poniedziałek, 26 kwietnia 2021

26.04.2021 - pn
Mam 70 lat i 144 dni.
 
WTOREK (20.04)
No i tak się dzisiaj od samego rana zastanawiałem nad tym fenomenem szczekania Berty.
 
Sprowokowany oczywiście jej wczorajszym dwukrotnym szczeknięciem.
Może ona po prostu się wstydzi. A może ma w sobie tyle przyzwoitości, żeby nie narażać wszelakich okolicznych uszu, w tym państwa, na okrutne doznania słuchowe. A może i jedno, i drugie.
A szczeknięcie wyrywa jej się tylko wtedy, kiedy zew natury staje się silniejszy. No cóż, nie dowiemy się tego nigdy. Nie chciałbym jej w tym względzie posądzać o zwykłe lenistwo, czyli przypisywać jej cech ludzkich. Cecha ta stanowiłaby bowiem jawne zaprzeczenie jej psiej natury. 
Bo psem jest ewidentnie. Ostatnimi tygodniami zaczęła wreszcie, ku uciesze państwa, co przy dwóch poprzednich psach było nie do pomyślenia, sępić przy stole. Nawet pan ją woła i podsuwa pod paszczę ciężko wiszącą nad stołową ławą różne smaczki a to wygospodarowane przez niego z obiadu, a to przygotowane specjalnie przez panią, która podsuwa panu dla niej kawałeczki pasztetu przez siebie zrobionego.
Przy okazji tego haniebnego procederu, każącemu zdrowym na umyśle ludziom kolejny raz zastanowić się nad psychiczną kondycją właścicieli psów, przeprowadzam proste badania z pogranicza biologii, fizyki i psychologii, nie tylko psiej.
Gdy jemy, Berta jest w drugim końcu mieszkania, na swoim legowisku. Jest to na tyle spora odległość, że często z Żoną łapiemy się na tym, że gdy coś do siebie odruchowo chcemy powiedzieć i już zaczynamy, natychmiast przestajemy, bo druga strona i tak dobrze nie usłyszy. To samo jest z Bertą. Podniesiony ton przy jej wołaniu sugeruje jeszcze większą odległość w mieszkaniu, niż nam się wydawało lub że jest głucha jak pień. 
Ale wystarczy, że jemy. Wtedy specjalnie bardzo cichym głosem mówię lekko tylko intonując Berta albo Bertuś, zależy jak mnie najdzie, i nic więcej. I za chwilę piesek jest, a z nim nad stołem jego morda. Pan podsuwa smaczki, a Bertuś z racji swojego wyważonego charakteru każdy musi powąchać i dopiero, bez łapczywości charakteryzującej zwłaszcza Bazysię,  delikatnie bierze na ząbek.
Pani też to robi, ale częściej ceduje ten proceder na pana w ramach przemyślanego i przemyślnego przełamywania lodów między nim a pieskiem.
Widocznie eksperyment idzie we właściwą stronę, a wyważenie Berty topnieje, skoro ostatnio ku naszemu zaskoczeniu i pewnemu szokowi wzięła sobie na ząbek z talerza leżącego  dosłownie pod jej nosem cały korpus kurczaka i tylko moja zdecydowana, odruchowa reakcja spowodowała, że go z paszczy natychmiast wypuściła. Na szczęście nie przykolegowała się do leżącego obok udka, mojej ulubionej części. Wyraźnie dokonała prostego i szybszego oszacowania - korpus wizualnie był większy. Stosunkowo łatwo pogodziliśmy się z faktem jego utraty. Oddzieliliśmy części nadające się dla pieska, a resztę spaliliśmy.
Trzeba będzie jednak już uważać. Kto by pomyślał, że już po roku powstaną takie interakcje...

Dzisiejszy dzień był ciężki. 
Nie z powodu prac fizycznych, bo nie było żadnej, nawet głupiego rąbania szczapek, notabene mnie relaksującego, ale przez nadmiar spraw do załatwienia i przebytych kilometrów. Samych samochodowych zrobiło się 230 plus 3 rowerem, ale te stanowiły wyłącznie przyjemność.
Tuż po 08.00 zainaugurowałem tegoroczny sezon rowerowy. Bardzo skromnie i formalnie, bo jazdą do stolarza w Pięknym Miasteczku. W takich sytuacjach uruchamianie Inteligentnego Auta mija się z sensem chociażby ze względu na katalizator. Zabija się stałymi cząstkami, bo silnik nawet nie zdąży pomyśleć, żeby się nagrzać i potem musiałbym grzać do Metropolii 140 na godzinę, żeby je wypalić.
Poza tym była piękna pogoda, ptaszki śpiewały, Sama radość, panie kochany! Żona z wrażenia aż zakłóciła swoje poranne 2K+2M, narzuciła tylko na nocną koszulę kurtkę, na bose stopy kalosze i wyszła przed bramę, żeby zobaczyć to wydarzenie i się zatroskać A dasz radę? i Będziesz uważał i jechał normalnie?, no i żeby sprawdzić, czy aby po tak długiej zimowej przerwie nieopatrznie nie pomyliłem rowerów i nie wsiadłem na jej ukochany. Wie, że go od samego początku jej zazdroszczę.
Więc dałem radę i jechałem normalnie korzystając z przerzutek, bo bardzo szybko odezwały się zahibernowane na zimę rowerowe mięśnie, w tym zwłaszcza te pośladkowe. Nie mogłem przesadzać, bo przed sobą miałem jeszcze cały dzień, co z tego że samochodowo-kilometrowy, ale przecież wiedziałem, że do auta trzeba będzie dać radę wsiąść i wysiąść nie mówiąc o pewnej konieczności zrobienia kilku kroków, więc sprawy nie mogłem zawalić. Również uważałem, ale za bardzo nie miałem na co, bo na całej trasie do stolarza i z powrotem nie minęło mnie, ani nie wyprzedziło żadne auto.
Całą sprawę ze stolarzem mogłem załatwić wczoraj, ale gdy przyjechałem przywożąc wszystkie moduły do przycięcia (barierki i deski) Stolarza Właściwego akurat nie było. Był jego ojciec, też stolarz, wiekowo mój rówieśnik. Nie chciałem mu tłumaczyć, jak, co i gdzie ma być przycięte, bo korzystanie z pośrednictwa osoby trzeciej, chociaż z profesji, mogło grozić katastrofą. A wiadomo, że Łatwiej kijek pocienkować, niż go potem pogrubasić. Nie potom zmitrężył wiele czasu na pomiarach z dokładnością do 1. mm, żeby potem cała praca poszła na marne a kosztowne drewno na opał.
Ojciec Stolarza Właściwego skutecznie zajął mnie rozmową. Co prawda Pozytywna Maryja uprzedzała mnie, że jest strasznym gadułą, ale i tak byłem zaskoczony.
- O, niech pan siada tutaj, na oponie i poczeka, bo łatwiej na siedząco. - Syn zaraz będzie, pojechał tylko na chwilę do Powiatu. - Mnie niech pan nie tłumaczy, bo ja już się tym nie zajmuję. - dodał uspokajająco.
Sam przysiadł obok i skorzystał z okazji. Przeleciał przez pięć pokoleń stolarzy (jego dziadek i pradziadek pracowali w fachu jeszcze za Bugiem), potem zajął się Piękną Doliną, stawami, rybami, psami myśliwskimi i polowaniem (jest myśliwym). W tym wszystkim nawiązywał do starych czasów, wmieszał w to wszystko i wsadził, słusznie zresztą, do jednego worka kłusowników, ubeków i pezetpeerowskich sekretarzy, w sumie bardzo ciekawie. Wystarczyło z mojej strony dorzucać od czasu do czasu Mhm, No tak, Naprawdę? i zadawać najprostsze możliwe pytania, żeby rozmowa niczym nieskrępowana biegła dalej.
- Może jednak ja już pójdę i przyjadę jutro. - odważyłem się mu po jakiejś godzinie przerwać. - Przecież mam niedaleko. - dodałem tonem wyjaśnienia i usprawiedliwienia.
- A, nie, nie! - Niech pan siedzi! - Syn zaraz  będzie.
Po kolejnej półgodzinie dokonałem sprytnego i niezawodnego manewru.
- Wie pan, ja jednak przyjadę jutro, bo żona czeka i na pewno się denerwuje, dlaczego tak długo mnie nie ma.
W ogóle nie zareagował na słowo "długo", ani też kulturalnie nie sugerował Przecież może pan do niej zadzwonić. Doświadczony człowiek. Oczywiście na podorędziu miałem oczywiste kłamstwo, gdyby się nadal zapierał i kazał mi siedzieć, bo Syn zaraz będzie. Miałem zamiar powiedzieć, że właśnie przyjechała do nas, albo że przyjedzie moja teściowa, a z takim argumentem doświadczony, życiowy mężczyzna nigdy nie dyskutuje. Obyło się jednak bez ciężkich armat.

