
Bardzo zbudowała mnie, nomen omen, przeczytana informacja, że Niwelacja terenu nie należy do prac budowlanych, w związku z tym nie trzeba posiadać na nią zezwolenia.
Ja jednak po wszystkim czułem się, jakbym zbudował pół domu. Wszystko przez ten ubijak, którym się naubijałem setki razy, a z którym nie miałem żadnego doświadczenia i nie wiedziałem, kiedy przestać. I kiedy wydawało się, że jeszcze pojadę po kolejną taczkę ziemi, organizm nagle się zbuntował i kazał wszystko rzucić tak, jak stało lub leżało ze świadomością, że przecież jutro też jest dzień.
II Posiłek zjadłem wytrzymując w miarę pozycję siedzącą, ale potem natychmiast musiałem się  położyć tam, gdzie siedziałem, czyli na narożniku. I było wiadomo, że nic mi nie będzie przeszkadzać i że usnę.
Żona za jakiś czas zaczęła się dopytywać i wysyłać niedwuznaczne sygnały, że przecież jest już wpół do siódmej i co w związku z tym. Ano nic. Wstałem jak nowo narodzony.
- Chyba musiały pracować inne, nietypowe mięśnie. - Żona starała się wyjaśnić w końcu nietypowe dla mnie zachowanie.
I za jakiś czas obejrzeliśmy 7. odcinek The Crown. Królowa po raz pierwszy pokazała lwi pazur.

CZWARTEK (18.03)
No i oczekiwany Leroy Merlin nie przyjechał.
 
Coś im nie grało w systemie.
Ciekawe, że jak cokolwiek zamawiamy w naszej zaprzyjaźnionej hurtowni, to zawsze gra i nie ma problemu. Może dlatego, że tam rozmawiamy z ludźmi, którzy nie zasłaniają się żadnym systemem. Czyli że jak nawet ktoś dał dupy, to wiadomo, że to Franek albo Zenek, a nie żaden zasrany system.
Trudno się dziwić mojemu zirytowaniu, skoro pod godzinę dostawy były przygotowane i zorganizowane różne rzeczy i sprawy, i że jej brak zdezorganizował pracę Drągala i w jakimś stopniu moją.
Przedstawiciel systemu w Leroy Merlin przeprosił i zapowiedział przyjazd jutro.
- Proszę podać porę dnia, my się dopasujemy.

Za to do Terenowego przyjechał Magik. Najpierw się zasmucił, bo podłączony komputer swoimi zasobami obejmował roczniki od 1999, a nasz Terenowy ma datę produkcji 1997. A potem nie mógł ode mnie wydobyć podstawowych sensownych odpowiedzi.
- A to jest wersja amerykańska czy europejska? - zapytał.
- Nie wiem, ale chyba amerykańska, bo stamtąd zdaje się został sprowadzony do Włoch, a potem do nas.
- Nie jednak europejska. - odpowiedział po chwili sam sobie. - Pilot ma europejską częstotliwość. - chyba mi wyjaśnił, ale ponieważ był zupełnie niekomunikatywny i oszczędny w słowach, więc nie wiedziałem, do kogo mówi. 
- A ma pan jakąś książkę do niego?
Przecząco machnąłem głową. On też pokiwał z lekkim politowaniem No tak, wiadomo...
- Najbardziej mnie martwi, że na tablicy rozdzielczej nie pali się to SECURITY. - znowu nie wiedziałem, do kogo mówi, ale i bez tego też się zmartwiłem.
- Niech pan otworzy maskę. 
To akurat umiałem. 
Patrzył, patrzył i w końcu zapytał:
- A ktoś zaglądał do bezpieczników?
- Oczywiście, że nie! - odparłem nawet lekko oburzony z powodu posądzenia mnie o takie działanie. A z drugiej strony obśmiałem się wyobrażając sobie, co on może o mnie pomyśleć, gdyby to była tylko taka bezpiecznikowa błahostka.
- Nie wziąłem miernika, zostawiłem w zakładzie. - znowu zakomunikował w powietrze.
Nie skomentowałem, bo przy nim też stałem się oszczędny w słowach. Ale cichą satysfakcję miałem.
Gdybym ja był fachowcem...
Zaczął sprawdzać bezpieczniki na czuja, na oko, pod światło. I okazało się, że pierwszy, który wyjął, był spalony. To trzeba mieć nosa.
- Ma pan takie?
Przecząco pokiwałem głową. Ale odważyłem się zasugerować:
- A może w to miejsce przełożyć inny, dobry, o tych samych parametrach i zobaczyć, co będzie z tym immobilizerem?...
- Można wtedy zepsuć coś innego... - odparł bez złośliwości.
Ale bezpiecznik przełożył i kazał mi uruchomić stacyjkę.
Nagle poczułem swąd palonego plastiku i znad mojej głowy zobaczyłem ulatniający się dym z jakiejś takiej plastikowej części podwieszonej do sufitu. Okazało się, że w tej obudowie są kable zasilające oświetlenie kabiny i właśnie SECURITY. I że z miejsca fajczenia kapie woda.
Z pewnymi problemami po drodze (Chyba coś popsułem), z wyłamaniem jednego zatrzasku udało się Magikowi zdemontować całą plastikową rynnę i stwierdzić, że wszędzie jest woda. Doszliśmy do wniosku, że duża wilgotność powietrza ostatnimi czasy, a jednocześnie nagrzanie dachu Terenowego przez słońce spowodowały, że wytworzyło się dużo pary wodnej, która zaczęła perfidnie w tym miejscu się skraplać.
Magik wymontował moduł za coś odpowiedzialny i z komentarzem Tu musiała się spalić cewka i Zobaczę, czy da się ominąć immobilizer..., dam znać odjechał.
- Przecież jest w schowku pasażera! - Żona trochę się oburzyła na moją wzmiankę o książce, gdy jej relacjonowałem wizytę Magika.
Skąd miałem wiedzieć? Ja naprawdę w sprawie aut niewiele wiem i się orientuję. Ma jeździć. Nie wymagam przecież żadnych wodotrysków, a w rozmowie z innymi facetami nicującymi ich temat nie jestem wdzięcznym partnerem.
 
Korzyść z niespodziewanej obecności Drągala i braku dostawy z Leroy Merlin była taka, że Drągal miał trochę czasu, żeby wyrąbać dwie dziury w betonie. Piłą naciął dwa kwadraty i wykuł otwory natykając się pod betonem na duże otoczaki. Wszystko zrobił mniej więcej w takim czasie jak ileś dni temu ja, kiedy udało mi się nadgryźć ten beton na głębokość 1-2 cm i to tylko przy próbach z jedną dziurą. Nie zauważyłem przy tym u Drągala żadnych oznak zmęczenia ani jakichkolwiek symptomów wtórnego objawu Raynauda. Po prostu przyszedł, wykuł i poszedł.
Do wieczora miałem więc co robić. Oczyściłem dziury z betonu i otoczaków i wybrałem z nich mnóstwo piachu, żeby dostać się do ziemi. Czysty piasek woziłem na plandekę (od jakiegoś czasu zbieram go z różnych miejsc i tam gromadzę, bo w wiejskim gospodarstwie na pewno się przyda), a zanieczyszczony woziłem na górkę. Do ziemi się nie dokopałem, bo po 60 cm natknąłem się na warstwę gliny twardej prawie jak beton, więc oczywiście dałem sobie spokój. Ale i tak byłem zadowolony, bo każda dziura zmieściła 5 taczek ziemi, więc przyszłe chabazie powinny mieć komfort życia. Na pozostałym przy murze betonie uformowałem 10. cm warstwę ziemi dla przyszłej trawki lub barwinka. Żona zadecyduje, ale to coś powinno być zadowolone tak z Żony, jak i z grubości ziemi.  
 
Od jakiegoś czasu staram się w ciągu dnia dywersyfikować wysiłek i dawać naprzemiennie pracę różnym mięśniom tak, żeby te drugie w międzyczasie trochę odpoczęły. Stąd równolegle grabiłem liście pod orzechem, likwidowałem krecie górki i wszystko wywoziłem w upatrzone miejsce. Znowu zrobiło się tego z 6 taczek, a dzień dodatkowo przez to stał się takim taczkowym.
 
Prawie dzisiaj nic nie ubijałem, więc wieczorem byłem w niezłej formie. Ale za to Żona błyskawicznie padła. Zaczęliśmy oglądać 8. odcinek The Crown, gdy po jakichś 10. minutach oglądania usłyszałem pierwszy cichy i głęboki oddech Żony.
Kiedyś usiłowałem kopać się z koniem, to znaczy nie z Żoną, tylko z jej łóżkowymi symptomami oznaczającymi zapadanie w sen.
- Zasypiasz!... - mówiłem w takich razach dość brutalnie.
- Nie, nie! - Oglądam! - broniła się Żona.
Poprawiała pozycję, mościła się od nowa, żeby odpędzić sen. 
- Zasypiasz! - powtarzałem za chwilę nadal brutalnie, tylko bardziej zjadliwie.
- Nie, nie! - Oglądam! - Żona szła w zaparte. Znowu się mościła.
- Zasypiasz! - znowu po jakimś czasie interweniowałem. - Do końca jest jakieś 15 minut, to może ułóż się bardziej stromo...
Żona karnie się poprawiała, ale za parę minut ponownie zasypiała. Wtedy już dawałem sobie spokój. Oglądałem do końca sam, wiedząc co będzie za chwilę, gdy wyłączę telewizor, i dusząc się ze śmiechu na samą myśl.
Gdy tylko rozlegał się charakterystyczny dźwięk wyłączania, 100 na 100  Żona zawsze odgrywała, oczywiście w sposób nieuświadomiony, scenkę z trzeźwym, co najbardziej mnie rozśmieszało po jej wcześniejszym zasypianiu, monologiem:
- Co?!  -  Już koniec? - Zasnęłam?... - No, widzisz! - A tak chciałam obejrzeć! - Ale to przez...
I tu padały wyjaśnienia dotyczące albo ciężkiego dnia, albo jakichś bieżących, nietypowych zdarzeń, albo jej stanu psycho-fizycznego.
Od jakiegoś czasu wziąłem się na sposób i gdy tylko słyszę u Żony pierwsze oznaki zasypiania, brutalnie i bez słowa wyłączam telewizor, co natychmiast ją budzi, i przechodzę od razu do ofensywy, zanim Żona zacznie mnie rozśmieszać.
- Jutro skończymy oglądać, nie ma problemu.
- Ale nie jest ci przykro?
Więc ją uspokajam, że nie, bo niby z jakiego powodu miałoby mi być przykro? Gdyby taki numer odstawiła w kinie, to co innego.
- Ale pewną część będziesz musiał oglądać od nowa, to dasz radę?...
- Dam. - Chętnie obejrzę jeszcze raz.
Mówię prawdę, bo jeśli coś oglądamy i jesteśmy z jakichś względów do tego oglądania przekonani, to nadal stanowi to dla mnie przyjemność. A tu, w The Crown, nie dość że przedstawione są fakty historyczne, które toczyły się w zasadzie równolegle z moim życiem, to pokazane jest to całe angielskie nadęcie związane z monarchią, tradycją i angielskim stylem bycia. I wcale nie mówię o tym krytykując, naigrywając się lub naśmiewając, chociaż pewne sztywne, teatralne zachowania, przepisy, konwenanse, rytuały i ich bezwzględne i drobiazgowe hołubienie na to by zasługiwały. Wszystko to oczywiście w serialu byłoby psu na budę, gdyby nie świetna gra aktorska i bardzo dobrze zarysowane postacie. No, ale Anglicy to potrafią.
Więc Żona całkowicie uspokojona szczelnie zawija się w swoim kołdrowym kokonie i zasypia.
No bo kto widział oglądanie hipnotyzującego obrazu z telewizora w łóżku, pod ciepłą kołderką przy panującym wokół mniejszym lub większym mroku. Każdy by usnął. A The Crown nie zając,...
 
Mnie też się zdarzało, że czasami przy oglądaniu sam zapadałem w sen na skutek zdradliwych, wcześniej opisanych warunków. Prawie zawsze jednak wiązało się to ze zdradą, jaką był fakt, że leżeliśmy obok siebie i trzymaliśmy się za rękę. Bo tak miło, kojąco i bezpiecznie. I nawet nie wiedzieć kiedy, albo zasypiało jedno, albo drugie i oglądania nie było. Teraz już pamiętając o tym, kiedy nagle "odkrywamy", że od dawna bezwiednie trzymamy się za rękę, potrafimy się ocknąć przed nieodwracalnym krytycznym momentem, rąk się pozbyć, czasami gwałtownie, żeby nadal nie kusiło i udaje się wszystko obejrzeć do końca. A czasami świadomie ustalamy, że ten zdradziecki stan potrwa tylko przez chwilę, a potem ręce precz!
 
PIĄTEK (19.03)
No i dzisiaj Leroy Merlin przyjechał.
 
W osobie bardzo sympatycznego młodego kierowcy. Z twarzy bił intelekt, poczucie humoru i kultura. Był bez maski, co nam się jeszcze bardziej spodobało. Więc przy okazji trzeba było pogadać, zwłaszcza gdy wzdragał się długo przed przyjęciem napiwku. 
- Wiem, jaka to jest praca, bo sam podobnie przez dwa lata pracowałem, jak pana nie było jeszcze na świecie.
To jest mój stały tekst, gdy wszelcy kurierzy bronią się przed przyjęciem napiwku. Wtedy lody topnieją. Ten nasz bronił się stosunkowo długo uczciwie tłumacząc, że on tę pracę lubi, że jest bardzo dobra, bo przedtem Byłem kierowcą międzynarodowym, ale żona powiedziała, żebym ją rzucił.
Z dalszej rozmowy wywnioskowałem inteligentnie  i dyskretnie, że nie żonę, tylko tę międzynarodową pracę, skoro z żoną zamieszkali na nowym osiedlu w Metropolii. Na moje dociekanie, po którym wyraźnie w pierwszym momencie uważał, że to jest chyba zbyteczne, aby tłumaczył nam, mieszkającym w Wakacyjnej Wsi, tak daleko od Metropolii Bo dla mnie to była cała wyprawa, 60 km. Zwykle jeżdżę w promieniu 10 km od Leroy Merlin, gdzie oni mieszkają, bo i tak nic nam to nie powie.
Ale podanie mu przeze mnie kilku nazw ulic z jego osiedla otworzyło dalsze możliwości rozmowy na ten temat.
Młody człowiek bez żadnego problemu, a przede wszystkim nie dając nam w żadnym momencie odczuć, że jest jakiś problem, cały towar rozładował, a niektóre, co wrażliwsze lub cięższe elementy (emelenty) wniósł do Małego Gospodarczego. A było tego od cholery.
Gdy odjechał, mogłem spokojnie resztę rozpakować, posegregować i pochować. 
I pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa, bo upłynęły, ku naszej zgrozie, kolejne dwa tygodnie. Po drodze, w Powiecie, udało się ustrzelić Magika i wręczyć mu książkę - instrukcję Terenowego. Po włosku.
- Każdy język, tylko nie ten. - jęknął.
Ale coś w niej znalazł i jak zwykle pożegnał się z nami bez empatii, uśmiechu i innych ludzkich odruchów słowami Dam znać.
 