Więc dzisiaj rano Stolarzowi Właściwemu wszystko wytłumaczyłem.
- A ile to będzie kosztować? - zapytałem.
- Moja godzina pracy wynosi 50 zł. - Myślę, że zajmie mi to ze dwie plus trochę, aby zrobić panu frezy na deskach do mnicha (pióro-wpust - muszę w ten sposób go uszczelnić i zapobiec ucieczce wody ze Stawu do Rzeczki). - Zaraz zabieram się do roboty.
- O, to ja przyjadę po południu, jak będziemy wracać z Powiatu. - odparłem mile zaskoczony.
W ogóle ucieszyłem się z tej znajomości, bo nie dość że Stolarz Właściwy okazał się kumaty i podpowiedział mi parę rozwiązań, bierze sensowne pieniądze, jest niedaleko, to jeszcze bardzo dobrze patrzy mu z oczu. Taki inteligentny, z poczuciem humoru, misiowaty.

Po powrocie odwaliłem całą telefoniczną logistykę. Wcześniej Żona zrobiła to w Internecie. Poznajdowała miejsca i ludzi, którzy powystawiali na sprzedaż szafy, stoły, fotele, itp. Kawał roboty. Do mnie należało teraz odrzucenie najpierw tych miejsc, do których trzeba byłoby jechać za jednym krzesłem 50 km i tak poustalać terminy spotkań i oglądania oraz trasę, żeby wszystko zmieścić w jednym dniu, raz a dobrze i żeby nie miotać się po Pięknej Dolinie tam i z powrotem trzaskając zbędne kilometry. A i tak, jak wspomniałem, zrobiliśmy ponad dwieście. Poza tym część sprzedających miała być w domach dopiero po południu, więc w końcu wyszło, że ten dzień będzie podzielony na dwie części - do południa z wczesnym popołudniem, z krótką obecnością  w domu, żeby coś zjeść, i popołudnie z wieczorem.

Najpierw pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Czekała mnie przykra niespodzianka.
Sąsiadka Realistka przez wszystkie lata naszej znajomości  była praktycznie jedyną osobą, z którą mogłem wymieniać się pytaniami, uwagami i spostrzeżeniami A posiałaś już pietruszkę?, Chyba na ogórki to jeszcze za wcześnie?, Marchwi w tym roku nie sieję, bo się u mnie nie udaje., Koper zasiałem byle jak, bo i tak wzejdzie., A coś ty tak dużo posadził pomidorów?, itp. Fajnie było nawzajem się wspierać, dziwować i podziwiać.
Toteż od razu po przybyciu, ja świeżo po sadzeniu dymki i sianiu, zacząłem jak zwykle o tej porze roku i postanowiłem zażyć ją z mańki. Niby że jaki ja jestem już do przodu.
- Ja w tym roku nic nie robię. - usłyszałem w odpowiedzi.
- Dlaczego?! - nie chciałem uwierzyć. 
- Bo nam się już po prostu nie chce, nie mamy sił i dla dwóch osób się nie opłaca. - Kupię pół kilo marchwi i mamy na tydzień. - A i to nie przejadamy, więc podwiędniętą daję krowie, bo szkoda wyrzucić. - Nasz robota w ziemi nie ma sensu.
Nie chciałem tłumaczyć, że nie o to przecież chodzi, że u nas też są tylko dwie osoby i że się opłaca.
Zrobiło mi się smutno, ale nie dawałem za wygraną.
- Spokojnie, jak przyjdzie maj, zrobi się ciepło, to nie wytrzymasz. - judziłem. - Posiejesz przynajmniej ogórki.
Chyba dobrze trafiłem, bo się zaczynała uśmiechać.
- No faktycznie, skończył się właśnie ostatni słoik moich, z tamtego roku. - Bo te kupne...
Więc liczę, że odezwie się jeszcze w niej wilczo-rolniczy zew krwi i że przynajmniej będzie można pogadać o ogórkach. 

Od nich pojechaliśmy oglądać pierwszą szafę. Odjechaliśmy już jakieś 15 km, gdy uzmysłowiłem sobie, że zapomniałem polaru, a w nim dokumentów i pieniędzy. Trzeba było wracać. Wszystko przez piękną pogodę, no i przeze mnie. P o co w taki upał brałem polar?
Oglądanie szafy trwało niecałe 5 minut, za to jej szukanie w wiosce 20. Co z tego, że sprzedający podał numer domu 27. Próby wklepania go Złowieszczej mijają się z sensem, bo się przekonaliśmy nie raz, nie dwa, że je odrzuca, gdy nie ma podanej ulicy. Ale żeby było śmieszniej często jest tak, że gdy ulica jest i ją wklepiemy, to ona upiera się tylko przy numerach, na przykład, parzystych nie dając sobie wpisać nieparzystych lub odwrotnie. Bywa też tak, że mimo podanej ulicy, kieruje nas na inną oznajmiając irytującą chorągiewką rodem z Formuły 1, że to jest koniec trasy i punkt docelowy.
Byliśmy więc zadowoleni, że udało się jej doprowadzić nas do poszukiwanej wioski. Dalej pozostawał łut szczęścia i liczenie na to, że jest to wioska o prostej zabudowie, domach ciągnących się po lewej i prawej stronie wzdłuż jednej, głównej drogi, bez żadnych odnóg. I z numerami logicznie narastającymi lub malejącymi.
Taką nie była. Miała wiele odnóg, a numeracja chyba powstawała w przedziwny historyczny sposób - na zasadzie częściowego zastania stanu faktycznego, a potem w miarę rozbudowy i stawiania kolejnych domów chyba przy wódce z sołtysem albo innym urzędnikiem, bo nie mogliśmy w tym złapać żadnej logiki. Nic więc dziwnego, że pytaliśmy tubylców.
Taki tubylec w takim przypadku ma jedną podstawową cechę - jest bardzo uczynny i stara się za wszelką cenę pomóc, na tyle że często nie można się od niego odczepić i jechać dalej i spokojnie kontynuować szukanie do czasu natknięcia się na następnego. Ma też wiele pobocznych, na przykład za diabła nie chce się przyznać, że nie wie, co by znacznie skróciło nasze męki. Więc dopytuje o nazwisko, albo po co przyjechaliśmy zakładając, że to mu da wskazówki, oświeci go i nam pomoże. My nazwiska nie znaliśmy, a mówienie, że przyjechaliśmy oglądać szafę i bezsensowne rozwlekłe tłumaczenie nie miało sensu. Za to wie, że to na pewno nie tutaj, tylko w jakiejś innej części wioski, którą podaje z pełną wiarygodnością na twarzy.
A nie daj Bóg, jak się trafi na uczynnego pijaczka, na dodatek aktualnie zamroczonego. Zwłaszcza Żona ma w tym względzie przykre doświadczenia, bo taki potrafi wsadzić łeb do środka opierając się wygodnie rękami o drzwi auta, chuchając na nią, albo jeśli ma zębne ubytki, a zawsze ma, dodatkowo pryskając ślinowymi drobinkami i ucinając sobie z nią pogawędkę tete a tete, co jej się bardzo nie podoba. I wcale nie chodzi tu o Covid-19, bo wiadomo że ten typ ludzi jest odporny na wszelakie choroby, może z wyjątkiem marskości wątroby, która przecież też nie od razu zwala człowieka z nóg. I co z tego, że stara się nie patrzeć na kaprawe oczka, skoro i tak jest to ponad jej siły. Przeważnie wtedy słyszę od niej nagłe i ponaglające Jedź!!! Ruszam więc bezpardonowo z głośnym Do widzenia!!! zostawiając osłupiałego pijaczka w postaci zgiętej, czyli takiego, jak stał.
 