Do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa z bardzo daleka przyjechała jedna z trzech córek z mężem. Z terenów nam bliskich z okresu, gdy mieszkaliśmy w Naszym Miasteczku. Więc było o czym porozmawiać. W rozmowie często, raczej nie zdając sobie z tego sprawy, Sąsiadka Realistka mówiąc o nas używała słowa Sąsiedzi. Sąsiad Filozof robi to samo i zawsze niezmiennie to rejestruję i mi się podoba. Co z tego, że minął rok (z 14. na 15. marca była nasza ostatnia noc w Naszej Wsi), jak się "od nich" wyprowadziliśmy. Oni też nadal są naszymi sąsiadami.
 
Po powrocie do domu rozmawialiśmy z Zaprzyjaźnioną Szkołą. 
Trwają jeszcze na oświatowym posterunku, my już nie, ale i tak nadal świetnie się rozumieliśmy. Twierdzili jednak, że za rok zlikwidują szkołę dzienną, dotowaną, bo jej prowadzenie staje się już bez sensu. Zbyt duży stres, dyskomfort przy ujemnym bilansie finansowym i roszczeniowej postawie słuchaczy i nauczycieli. Za to utrzymają zaoczną, niedotowaną, która bardzo dobrze funkcjonuje, mimo że nie wisi na państwowym garnuszku.
Poinformowali nas, co napełniło nas smutkiem, że nasza wspólna koleżanka ze Stolicy, po blisko trzydziestoletniej działalności złożyła wniosek o likwidację swojej szkoły. Precyzyjna polityka PISu odnosi sukcesy.
W sprawach prywatnych niby nic takiego się nie dzieje, ale ponieważ oni akurat przejmują cię koronawirusem, to zawiesili wszelkie kontakty, nawet te służbowe, a to niestety wpływa na ich psychikę. I oni i my bardzo chcielibyśmy się spotkać na jakimś neutralnym gruncie, najlepiej z dwoma noclegami, ale z różnych powodów i ich, i naszych jest to niemożliwe. Może w maju?...
 
Wieczorem postanowiliśmy obejrzeć dwa odcinki The Crown - 8. i 9. I się udało. "Nadal" życie królowej nie było łatwe i proste. Przy czym określenia te są eufemistyczne.
 
SOBOTA (20.03)
No i dzisiaj, zdaje się, jest pierwszy dzień astronomicznej wiosny.
 
Wyjątkowo w sobotę na popołudnie zapowiedział się Cykliniarz Anglik do olejowania pobejcowanych podłóg w dolnym apartamencie. Potem się okazało, że w tym celu przyjedzie Drągal, a potem nikt nie przyjechał.
 
Do południa dzwoniłem do Szkoły. Odpowiedział mi monotonny powtarzający się sygnał nieodebrania.
Nie wiedziałem, czy dlatego że Najlepsza Sekretarka w UE jest nadal chora i sekretariat jest nieczynny, czy z powodu wprowadzenia od dzisiaj zaostrzonych durnowatych przepisów niszczących powoli i skutecznie gospodarkę, czy też z obu powodów naraz. Nie dociekałem sam widząc niestosowność takiego kroku.
Ale po raz kolejny, dzisiaj szczególnie mocno, uzmysłowiłem sobie, że w takich "pandemicznych" warunkach nie podołałbym prowadzeniu Szkoły tak ze względów organizacyjnych, jak i mojego stanu psychicznego. To by mnie chyba spaliło.

W całej tej sobotniej aurze  postanowiliśmy zrobić sobie taką mini wycieczkę po kawałku Pięknej Doliny. Pretekstem była ziemia. Poza tym nie było po co siedzieć w domu, skoro z naszego jedynego kranu przestała ciec woda. Żona wyczytała na stronach ZUK, że jest awaria i że woda wróci ok. 15.00 - 16.00.
Ledwo ruszyliśmy, zadzwonił Gruzin z pytaniem, czy nie wiemy, co stało się z wodą. No i była okazja, aby po sąsiedzku zaszpanować i podzielić się wiedzą, bo do tej pory to my zawsze w podobnych przypadkach dzwoniliśmy do niego, jako do tubylczej osoby wszystko wiedzącej, co dzieje się w Wakacyjnej Wsi i w Pięknej Dolinie.
Gdy Gruzin dowiedział się, że w tej awarii macza palce ZUK zaczął w swoim stylu:
- To ja do nich zadzwonię, mam tam kolegę, bo te skurwysyny...
 
Góra ziemi uformowana blisko rok temu za Dużym Gospodarczym (dwie wywrotki) w zasadzie już zniknęła, a wiem, że ziemia będzie jeszcze potrzebna. A jak posadzimy brzozową aleję, nie będzie już w to miejsce dojazdu. Skoro nabrało ono już takiego ziemnego wyglądu, ostatecznie nie najgorszego, ale też nie specjalnie urokliwego, to szkoda byłoby kolejnego, aby takiego charakteru nabrało. Zresztą byłby problem ze znalezieniem takiego nowego miejsca.
Pana od ziemi nie było, ale telefonicznie ustaliliśmy, że nadal ziemię ma i że przywiezie. A potem zrobiliśmy sobie taką przejażdżkę po miejscach dobrze nam znanych, w których byliśmy wielokrotnie. I co z tego, skoro za każdym razem potrafią nam poprawić nastrój i naładować choć trochę akumulatory.

Po południu pan z sąsiedniej wsi przywiózł kubik suchego dębu, ale czterdziestki. Trzydziestka, której 2 metry od niego wziąłem, się skończyła. Czterdziestka nie stanie się moim ulubionym wymiarem, bo ciężkie to strasznie i przy rąbaniu jeszcze cięższe. A poza tym potem trzeba to nanosić. 
Nie mieliśmy jednak wyboru. Może jakoś dotrwamy do okresu, kiedy nie trzeba będzie grzać.

Wieczorem znowu obejrzeliśmy dwa odcinki The Crown - 10., ostatni z sezonu pierwszego i 1. z drugiego. Nadal wciąga. Na tyle, że Żona zaproponowała kolejny, ale się zaparłem, że bez przesady.
 
NIEDZIELA (21.03)
No i dzisiaj, zdaje się, jest pierwszy dzień kalendarzowej wiosny.  

Może na tę okoliczność ni z gruchy, ni z pietruchy przyjechał Drągal i pierwszy raz poolejował podłogę. I przy okazji pomógł nam wyjaśnić, skąd się bierze taki drobny pyłek wokół grzewczej rury w sypialni i wyraźny smrodek. 
Żonę od kilku dni w nocy bolała głowa i dopiero, jak smrodek stał się wyraźnie wyczuwalny przestaliśmy palić w dolnej kozie do późnego wieczoru, żeby potem móc sypialnię porządnie wywietrzyć i spokojnie spać. Ale sytuacja się wyraźnie pogarszała.
Okazało się, że na kolanku taka okrągła klapka, wygięta i dopasowana swoim profilem do reszty rury, żeby stanowić z nią całość, w dwóch miejscach przepuszcza i stąd ten smrodek i pył. Drągal poradził, żeby ją od rury odkręcić i w imadle nadać jej na czuja trochę inny profil, żeby lepiej do rury przylegała.
Pod bożym strachem dokręcając coraz mocniej szczęki imadła to zrobiłem, a po dokręceniu z powrotem do rury i po rozpaleniu w kozie, okazało się, że jak ręką odjął. Można było palić pełną parą.

Nad ranem, gdy się trochę przebudziłem, nie wiedzieć skąd i jak, przyszła do mnie myśl i wyjaśnienie przyczyny awarii Terenowego. Otóż w ostatnich tygodniach woziłem w nim dwa razy po metrze suchego dębu. Za każdym razem nie wywalałem z niego drewna chcąc sobie zaoszczędzić pracy i jednego etapu załadowczego. Po prostu brałem z niego sukcesywnie bierwiona, a reszta nadal w nim leżała. 
Ostatnia partia musiała być jednak na tyle wilgotna, że w dzień przy ogrzewającym słońcu wilgoć z belek parowała, by nocą skraplać się na zimnych częściach auta, zwłaszcza tych bliskich zimnej blasze dachu, pod którym zmontowany był cały system z immobilizerem. Woda weszła w całą elektronikę i przy uruchomieniu zapłonu doszło do zwarcia i fajczenia się. Gdybym... Gdybym wiedział, to cały czas miałbym otwartą tylną klapę, której otwarcie nie powoduje włączania światła kabinowego i wyładowania akumulatora. Zresztą gdyby nawet, to chyba to światło dałoby się wyłączyć.
Jest problem i nie wiadomo, jak to będzie. Nawet nie mogę złośliwie wobec siebie powiedzieć Mądry Polak po szkodzie, bo nie wiem, czy ktokolwiek przewidziałby takie złośliwe działanie rzeczy martwych.

Dzisiaj całe popołudnie robiłem rozliczenie z Cykliniarzem Anglikiem starając się uporządkować quasi-stajnię Augiasza. Wyszło mi, że mu zapłaciliśmy na wyrost za prace, których de facto nie skończył według stosowanej przez niego metody To jest skończone, tylko pozostało...
Problem leży w tym, że tych  "tylko" jest bardzo dużo i że większość etapów i etapików nie jest pozamykana, bo tylko...
 
W trakcie tak długiego przebywania w domu Żona widocznie miała więcej czasu i możliwości, aby mi się przyglądać, bo w którymś momencie rzekła:
- Ciekawe, czy zatęsknię kiedyś za twoją białą koszulą?
Oboje się obśmialiśmy, bo przesłanie było oczywiste i dwutorowe. Po pierwsze tkwiła w nim myśl Nigdy bym nie pomyślała, że tak mogę myśleć, a po drugie była to jasna aluzja do mojego zapuszczenia się i chodzenia ciągle w tym samym zestawie o kolorze przykurzony szary. A trzeba wiedzieć, że zawsze, całymi latami Żona nienawidziła, jak przy różnych oficjalnych szkolnych sytuacjach lub prywatnych ubierałem garnitur, białą koszulę i krawat albo marynarkę i białą koszulę. A tu proszę.
Na kanwie tego motywu Żona wykorzystała moją obecność i podjęła jeszcze jeden temat. Mógłby on nosić tytuł Zmiana stylu życia. Nie pasowało jej to, i w pełni to rozumiem, że "zmuszona" jest przeze mnie iść spać o 19.00, bo ja muszę wstać o 05.00 i w związku z tym tak wczesne kończenie dnia z ewentualnym wczesnym oglądaniem jakiegoś filmu lub serialu musi się skończyć. Po czym wymyśliła jakiś karkołomny system, na zakładkę, oglądania poszczególnych odcinków The Crown. Ona późno wieczorem, gdy ja już bym spał, oglądałaby dany odcinek, który ja obejrzałbym następnego dnia, ale bardzo wczesnym wieczorem, żeby potem, późniejszym, oglądać już wspólnie kolejny odcinek, a od kolejnego dnia cykl by się powtarzał, czy jakoś tak, bo nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Wypada więc czekać, aż system zostanie przez Żonę wdrożony i patrzeć, co z tego bajzlu wyniknie.
Ale oboje się zgodziliśmy, że nasze życie znormalnieje pod każdym względem, również pod tym, gdy zamkniemy definitywnie remont.

Wieczorem obejrzeliśmy 2. i 3. odcinek The Crown, sezon drugi. Tym razem jeszcze wspólnie.
W trakcie zadzwonił Sąsiad Filozof. Nie dość, że raczej dzwoni rzadko, bo komunikujemy się z nimi za pomocą Sąsiadki Realistki, to dodatkowo pora była zaskakująca. Ale miał sensacyjne wieści o Szwedzie, więc musiał je nam przekazać. Bo komu?
 
PONIEDZIAŁEK (22.03)
No i dzisiaj z rana Cykliniarzowi Anglikowi udało się mnie rozbawić. 

Najpierw przyjechał Drągal, a za jakiś czas jego szef. Mówił jak zwykle niezwykle przekonująco. Że oni do końca tygodnia muszą skończyć dolne łazienki, dzisiaj zamkną górę (górny apartament - umowa mówiła o 29. stycznia tego roku), żeby już tam nie wracać, a do końca tygodnia skończą mieszkanie w Pięknym Miasteczku. Bawiło mnie to, bo gołym okiem niefachowca było widać, że jest to niemożliwe, czemu głośno dawałem wyraz. 
- Z całym szacunkiem i sympatią - mówiłem bez fałszu - ale ja w to nie wierzę.
Cykliniarz Anglik się żachnął, ale zaraz udobruchał, gdy Żona powiedziała, że ona wierzy.
Jego quasi-wiarygodne przyspieszenie wynikało z tego, że w piątek otrzymał przelewem połowę oczekiwanej sumy, jak zwykle jakoś tak policzonej, że nawet mnie było się w tym trudno odnaleźć, o czym telefonicznie go poinformowałem prosząc o spotkanie na dzisiaj, żeby dokładnie się rozliczyć i żeby każda strona wiedziała, na czym stoi. 
Ale dzisiaj stwierdził, że oni wymienione przez niego etapy skończą przecież do końca marca, wtedy i tak będą ostateczne rozliczenia, więc spotykać się nie ma po co. Czytaj, szkoda czasu, skoro jest robota.
W ogóle to zachowywał się tak, jakbyśmy bronili mu remontować u nas i rzucali mu kłody pod nogi od 19 listopada ubiegłego roku i nie istniało ileś podawanych przez niego terminów, z których z żadnego nigdy się nie wywiązywał. I z pełną powagą i swoją wiarygodnością stwierdził, że baterie i natryski do dwóch dolnych łazienek muszą już być Bo przecież w tym tygodniu kończymy! chwilę wcześniej się zdziwiwszy Nie ma?!
Nie daliśmy się ponieść nerwowej i lekko napiętej atmosferze, jaką wprowadził od samego początku i spokojnie zjedliśmy I Posiłek. A potem pojechaliśmy do Powiatu za sedesem, brakującą farbą do mieszkania w Pięknym Miasteczku, owymi bateriami i natryskami. 
Sprawa sedesu nie była zawiniona przez nas. Wybraliśmy go w Leroy Merlin i chodząc od działu do działu na kolejnych zakupowych wydrukach pilnowałem, żeby wszystkie pozycje z poprzednich były na tej ostatniej liście, a w końcu na ostatecznej. Na niej jednak było ponad 20 pozycji i sedes gdzieś zniknął, czego już nie zauważyłem. Oczywiście za niego nie zapłaciliśmy, ale też go nam nie dostarczono. I przez niego dzisiaj po kilka razy byliśmy w danym sklepie (w sumie w trzech) ciągle porównując ceny, wykonanie, a przede wszystkim żeby był w systemie warszawskim. Stąd najeździliśmy się sporo, ale to w Powiecie sama przyjemność. Z jednego końca miasta na drugi jedzie się 5 minut, a jeśli na światłach się zakorkuje lub nauka jazdy wykonuje manewr lewoskrętu, to 7.
I wszystko dla Cykliniarza Anglika kupiliśmy, żeby broń Boże nie miał przez nas opóźnień w pracach.
Na deser u zaprzyjaźnionego pana, u którego w naszej pięknodolinieckiej historii kupiliśmy ileś pralek, lodówek, zmywarek, czajników, patelni, itp., zamówiliśmy kolejną lodówkę. Może jeszcze kiedyś dojdzie zmywarka i pralka, wszystko do mieszkania w Pięknym Miasteczku, ale z tym musimy poczekać i zobaczyć, jak rozwinie się sytuacja w różnych jej aspektach, a przede wszystkim finansowym. 