Tak więc trochę sami pomiotaliśmy się po wiosce w poszukiwaniu numeru 27, a trochę przegonili nas tubylcy. Ostatnia pani pracująca w swoim ogródku, o bardzo miłej powierzchowności i z inteligencją na twarzy przejęła się naszym pytaniem, ale bardzo szybko się zarzekła, że to na pewno nie tutaj, w jej uliczce, bo przecież ona tutaj mieszka...
Stwierdziliśmy, że skoro tu jesteśmy To dojedźmy do końca. A na końcu po prawej stronie stał dom opisany numerem 27. Więc w drodze powrotnej z uśmiechem poinformowaliśmy panią o tym fakcie, a ona bardzo nas przepraszała i się tłumaczyła Bo gdybyście państwo podali nazwisko...
 
Kolejna wizyta skończyła się sukcesem. Za 50 zł kupiliśmy ikeowską powłokę na naszą rozkładaną kanapę Żeby była na zmianę przy praniu, jak wyjaśniła Żona. 
W domu w 1,5 godziny uwinęliśmy się z II posiłkiem wliczając w to ponowne rozpalenie w kuchni, przygotowanie przez Żonę strawy i jej zjedzenie, po czym ruszyliśmy na dalsze umówione spotkania i oglądania.
U młodego, chyba małżeństwa, bo cały ich wygląd, sposób bycia, wynajmowane mieszkanie i aura świadczyły o mocno hippisowskim charakterze ich związku, wobec którego nie mam żadnych uprzedzeń, kupiliśmy za 300 zł dwa fotele, w całkiem dobrym stanie i wygodne. Umówiliśmy się, że on, mąż, dostarczy je nam po naszym telefonie Gdy już będzie je można gdzieś wstawić, bo teraz jest jeszcze remont - wyjaśniliśmy.
- Podziwiam twoje zachowanie... - powiedziała Żona, gdy odjeżdżaliśmy. - Myślałam, że nie dasz im całej kwoty, tylko zaliczkę. - Skąd takie zachowanie?
Ale nie zdenerwowało jej to zupełnie. Trochę tylko zaniepokoiło.
- Wiesz, powinniśmy opatentować tę formę zakupów. - Jest bardzo prosta. - Dajemy ludziom kasę i w zasadzie problem mamy z głowy. - Nie musimy wozić mebli, które i tak nie zmieściłyby się w Inteligentnym Aucie i w ogóle odpada nam sporo problemów, w tym, na przykład, sprawa transportu.

Stamtąd pognaliśmy do Sąsiedniego Powiatu - 50 minut jazdy. Przejeżdżaliśmy przez Wakacyjną Wieś i wiedziałem widząc umęczoną Żonę, że wystarczy rzucić hasło Może na dzisiaj już wystarczy? Jutro spokojnie sobie pojedziemy i załatwimy resztę., ale zagryzłem zęby, bo skoro i tak ten dzień miał swoją specyfikę, to nie chciałem jej przerzucać na kolejny i go rozwalać.
U sympatycznego kolejnego małżeństwa, znacznie starszego niż poprzednie, kupiliśmy stół, całkowicie drewniany, cel naszego przybycia, a z rozpędu dodatkowo pokojową ławkę do siedzenia, wszystko za 180 zł.
W Bricomarche, nieproszeni przez Cykliniarza Anglika ani przez Drągala, kupiliśmy kolejną paczkę płytek, bo gołym, naszym niefachowym okiem, było widać, że na cokoły w Pół-Kamieniczce ich zabraknie. A nie chcieliśmy, tylko patrzeć, wysłuchiwać żenujących nas tyrad, jak to oni mają wstrzymywane roboty i że płytki muszą być na jutro.
Potem jeszcze zrobiliśmy zaplanowane na dobicie się zakupy w Kauflandzie. Do domu wróciliśmy jak zmierzchało, a przecież dni są teraz naprawdę długie. O oglądaniu czegokolwiek nie było mowy.

ŚRODA (21.04)
No i dzisiejszy dzień był bardziej ludzki.
 
Już o 11.00 byliśmy nieopodal Powiatu i kupiliśmy za 450 zł drewnianą szafę. Też jej od razu nie zabraliśmy kontynuując nasz nowatorski system zakupów - płacić i nie odbierać. Po czym pojechaliśmy na coroczny przegląd Inteligentnego Auta. Nie zdziwiło nas i przeszliśmy nad tym faktem, czyli nad powiatowską oczywistością, ze zrozumieniem, pewną obojętnością, a na pewno bez irytacji, gdy na drzwiach diagnostycznej stacji ujrzeliśmy, że 21.04.2021 jest ona nieczynna. A tyle dni wybieraliśmy się na ten przegląd.

W domu mogłem wreszcie zabrać się do pracy. Z zadaszonego pomieszczenia, które kiedyś z prawdziwą przyjemnością rozwalę, zrobiłem prawdziwą malarnię. Przy ścianach, na łatach i gwoździach, mogłem ustawić do malowania balustrady, a na kobyłkach deski. I zacząłem je malować.
A potem w ramach dywersyfikacji prac ratowałem czosnek. Przyznaję, posadziłem go byle jak, bez zaangażowania, empatii, w pośpiechu, bez przykładania się. Założyłem, że skoro jest syberyjski, to przetrwa wszystko na związkoradzieckowej zasadzie Gniotsa nie łamiotsa. Ale ta jego syberyjskość w oczywisty sposób dotyczyła niskich temperatur. Bo posadzony przed zimą, byle jaką, ale jednak, pięknie przetrwał i jeszcze grubo przed wiosną wypuścił zielone pędy. Rozpierała mnie duma dopóki, dopóty zielone liście nie zaczęły żółknąć i dopóty czosnku nie zwizytowała Pozytywna Maryja.
- Ależ panie Emerycie! - Tak nie można! - Niech go pan uwolni od tych traw i chwastów!
Więc całą ziemię wokół niego przekopałem, usunąłem darń i inne zielsko, spulchniłem i podlałem. Tyle lat robię w ziemi, a nie uniknąłem błędu w postaci niezaspokojenia zwyczajnych potrzeb rośliny dotyczących wody i pokarmu zabieranych mu przez konkurencyjne i bezwzględne chwasty.
Teraz pozostaje  się modlić, żeby przetrwał, żeby wydał ząbkowy owoc, o który w przyszłym roku porządnie zadbam.
Przy okazji czosnku świadomie i z zimną krwią zbadałem i potwierdziłem znane zjawisko. Miałem go podlać wodą z konewki, żeby ulżyć jego doli, kiedy zobaczyłem, że zbiera się na deszcz. Wiedziałem już z autopsji, że decyzje przyrody, czy będzie padać, czy nie, mam w swoich rękach. Gdybym nie podlał, nie padałoby, gdybym podlał, za chwilę lunąłby deszcz. Podlałem, a za jakiś czas spadł deszcz, niewielki, ale jednak.

Żeby nie wyjść w swoich oczach na takiego oszołoma nierolnika, posiałem buraczki. Robiłem to już wielokrotnie w Naszej Wsi sprawdzoną metodą. Z tej racji, że nasionka są spore, siałem je pojedynczo, w odstępach przewidujących jego przyszłą krępą, bulwiastą budowę, oczywiście czasochłonnie, ale w ten sposób unikałem w przyszłości upierdliwego i żmudnego przerywania.
I znowu dla dywersyfikacji prac nierówności uzupełniałem ziemią i ubijakiem ubijałem. Wieczorem byłem obolały, jak to od ubijaka i bałem się, zapomniawszy o nim, że to przez sianie i malowanie. A to by nie wróżyło dobrze mojej kondycji i ledwo siedemdziesięciu latom. Ale gdy sobie przypomniałem o nim, natychmiast stwierdziłem, że do obolałości mam pełne prawo. Więc się uspokoiłem, bo z kondycją nie jest tak źle.
 