Wracając wpadliśmy do zaprzyjaźnionej hurtowni. A ta się nam niespodziewanie znarowiła, stanęła okoniem i dodatkowo sztorcem. Jak zwał tak zwał, ale panowie, w tym kierownik, stwierdzili, że oni nie będą w stanie przygotować w workach, w każdym po 20 kg, kamienia (200 kg) i tłucznia (500 kg) na najbliższą sobotę, ani na kolejne, bo iluś pracowników jest na kwarantannie, więc nie mają aż takich mocy przerobowych (przypomnę, że wszystko to jest potrzebne na po świętach Krajowemu Gronu Szyderców, a raczej I Tak Jak Mówię, który będzie im stawiał taras).
Panowie trochę zmiękli, gdy zaproponowałem, że będę przyjeżdżał codziennie i z którymś z nich powoli i po trochu będziemy worki napełniać.
- A pan nie chciałby zawołać Edka, żeby to zrobił? - zapytali razem na trzy cztery.
- Jakiego Edka? - zdziwiłem się i jednocześnie wzruszyłem domyślając się kto zacz i jakiej jest profesji i proweniencji.
A wzruszyłem się, bo w Dzikości Serca "mieliśmy" dwóch takich Edków, co więcej, dwóch dokładnie Edków. Jeden z nich, Edek Główny, na swój sposób, za flaszkę lub kilka złotych był użyteczny i oczywiście namolno-upierdliwy. Często z Żoną, gdy wspominamy tamte czasy, zastanawiamy się, czy jeszcze żyją.
- No taki z sąsiedniej wsi. - Chodzi tutaj codziennie, zrzuca ludziom węgiel do piwnicy, rąbie drewno...
- A jak on wygląda? - zapytałem.
Chyba opacznie zrozumieli moje pytanie, bo wybuchnęli śmiechem. Przecież wiadomo, jak wygląda. Jak wszystkie takie Edki.
- No taki dość wysoki, z dużym brzuchem... - dalej się śmiali. 
- Wie pan, ja codziennie rano, jak jadę do pracy, widzę go na rynku. - poinformował mnie jeden z nich. - To mu powiem, żeby przyszedł, że jest robota.
- Ale, broń Boże, nie podawajcie mu panowie naszego adresu! - Żona gwałtownie zareagowała mając za sobą ciężkie przeprawy i doświadczenia z takimi Edkami w Metropolii, gdy mieszkaliśmy w Biszkopciku, i w Dzikości Serca. A jednocześnie natychmiast zabroniła mi jakiegokolwiek ładowania do worków.
- Ale skądże! - żachnęli się obaj. Że też ktoś ich mógł posądzać o taki brak rozumu i doświadczenia.

Umówiliśmy się na jutro. Wracając do Wakacyjnej Wsi musieliśmy przejechać przez rynek z racji jednokierunkowych ulic. Prawie w ostatniej chwili zobaczyłem, że na ławeczce siedzi dwóch facetów, a jeden z nich z opisanego wyglądu musi być naszym Edkiem. Dałem po hamulcach i zaparkowałem.
- Ale ja zostaję! - Żona natychmiast jasno określiła sytuację, żeby nie było nieporozumień. - Idź sam!
Gdy dotarłem do ławki, Edka nie było.
- A gdzie się podział Edek?! - zagadnąłem tego drugiego, starszego pana o kulach, który nagle został sam. Specjalnie zapytałem bez żadnego dzień dobry, obcesowo i z zaskoczenia ryzykując, że usłyszę Jaki Edek?! Odpierdol się! Ale w ten sposób, jeśli dobrze trafiłem, uwiarygadniałem się niesamowicie, jako osoba, która Edka zna i należy do elitarnego grona jego znajomych. Sprawę dodatkowo ułatwiał mój strój. Od jakiegoś czasu jeżdżę do Powiatu w obszarpanych, a ostatnio nawet w nowych dresach, ale już mocno na kolanach wyrobionych, poplamionych ziemią, w rozkłapanych czeskich butach roboczych pokrytych również ziemią, w kurtce w ziemistych plamach i w czapce a la Rusek, dodatkowo z zapuszczoną brodą. Wyjątek stanowią urzędy, do których szykuję się bardziej metropolialnie.
- Jak tak na was patrzyłam z samochodu, gdy staliście przed piekarnią i rozmawialiście, to specjalnej różnicy między tobą a nim nie widziałam. - skomentowała Żona, gdy po wszystkim wróciłem.

- A poszedł do sklepu. - pan o dwóch kulach wskazał piekarnię wcale niezdziwiony, bo wiadomo że każdy Edka zna i ma do niego interes.
Przy ladzie stał, wypisz, wymaluj, Edek. Dość wysoki, z brzuchem, o charakterystycznej twarzy co to niejedną butelkę widziała.
- Przepraszam. - tym razem zagadnąłem kulturalnie. - Czy pan Edek z sąsiedniej wsi?
-Tak. - popatrzył ma mnie z zainteresowaniem i z wypisanymi na twarzy resztkami inteligencji, której  spore pokłady mógł kiedyś posiadać.
- Mam do pana sprawę. - To ja poczekam na zewnątrz. - powiedziałem widząc, że kupuje bułkę.
Kiwnął tylko głową. 
- Tu w hurtowni - zacząłem pokazywać ręką, gdy wyszedł - zaraz za rogiem...
- Wiem gdzie.
- Trzeba załadować do worków kamień i tłuczeń. - w tej sytuacji przeszedłem od razu do sedna.
- Ile ton?
Natychmiast się zorientowałem, że widocznie u niego tona stanowi podstawową jednostkę do dalszego obliczania wynagrodzenia.
- 200 kg kamienia i 500 tłucznia.
- Zrobi się.
- A ile by pan chciał za to?
- A ile by pan dał? 
Widać było, że jest wytrawnym negocjatorem.
- 30 zł - odparłem.
- Mało...
- Ale jak pan będzie chciał za dużo, to będę musiał się wycofać.
- Niebieski banknot. - rzucił z lekkim uśmiechem.
- Dobra! - Stoi! - Stoi? - upewniłem się.
- Stoi. - odpowiedział.
- To niech pan idzie do hurtowni, a ja objadę rynek i zaraz tam przyjadę i się spotkamy.
Ruszył bez słowa.
Byłem przed nim. Kierownikowi dałem 50 zł, które szybko schował do szuflady. Nie musiałem mu tłumaczyć, żeby dał je Edkowi, gdy zakończy pracę.
A gdy Edek nadszedł, odjechałem, bo panowie zaczęli mu tłumaczyć co i jak. Ciekawe, czego się jutro dowiem, gdy zajrzę do hurtowni.
Wieczorem opowiedziałem całą historię Q-Zięciowi. Ubawił się setnie.
- Normalne Ranczo. - dodał. - Jak dzieci pójdą spać, muszę opowiedzieć Pasierbicy.

Po powrocie do domu, zaraz po II Posiłku, zabrałem się za bejcowanie listew przypodłogowych. Żeby ewentualnie nie dać żadnego pretekstu Cykliniarzowi Anglikowi, jak to my strasznie opóźniamy mu prace. I chyba się przy tym trochę zatrułem. Trudno, co zrobić...

A wieczorem wprowadziliśmy niejako w sposób naturalny, bo dzisiaj poniedziałek, dzień publikacji, nowy styl wieczornego życia. Żona zamknęła się w sypialni i oglądała The Crown, odcinek, który ja chyba będę musiał oglądać jutro wcześnie sam, żeby kolejny móc później oglądać razem. Według Żony zdaje się, że to miało być trochę odwrotnie, ale nie mam zamiaru wnikać i regulować serialowym ruchem. Wiadomo, że ten sztuczny system, oparty na dziwnym sterowaniu i regulacjach, prędzej czy później padnie. Jak komuna.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.57.

poniedziałek, 15 marca 2021

15.03.2021 - pn
Mam 70 lat i 102 dni.

WTOREK (09.03)
No i jak mogę nie mieć zaległości, skoro z blogowego życiorysu zostały mi wyrwane co najmniej dwa dni - ubiegła sobota i niedziela.

W piątek, 05.03, wstałem o 05.00 i od razu zrobiło mi się lepiej. Wszystko porannie zrobiłem i miałem sporo czasu dla siebie. A spałem "tylko" osiem godzin.
W nocy wielokrotnie budził mnie cisnący się natrętnie do głowy pomysł, jak zrobić balustradę tarasu. Ale specjalnie nie miałem mu tego za złe, pomysłowi oczywiście, bo według mnie okazał się bardzo dobry, a przede wszystkim umożliwiał wykonanie od A do Z tego dzieła na bazie moich umiejętności, środków i narzędzi.
Od rana na dole Cykliniarz Anglik bejcował podłogę w dolnym apartamencie, a później z Drągalem przygotowywali bojler i sedes do białego montażu. 
Z kolei Prąd Nie Woda, który od poniedziałku nie dawał znaku życia, a miał dać, telefonicznie został przeze mnie przywołany do tablicy. Okazało się, że zabieg, który miał mieć, został po raz piąty przeniesiony. Na 22. marca. Nie trzeba dodawać, że za każdym razem Prąd Nie Woda dezorganizuje sobie życie prywatne i służbowe, w tym nasze, i zawsze stawia się w szpitalu z torbą osobistych ciuchów i podręcznych rzeczy potrzebnych mu na czas pobytu. Nie chciałem go dodatkowo irytować i  doradzać, żeby torbę zapakował raz i jej nie wypakowywał, bo zaoszczędzi sobie czasu i nerwów. Na wszelki wypadek nie przyznawałem się też, że w myślach i na blogu mu to wykrakałem. W tej sytuacji umówiliśmy się na jego wizytę, nomen omen, u nas w środę, po naszym powrocie z Metropolii.
 
W ciągu dnia kolejny raz potwierdziło się powiedzenie, że plany sobie, a życie sobie.
Zadzwonił Nowy Dyrektor, z którym miałem się spotkać w poniedziałek w Szkole, co, oprócz spotkania z Księgową I, było głównym celem mojej obecności, i wyjaśnił, że niestety nie przyjedzie, bo żona ma COVID-19. Nasze prywatne spotkanie u nas, w Wakacyjnej Wsi, też musiał odwołać.
 
Dzisiaj kolejny raz wykorzystałem miernik laserowy, czyli dalmierz. Teraz pomiary długości, szerokości, głębokości i wysokości oraz powierzchni to sama przyjemność wynikająca też z tego, że nie trzeba specjalnie się schylać, rozwijać i zwijać taśmę uważając przy tym, żeby jej nie zniszczyć lub się w nią nie zaplątać nie robiąc również sobie przy okazji krzywdy. Stąd migusiem obmierzyłem pola powierzchni podłóg u gości i u nas, wycyklinowanych i pomalowanych przez Cykliniarza Anglika oraz długości położonych listew przypodłogowych. Wszystko, aby się z nim precyzyjnie rozliczyć.

Po południu pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Nieobecność w domu miała wynosić góra trzy godziny. Więc Żona, znana ze wszelakich eksperymentów kulinarno-biologicznych, postanowiła na ten czas wstawić do duchówki mięso, żeby się piekło. Zamiar był sensowny, bo po powrocie, za jakąś chwilę, mogliśmy mieć gotowy Posiłek II.
I mieliśmy. Tylko że przy wejściu do domu w nasze nozdrza uderzył charakterystyczny swąd spalonego mięsa i nie pomogło, że Żona przeczuwając najgorsze rzuciła się natychmiast do duchówki. Ale nie było tak źle. Jedząc należało tylko czarną zwęgloną zewnętrzną skorupę umiejętnie odrzucić i dobrać się do całkiem smacznego środka. Każdy kęs, wyrwany zębami całą ich mocą, żułem mniej więcej 15 minut, mlaskając przy tym i się zachwycając. A bo to było mało takich przypadkowych zdarzeń w kulinarnej historii ludzkości, które stanowiły milowy krok w zestawieniach smakowych? Do nich mogło przecież należeć i to.
Żona, zdruzgotana całą sytuacją, jednak najwyraźniej się nie poznała na takim moim traktowaniu kulinariów.
- Mógłbyś nie kpić tak ostentacyjnie?... - usłyszałem za którymś moim mlaśnięciem i zachwytem. 
 
Dzisiaj w bardzo specyficzny sposób znarowił się Terenowy. Pilot do niego odmówił posłuszeństwa. Przy naciskaniu dwóch przycisków Otwórz, Zamknij odpowiadała głucha cisza i brak charakterystycznego szczęknięcia centralnego zamka. Wymiana baterii w pilocie nic nie dała. Na szczęście przytomnie Terenowego centralnie nie zamykałem, więc swobodnie mogłem dostać się do środka, żeby wziąć trochę suchych bierwion.
 
(No niestety, nie mogę się oprzeć i muszę uczynić wtręt. Wiem, że być może jest to nieeleganckie, no ale nie mogę. Tak silna jest trauma i tak duża potrzeba odreagowania. Użyte przed chwilą słowo wziąć trąciło wspomnienia.
Q-Gospodyni uważała, między innymi, że mówi bardzo gramatycznie i nie popełnia błędów, co nie przeszkadzało jej za każdym razem mówić Wziąść. Ponieważ była podatna na tresurę, zwłaszcza ze strony mężczyzn, a ja się do takiej roli ze swoimi inklinacjami wojskowo-policyjnymi świetnie nadawałem, więc za każdym razem ją poprawiałem wymawiając ten bezokolicznik głośno, powoli i wyraźnie Wziąć! To zupełnie nic nie dawało, może tylko tyle, że za pięćdziesiątym lub setnym razem cisnęła mi się na usta modyfikacja uwagi w postaci Wziąć!... Kurwa! Do końca <trzy lata!> nie dałem za wygraną i do końca niczego nie wskórałem. 
Czasami jednak były momenty drobnego postępu. Na jej kolejne Wziąść przyszpilałem ją wzrokiem na tyle, że się koncentrowała na swój specyficzny sposób i mówiłem Wzią...? , a ona po chwili kończyła Wziąś. No to było najgorsze. Tu już kurwa! w mojej głowie nie wystarczała, żeby zapobiec mojemu wybuchowi i musiałem sobie w niej powiedzieć No, kurwa! Ja pierdolę!
Nie wspomnę o takich pospolitych smaczkach, jak włanczać, ale nie wiem, skąd jej się wziął Wyjechałam na asfald lub Zdjęłam kabsel. Zwłaszcza tego ostatniego słowa zawsze się wypierała i szła w zaparte Przecież ja tak nie mówię!.
Niechby mówiła, jak chce. Nic mi do tego. Na przykład Sąsiadka Realistka mówi swoim specyficznym językiem i zupełnie nam to nie przeszkadza. Co więcej, gdyby nagle zaczęła mówić literacko, byłby to duży zgrzyt i tylko by w naszych oczach na tym straciła. Ale ona ma zdrowy stosunek do ludzi i nie przyjdzie jej do głowy kimś gardzić. A Q-Gospodyni kryła się z tym, ale czasami przy swojej inteligencji nie dawała rady i wygłaszała o kimś swoje opinie. Było to wstrząsające.
To tyle wtrętu. Musiałem! Widocznie tak mocno i specyficznie zalazła nam za skórę. Oddzielnym wątkiem, którego tutaj nie rozwinę, jest odpowiedź na pytanie No to kto wam kazał tyle się z nią męczyć?! I dlaczego?!).

Wracając do Terenowego.
Cykliniarz Anglik wziął pilota i jadąc do Powiatu zawiózł go do takiego magika, który dorabia klucze samochodowe, naprawia piloty, rozkodowuje i koduje je na nowo, włamuje się do zamkniętych aut i do ich komputerów, słowem taki, co to Ostrzy noże i nożyczki, krawaty wiąże, usuwa ciążę.
Magik stwierdził, że pilot jest w porządku, więc będzie musiał przyjechać do Terenowego. Bo ten odpala na jakieś 10 sekund, po czym silnik gaśnie, bo immobilizer wyłącza jego zapłon. Coś się porobiło z elektronicznym kodem zapisanym w elektronicznej pamięci.
A kiedy Magik się pojawi, to nie wiadomo, bo to przecież Powiatowstwo.

Wieczorem zrobiliśmy nakładkę na ostatnim, siódmym odcinku, Gambitu Królowej.
Nakładka polegała na tym, że ja z przyjemnością obejrzałem jeszcze raz cały odcinek, a Żona dołączyła w stosownym momencie. A na deser obejrzeliśmy dokument z wypowiedziami twórców serialu pokazujący różne aspekty jego realizacji.
 
W sobotę, 06.03, znowu wstałem o 05.00.
Był czas na wszystko, co zazwyczaj, i na spokojne przygotowanie się do wyjazdu.
Krajowe Grono Szyderców przywiozło nam dzieci do Nie Naszego Mieszkania, co znacznie ułatwiło sprawę. Bo pierwotne plany zakładały, że my je odbierzemy od nich po drodze. Był więc czas na wypakowanie Berty i pozostałego bagażu i zwolnienie miejsca na foteliki, bo musieliśmy jechać na zakupy, mimo że robienie zakupów z Q-Wnukami nie jest sprawą prostą. Ale nie mieliśmy wyjścia.
- To życzę wszystkiego najlepszego i powodzenia. - odezwał się na pożegnanie Q-Zięć, gdy się zorientował przy rozstaniu, że mamy zamiar zachować się jak kamikadze. 
Ale nie było tak źle. Dzieci specjalnie nie wymuszały niczego. Dla Ofelii kupiliśmy książeczki, a dla Q-Wnuka piłkę, bo ta w Wakacyjnej Wsi jest mocno wyeksploatowana i jej pompowanie starcza może na 5 minut.
No i przez tę piłkę nie miałem życia. Bo najpierw Q-Wnuk zaczął co chwilę pytać A kiedy pojedziemy do Nie Naszego Mieszkania?, a jak już w nim był, to zaczął regularnie A kiedy pójdziemy na boisko, żeby zagrać w piłkę? Co z tego, że pogoda zrobiła się taka, że Pieska by nie wyrzucił i że, jak się okazało, nie mam żadnych butów zmiennych nadających się do boiskowego niszczenia. Wszystkie są gdzieś w workach w którymś z Gospodarczych.
- Trzeba było przewidzieć taką sytuację. - odezwała się Żona strasznie cwaniacko, mądrze i irytująco.
Więc się najpierw zaparłem, że nie pójdę, bo te buty, moje ukochane sztyblety, które mam na nogach są jedynymi nadającymi się jeszcze do miasta i że są dorobkiem całego mojego życia i długo, a może wcale, mnie nie będzie stać na nowe, potem pod naciskiem Q-Wnuka podjąłem decyzję, że owszem pójdę, ale zabiorę ze sobą kapcie i będę grał w nich, by w końcu pod naciskiem Żony Czyś ty zwariował?! Jeszcze sobie nogę zwichniesz albo złamiesz i tylko tego nam potrzeba! wytłumaczyć sobie, że piłka jest niedopompowana, więc miękkawa, a ja nie będę kopał ze szpica, więc może buty posłużą mi jeszcze z kilka lat. I poszliśmy.  

Boisko, tartanowe, przeznaczone do gry w kosza, siatkówkę i szczypiorniaka, widoczne z okien Nie Naszego Mieszkania, należy do pobliskiej szkoły podstawowej i wchodzi w skład takiego kompleksu sportowego z większym do gry w nożną, wszystko wybudowane w ramach szczytnego programu  Orlik w każdej gminie. Szczytność szczytnością, ale wiadomo, że jak będzie eksploatowane, to się szybciej zniszczy. Stąd jest ogrodzone jako teren szkolny i stałoby w większości tygodnia puste nieudostępnione okolicznym mieszkańcom. Ale...
Bo pomijając soboty i niedziele, kiedy nie ma lekcji, wiadomo że jego zajętość, nawet przy wielu klasach, jest mała, skoro w programie Ministerstwo Edukacji przewiduje tylko godzinę, może dwie wuefu tygodniowo, bo przecież trzeba gdzieś wcisnąć trzy godziny religii i nie przesadzić przy tym z ogólną tygodniową liczbą zajęć mając na względzie dobro dziecka, jego komfort pracy i predyspozycje psycho-fizyczne wynikające ze stałego rozwoju młodego organizmu.
Wiem, o czym mówię, to znaczy o pustym boisku i o przewadze tygodniowej liczby godzin religii nad dowolnym innym przedmiotem.
Więc kompleks stałby pusty, ale nie stoi i tętni życiem, bo Polak potrafi. 
W jednym miejscu ogrodzenia "wyrąbana" jest duża dziura, przez którą łatwo przejść. Nawet matki z wózkami i małymi dziećmi potrafią się przedostać na plac zabaw stanowiący część kompleksu, mimo że muszą przekroczyć dość wysoki betonowy próg pozostały po "wyrąbaniu" metalowych sztachet. 
Dziura ta istnieje od zawsze, to znaczy na pewno od prawie pięciu lat, czyli od czasu jak zaczęliśmy pomieszkiwać w Nie Naszym Mieszkaniu. Przez ten okres zaobserwowałem, że jej losy nie były specjalnie skomplikowane. Co prawda nie wiem, w jakich dramatycznych okolicznościach dziura stała się dziurą, ale od tamtego nieznanego mi momentu, nic specjalnego się nie działo. Od czasu do czasu pojawiała się tylko na niej taka policyjna, czerwono-biała taśma, zawieszana widocznie przez woźnego szkoły, o której wiadomo, że byle dziecko, żądne towarzystwa kolegów i wspólnego ganiania za piłką, jest w stanie ją zerwać. Tak się i też stawało, bo następnego dnia po taśmie nie było śladu, co tylko dobrze świadczyło o dzieciach, bo nie dość że taśmę zerwali, to jeszcze jej byle gdzie nie porzucili, tylko sprzątnęli, nomen omen.
Raz tylko doszło do odstępstwa od tej pozorowanej zabawy w Ciu Ciu babkę. Któregoś ranka przyjechała ekipa fachowców, zapewne zewnętrzna, zamówiona przez szkołę, z materiałami i sprzętem i w dziurę wspawali metalowe pręty. Ale ich już nie pomalowali na zielony kolor, żeby pasowało do reszty ogrodzenia, bo po co? Doskonale wiedzieli, jako Polacy przecież, co będzie. A może byli nawet w zmowie z tym kimś, jakimś mieszkańcem z pobliskich bloków, ślusarzem zapewne, a może wśród nich był właśnie tenże w charakterze V kolumny albo konia trojańskiego, bo nie malowali, żeby ułatwić zlokalizowanie temu komuś miejsca ich spawania. 
Tak czy owak następnego dnia dziura ponownie stała się dziurą. Widocznie ktoś, powiedzmy mieszkaniec pobliskiego bloku, pręty pięknie wyciął i je sprzątnął, nomen omen, być może oddając je na złom albo wykorzystując na swojej działce. Przy obecnym rozwoju technologii sprawę mógł mieć ułatwioną, bo co to za problem zakraść się po nocy z akumulatorową gumówką. Dawniej musiałby ciągnąć z okna ze swojego mieszkania kabel wystawiając się w ten sposób na świecznik i narażając się na zakablowanie przez jakiegoś nieruchawego wrednego dziada, sąsiada, któremu dodatkowo przeszkadzały radosne okrzyki dzieci dolatujące z boiska.
Ponownych prób zaspawania już nie było. Widocznie szkoła wyczerpała w tym zakresie swój budżet, a na zamontowanie kamer jej nie stać, bo muszą się znaleźć pieniądze dla księży i/lub katechetów/-ek. Więc może to i dobrze, że jest tyle religii w szkole...
Na przestrzeni tego czasu zauważyłem po prostej analizie, że dyrektorka szkoły (musi to być dyrektorka, to oczywiste) musi być osobą mądrą wyznającą zasadę nie kopania się z koniem. Żeby być w porządku względem siebie i wobec zwierzchników zrobiła, co mogła, a potem sytuację usankcjonowała. Bo nigdy, w trakcie radosnych zabaw dzieci, nie pojawiła się straż miejska z zamiarem ich przepędzenia (w razie takiej sytuacji mogłoby dojść do zbędnej eskalacji problemu i do linczu, na przykład, dokonanego na służbistach przez okoliczne matki, co byłoby najskuteczniejsze) i w którymś momencie pojawiły się tablice Przebywanie na terenie szkoły poza godzinami jej pracy odbywa się na własną odpowiedzialność.
Dzisiaj zaś, przełażąc z Q-Wnukiem przez dziurę, zauważyłem kolejną, ciekawą i na czasie formę usankcjonowania. Na kartce przyklejonej do płotu obok dziury przeczytałem Korzystanie z terenu szkoły w czasie pandemii jest zabronione. Wiadomo, że byłoby lepiej siedzieć w domach, kisić się w maskach, a za chwilę niedorozwiniętym fizycznie, a co za tym idzie i psychicznie, młodym ludziom aplikować różne tabletki. Trudno, co zrobić. Rząd i Pan Prezes kazali i już.
Na boisku do nogi jednak tętniło życie, a obok, na placu zabaw, młode mamusie plotkowały mając na oku swoje pociechy. Nie pierwszy raz sprawdziło się powiedzenie Wilk syty i owca cała.
 
"Nasze", tartanowe boisko było całkowicie puste. 
Usiłowałem wytłumaczyć Q-Wnukowi mając na uwadze swoje zdrowie, że można grać na jedną bramkę. Ale jak można, skoro Q-Wnuk zawsze tyle razy widział, że się gra na dwie - na naszą i ich albo na moją i twoją.
Boisko nagle zrobiło się nad podziw obszerne, chociaż nadal było tym samym, co przed chwilą - tylko (!) do szczypiorniaka. Nie szafując siłami przegrałem 9:10. Sam Q-Wnuk przyzwyczajony na treningach do różnych profesjonalnych zachowań zapytał o przerwę na odpoczynek i poprosił mnie, żebym powiedział, kiedy będzie jej koniec. Może mi ta przerwa uratowała życie?
Ale i tak z prawdziwą przyjemnością o 20.00 położyłem się do łóżka. Resztą zajęła się Żona. Wiedziałem tylko, że na pewno będzie oglądanie bajek, ale niczego już nie zarejestrowałem.

W niedzielę, 07.03, już o 07.00, albo dopiero, zależy, jak na to patrzeć, słodkie dzieci przyszły do nas do  łóżka.
- Małe dzieci to są takie przytulanki. - Ofelia od razu wygłosiła głęboką myśl. 
Ewidentnie było coś na rzeczy. Ona przytuliła się do mnie a Q-Wnuk do babci i przez jakiś czas trwała niczym niezmącona cisza. A potem nastąpił dym prowokowany niby przeze mnie, a wiadomo że przez te żywe poręczne przytulanki, które aż się prosiły, w przenośni i w rzeczywistości, żeby je tam gdzieś niespodziewanie podszczypać, przydusić, pogilgotać.
Jak już wszyscy byli na nogach, Q-Wnuk nie odpuszczał.
- A dziadek, kiedy pójdziemy na boisko zagrać?
Wytłumaczyłem mu, widząc że przeżyłem, że po śniadaniu i że to będzie rewanż.
- A co to jest rewanż?...
Przegrywałem już 0:4, potem 2:6, ale rozmiary porażki udało mi się zmniejszyć przy bardzo dużych emocjach do 9:10.
Obaj wracaliśmy mokrzy.

Trochę po południu wpadło na godzinę Krajowe Grono Szyderców. Głównym tematem rozmowy był taras, który chcą sobie ustawić na swoim ogródku. A, pomijając nawet aspekt finansowy, który jest przecież trudno pominąć, zbudowanie takiego tarasu w mieście, i to dużym, nie jest wcale takie proste, jak by się mogło wydawać. Mimo że jest wykonawca (I Tak Jak Mówię polecony przez nas) i są materiały, prędzej czy później dostępne, to w przypadku Krajowego Grona Szyderców istnieje szereg innych problemów. A w zasadzie jeden. Nie da się poszczególnych elementów (emelentów) mających w przyszłości tworzyć taras w prosty sposób dostarczyć i złożyć wprost pod jego przyszły nos.
Na wsi sprawa jest prosta, przynajmniej u nas. Czy towar był przywieziony luzem, czy na palecie, czy został rozładowany ręcznie, czy paleciakiem albo HDSem, zawsze dostęp do miejsca składowania był łatwy, no i miejsca było do oporu. A w takim przymieszkalnym ogródku? Nic dziwnego, że dyskusja dotyczyła głównego pytania Jak to wszystko zorganizować, żeby transportem i rozładunkiem nie powiększać kosztów wykonania tarasu?
 
Po południu pojechaliśmy do Trzeźwo Na Życie Patrzącej i do Konfliktów Unikającego. Jazda z panem taksówkarzem była niezwykle ciekawa i pouczająca. Nie z racji jego stylu jazdy, ale raczej z powodu jego sposobu bycia i jego różnych opowieści, które były nam bliskie i z którymi się utożsamialiśmy. Wspólnym mianownikiem było Nie narzekajmy, tylko pracujmy i szukajmy rozwiązań. Jako absolwent Akademii Ekonomicznej po iluś latach dyrektorowania rzucił to wszystko w cholerę i stał się taksówkarzem jeżdżąc autem pożyczonym od kolegi. Obecnie ma flotę złożoną z kilkudziesięciu aut i zamiar stałego jej powiększania oraz zatrudnia iluś kierowców, których ceni, szanuje i dowartościowuje. A sam nadal zapierdala. I nie narzeka, że obecna "pandemiczna" sytuacja ich branżę wprowadziła w ciężką sytuację.
- Bo co to da? - Trzeba kombinować, jak przetrwać!
 