Dzisiaj wielokrotnie dzwoniłem do Kolegi Inżyniera(!). Chcieliśmy go zaprosić na pierwszy majowy weekend. Telefonu nie odbierał. W takich razach zawsze w końcu oddzwania więc, gdy zaczęliśmy oglądać 8. odcinek The Crown (7. miał miejsce w poniedziałek dzięki tak wczesnej publikacji kolejnego wpisu), nie włączałem samolotowego trybu.
- Oglądacie The Crown? - zapytał, gdy odebrałem smartfona i nie zdążyłem jeszcze dobrze nabrać powietrza w płuca, żeby się zgłosić, że ja to ja. 
Wyraźnie dał do zrozumienia, że czyta bloga i jest na bieżąco. Chyba chciał się wykazać, ale nie powiem, żeby mi było niemiło.
Kolega Inżynier(!) chętnie przyjedzie. Być może z córkami.
 
CZWARTEK (22.04)
No i rano wstałem zmęczony. 

Drugi, kolejny dzień.
Wczoraj finezyjnie, przez fakt, że wcześnie nad ranem się obudziłem i nie mogłem się pozbyć natrętnej myśli o sposobie mocowania barier na tarasie, a dzisiaj prostacko, z powodu obolałości całego organizmu po wczorajszym ubijaku.
 
Już o 08.00 przy bramie stawił się Sąsiad Od Drewna. Za stówkę ofiarował transport i pomoc przy przywiezieniu 20. brzóz. W czasie trochę większym niż godzina, spędzonym w małej przestrzeni kabiny jego transportera, zacieśniliśmy sąsiedzkie więzy. Mnóstwo dowiedziałem się o Wakacyjnej Wsi, sąsiadach i usłyszałem wiele plotek. Ale przede wszystkim potwierdziło się, że w każdej rodzinie, jak to w rodzinie. Ciężko i skomplikowanie. U niego również. Do wszystkiego doszedł sam i za to go podziwiałem. Uprawia 20 hektarów ziemi, hoduje bydło na mięso, zwozi, tnie, rąbie i sprzedaje drewno na opał oraz świadczy usługi transportowe.
- Nikt mi nic nie dał. - Do wszystkiego doszliśmy razem z żoną, a mój brat... - Mówię mu, żeby zapierdalał, tak jak ja, to zobaczymy...
Sąsiad Od Drewna ma 36 lat, jego brat 26. Inne pokolenia. Zgodziliśmy się, że te obecne dwudziestolatki to takie roszczeniowe pokolenie (słowa moje) i  Kurwa, wszystko im się należy (słowa jego).
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Stolarza Właściwego. Byłem mu winny 25 zł, a w takiej społeczności nieoddanie takiej kwoty to dyshonor większy, niż przy dziesięciu tysiącach, na przykład.
Oczywiście obaj się znali, więc były gadki, zwłaszcza, że ojciec Stolarza Właściwego bardzo szybko się zorientował, że jest okazja i doszlusował do naszej trójki. Toteż zdążyłem trochę przemarznąć, bo pora dnia cały czas była wczesna, a ubrałem się dosyć lekko, do jazdy w kabinie i szybkiego załadunku i rozładunku brzóz, a nie do spotkania z ojcem Stolarza Właściwego. Ale wytrwałem będąc w gadkach jednym z nich i do głowy mi nie przyszło, aby w tym męskim towarzystwie wspominać w zniewieściały sposób, że musimy jechać Bo na mnie czeka żona i się martwi, że mnie jeszcze nie ma.

Dzisiaj Szybki Stolarz skończył swoją pracę. I skończyła się pewna epoka - od września (umowa z wykonaniem w październiku) do kwietnia (z wykonaniem w kwietniu). Dla sprawiedliwości muszę dodać, że wówczas, w październiku i tak nie skończyłby swoich prac, bo był blokowany przez innych fachowców, tak samo słownych jak on. Łańcuch naszej fachowej rzeczywistości.

Dzisiaj postanowiłem zrobić coś dla psychicznego zdrowia. Żeby zrobić wyłom w codziennym kieracie. Zabrałem się za podpórki do sita, które w tej chwili nie jest mi zupełnie do niczego potrzebne.
Ale musiałem, miałem nieodpartą ochotę.
Długo szukałem sensownego materiału pod dwie nóżki mogące sprostać jego ciężarowi i przesiewanemu w przyszłości materiałowi. Ponieważ sprawa powstała spontanicznie i nie mogłem tracić czasu na przemyślane zakupy odpowiednich kijków do mioteł lub do łopat czy szpadli, bo musiało być natychmiast, tu i teraz, więc mój wybór padł na drążki od flag. Dokonałem zamachu na jedną flagę narodową, taką pomniejszą, stadionową, nie ruszając tej głównej, którą wieszam z okazji wszelkich państwowych świąt oraz na flagę związaną z obchodami Dni Metropolii, bo chyba każdy przyzna, że wywieszanie jej w Wakacyjnej Wsi byłoby bez sensu. Poza tym mogłoby być uznane za jawną prowokację z racji pewnych odniesień do flagi papieskiej, chociaż kolory są zupełnie różne.
W metalowej ramie sita wywierciłem dwa otwory, końce kijów odpowiednio wyprofilowałem, żeby na śrubowej osi miały swobodę obrotu w obszarze 0 - 45 stopni i żeby w pozycji krańcowej się blokowały utrzymując sito w trwałej pochyłej pozycji. Inżynierska robota.
 
A propos "inżynierska". Wysprzątałem i wyglancowałem kamienny ogniskowy krąg z myślą, że będzie przyjemnie, jak dopisze pogoda, posiedzieć przy ognisku i kiełbaskach z Kolegą Inżynierem(!). Nie mogłem ryzykować, że sympatyczną atmosferę mogą zakłócić jego uwagi i zarzuty co do kondycji tego miejsca.

Dodatkowo, dla odreagowania, wysprzątałem Duży Gospodarczy. Pewnie, że ten bajzel mógł jeszcze trwać, ale dzisiaj nagle zaczął mi niesamowicie doskwierać. Usunąłem  dziesiątki kartonów, posegregowałem folie i inne materiały. Nagle pomieszczenie przejrzało, zwłaszcza że zniknęło ostatnie wielkie pudło zawierające grzejnik elektryczny i przypisana do niego paleta (Drągal akurat dzisiaj zabrał go do montażu w Pół-Kamieniczce), przedostatnie relikty majowo-czerwcowych czasów z tamtego roku, kiedy to hurtem zamawialiśmy wyposażenie do nowo powstających mieszkań. Pozostał jeszcze tylko jeden, śmiesznie mały karton zawierający elektryczny kuchenny podgrzewacz wody. 

Dzisiaj Żona zwróciła moją uwagę, że kaczki chyba coś kombinują na Stawie. Ziszczenie tych kombinacji stanowiłoby moje marzenie. Ale nadzieje mam płonne. Takich chaszczy, w których uwiłyby gniazdo, jak w tamtym roku, nie ma, bo wszystkie wyciąłem. Żona w tym kazała mi zapuścić nowe na tej stromej części Stawu, ale zanim urosną, może być po ptakach, nomen omen, i kaczki swoim gniazdem zaszczycą jakieś inne miejsce. Może to i dobrze, bo już rok temu Berta w tym miejscu stale i namiętnie węszyła mając zadartą dupę do nieba, ale wtedy to akurat kaczkom nie przeszkadzało. Teraz obawiam się, że mogłaby zaszczekać, a skoro ja ostatnio przestraszyłem się jej szczeku, to co dopiero kaczki. Nawet te niewyklute. Nie wiem, może zwarzyłoby się wewnątrz białko zanim powstałby kaczy zarodek, albo może potem rozwijałby się taki kaczy mutant, albo niezdolny do samodzielnego życia, albo stający się w dorosłym życiu postrachem dla wszelkiej okolicznej zwierzyny.
 
Dzisiaj postanowiłem, że zmienię sposób czytania książek i zerwę z debilnym procederem. Już chyba o tym pisałem, ale przytrafia mi się to znowu, akurat przy Filarach ziemi Kena Folletta. Nie mogąc znieść emocjonalnie danej sytuacji i się doczekać jej rozwiązania, wyprzedzam czytanie o kilka stron, wtedy wiem, co będzie, uspokajam się, wracam i mogę czytać normalnie, tu spokojnie i po kolei.
Ale ostatnio przegiąłem. Przeskoczyłem z jakieś dwadzieścia stron, oczywiście od razu poznałem zakończenie opisywanej sytuacji, wróciłem i się wkurzyłem na siebie, bo straciłem chwilowo przyjemność z czytania. Więc jak dobrnąłem do znanego mi już końca, święcie sobie przyrzekłem Żadnego przeskakiwania! Nawet o stronę. Jak na razie postanowienie udaje mi się realizować.

Wieczorem zamknęliśmy wielotygodniową sesję oglądania The Crown. Za jednym zamachem zaliczyliśmy 9. i 10. odcinek czwartego sezonu. W przyszłym roku ma być oddany sezon piąty.
Tylko chyba w Anglii i tylko w rodzinie królewskiej mógł "funkcjonować" taki chory układ, jak między Karolem a Dianą.
Zasugerowałem Żonie, abyśmy wzięli całkowity, na jakiś czas, rozbrat z oglądaniem czegokolwiek.
- Szkoda. - stwierdziła Żona. - Dzień się tak fajnie zamykał.
Zaproponowałem, żebyśmy najbliższe dni, a raczej wieczory, zamykali, ja Kopalińskim, ona audiobookiem, ale Żona tym pomysłem wydawała się nie być zachwycona.
 
PIĄTEK (23.04)
No i dzisiaj nie najlepiej spałem już trzecią noc. 

Znowu dopadała mnie i męczyła myśl Jak ja będę montował bariery na tarasie?. Co z tego, że na jawie doskonale wiem jak. Zwłaszcza, że wczoraj ostatecznie z Żoną po mądrej wizualizacji znaleźliśmy sensowny i bezpieczny sposób. Ale może przez to mózg sobie w nocy nie dawał odpocząć.
Jak by tego było mało, stworzył całkowicie absurdalny i durnowaty sen. 
Po dzwonku, jaki się rozległ w naszym mieszkaniu, oboje z Żoną otworzyliśmy drzwi. Po charakterystycznych schodach prowadzących na parter mieszkania, które okazało się tym drugim, w którym w realu w Niemczech mieszkało Zagraniczne Grono Szyderców, szli do nas Kobieta Pracująca i Janko Walski. Oboje nieśli po dwie olbrzymie paczki. Spojrzeliśmy z Żoną na siebie z pytaniem w oczach Czy my o czymś nie zapomnieliśmy?..., tym bardziej, że goście zachowywali się bardzo pewnie. Ale zaraz nasze wątpliwości zostały rozwiane. Kobieta Pracująca i Janko Walski byli na zakupach i wpadli do nas, żeby paczki rozpakować i obejrzeć prezenty kupione swojemu synowi.
Po czym nagle z Żoną znaleźliśmy się w moim rodzinnym mieszkaniu. Oprócz nas byli: Teściowa, Trzy Siostry Mająca i Q-Gospodyni. Siedzieliśmy przy stole, przy oknie. Widocznie ucztowaliśmy, ale w śnie nie było to jasne. Ale na pewno w którymś momencie wstałem i zapytałem, kto chce jeszcze wina. Ja poproszę. - odezwała się Q-Gospodyni. Tak mnie to zdenerwowało, że nalewałem do jej kieliszka aż trzy razy, za każdym razem bezskutecznie, bo rozlewałem po stole, po obrusie, patrząc z wściekłością jak ciemnoczerwona plama się powiększa, a nasze ulubione chilijskie wino Carmenere jest tracone bezpowrotnie. Żona i Q-Gospodyni się nie odzywały, Teściowa starała się sprawę załagodzić, a Trzy Siostry Mająca spokojnie wszystko sprzątnęła i po plamie nie było śladu. Po czym z Żoną znalazłem się sam na sam w sypialce (przypomnę: nie w sypialni), gdzie mówiłem jej oburzony i tłumaczyłem moje zachowanie słowami Jak śmiała?! odnosząc się do zachowania Q-Gospodyni.
Więc jak można się wyspać?

Dzisiaj z samego rana Zaprzyjaźniona Hurtownia przywiozła dwoma kursami 4,3 tony klińca. Zamawiałem pięć, ale dali wszystko, co mieli. Może to i dobrze, bo nie wiem, jakie będzie zużycie, a zamówienie zrobiłem na oko kierując się obliczoną przeze mnie kubaturą opaski wokół domu, którą będę robił sam. Otworzył się tym samym kolejny front robót.
Stąd zaraz po powrocie z Powiatu (rejestracyjny przegląd Inteligentnego Auta, które pięć dni i pięć lat temu kupiliśmy w zupełnie innych realiach finansowych) rzuciłem się do tego frontu. Ułożyłem opaskę przy frontowej części domu, tej najbardziej kłującej w oczy. 
Kłuć przestało od razu i zrobiło się tak jakoś porządnie i dopasowane do całej elewacji. Ale widocznie wywożąc z opaski kilkanaście taczek starego piasku zmieszanego z wszelakim pobudowlanym syfem i nawożąc tyleż samo klińca było mi za mało, bo pod wieczór otworzyłem sobie kolejny front. Zacząłem układać wokół dolnego gościnnego tarasu mur z kamienia. Zbędny mu kamień przywiózł Cykliniarz Anglik za pomocą Drągala, a pomysł był Żony. Do zapierdalania zostałem ja. Tak piszę, bo po pierwsze to fakt, po drugie lubię takie wyzwania, a po trzecie piękne granitowe kamole ważą między 15 a 40 kg, więc nie można inaczej określić całą pracę jak zapierdalaniem.
Udało mi się zrobić wizualizację przyszłego muru układając jego początek w trzech rzędach, a dalej w dwóch, żeby Żona zobaczyła, jak będzie lepiej, efektowniej, ciekawiej.
 
Tak więc mam teraz otwartych pięć równoległych frontów robót - codzienne przygotowywanie drewna, aby było czym grzać i na czym gotować strawy, malowanie balustrad jako etap montażu ogrodzenia górnego gościnnego tarasu, opaskę, kamienne ogrodzenie i tzw. codzienność, czyli wszelkie prace z doskoku, jak chociażby dzisiejsze podlanie brzózek stojących ciągle w donicach i ukorzeniających się.