Konfliktów Unikający witał nas już z balkonu. Oczom swoim nie wierzyłem. Na sobie miał fartuszek. Widok był porażający, bo jeszcze w takiej roli i w takim stroju nigdy go nie widziałem, ale może dobrze zrobił, że pokazał się wcześniej, bo po pokonaniu czterech pięter mogłem w roztrzęsionych  myślach oswoić się z tym nowym wcieleniem i w przedpokoju witać się już w miarę normalnie.
Drugiego szoku doznałem, gdy ujrzałem córki Trzeźwo Na Życie Patrzącej. I Decego oczywiście. Pannice. Starsza, O Swoim Pokoju Marząca, lat 12, i młodsza, Nieszablonowo Myśląca, lat 10, przywitały nas bardzo poważnie. Dały się przytulić, jak dawniej, ale to już nie było przytulanie dzieciuchowate. Wyczuwałem u obu pewien dystans i raczej nie wynikał on z faktu, że wujka nie widziały tak długo. Bo rzeczywiście, nie byliśmy u nich w domu blisko dwa lata, a więc tyle czasu się nie widzieliśmy, ale żeby aż tak można było się zmienić?  Z dzieciuchów w osoby, które wyraźnie emanowały swoją płcią. 
Do tej pory przy każdej wizycie spokojnie ganiałem je po schodach, straszyłem, podszczypywałem przy piskach, wrzaskach i prowokacjach z jednej i z drugiej strony. A dzisiaj? Ani do głowy mi nie przychodziło. Swoją aurą, sztuczną dorosłością, często teatralnym sposobem bycia i nadmierną powagą wytwarzały specyficzny dystans, że gdybym usiłował go przełamać starymi metodami, naraziłbym się na śmieszność i politowanie. Raz tylko spróbowałem starego numeru i gdy poszedłem na górę do toalety, starałem się je nastraszyć. Drzwi do pokoju były otwarte, obie siedziały na dolnym łóżku i były przyklejone do smartfonów. Wychyliłem nagle głowę zza framugi i wrzasnąłem ŁAAA! O Swoim Pokoju Marząca w ogóle nie zareagowała, była ponad marnymi wygłupami wujka i nawet nie oderwała wzroku od ekranu, a Nieszablonowo Myśląca na chwilę podniosła wzrok i tylko lekko i grzecznie się uśmiechnęła na zasadzie No trudno, wujek jest gościem, więc skoro musi...
To był chyba ostatni raz moich wygłupów w tym domu. Zresztą już w trakcie tej wizyty było widać, że jej charakter, a więc tym bardziej i następnych, był i będzie inny. Zostałem zaproszony na górę, bo obie koniecznie chciały mi pokazać dwie świnki morskie i o nich opowiedzieć. Wysłuchałem wszystkiego ze szczegółami, a trzeba powiedzieć, że dziewczyny opowiadały interesująco, pełnymi zdaniami, nie dukały. Były po prostu partnerami do rozmów, dyskusji i ewentualnego niezgadzania się z opiniami wujka. Pełna bezkompromisowość. No i prezentowały szerokie tematyczne spektrum. 
A więc w rozmowie były oczywiście problemy dotyczące szkoły i zajęć pozaszkolnych opowiadane nie na zasadzie odwalenia, gdy dorosły pyta A jak w szkole?, a młody człowiek odpowiada Dobrze i trzeba z niego pomocniczymi pytaniami A jaki przedmiot najbardziej lubisz? (najczęściej słyszę mhmmm... nie wiem) albo z serii kolejnych dorosłych, jeszcze bardziej durnowatych, A jakichś kolegów/koleżanki masz?, skoro jest oczywiste, że musi mieć, wyciągać, co to dobrze oznacza, ale również dotyczące wakacji i wyjazdów, planów i marzeń, spraw dotyczących remontu pokoju i wspólnego w nim siostrzanego współistnienia oraz nawet pewnych akcentów filozoficznych. Przesiedziałem u nich z 40 minut. Na szczęście było już po obiedzie.
Nie mogłem się jednak oprzeć i O Swoim Pokoju Marzącej zadałem swoją nieśmiertelną zagadkę Ile to jest 2+2x2? Przez chwilę zastanawiała się teatralno-poważnie i odpowiedziała 6. Ale żeby tylko. Nieproszona, w swoim stylu, bo już się w nim zacząłem orientować, wyjaśniła mi, jaka jest kolejność działań i nie omieszkała zahaczyć o swój stosunek do matematyki w kontekście innych przedmiotów. I to był gwóźdź do trumny utwierdzający mnie w przekonaniu, że oto nadeszła nowa epoka i że od teraz muszę uważać, żeby się nie wygłupić zdając sobie sprawę, że natychmiast zostanę przyszpilony i każdy mój błąd w czymkolwiek, w czym O Swoim Pokoju Marząca się orientuje, zostanie mi brutalnie wytknięty.
Takie stare maleńkie. Masakra! Kiedy to się stało?!
Przypatrywałem im się wnikliwie w różnych momentach i nie mogłem dojść, jak to jest możliwe, że raz są podobne do matki, a raz do ojca. Ale z racji płci w większości widziałem jednak Trzeźwo Na Życie Patrzącą. Zwłaszcza O Swoim Pokoju Marząca w stylu bycia, sposobie wysławiania się była matką bis. 

Wspomniałem o obiedzie. 
Był iście królewski. Poczynając od wystroju a na menu kończąc. Gdzie teraz tak się je? Chyba w restauracjach? I może w domach z rozbudowanymi rodzinami nieobciążonymi remontami i wspólnym przebywaniem z fachowcami.
Przy stole zakrytym białym obrusem siedziało 7 osób. Obowiązywała pełna zastawa stołowa - talerze, miski, półmiski i salaterki, sztućce, kieliszki do wina, szklanki, sosjerki i miseczki deserowe.
Gospodarz, Konfliktów Unikający, wprowadzał w menu. A, jak się okazało, miał do tego pełne prawo.
Otóż w dni powszednie gotuje Trzeźwo Na Życie Patrząca, w niedzielę on. 
Nie wiem, jak Żona, ale ja zostałem zupełnie zaskoczony. A jeszcze bardziej, gdy zaczęliśmy jeść. Kaczka była pyszna. Co prawda i Żona, i Konfliktów Unikający dyskutowali nad nią i się zgadzali, że jest trochę "przeciągnięta", a przez to za bardzo wysuszona, ale moim zdaniem grubo przesadzali i trąciło mi to taką naukową akademicką dyskusją, z gruntu mi obcą jako prostemu człowiekowi i konsumentowi o niezbyt wybrednym guście, zwłaszcza że dodatki w postaci sosu z elementami (emelentami) rozmiękczonych jabłek i dodatkowo oddzielnie podanych miękkich jabłek w kawałkach powodowały, że omawiany mankament był dla mnie tym bardziej niewidoczny.
Do tego wszystkiego Konfliktów Unikający zaserwował pyszne puree ziemniaczane z masłem oczywiście, więc miałem okazję nafutrować się ziemniaczanymi komórkami korzystając niespiesznie z kilku dokładek. Całość była uzupełniona buraczkami. 
Na deser gospodarze zaserwowali lody waniliowe z posypką Mieszanka studencka, ale bez adwokata lub innego likieru, o który się dopytywałem.
- Dlaczego wcześniej nie powiedziałeś? - Byśmy kupili. - trochę zakłopotał się Konfliktów Unikający.
A czy ja jestem naprawdę aż tak bezczelny, żeby sugerować gospodarzom, czym mają przyjąć i uraczyć gości?
Ale nawet bez tego likieru całość była tak pyszna i dopracowana, że wybaczyłem Konfliktów Unikającemu brak likieru, jak również epatowanie fartuszkiem w pierwszej fazie wizyty.  .

Później, gdy pannice wraz z Decym zaszyły się na górze, była okazja porozmawiać o różnych życiowych komplikacjach. Rozmowa zeszła na temat wcale nie prostych, zdawałoby się, układów w trójkącie Trzeźwo Na Życie Patrząca - Decy - Konfliktów Unikający. Ogólnie można by powiedzieć, że relacje są nawet wzorcowe, gdyby nie... No właśnie, gdyby nie co? 
A w listopadzie minie 8 lat, jak Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający są ze sobą razem. Ta liczba zrobiła na wszystkich wrażenie.
Ponieważ ostatnio Konfliktów Unikający widział się z Kolegą Inżynierem(!) (byli już szwagrowie), to siłą rzeczy rozmowa zeszła na sprawy związane z tym ostatnim i jego byłą już żoną, Skrycie Wkurwioną. No, tam dzieje się i owszem. Może coś kiedyś na ten temat napiszę, ale teraz nie mam żadnego mandatu.

Do Nie Naszego Mieszkania również wróciliśmy taksówką. Poprosiłem pana, żeby naliczył sobie spory napiwek.
- A skąd taka hojność? - zapytał z uśmiechem.
- A bo wiemy, jak ta branża ma ciężko w ostatnich czasach. - odparliśmy z Żoną.
Krótko chciał to skomentować, ale przecież wysiadaliśmy.
 
W poniedziałek, 08.03, od rana byłem w Szkole. Dość szybko wyrobiłem się ze swoimi sprawami, a ponieważ Nowy Dyrektor był na kwarantannie i odwołał spotkanie, zrobiło się czasowe okienko, więc z Żoną umówiłem się w Castoramie.
Najpierw młode dziewczę zirytowało mnie przy wejściu swoim słodkim głosikiem Zapraszam do dezynfekcji rąk, a na moje kłamliwe Mam uczulenie niezrażone natychmiast dodało To zapraszam po jednorazowe rękawiczki, co tylko spowodowało, że ją niegrzecznie i bezceremonialnie ominąłem i wszedłem do środka, a za chwilę zrobiło to samo castoramowe eldorado, które w sferze ogrodzeń, płotków i tym podobnych akcesoriów okazało się rzadkim, nomen omen, badziewiem i mamucim wypierdkiem. 
Zniesmaczonemu więc mężowi Żona postarała się poprawić nastrój i zasugerowała, aby pójść do Wielkiej Galerii i Kupić ci wreszcie dresy, bo nie mogę na ciebie patrzeć. Dresy były idealne, więc kupiliśmy dwie pary. Ale okazało się, że jeśli kupimy coś trzeciego, dowolnego, to na wszystko dostaniemy 20% rabatu. To zachciało mi się skarpet, bo powoli mi wychodzą. Ale takich zwykłych i zwyczajnych nie było. Same płytkie, poniżej kostki. Nie wiadomo dla kogo, bo dla mnie to na pewno nie. Zmuszony więc zostałem do zakupu dwóch par niby takich zwykłych i zwyczajnych, ale miały jakiś okropny, moderny wzorek, który w moim przypadku nadawał się tylko na wieś i to do ukrycia w czeskich roboczych butach.
A potem, będąc na fali, uzmysłowiłem Żonie, że w zasadzie to te moje jedyne dżinsy zaczynają rozjeżdżać się w szwach i że coś z tym trzeba zrobić. Żona nie dała się zaskoczyć i miała już gotową odpowiedź w postaci kolejnego sklepu, o którym wiedziała, nie wiadomo skąd, że tam może być coś dla mnie. O mały włos a kupiłbym świetne dwie pary z przeceny (40 zł za sztukę), ale przez to moje schudnięcie nie udało się.
- Wiszą na tobie jak wory! - skomentowała Żona odsłaniając zasłonę w przymierzalni.
Zasmuciło mnie to, bo i cena, i fason, struktura materiału i kolorystyka były super. Ale za chwilę Żona znalazła inne, co prawda dwa razy droższe, ale równie ciekawe i fajne.
Więc po wszystkim nastrój po Castoramie i po castoramowym dziewczęciu znacznie mi się poprawił.
 
Rozstałem się z Żoną i wróciłem do Szkoły, by spotkać się z Księgową I. Ciągle nie mamy domkniętych zaległych spraw zusowskich mimo wielu naszych monitów i zapytań. Czeka nas osobista wizyta w którymś z oddziałów tego przybytku, kolejnego, tym razem rentowo-emerytalnego mamuciego wypierdka.
Wieczorem musiałem przygotować okrojoną publikację.
 
Dzisiaj, we wtorek, już przed siódmą przyjechali śmieciarze. Chyba po raz pierwszy, mimo że mnie obudzili (Żonę zapewne też), spałem dalej i chętnie spałbym jeszcze. Czyżbym odczuwał trudy dwóch meczów z Q-Wnukiem? Coś może być na rzeczy, skoro ciągle bolą mnie mięśnie ud i łydek.
Samodyscyplina kazała mi jednak wstać o 07.00.
Po spacerze z Bertą, krótkich zakupach w Kauflandzie i I Posiłku pojechaliśmy do OBI, żeby tam zderzyć się z ogrodzeniowym tarasowym Eldorado. Trzeba przyznać, że oferta była znacznie bogatsza niż w Castoramie, ale żaden z jej elementów (emelentów) nie mógł znaleźć zastosowania przy naszych tarasach.
- Chyba cię to ucieszyło? - Żona zapytała retorycznie.
Od samego początku optowałem nie dość że za indywidualnym podejściem do tematu, to przede wszystkim za moim jego rozwiązaniem. Bo którejś nocy, obudziwszy się na krótko, obmyśliłem rozwiązanie całej konstrukcji i rano przedstawiłem je Żonie. Ona jednak miała ciągłe i zrozumiałe, skoro tego nigdy nie robiłem, wątpliwości, czy takiemu poważnemu wyzwaniu podołam. Stąd, dodatkowo za poduszczeniem Cykliniarza Anglika, wizyty w Castoramie i OBI.
- Poza tym głupio by to wyglądało. - Tak castoramowo. - dodała Żona.
Komentarz ten w podtekście należy rozumieć jako "systemowo", a wszelakich systemów Żona nie cierpi i ma na nie alergię, więc ostatecznie tworzona przeze mnie ścieżka do moich indywidualnych tarasowych działań stała się, jeśli nie autostradą lub eską, to przynajmniej drogą krajową. Bo ciągle Żona nie widzi tego Jakbyś ty miał to zrobić?..., ale czuję, że powoli oswaja się z myślą, że to ja będę wykonawcą. Oczywiście niebagatelne znaczenie odgrywają tutaj oszczędności na robociźnie.
- Porównamy ceny materiałów z cenami w naszym tartaku i już będę wiele wiedziała. - dopowiedziała fotografując wszystkie wywieszki przy potencjalnie nas interesujących kantówkach i płotkach.
A dlaczego płotkach? Bo tu akurat OBI proponuje sensowne, tanie i proste w montażu moduły płotkowe przed ślepymi zakusami Berty. Jest takie miejsce, tuż za permakulturowymi skrzyniami (wysokimi grządkami), gdzie Betula Pendula lubi przed panem uciekać wykorzystując skrzynie jako rodzaj wyspy, wokół której może biegać z nieuświadomioną świadomością, że nawet gdyby pan chciał dopaść Pieska, to i tak nie da rady. 
Pan chciałby w nerwach dopaść bydlaka, bo akurat w tym miejscu posadził czosnek syberyjski i hasanie Betuli po nim nie może mu się podobać. Zwłaszcza, że na 12 posadzonych ząbków wzeszło 9, a pan myślał, że z  tego czosnku, choć syberyjskiego, to w tych mrozach i przymrozkach nic nie będzie.
Stąd pomysł na płotek. 
Dodatkowo w tak powstałym bezpiecznym kwadracie w maju posieję ogórki, bo szkoda na nie miejsca w skrzyniach. Będę zadowolony ja i Piesek również, bo w ten sposób powiększy mu się wyspowy teren.
 