Wieczorem Żona chyba kierowała się dobrymi intencjami nie starając się wykorzystać mojego zmęczenia i zaproponowała dla relaksu obejrzenie Yesterday Danny'ego Boyle'a (Oskar za Slumdog. Milioner z ulicy i reżyser ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich 2012 w Londynie). Wymiękłem, zwłaszcza że Kopaliński swoją cegłowatością źle mi się kojarzył z kamolami.
Sam film trochę nas zawiódł, bo było w nim za dużo niby śmiesznych przegięć, ale przedstawiony problem - świat bez muzyki Beatlesów - był ciekawy i dobrze pokazany. A ich muzyka broniła się sama. Nawet głupio mi tak pisać. Dodatkowo filmowi udało się pokazać w pigułce, jak ich muzyka jest wszędzie, tkwi w nas i nawet często nie zdajemy sobie z tego sprawy lub nie zastanawiamy się nad jej obecnością jako oczywistą oczywistością.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
W dobrej wierze radził Kupcie grzejniki na podczerwień sterowane smartfonem i będziecie je mieli pod kontrolą. Każda zmiana lub próba zmiany temperatury będzie wyświetlana na smartfonie i Wy będziecie mogli to korygować w każdym momencie i z każdego miejsca na ziemi gdzie jest dostęp do netu Poza tym taki grzejnik wieszacie na suficie i każdy zakamarek pokoju ma taką samą temperaturę.(pis. oryg.)
No cóż, z przykrością stwierdzam, że jest to ostatnia rzecz z obszaru grzewnictwa, którą byśmy zrobili.
Tu z Żoną stanowimy monolit.
Jeszcze tego by mi brakowało, aby gdzieś w każdym miejscu na ziemi, gdzie, na przykład, bylibyśmy na urlopie, pilnować cały czas i nerwowo, czy jest zasięg. A potem się denerwować i dyskutować ciągle z Żoną w stylu No, zobacz, co oni wyprawiają?! Przecież w Pięknym Miasteczku aktualnie jest aż 25 stopni. To na ile mam skorygować? (to pytanie do mnie, bo przecież sam nie umiałbym; gdybym umiał, to skorygowałbym na 10 stopni). I tak w kółko.
Poza tym w życiu nie chciałbym, aby mi coś takiego wisiało nad głową. Bałbym się spać, chociaż zdaję sobie sprawę, jaki to zakres promieniowania elektromagnetycznego i że niby nieszkodliwy. No chyba że się lekko na nim człowiek oparzy lub przysmaży. I wszędzie, w każdym zakamarku taka sama temperatura. To podobna przyjemność, jak życie w strefie klimatycznej, gdzie przez cały rok jest zielono, a nad głową dominuje lazur nieba. Prędzej czy później rzygać się chce.
Ale wiemy, że Po Morzach Pływający chciał dobrze i ze szczerego serca.
 
SOBOTA (24.04)
No i dzisiaj od rana czekaliśmy na Stolarza z Gór vel Wolnego Stolarza.
 
Miał być o 08.00 z dwiema łazienkowymi szafkami i z okiennicami. Godziny mijały i tylko od czasu do czasu bezsłownie spoglądaliśmy z Żoną na siebie. W końcu zadzwonił na żoniny numer, bo już dawno temu Żona zabroniła mi i zakazała wtrącania się do ustaleń między nią a nim.
- Chcesz z nim porozmawiać?... - pytała i podawała smartfona.
Stolarz z Gór był trochę zaskoczony, gdy usłyszał mój głos, ale spokojnie oznajmił:
- Dzisiaj nie mogę przyjechać... - Przyjadę jutro, ale tylko z szafkami, bo wiem, że one są dla państwa pilne.
Taka wiedza i empatia fachowca aż mnie wzruszyła.
- Ale wie pan - zacząłem - porozmawiajmy jak facet z facetem! - Są okiennice, czy ich nie ma? - Proste pytanie...
- Wytłumaczę jutro, jak przyjadę... - usłyszałem na do widzenia.
Wieczorem zadzwonił, że on przyjedzie w czwartek z ojcem, bo nie ma pracowników, ale ze wszystkim, czyli też z okiennicami Bo mi głupio.
 
Zacząłem układać mur. Żona co jakiś czas schodziła doglądać.
- Ale zrób sobie przerwę i łyknij Pilsnera Urquella. - wyraźnie podobało jej się to, co robię, tym bardziej, jak podejrzewałem, że nie wierzyła, że może on powstać i że zrobię to ja. Wiem, że przy tym nie chodziło jej o moje umiejętności, ale o to, czy wystarczy mi sił. Mógłbym się oburzyć, bo jak  mogłoby braknąć sił do stawiania muru u siedemdziesięcioletniego mężczyzny?...
W końcu zrobiłem sobie przerwę.
- Idę nad Staw, na ławeczkę. - zakomunikowałem, gdy przyszła kolejny raz.
- A mogę dołączyć?
- No oczywiście. - nawet się zdziwiłem, ale z drugiej strony ją rozumiałem, że ona może rozumieć mnie.
- To pójdę tylko na górę po kurtkę...
- To przynieś przy okazji Pilsnera Urquella i otwieracz.
- Ale przecież masz... - spojrzała na butelkę trzymaną przeze mnie.
- No tak, ale tu jest 1/3, za chwilę  zabraknie, zrobi się nerwowo, zacznie powstawać zbędna przecież konieczność, żeby pofatygować się taki kawał do domu... - Po co sobie komplikować życie?...
Żona wobec tak racjonalnych argumentów nie dyskutowała.
Nad Stawem sobie siedzieliśmy i gadaliśmy o tym i o owym. Słoneczko przeplatało się na przemian z chmurkami, ptaszki pitoliły, małe rybki pływały pod lekko pomarszczoną powierzchnią wody, bo wiał  zefirek, obok siedziała Żona. Naprawdę niewiele potrzeba do życia, zwłaszcza że nie musiałem się zrywać po następną butelkę Pilsnera Urquella.
To mnie wprawiło w tak dobry nastrój, że ułożyłem spory kawał muru i efekty zaczęły być widoczne. A potem przed schodami, z których spadłem, usunąłem piasek i nawiozłem klińca.
- Zaczyna to wyglądać... - skomentowała Żona. 

Wieczorem zaczęliśmy oglądać film Duplicity, polski tytuł Gra dla dwojga z 2009 roku określany jako kryminalny komediowy romans. Co z tego, że z Julią Roberts i Clivem Owenem, skoro po pół godzinie oglądania nadal nie było widać ani kryminału, ani komedii, a o romans trzeba było podejrzewać, czyli klasycznie nie było wiadomo, o co chodzi. Akcja się nie zawiązała, retrospekcje myliły i sprowadzały na manowce a niespieszne tempo usypiało na tyle skutecznie, że  telewizor wyłączyliśmy.

NIEDZIELA (25.05)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Tak niedzielnie.
Moje poranne świetne samopoczucie najlepiej świadczyło, jak potrzebny był mi sen. To znaczy jego większa ilość. A dzięki rozciągniętemu i nudnemu filmowi udało się spać sporo. 
Przez to dzień się rozpoczął nietypowo z oczywistym opóźnieniem. Ale nam to nie przeszkadzało. 
A potem przez przypadek wyczytałem, że dzisiaj jest handlowa niedziela - jedna z siedmiu w tym roku.
- To może byśmy pojechali do Sąsiedniego Powiatu. - Żona została wyrwana ze swojego zdeformowanego tym razem 2K+2M. - Miałabym parę pomysłów.
W to nie wątpiłem. Ale pozytywnie odniosłem się do tego zamiaru. Może przez świadomość niedzieli, może przez wyspanie, może przez piękną pogodę, a chyba przez wszystko naraz.

Postanowiłem dzisiaj fizycznie nic nie robić. Więc rano tylko kolejny raz pomalowałem balustrady, sprzątnąłem sprzed domu wszelkie otoczaki, zbędne betonowe bloczki złożyłem do bloczków, cegły do cegieł, a zawartość dwóch worków szpetnie zdobiących fasadę domu i pozostawionych przez Drągala posegregowałem.
A potem to już nic nie robiłem, zwłaszcza że Żona zakomunikowała, że Kaufland i Komfort są nieczynne mimo handlowej  niedzieli, a one nas najbardziej interesowały. Zrobił się więc luz.
Postanowiłem wrócić do cywilizacji. Żona po miesięcznej przerwie mnie ostrzygła, a ja zlikwidowałem eksperyment pt. broda a la Hemingway. Poczułem się o niebo lżejszy.
Do 22.00 pisałem, a Żona postanowiła oglądać staroć i wybrała Dirty dancing. Spalnie podzieliła go na dwie połowy - na dzisiaj i na jutro.
 
PONIEDZIAŁEK (26.04)
No i dzisiaj porannie przeprowadziliśmy rozmowę z Cykliniarzem Anglikiem. 

Sympatycznie i konstruktywnie.
Sympatycznie, bo przy kawce i miłej atmosferze, konstruktywnie, bo na trzech kartkach (trzy mieszkania) przygotowanych przeze mnie z wykazem prac niezbędnych do wykonania Aby móc zaprosić gości i zarabiać na życie i on, i ja złożyliśmy podpisy pod tekstem Będzie zrobione do 30 kwietnia 2021 roku. "Uczciwie" wyjaśnił, że będzie to możliwe Bo ta pani, u której robiłem, musiała przerwać roboty, bo chyba ma problemy finansowe.
Nic tylko się cieszyć. Trochę głupio.

Mieliśmy dzisiaj jechać do Sąsiedniego Powiatu, ale wobec tak "stanowczej" postawy Cykliniarza Anglika, musieliśmy nasze plany zrewidować i przekonstruować. Pojedziemy tam jutro, a w środę do Leroy Merlin. Nie powiem, lekka otucha w nas wstąpiła.
Humor dodatkowo poprawiła nam Hela. Najpierw wysłała serię smsów - Kochani, WYGRAŁAM!!!!!!!!, Dom jest MÓJ, KREDYT SPŁACONY!!!!!!!!!!, ZOSTAJĘ W HELOWSI W MOIM HELODOMKU!!!!!!!!! (zmiany moje), a potem nastąpiła cała seria uśmieszków i serduszek.
Więc oboje natychmiast odpisaliśmy. Co Żona, nie wiem, ja zaś ...Zadzwoń, kiedy będziesz mogła. Ale w kategorii "niezwłocznie"!
Hela w podobnych sytuacjach, które wymagają tylko smsowej odpowiedzi zawsze odpowiada po żołniersku Tak jest! Zna mnie. A tutaj Tak jest! przekształciło się w jej "niezwłoczny" telefon.
Firma ubezpieczeniowa po ponad półrocznej szarpaninie w końcu uznała zasadność ubezpieczenia kredytu hipotecznego na okoliczność śmierci Hela. Trzeba powiedzieć i oddać mu, że wykupił to ubezpieczenie bardzo przezornie i z wielkim wyczuciem, jeśli tak głupio można gadać.
Kredyt jest więc spłacony w 100% i Hela jest jedyną właścicielką domu. A już w rozpaczy się z nim żegnała. 
W tej sytuacji umówiliśmy się wstępnie na przyjazd do niej z noclegiem w drugiej połowie maja. Nocleg jest niezbędny, bo będę jej montował jedną permakulturową skrzynię (elementy/emelenty cały czas czekają w Dużym Gospodarczym), z utratą której w świetle całej ubezpieczeniowej afery się pogodziła, jako z rzeczą najmniej istotną. A montaż takiej skrzyni najlepiej wychodzi przy Pilsnerze Urquellu.

Dzisiaj przez cały dzień odnosiłem wrażenie, że Żona cały czas spędziła nad pościelą. Chyba zaczęła to już kilka dni wcześniej Bo ty myślisz, że wybrać pościel do poszczególnych mieszkań, to taka łatwa sprawa!... Wiem, że na pewno nie. Łatwiejsze i konkretniejsze jest, na przykład, stawianie kamiennego muru.
Ja zaś przez "cały" dzień pisałem i pisałem. Cudzysłów wziął się stąd, że jednak trochę kamieni musiałem sobie poukładać. Zmierzchało, a ja nie mogłem się oderwać i przestać. Działały jak narkotyk.
W końcu wyszła Żona...
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzynaście razy, wysłał jednego smsa zapewniającego o Wyjątkowej okazji i wysłał jeden normalny list.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.18.

poniedziałek, 19 kwietnia 2021

19.04.2021 - pn
Mam 70 lat i 137 dni.
 
WTOREK (13.04)
No i wczoraj, z racji wcześniejszej publikacji, udało się obejrzeć 9. odcinek The Crown.
 
Nie pierwszy raz przy oglądaniu naszła nas refleksja, że jesteśmy zwykłymi ludźmi i że możemy robić, co się nam żywnie podoba. Co oczywiście jest ułudą i nieprawdą, ale jednak...

W niedzielę, 11.04, pojechałem sam do Bratanicy. 107 km w jedną stronę - przy ładnej pogodzie taka sympatyczna i niemęcząca wycieczka.
Ze swoim partnerem  urządzali rodzinne spotkanie z okazji 2. urodzin ich synka. Mimo że z różnych względów było mniej osób niż rok temu, miało ono podobny charakter. Uroczysty, ze wspólnym zasiadaniem przy stole, z rosołem, daniem głównym, olbrzymim tortem z obowiązkowym dmuchaniem świeczki, alkoholem i prezentami.
Od strony Bratanicy był jej ojciec ze swoją partnerką, partner jej matki (moja była bratowa akurat przebywała na robotach w Niemczech) i ja, a od strony Partnera Bratanicy jego ojciec (mniej więcej mój równolatek) i dwie córki z pierwszego małżeństwa (nie wiem, czy formalnie aktualnego). Niezły miszmasz. Ciekawe, co by powiedział na to kościół? Oczywiście nie czepiam się tego, odwrotnie uważam to za normalne, bo takie jest życie. Nieskostniałe, często burzliwe, skomplikowane, zmienne, poszukujące. Nawet w środowiskach katolickich. Widać w nich akceptację takich zmian i sposób na życie tych ludzi wbrew przecież oficjalnym kanonom wiary i uznawaniu obecności kościoła. Wobec takich różnych i skomplikowanych sytuacji partnersko-rodzinnych nasz związek, mój z Żoną, jawi się jako wzorcowy. Usankcjonowany ślubem (w maju 13 rocznica), "co prawda tylko" cywilnym, ale jednak jest oficjalny, że nawet kościół w pewnych sprawach, przy swoich dalekosiężnych mackach, nie podskoczy. Związek dwojga ateistów żyjących "po bożemu", uczciwych, niekradnących, szanujących i tolerujących innych ludzi, nawzajem się kochających, niecudzołożących, ciężko pracujących i niewtykających nosa w sprawy innych, bez zazdrości i zawiści. I wreszcie nietolerujących nierozdzielności państwa od kościoła, chociaż konstytucja twierdzi inaczej.
Starczy!

Tak się dziwnie składa, że gdy przyjeżdżam do Bratanicy, a ostatnio odbywa się to raz na rok, korzystam u niej z łazienkowej wagi. W trakcie takiego okresu mogę się nie ważyć wcale i to mi zupełnie nie przeszkadza, nawet o tym nie myślę, a u niej muszę. Taki swoisty odruch Pawłowa. Raz tylko, zdaje się u Syna, zrobiłem wyłom.
Więc tym razem znowu zamknąłem się w łazience, by za chwilę, ku swojemu zaskoczeniu, zobaczyć na wyświetlaczu 69,5 kg. Jako inżynier dokonałem pomiaru 4 razy i wyciągnąłem średnią , żeby uniknąć jednostkowego błędu. Nie chciało być inaczej.
Stąd, nadal jako inżynier, przeszedłem do analizy tego wyniku. Pamiętałem moje obawy, gdyby waga spadła poniżej 70. kg. No i się stało. Wyszło mi, że jest to wynik jedzenia w ostatnim okresie tylko (może aż - takie myślenie w kontrze też od razu mi się nasunęło) dwóch posiłków dziennie. Pierwszego w okolicach 09.00-10.00, drugiego 16.00-18.00. Zależy. Bo cała reszta się nie zmieniła - jakość i sposób odżywiania się pozostały bez zmian.
Nie wiem, jak to się stało, bo nowy system wcale mi nie dokucza, się sprawdza i się nie męczę. Nie dochodzi do sytuacji, kiedy w którymś momencie dopada mnie głód niepozwalający funkcjonować. Nie zapominam o jedzeniu, ale o nim nie myślę. Może przez to, że jest tyle pracy i podświadomie nie wytwarzam w sobie głodowych mechanizmów. Jest to o tyle ciekawe, że przy tych wszelakich pracach o Pilsnerze Urquellu jednak pamiętam.
Gdy wróciłem do domu, Żonie przekazałem niezwykle istotną informację o mojej wadze i od razu półzłośliwie nakreśliłem mój nowy trend żywieniowy i nowy cel - jeden posiłek dziennie i 60 kg wagi. Może stanę się żywym zaprzeczeniem opowieści o Cyganie, który odzwyczajał swojego konia od jedzenia i szło mu z tym całkiem nieźle, tylko że koń się na tym nie poznał i w końcu zdechł.