Wykorzystaliśmy obecność w OBI, żeby wreszcie kupić taką pierdółkę, jak mozaika. Trzeba będzie nią wyłożyć krawędzie ścianek w luksferowych kabinach prysznicowych. Zademonstrowana oferta w postaci wywieszonych próbek była spora. Żona wahała się między dwiema i w końcu wybrała tę lepszą, która okazała się być nieobecna w magazynie. Za to była ta gorsza, na którą się nie zdecydowała.
Młody pan nic sobie z tego  nie robił. Nie zaproponował, że może zamówić i że będzie za dwa tygodnie, na przykład, nie wyraził żalu ani skruchy w imieniu firmy. Nic. Przecież nie oczekiwałem od niego, że się pochyli nad problemem i przedstawi w głębokiej i sensownej analizie bezsens przedstawiania oferty przez bardzo dużą hurtownię, jaką jest OBI, towaru, którym nie handlują. Wystarczyłoby zwyczajne przepraszam. Rozumiem firmę, która oferuje do sprzedaży bogaty zestaw towarów, ale która w pomieszczeniu 3mb na 3 mb ma tylko ich próbki lub zdjęciowe wizualizacje, a  jedyną ozdobą w pomieszczeniu jest młoda panienka gotowa... zamówić towar na za właśnie dwa tygodnie. Ale żeby OBI?... W kapitalizmie zwyczajnie nie wypada.
Uparłem się, że jednak z tej hurtowni z czymś wyjadę. Zagiąłem parol na odkurzaczu kominkowym i po dyskusji z innym panem byłem zdecydowany kupić jeden z trzech oferowanych, oczywiście najlepszy, za 200 zł. Ale Żona wybiła mi tę natychmiastową chęć z głowy.
- To już wiem, o co chodzi z tym odkurzaczem. - W domu w Internecie przyjrzę się podobnym ofertom.

Nie wiedziałem więc, czy do Wakacyjnej Wsi w zakresie niespełnionych zakupów wracaliśmy z tarczą czy na tarczy? Za to doskonale wiedziałem, co nas czeka w Domu Dziwo po trzech dniach nieobecności i po tyluż niegrzania. Wewnątrz panowała temperatura +8 stopni. To, co prawda nie  -12, jak swego czasu w Dzikości Serca, ale zawsze. Na takie sytuacje mamy opracowaną procedurę, która po raz pierwszy została sprawdzona w Wakacyjnej Wsi. Po pierwsze niczego z wierzchniej zimowej odzieży z siebie nie ściągaliśmy. Funkcjonowaliśmy więc do oporu w kurtkach, czapkach i szalikach. Po drugie zaaplikowaliśmy sobie po kieliszku Soplicy Malinowej, żeby mieć werwę do dalszych działań. Po trzecie Żona rozpaliła w kuchni, ja zaś w kozie na dole, żeby górna część jej rury ogrzewała sypialnię, a za chwilę w górnej kozie. Po czym zamknęliśmy drzwi do sypialni, żeby nam ciepło nie uciekało i żeby przynajmniej w jednym miejscu było cieplej.
Domowo zrobiło się już po trzech godzinach. Na tyle, że ja zrelaksowany usiadłem naprzeciw kozy grzejąc wyziębnięte kolana, a Żona co prawda nie opuszczała fotela siedząc przy rozgrzanej kuchni, ale kurtkę i czapkę już zdjęła. I zrobiła się taka sielanka, że ucięliśmy sobie ponad godzinną pogawędkę o nas i o naszej przyszłości, ja przy Pilsnerze Urquellu a Żona przy ciemnym Kozelu.
Był przy tym tylko jeden mały zgrzycik, bo w którymś momencie Żona zarejestrowała dziury w moim dresie, na kolanach, i oczywiście nie mogła, mimo pewnego wyziębienia, przejść nad nimi do zimnego porządku dziennego.
- Czy mogłabym cię prosić, żebyś nie chodził w tych starych dresach po domu, żebym nie musiała oglądać tych okropnych dziur? - Przecież kupiliśmy ci dwie nowe, fajne pary...
- No, właśnie! - Przez to że są nowe, to nie mogę je tak od razu zszargać! - broniłem się.
- To może się umówimy, że w tych wyszarganych będziesz chodził po dworze, a przed wejściem do domu będziesz się przebierał w nowe.
Była gotowa wyrzucić mnie z przytulnego domu, z  +8 na +4, bo taka temperatura właśnie na dworze panowała mimo złudnego słońca.
Z racji tego, że ciepło od kozy zaczęło mnie przyjemnie rozleniwiać, odpuściłem sobie tłumaczenie Żonie, że przy takim systemie przebierania się wte i wewte, to musiałbym tracić codziennie z pół codzienności, bo przecież ciągle po coś wychodzę i wracam. Taki wiejski i męski life.

II Posiłek zjedliśmy przed 18.00 i nic nie pozostało, jak tylko relaksacyjnie coś obejrzeć. Po dłuższych analizach i niemożliwości wybrania Żona była już gotowa zgodzić się na film akcji, czyli lepszą lub gorszą rąbanę. Ale to mnie wcale nie satysfakcjonowało. Bo lubię coś oglądać razem, a doskonale wiedziałem, że przy rąbanie Żona prędzej czy później się znudzi i bardziej lub mniej ostentacyjnie albo założy słuchawki na uszy i zacznie słuchać audiobooka, albo uśnie, najprawdopodobniej z tymi drutami na uszach. W sumie to nie wiadomo, co gorsze.
W końcu jakimś cudem, rzutem na taśmę, Żona znalazła Kocha, lubi, szanuje, amerykańską komedię romantyczną z 2011 roku. Obejrzeliśmy z dużą przyjemnością, zwłaszcza że aktorzy stanęli na wysokości zadania. Ale było to oczywiste, skoro grali, m.in. Steve Carell, Julianne Moore, Ryan Gosling, Emma Stone czy Marisa Tomei.
W przerwach w oglądaniu chodziłem i schodziłem dorzucać. Żeby rano temperaturowo było po japońsku - jako tako.  
 
Dzisiaj otrzymałem maila od Po Morzach Pływającego.
Nie wiedziałem, że ich dom w Głuszy Leśnej liczy sobie 112 lat. To a propos, że w domu i na wsi w ogóle zawsze znajdzie się coś do roboty. Końcówka maila, muszę powiedzieć, mnie zaskoczyła.
Kiedy ... powoli oddalałem się w kierunku "galerii" Czarna Paląca powiedziała, żebym przypadkiem nie kupował niczego z okazji Dnia Kobiet. Kiedy lekko zdziwiony na nią spojrzałem odpowiedziała " Każdy dzień roku jest dla mnie jak Dzień Kobiet". Nic przyjemniejszego nigdy nie usłyszałem. (pis. oryg.; zmiany moje)
Chętnie bym ten temat z nimi omówił i go przenicował, bo widzę tu wiele ciekawych wątków i możliwości, aby wsadzić kij w mrowisko, ale na odległość trudno. Nie ta atmosfera, która mogłaby się  wytworzyć tylko przy wspólnej nasiadówce przy kominku i przy Pilsnerze Urquellu. Może będziemy pamiętać, żeby kiedyś ten temat poruszyć.

ŚRODA (10.03)
No i rano, o 05.00, temperaturowo było ok.
 
Chociaż ponoć na zewnątrz panował mróz(?) -  -6 stopni. 
Gdy już rano obgadałem z Prądem Nie Wodą i jego kolegą od pomiarów skuteczności zerowania, co nas dzisiaj czeka, zabrałem się za drewno. Zaległości były spore, bo wszelakie zapasy poznikały. Więc znowu na schodach, tych z których spadłem i które stanowią podręczny, a raczej podmieszkalny zapas wszelakiego drewna, układałem i układałem. Oddzielnie cienkie suche przeznaczone wyłącznie do rozpalania, grube suche wyłącznie do palenia w kozie, żeby jak najmniej pałować się z porannym czyszczeniem szyby oraz średnie, sucho-mokre, do wyłącznego palenia w kuchni. Ponadto pod piłę poszła kolejna paleta, z której uzyskałem szczapki do rozpalania w kuchni i w dolnej kozie. Bo z kolei podsuszonymi brzozowymi szczapkami rozpalamy tylko w górnej kozie. Jeśli do tego dodam, że dla dolnej kozy przygotowałem średnie suche, wyłącznie do rozpalania, nawiozłem kilka dużych suchych, z których dziennie z racji oszczędności schodzi tylko jedna belka i sporo dużych sucho-mokrych, podstawowych do spalania, to można powiedzieć, że system jest dość skomplikowany. Ulegnie on uproszczeniu z chwilą posiadania suchego drewna. A na razie jest co robić. I logistycznie, i w rąbaniu, w wożeniu i w układaniu.
Jakby mi było tego mało, to do górnego tarasu nawiozłem kantówki i deski, z których miałem robić permakulturową skrzynię (wysoką grządkę) dla Heli (sprawa upadła, bo Hela będzie sprzedawać dom) oraz inne różne deski i zrobiłem quasi-wizualizację tarasowej bariery. I wyszło nam z Żoną, że pomysł wykonania ogrodzenia naszym sumptem jest realny.
- Ale poczekajmy jeszcze z zamawianiem materiału w tartaku. - Zobaczmy różne tego typu wizualizacje w Internecie. - Bo potem nie będzie odwrotu. - Żona zamknęła temat. 
Ja oczywiście chciałem już jechać i zamawiać, bo po co zakładać odwrót. Immer geradeaus und vorwarts!

Po południu pojechaliśmy do Powiatu. Po fugi do płytek kładzionych w mieszkaniu w Pięknym Miasteczku, ale przede wszystkim na spotkanie z panią, która ze swoim mężem sprowadza różne rzeczy ze Szwecji i którymi potem handlują mając swój stały punkt w Powiecie oraz jeżdżąc  po okolicy do miejscowości, gdzie danego dnia odbywają się targi rzeczy używanych, w tym staroci.
Żona wymyśliła, że w ten sposób za nieduże pieniądze będzie można wyposażyć to mieszkanie w różny sprzęt. Ta idea sprawdziła się najpierw w Dzikości Serca, a potem w Naszym Miasteczku. Stoły, ławy, krzesła, fotele, lampy, zasłony i różne drobiazgi zawsze nadawały wnętrzu niepowtarzalny i ciekawy wystrój.
W drodze powrotnej odebraliśmy paczkę. A w niej tkwił opóźniony prezent imieninowy od Żony.
Przestałem się dziwić temu opóźnieniu, gdy zobaczyłem, że jest to książka Zagubiony autobus Johna Steinbecka. A przestałem, bo Żona wszystko wyjaśniła.
Tego tytułu już nigdzie po polsku nie wydają. Jest nieosiągalny. Więc jak Żona go osiągnęła? A muszę powiedzieć, że trzymany przeze mnie egzemplarz pachniał nowością. Do głowy by mi nie przyszło, że teraz są takie możliwości. Otóż Żona zamówiła, chyba w wydawnictwie Prószyński i S-ka, druk tego tytułu w jednym egzemplarzu. Dla mnie jaja! Na dodatek w formie Duże Litery.pl. Rzeczywiście, gdy otworzyłem książkę, w oczy kłuły potężne litery, co mnie mocno rozbawiło, bo z czymś takim jeszcze się nie spotkałem. 
Ponieważ było to indywidualne jednostkowe zamówienie, trzeba było czekać. Ciekawe, ile taka przyjemność kosztuje? Żony nie śmiałem zapytać.

Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie serialu The Crown. Z tej okazji postanowiliśmy bliżej zapoznać się z królewską rodziną. Na razie, ku swojemu zdziwieniu, przeczytałem, że Elżbieta II w tym roku skończy 95 lat, a jej mąż, Filip, 100. Dosłownie za kilka miesięcy.
 
CZWARTEK (11.03)
No i rano mieliśmy jechać na targ staroci.
 
Ale sobie odpuściliśmy ze względu na paskudną pogodę i na fakt, że musielibyśmy się spieszyć, żeby już o 10.00 być z powrotem, tyle że w mieszkaniu w Pięknym Miasteczku, gdzie byliśmy umówieni z kominiarzem.
A pośpiech wskazany jest tylko przy łapaniu pcheł, i to na pewno nie na pchlim targu.
Wizyta dwóch kominiarzy otworzyła nam oczy i spowodowała, że się odfiksowaliśmy z wielu wymyślonych przez nas i rozpracowanych rozwiązań, na które właśnie się zafiksowaliśmy, czyli założyliśmy sobie klapki na oczy. Co prawda tylko boczne, jak u koni, ale właśnie przez nie obraliśmy jeden kierunek i trochę bez sensu wybraliśmy jedno rozwiązanie grzewcze dla tego mieszkania.
Podstawą miała być koza jako coś, co się u nas w wielu przypadkach sprawdzało i co przyciągało gości. Tylko jakoś nie braliśmy pod uwagę faktu, że i miejsce nieadekwatne do tego typu bajerów i przyszli goście również. Bo ta oferta nie miała się  nijak do tej z Naszej Wsi.
Sprawa rozwiązała się sama. Bo według kominiarza, jeśli chcielibyśmy zamontować kozę i jej używać, to:
- do jednego pionu kominowego, tego dla kozy,  należałoby wsadzić wkład kominowy, bo Komin na pewno się rozsypuje z racji wieku i stosowanej wówczas zaprawy wapiennej,
- do kozy należy doprowadzić stały dopływ powietrza tak, żeby jego wymiana była czterokrotna w ciągu godziny, czyli w murze zewnętrznym należy wyryć dziurę i zamontować anemostat, 
- od strony podwórza należy zamontować zewnętrzny ocieplany komin wentylacyjny, bo jeden pion, potencjalnie wolny, obecnie jest dymowym dla wiejskiej kuchni, z której nie chcemy zrezygnować.
Tyle i tylko tyle kominiarz.
Z kolei my sami z siebie wiedzieliśmy (nagle ta wiedza unaoczniła się z całą bezwzględnością i  jaskrawością), że:
- kozę trzeba kupić i ją zamontować,
- przygotować pod nią jakieś ognioodporne podłoże, dodatkowo na tyle obszerne, żeby wypadające żagwie nie wypaliły dziur w panelach lub w planowanej wykładzinie albo nie sfajczyły chałupy (w Naszej Wsi na dole cała podłoga była w płytkach),
- trzeba będzie gdzieś pod ręką składować dla gości drewno, szczapy i kominkowe akcesoria, i ustalić miejsce do składowania popiołu (w Naszej Wsi były ku temu inne, naturalne warunki), co po prawdzie na nic się zda, bo i tak gorący będzie wrzucany przez idiotę/-tkę z miasta bezpośrednio do plastikowych kubłów,
- będziemy mieć inny rodzaj gości, w tym z dziećmi (w Naszej Wsi oferta nie obejmowała tego wieku), a one mogą wiele wymyślić - oparzyć się, postawić na rozgrzanej kozie cokolwiek, w tym z ciekawszych rzeczy, na przykład Coca Colę w plastikowej butelce, chipsy, jogurt w kubeczku, wrzucić do ognia dziwne materiały, w tym łatwopalne, żeby zobaczyć z ciekawości, co się będzie działo lub niepalne, które jednak są w stanie tlić się wydzielając zabójcze SO2, NO i NO2, CO, NH3 i HCN, a to wszystko nic wobec morza lepiej trujących wszelakich organicznych (kto by za to odpowiadał i spotkał się niechybnie z prokuratorem, raczej z prokuratorką <wszystko się, panie, teraz feminizuje>, co byłoby gorsze, bo kobiety są bezwzględne zwłaszcza, gdyby dziecku stała się krzywda, i nie pomogłyby oczywistości, że było debilem i przeżyło, bo nie zadziałała niestety selekcja naturalna),
- będziemy mieć inny rodzaj gości, którzy przyjadą co najwyżej w okresie od maja do października (Nasza Wieś była całoroczna), to po cholerę im koza?; a ci, co się uprą przyjechać w zimnych porach roku stęsknieni za żywym ogniem, jego trzaskaniem, dudnieniem i huczeniem, będą mieli do dyspozycji wiejską kuchnię, której od początku nie mieliśmy zamiaru likwidować.
 
Sprawa więc zdechła, zanim na dobre się rozwinęła. Ale ponieważ tkwiła w nas miesiącami i absorbowała nasze umysły, ulga była niesamowita. Do domu wracałem na lekkich skrzydłach. Zwłaszcza, że przy okazji "wpadliśmy" na szereg pomniejszych rozwiązań skutkujących sensowniejszą i efektywniejszą ofertą, oszczędzającą nasze inwestycyjne pieniądze.
Więc w dobrym nastroju zrobiłem na prośbę Żony ponowną wizualizację jednej tarasowej bariery na podstawie zadanych przez nią parametrów, wszystko na papierze milimetrowym w skali 1:10. 
- Tylko, proszę cię, nie rób tego tak strasznie szczegółowo, bo spędzisz nad tym pół dnia. - dodała wiedząc, jak nieopatrznie poprosiła mnie kiedyś, na przykład, o rysunki pomieszczeń jednego apartamentu gości i w tej samej skali wycięte "mebelki", żeby mogła na stole swobodnie sobie z nimi latać po całym gościowym mieszkaniu i je urządzać. 
Ja nieszczegółowo nie potrafię, bo albo robię, albo nie. Ale tu sprawa była dość prosta, poza tym chciałem zdążyć w tartaku złożyć stosowne zamówienie, a on się zamyka o jakichś dziwnych, wczesnych godzinach.
Żona wszystko zaakceptowała, więc chciałem czym prędzej pognać. Ale po powrocie z Pięknego Miasteczka się rozpadało i stało się wietrznie. Czy może być coś piękniejszego na wsi? W domu ciepło i przyjemnie, nic nie trzeba było robić, bo Pieska by nawet na taką pogodę człowiek nie wyrzucił. Najwyżej należało wrzucić tu i ówdzie beleczkę, co zawsze jest przyjemnością i można było się delektować chwilą. Ze skromnym udziałem Pilsnera Urquella.
Nawet w którymś momencie na fali dobrego i konstruktywnego nastroju, w przerwie w pisaniu, poszedłem do kuchni chcąc zaprzątnąć Żonie głowę koniecznością zakupu lamp i karniszy do dolnej części domu, ale okazało się, że wstrzeliłem się nie w porę, bo jednocześnie (kobiety tak potrafią) siedziała nad czymś w laptopie, na płycie gotowała obiad na dzisiaj, a w duchówce na jutro.
- To sobie jeszcze tak trochę przy tobie przed kozą posiedzę i nic nie będę mówił, bo sprawa mieszkania w Pięknym Miasteczku wprawiła mnie w bardzo dobry nastrój, a ta wietrzność mnie rozleniwiła. - dodałem tytułem usprawiedliwienia.
- Wieczność?!... - Żona się zdziwiła i trochę przestraszyła.
Więc czy można się dziwić francuskiemu siatkarzowi grającemu swego czasu w polskiej lidze, późniejszemu trenerowi reprezentacji Polski, z którą zdobył tytuł mistrza świata, Stephane'owi Antiga'e, gdy kiedyś w jednym z wywiadów powiedział: Polska to miś świata i miś Europy.
 
Gdy pogoda się poprawiła, pojechałem do tartaku. Zastałem w biurze tylko ojca właściciela, a tego nie lubię, bo wiem, że z nim niczego nie załatwię, a jeśli, to niewiele. Stosuje technikę zniechęcania, bo mu się nie chce zajmować takimi detalistami zawracającymi głowę za marne pieniądze, i spychologii, bo wszystko dawno scedował na syna i nie chce mu się tartakiem zajmować wcale.
- Syn będzie w poniedziałek, to się odezwiemy... - zareagował w swoim stylu.
A gdy starałem się na podstawie przywiezionego rysunku w skali 1:10 cokolwiek mu wyjaśnić, ciągle słyszałem Syn będzie w poniedziałek, to się odezwiemy...
- A jaki mógłby być termin realizacji? - nie dawałem za wygraną.
- Teraz mamy bardzo duże zamówienie. - usłyszałem. - Po świętach...
Dalej nie dociekałem, bo nie miało to sensu. Postanowiłem zadzwonić do syna.
 
Wieczorem, przy paskudnej pogodzie, z większą przyjemnością niż mogłoby to mieć miejsce przy palącym słońcu i lazurowym niebie, obejrzeliśmy 2 odcinek The Crown. I zaczęły się emocje.

PIĄTEK (12.03)
No i całą noc lało.
 
Normalnie w Domu Dziwie nie byłoby tego słychać, bo dach wysoko i gont tłumi bębnienie kropel deszczu. Poza tym nie ma okien połaciowych, jak w Naszej Wsi, gdzie wiele razy zdarzało się, że śpiąc na górze w sąsiedztwie takiego okna cierpieliśmy katusze z powodu wielogodzinnego dudnienia i hałasu.
Ale na razie normalnie nie jest. Końcówki czterech rur spustowych odprowadzających wodę z rynien wiszą nad ziemią jakieś 20 cm i nie są zakończone charakterystycznymi koszami, które mogłyby stanowić część systemu odprowadzającego wodę od budynku. System kiedyś będzie, nowy, albo hybrydowy, po zmodyfikowaniu starego. A na razie pod każdą rurę podstawiłem kawałki starych blaszanych rynien, których zadaniem jest odprowadzać wodę. I ta dwudziestocentymetrowa przerwa pomiędzy końcem rury a kawałkiem rynny powoduje, że woda nie spływa spokojnie, tylko uderza. A każda blacha lubi dźwięczeć (kolejne fajne polskie słowo :) ).
 
Będąc na spacerze z Bertą  zadzwoniłem do syna do tartaku. Rzeczywiście do poniedziałku był poza pracą . Ale na moje wszystkie pytania odpowiadał Czemu nie, da się zrobić. Proszę przyjechać w poniedziałek, to wszystko omówimy i ustalimy.

Wróciłem do kolejnego bejcowania listew przypodłogowych. Zrobiło się znacznie cieplej, więc ręce tak nie grabiały. Musiałem przygotować zestaw do dolnego gościnnego apartamentu przewidując, że bejca będzie schła dwa dni, pierwsza warstwa oleju trzy i kolejna również trzy. Ale ponieważ Cykliniarz Anglik pokryje za jakiś czas dwukrotnie olejem podłogi, więc byłem spokojny, że w żadnym razie jego prac nie opóźnię.
Wróciłem też do brzozowych szczap. Połowa dawno przywiezionych bierwion leży na dworze i namaka. Od tamtej rąbalnej serii nie uzyskałem ani jednej brzozowej szczapki. Zostało jeszcze do porąbania jakieś pół metra, które leży i codziennie kłuje w oczy. 

Wieczorem obejrzeliśmy 3. odcinek The Crown. Do dupy jest być królową, a jeszcze gorzej jej mężem.
 
SOBOTA (13.03)
Znowu wstałem o 05.00.
 
Żona wczoraj wieczorem, gdy nastawiałem budzenie, tylko westchnęła Przecież jutro sobota. A jaka to różnica na wsi? Nie ma zmiłuj. Poza tym to taki cywilizacyjny wymysł.
 
O 10.00 przyjechał Ten Od Bramy ze swoim ojcem. Najpierw poprawili ustawienie pionowych desek w bramie i dwóch furtkach, bo przez fakt, że mocowali je na klej w trakcie niskich temperatur, klej puścił, a deski przy każdym otwieraniu i zamykaniu klekotały w swoich prowadnicach.
A potem Żona zadała im temat wykonania na dolnym tarasie dla gości czegoś w rodzaju pergoli, o lekkiej, ale wytrzymałej konstrukcji, najlepiej z metalu. Tak więc mnie pozostanie taras górny i wykonanie na nim klasycznej balustrady, z czego się bardzo cieszę, bo całość wykonam z drewna, materiału niezwykle przyjaznego do obróbki i pięknego. A na zimnym metalu się nie znam i znać się nie zamierzam.

Panów zostawiliśmy samych sobie i pojechaliśmy do Powiatu. Propozycja takiego wyjazdu wczoraj wieczorem stała się przedmiotem obopólnego nieporozumienia, mojego zdziwienia i lekkiego obruszenia Żony.
Nieporozumienie wynikało z tego, że obie strony były zaskoczone reakcją drugiej i nie mogły jej zrozumieć. Zaczęło się, gdy wstałem po półgodzinnej drzemce, żeby zregenerować siły nadszarpnięte rąbaniem drewna i szczap i wożeniem w różne miejsca. Zwykle taka drzemka powoduje, że wstaję jak nowy, zregenerowany i w dobrym nastroju. Wczoraj jednak wstałem otępiały i nadal zmęczony. 
Zdziwiłem się, gdy Żona przedstawiła mi "nowy" plan zakupów wyposażenia mieszkania w Pięknym Miasteczku (szklana tafla do  kabiny prysznicowej, bateria prysznicowa, umywalka z baterią, sedes, grzejnik drabinkowy, zlew z baterią plus ewentualne szafki) jako coś, co załatwimy w Powiecie i coś, co nam ułatwi życie.
Trochę się zdezorientowałem i zdziwiłem i widocznie moja z tego tytułu głupawa i nieprzyjemna mina plus moja nieprzytomność i nie odzywanie się zostało zinterpretowane przez Żonę niewłaściwie, chociaż ona twierdziła, że właśnie właściwie, co stało się podstawą jej obruszenia. Ale chyba z powodu, że nadal się nie odzywałem, sytuacja nie nabrała charakteru rozwojowego.
A dzisiaj nieporozumienie się wyjaśniło. Od razu w Powiecie. Co to znaczy przeprowadzić tu i teraz spokojną, rzeczową i dogłębną analizę.
Wybór w Powiecie, nawet jak na mnie był śmiesznie mały. Oboje więc zadecydowaliśmy, że w poniedziałek jedziemy do Leroy Merlin i sprawę załatwimy jednym strzałem i transportem. I na słowa Leroy Merlin wszystko nam się poukładało, a całą analizę nazwałem Małżeńskim przesunięciem w fazie. Otóż, gdy ja na samym początku decyzyjnie byłem z tymi zakupami w Powiecie, Żona wówczas była w Leroy Merlin. Gdy ja się przestawiłem na Leroy Merlin, Żona była już w Internecie. Gdy ja chciałem się tam znaleźć, Żona znalazła się już w Powiecie, co właśnie wczoraj zaproponowała. Takie specyficzne qui pro quo.
A dzisiaj w Powiecie nagle to przesunięcie w fazie zniknęło.
Dobrze, że to Małżeńskie przesunięcie w fazie nie dotyczy innych sfer naszego wspólnego życia.
 
Do domu wracaliśmy w świetnych nastrojach.
Na tej fali narąbałem taczkę szczap odkrywając przy tym kolejną, prostą tym razem zależność, że 1. taczka szczap = 1 wypity Pilsner Urquell. 
A potem odkryłem, że chętnie bym obejrzał mecz Werder Brema : Bayern Monachium z Lewym bijącym kolejne rekordy. Transmisję można było oglądać wykupując za 15 zł miesięczny pakiet na Player.pl. Czy muszę mówić, kto go wykupił? Skarb nie kobieta.
Na początku transmisji zadzwoniłem do Pasierbicy prosząc do telefonu Q-Wnuka. Trzeba powiedzieć, że Pasierbica się nie dziwiła ani nie dopytywała, co mogę chcieć. A chciałem go zdrowo podjudzić, bo teraz ma fazę na Bayern i na Lewandowskiego.
- A wiesz, że ja właśnie oglądam mecz Werder Brema : Bayern Monachium? - zakomunikowałem z dobrej woli.
I od razu uzyskałem zamierzony efekt, bo w tle usłyszałem strzępki zdań Bo jest mecz... Ale ty masz wieczorem bajkę... Ale ja chcę zamiast bajki...
W końcu sprawę wziął w swoje ręce Q-Zięć, bo za chwilę wysłał smsa My oglądamy Milika i właśnie strzelił gola :). Sprawdziłem. Nawet nie wiedziałem, że Milik gra już we francuskiej Ligue 1.

Wieczorem obejrzeliśmy 4 odcinek The Crown. Nadal niełatwo być królową.
 
NIEDZIELA (14.03)
No i jednak dopuściłem do siebie świadomość, że dzisiaj jest niedziela.

Wczoraj nastawiłem smartfona aż na 06.00. Ale obudziwszy się o 05.30 dalej dopuszczałem w lekkiej nieprzytomności, że to niedziela przecież, więc przestawiłem go na 07.00. I nawet budząc się ponownie o 06.30 dotrwałem jeszcze w łóżku w tym półgodzinnym leniuchowaniu.
Organizm, zwłaszcza mózg, niezwykły takich fanaberii, uraczył mnie całą serią snów o Psie, czyli o Bazylu. Była to seria "opowiadająca" o różnych z nim spacerach i wynikających z tego sytuacji, czasami komplikacji. Z tego sennego chaosu nie byłbym w stanie wyłowić nic konkretnego, ale jeden epizod zapadł mi idealnie w pamięć przeniesioną do realu, czyli do rzeczywistego stanu mojego pełnego rozbudzenia i trzeźwości umysłu.
We śnie zbliżaliśmy się z Bazysiem do jakiejś bardzo dużej rzeki. On szedł pierwszy i nagle zauważyłem, jak nisko przy ziemi przywarował i się najeżył. Zanim zdążyłem zareagować puścił się pędem i pięknym wyskokiem ze skarpy rzucił się do wody. Zniknął w niej, by za chwilę wypłynąć na powierzchnię intensywnie trzepiąc uszami. To trzepanie w realu było akurat prawdziwe, ale cała reszta nie. Pamiętam, jak we śnie się zszokowałem.
Za życia Bazysia jakiekolwiek zbiorniki wody mogły nie istnieć. Jeśli w nie wchodził, to góra do połowy łap i żadna siła i namowy, w tym za pomocą najukochańszego paszteciku, za który by się dał zabić, nie były w stanie nic zrobić. A jeśli woda przypadkowo chlapnęła mu na łeb i uszy, długo i intensywnie nimi telepał wydając odgłosy bliskie serii wybuchów granatów, żeby możliwie całkowicie pozbyć się tej substancji. A powierzchnię wody gryzł swoją olbrzymią paszczą. Widok był komiczny i nigdy nie było wiadomo, czy ją w ten sposób pije, czy się na niej mści. A mścić się miał powody.
Od zawsze z racji swojej rasy i płci był klocem. Już jako trzymiesięczny szczeniak ważył 15 kg, by jako dorosły i dojrzały pies osiągnąć wagę 60. kg. Razu pewnego, gdy mieszkaliśmy w Metropolii w Biszkopciku, poszedłem z nim na spacer. Był wtedy szczeniakiem, ale już takim psim nastolatkiem (na ludzki wiek jakieś 11-12 lat) z charakterystycznymi dla tego wieku, niezależnie od gatunku, dużymi pokładami głupoty. Więc gdy zbliżyliśmy się do osiedlowego stawu, zanim zdążyłem zareagować i cokolwiek wymyślić, a powinienem (vide - głupota), Bazyś wszedł na pomost i dalej na wodę, której poziom był raptem kilka centymetrów poniżej, stąd świetnie nadawała się do chodzenia.
Chlupnęło, zabulgotało, jakby wrzucił do wody jakiś głaz, i psa nie było. Doznałem szoku i wpadłem w panikę, ale zanim ten stan mógł zdążyć się rozwinąć, pojawił się łeb Bazysia od razu trzepiący uszami. Po czym Pies oparł przednie łapy na pomoście i spokojnie, bez paniki i bez ruchu czekał, żeby pan coś z tym zrobił. Bo zawsze charakteryzowała go siła spokoju, chyba z racji swojej wielkości i masy, i ufność, że pan lub pani przecież coś z tym zrobią, więc po co się wysilać i jeszcze sobie zaszkodzić. 
Wtedy, nad stawem, wystarczyło tylko złapać umiejętnie za przednie łapy, wspomóc się lekkim ciągnięciem za obrożę i Pies był na lądzie, to znaczy na pomoście.
A gdy był już starszy ponownie wpadł do wody, ale to był ostatni raz w jego życiu. Poszliśmy z Żoną na spacer w okolice małej rzeczki, której brzegi były cywilizacyjnie idealnie obetonowane. Cywilizacja cywilizacją, ale po wodzie bezczelnie pływała jedna kaczka, kaczor chyba. A Bazyl, jako samczy dominant, nie był w stanie znieść tego typu konkurencji w żadnym wydaniu. Oczywiście w psim zwłaszcza. Sprawy potoczyły się tak szybko, że ich początku nie  zdążyliśmy zarejestrować. Prawie na pewno nie pchał się do wody, ale, nie wiedzieć kiedy, się w niej znalazł. Chyba ześliznął się z betonowego zbocza dodatkowo śliskiego z powodu panującego mrozu (-10 ?) i takiej specyficznej, a zdradliwej szklanki lodu okrywającej beton. Jak tylko stwierdził w pierwszym odruchu, że wyjść nie da rady, bo im bardziej chciał, tym było bardziej ślisko, oparł łapy na brzegu i czekał na pana. 
Żona trzymała smycz z jednej strony zapierając się na brzegu nogami z całych sił, a ja z drugiej schodząc powoli po szklance w dół. Wystarczyło tylko złapać za obrożę, a Pies momentalnie znalazł się na górze. Pędem puściliśmy się do domu biegnąc jakieś 10 minut, żeby nie dopuścić do wyziębienia psiego organizmu. Na miejscu nalewki mu nie daliśmy, ale my, owszem, się uraczyliśmy. Bazyś został tylko mocno i porządnie wytarty.
Więc jak widać, mścić się miał za co.
Tym większe we śnie było moje zdumienie i w pierwszej chwili nie mogłem sobie wytłumaczyć jego zachowania. Dopiero za chwilę zorientowałem się, że do brzegu dopływa jakaś maszkara, borsuk albo jeżozwierz, która usiłuje na niego wyjść. Ale Bazyś był szybszy, podpłynął (?) i ucapił delikwenta za dupę. I tak trwali jakiś czas w klinczu, gdy nagle, ku swojej zgrozie, zauważyłem, że od strony wody zbliża się drugi osobnik tej rasy, wyraźnie skradający się i mający złe zamiary. Tenże z kolei ucapił Bazysia za dupę i cała trójka odpłynęła na środek rzeki w formie takiego sczepionego trójwagonowego zestawu. Po czym nagle ujrzałem, jak woda zabulgotała i cała trójka zniknęła. A za chwilę toń wody się uspokoiła i nie było po nich śladu. Pamiętam swoją rozpacz ze snu i brak oddechu. Ale za chwilę, w sposób dla mnie niezrozumiały, Bazyś pojawił się koło mnie pełen psiej radości, że jest przy panu. I tę ogromną ulgę również pamiętam.
Jego zdjęcie jako szczeniaka, takiego słonio-hipopotamka, śpiącego w swoim pontonie, mam na pulpicie laptopa, a jako dorosłego na ekranie smartfona.
Pewnie, że fajnie było wspólnie żyć z Bazysią i jest mi niezmiernie żal, że już jej nie ma. I że teraz fajnie jest być z Bertą. I jedna dostarczała i druga dostarcza takiego specyficznego atawistycznego spokoju. Ale Bazyl to był Pies. Konkretny i żaden mu nie podskoczył. A te obie jakieś takie...babskie. Dziwne i humorzaste.

Dzisiejszy dzień toczył się niedzielnie przy nielicznych pracach porządkowych.
Wieczorem obejrzeliśmy 5. odcinek The Crown. Ten z koronacją Elżbiety II. Nadal film trzymał klasę i tworzył specyficzne napięcie, ale po nim Żona skomentowała Niezła szopka.
 
PONIEDZIAŁEK (15.03)
No i dzisiaj byliśmy w Leroy Merlin.
 
A po drodze wpadliśmy do tartaku. Modliłem się, żeby nie wpaść na Tartacznego Ojca, ale kto miał wysłuchać moich modlitw, skoro jestem ateistą. Więc oczywiście wpadłem. Jeszcze dobrze nie zdążyłem wysiąść z Inteligentnego Auta, jak Tartaczny Ojciec wyszedł z biura nie wpuszczając mnie doń, żebym mu tam za długo nie marudził i oddał mi moją symulację, rysunek w skali 1:10, ze słowami:
- Z tyłu napisałem panu numer telefonu do stolarza w Pięknym Miasteczku. - On się zajmuje takimi drobiazgami. - Ale, gdyby odmówił, niech pan do nas wróci, przy czym zrobimy dopiero po świętach, bo teraz mamy duże zlecenie.
I sobie poszedł w siną dal, czyli w głąb tartaku.
Z Żoną postanowiliśmy po pierwsze zadzwonić do tego stolarza, bo nawet nie mieliśmy pojęcia, że takowy istnieje w Pięknym Miasteczku i kontakt może okazać się cenny, a po drugie zaczaić się na Tartacznego Syna i wypytać go, jak to właściwie jest z realizacją naszego zlecenia.

W Leroy Merlin spędziliśmy 5 godzin. Gdyby wcześniej ktoś mi powiedział, że tak będzie, umarłbym z wrażenia na wstępie. A po tym czasie było tak, że ja byłem jak skowronek, pełen werwy, a Żona skonana z początkami bólu głowy i marzeniem, żeby natychmiast Leroy Merlin opuścić i to za wszelką cenę, nawet rabatu, który mogliśmy uzyskać logując się na stronach i wyrabiając sobie lojalnościową kartę (Jola lojalna - lojalna Jola).
A start do zakupów mieliśmy równy, na podwyższonej adrenalinie, żeby nie powiedzieć na sporym wkurwie. A wszystko przez pieprzone maseczki. 
Najpierw w informacji pytałem dwie panie, jak rozpocząć zakupy w różnych działach i zbierać zamówienia do jednego transportu, ale ledwo się odezwałem mając maskę pro forma, pod brodą, gdy usłyszałem tę starszą:
- Ale proszę założyć maskę...
- A dlaczego? - zapytałem dociekliwo-prowokacyjno-głupio-zjadliwie w zależności od punktu patrzenia na ten problem.
- Bo obowiązują takie przepisy. - natychmiast odpowiedziała młodsza, wyraźnie bardziej wyrywna, traktująca pytanie dosłownie. Skoro niekumaty dziadek pyta, trzeba mu odpowiedzieć i wyjaśnić.
- Chyba panie... 
- Nie, klientów również. - młoda dalej brnęła w dosłowność. 
- Takie są przepisy. - wsparła ją starsza.
- Głupie... - dalej na nią zjadliwie patrzyłem jednocześnie naciągając maskę na usta i nos, co zapobiegło dalszym wyjaśnieniom a propos masek. Bo całą resztę wyjaśniła mi klarownie i profesjonalnie. Podziękowałem jej grzecznie i kulturalnie i nawet z uśmiechem, który zdał się psu na budę i mogłem go wsadzić sobie..., bo i tak nie było go widać.
Żona zaś od razu przy wejściu zaczęła od słów Nienawidzę zakupów w takich sklepach z powodu konieczności noszenia tych debilnych masek, a potem jeszcze bardziej się zdenerwowała, bo te same panie z informacji stwierdziły, że zasłonięcie szalem nie wystarcza. Młodsza, usłyszawszy, że Żona nie ma maski, za chwilę jej przyniosła nówkę i z uśmiechem wręczyła za darmo w opakowaniu swoją wartością przekraczającą wartość maski. Opakowanie, które za chwilę wylądowało w koszu, było z papieru wysokiej klasy, powleczonego specjalną folią i pokrytego różnymi obrazkami i słowną instrukcją, co i jak należy zrobić z zawartością opakowania. Żona i tak złośliwie założyła maskę do góry nogami, w tym sensie, że "siedzącą" w niej metalową taśmą w dół, żeby sprzeciwić się instrukcji mówiącej o konieczności zaciśnięcia taśmy na nosie Żeby maska lepiej przylegała i w ten sposób zapobiegła całkowitemu uduszeniu się.
Potem już mogliśmy spokojnie robić zakupy. Tylko czasami Żona wściekała się na mnie, że coś bełkocę, a ona nie rozumie co i Wszystko przez te zasrane maski. Ja zaś po upływie kilku godzin musiałem co jakiś czas maskę skrycie zdejmować, a na dziale Ogród, na świeżym powietrzu, to nawet otwarcie, bo po ponad rocznej eksploatacji gumki zauszne tak się wycieniły, że boleśnie mi się wrzynały w uszy, więc od czasu do czasu musiałem im dać odzipnąć.

Stan naszych sił psychicznych i fizycznych w miarę upływu czasu był odmienny i całkowicie odwrotny, niż dotychczas w takich sytuacjach. Żony, o dziwo, wykazywał stałą tendencję spadkową wprost proporcjonalnie do upływającego czasu, a u mnie, o dziwo, stałą tendencję wzrostową w miarę upływu czasu z nielicznymi drobnymi kryzysami wynikającymi z niespodziewanych chwilowych wolt Żony, po których wracałem do równowagi, czyli do funkcji wzrostowej. Raz jeden, na przykład, gdy niespodziewanie ponownie wróciła do działu Kuchnia po inspiracje wiedząc doskonale, że ich nie uzyska, bo przecież przed chwilą tam była, w tymże dziale poinformowałem ją, że zaczyna mnie boleć głowa i to od razu pomogło. Żonie, mnie i nam.
A zaczęliśmy bardzo dobrze, bo do mieszkania w Pięknym Miasteczku wybraliśmy taflę szklaną, która w łazience będzie stanowić jedną ze ścian kabiny prysznicowej. Żona ciągle nie mogła się zdecydować na zakup w Internecie, bo potrzebowała rzecz obejrzeć i dotknąć. 
Potem szło jak z płatka.  Do zamówienia dopisywaliśmy - szafkę pod umywalkę, umywalkę, baterię umywalkową, szafkę łazienkową, zestaw natryskowy, półsyfon pod umywalkę, zestaw mebli kuchennych, sedes, grzejnik elektryczny i podgrzewacz wody. Zwłaszcza przy dwóch ostatnich pozycjach mój zakupowy entuzjazm wzrósł niebotycznie, bo obawiałem się, że przy nich usłyszę Zobaczymy, muszę sprawdzić w Internecie
Za taką postawę zrewanżowałem się Żonie swoją w dziale Ogród. Zgodziłem się na jej pomysł, żeby ostatecznie barierę na górnym tarasie zrobić z gotowych elementów (emelentów). Stąd dobraliśmy stosowną liczbę ścianek, kantówek i kotw. Tak więc w tym względzie pożegnaliśmy się z tartakiem. Nie będzie co prawda castoramowo, ale za to leroymerlinowo. Na miejscu obmyśliliśmy od razu pewne zmiany, które będzie można nanieść niewielkimi kosztami i balustrady powinny mieć swój niepowtarzalny charakter. Żona z kolei pomogła mi wybrać płotki, kantówki i kotwy, które będą służyły ogrodzeniu dla standardowej, przyziemnej, nomen omen, części ogródka, dla roślin, dla których szkoda byłoby skrzyń.
Domówiliśmy jeszcze parę drobiazgów i przez to trochę pogubiliśmy się, co kupiliśmy do Wakacyjnej Wsi, a co do mieszkania w Pięknym Miasteczku. Dlatego też już wieczorem w domu z przykrością musiałem wyprowadzić Żonę z błędnego przeświadczenia, że do jednej z naszych łazienek kupiliśmy zestaw prysznicowy z deszczownią.
- Nie ma deszczowni, są tylko pojedyncze słuchawki, bo to praktyczne. 
- To już nigdy nie będę miała deszczowni i chuj! - zrezygnowana rzuciła słabym głosem oparta o framugę drzwi łazienkowych, ledwo żywa.
- Bo napiszę to na blogu, a matka czyta! - zagroziłem.
- A możesz sobie pisać... - ledwo usłyszałem.
Może Żona byłaby w lepszym stanie, ale na końcu przy kasie, przy płaceniu, pani, taki typ uprzejmo-bierno-agresywny uparła się, że dla naszego dobra pomoże nam wyrobić sobie lojalnościową kartę I wtedy mielibyście państwo z obecnych zakupów aż 10% rabatu. Ulegliśmy jej przyjaznym sugestiom. Najpierw Żona męczyła się bezskutecznie, żeby przejść przez 4 kroki logowania i rejestracji, a przy kolejnej nieudanej próbie, gdy panią przycisnęliśmy, okazało się, że rabat będzie, owszem, ale od następnych zakupów.
- Proszę cię, możemy jechać do domu?... - Żona spojrzała na mnie błagającym wzrokiem.
A w Inteligentnym Aucie dopytywała:
- I nie boli cię głowa?
- Nie.
- A nogi, kręgosłup?
- O dziwo, też nie. 
Oboje doszliśmy do wniosku, że tym razem złożyło się super, że nasze samopoczucia rozminęły się w fazie.

Wieczorna umowa była taka - po II Posiłku  Żona idzie do łóżka i Mogę obejrzeć film, którego i tak byś nie oglądał?, a ja w spokoju zasiadam do pisania.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.46.