Oczywiście o wyniku ważenia poinformowałem natychmiast po wyjściu z łazienki całe towarzystwo.
I się zaczęło.
- To co ty/pan jesz/je?
Szczegółowo opowiadałem. Przy porannym twarożku padło pytanie:
- A co  do niego?
- Nic. - odpowiedziałem i usłyszałem, to co zwykle Jak to bez pieczywa? Nie wyobrażam sobie! Nie dałbym/-dałabym rady.
Przy opowieści o trzech lub czterech jajach sadzonych na tłustym boczku bez wylewania z patelni wytopionego tłuszczu dało się słyszeć z niektórych wstrząśniętych ust O Boże! Brrr! Łeee! i nikt już nie pytał o pieczywo.
Niepytany wyjaśniłem też filozofię codziennego jedzenia - doprawianie na ostro, rodzaj soli, przerwy miedzy ostatnim a pierwszym posiłkiem, itp.
Brat w kontrze pochwalił się, że on waży 96 kg, co podejrzewałem widząc jego olbrzymi brzuch. A jest niższy ode mnie (przypomnę - od dawna mam 171 cm wzrostu i widocznie jeszcze nie zacząłem standardowego procesu kurczenia się). Potrafi o 21.00 - 22.00 zjeść całą golonkę wspartą oczywiście ziemniakami, po czym źle spać, budzić się w nocy i wypijać piwo.
Z konsekwencji zdawał sobie sprawę, ale nie wyobrażał sobie, żeby żyć inaczej. A ja go, ani nikogo innego, nie przekonywałem do zmian nawyków. Nie ten materiał ludzki. Odporny na wiedzę, bez wiary, bez silnej woli, poddający się ogólnym złym zasadom, bez ciekawości zmian, siedzący w schematach, wiedzący i tak lepiej, z ciekawością słuchania dziwaka, odmieńca, głupka.
 
Za to czepiłem się starszej córki Partnera Bratanicy. Poznałem ją, jak i jej siostrę, rok temu. Kończyła wtedy ogólniak i miała zamiar iść na studia. No i w rozmowie okazało się, że jest na I roku dietetyki. Dla mnie gratka.
- To rozumiem - wjechałem od razu na swojego konika - że w przyszłości, jak będziesz pracować w zawodzie, odradzać będziesz używania cukru, spożywania wszelakich mąk w jakiejkolwiek postaci ze względu na gluten i różnych cywilizacyjnych wynalazków?
- No organizmy są różne i mają różne potrzeby...
To jej jawne przyzwolenie i akceptacja niezdrowego żywienia się połączone z oczywistym bezsensem zwłaszcza w kontekście jej studiów zaskoczyły mnie.
- Ale przecież pierwotny człowiek nie jadł tego całego syfu... - i zacząłem tłumaczyć, ale widać było, że ona nie wie, o czym mówię. To znaczy wiedziała, że pierwotny żył źle, a teraz, współcześnie dobrze.
Na dowód nałożyła sobie obficie śląskich klusek, również obficie polała je sosem (na pewno zagęszczonym mąką, a jakże) i dołożyła dwa kawałki mięsa. A jak przyszło do urodzinowego tortu, to ojciec nałożył jej kawał, który, gdy doszło do mnie, służył mi za wzorzec wielkości i punkt odniesienia, bo powiedziałem:
- Dla mnie góra 1/3 tego co... - i pokazałem skinięciem głowy w kierunku jego córki.
To był jedyny, zakamuflowany, taktowny i zgrabny komentarz do jej kulinarnych ekscesów. Nie chciałbym doprowadzić do rodzinno-towarzyskiego ostracyzmu i ugruntować o mnie opinię tego, co się czepia ludzi przy stole (i nie tylko) i nie da spokojnie zjeść i mieć przyjemność z makaronów, sosów, panierowanego mięsa, tortów i bułeczek popijanych Coca-Colą lub inną Helleną, najlepiej z plastikowych butelek.
Trzeba dodać, że owa, skądinąd sympatyczna młoda dziewczyna (20 lat?), należy do grupy mocno puszystych, co nie dziwi po tym, co zobaczyłem i usłyszałem. A kiedyś w sposób oczywisty, zwłaszcza po porodzie, przejdzie do grupy kobiet grubych, to kwestia czasu. Szkoda. No chyba, że stanie się cud, jak u mnie, i pozna tak mądrego towarzysza życia, jak ja Żonę (bez kadzenia), który ją przekieruje i uzdrowi. Tylko że ona będzie musiała chcieć, widzieć sens, mieć silną wolę i być nastawioną pozytywnie, jak ja (z kadzeniem).
Swoją drogą, to taki paradoks, że taka młoda osoba o takiej konstrukcji fizycznej i psychicznej poszła studiować dietetykę. Raczej w przyszłości, jeśli nic się nie zmieni, będzie żywym zaprzeczeniem swojej profesji. To tak, jak z rodzicami, którzy gonią swojego młodego syna za próby palenia papierosów (najczęściej jest to już wtedy stadium mocno zaawansowane, bo rodzicom długo do głowy nie przychodziło: Nasz syn?! To niemożliwe!), a sami ćmią aż miło.
Wiem, wiem, łatwo się wymądrzać...
 
Po kulinarnych ekscesach Bratanica wyzwała mnie na pojedynek. Od czasów, które była w stanie zapamiętać, jej Wujcio (ta jej forma zwracania się do mnie niezmiennie mnie wzrusza), czyli według mnie jej stryj, czyli ja, niezmiennie kojarzy się z osobą, z którą w pierwszych latach jej życia robiło się dym, szarpało, tłukło i uciekało, a w późniejszych wychodziło na boisko i grało się w nożną lub strzelało bramki z karnych w piłce ręcznej. Wtedy jej obłędny nadmiar energii znalazł ujście w piłce ręcznej i nożnej, gdzie w odpowiednich klubach żeńskich grała na pozycji bramkarki. Ten pociąg do sportu wyssała z mlekiem matki, z tą różnicą, że to jej ojciec, fanatyk piłki nożnej, a zwłaszcza jego drużyny z Rodzinnego Miasta, zaszczepił w córce ten fanatyzm i tak zostało.
Nawet, gdy Bratanica po rozwodzie swoich rodziców przeprowadziła się wraz z matką do innego województwa, gdzie od nowa urządzały sobie życie, jej miłością pozostała drużyna z Rodzinnego Miasta. W miarę możliwości potrafiła sama, a później ze swoim partnerem, jechać 170 km w jedną stronę, żeby obejrzeć mecz na żywo. Teraz, wraz z urodzeniem syna i całej zakichanej, nomen omen, kowidowej sytuacji, takie akcje odpadają, ale kibicowanie pozostało.
Mimo zmian w swoim życiu czynne zainteresowanie sportem pozostało. Nie wiadomo, co było pierwsze. Czy jej życiowy partner, czy siatkówka? Raczej on, facet znacznie starszy, posiadający z pierwszego związku, małżeństwa, dwie, praktycznie dorosłe córki. 
Partner Bratanicy od zawsze był zafiksowany na utrzymaniu kondycji z wypracowywaniem na brzuchu kaloryfera i ogólnej rzeźby ciała (w ich dużym mieszkaniu w jednym z pokoi urządzona jest siłownia). Poza tym grał w siatkówkę. Stąd wspólnie utworzyli, oprócz rodzinnego, dwuosobowy team w plażowej piłce siatkowej. Grają w turniejach, zdobywają puchary i nagrody. Nie wiem, jak jest teraz, ale zdaje się, że potrafią godzić sport z faktem posiadania dziecka. Gorzej z kowidem.
 
Bratanica zapragnęła rewanżu za mecz sprzed roku. Wtedy wygrałem. Graliśmy do trzech zwycięstw strzelając karne do małej, zabawkowej bramki. Pustej oczywiście, bo była tak mała, że ze sporej odległości sztuką było trafić.
- To co wujciu? - Do trzech zwycięstw?...
Dwa pierwsze spotkania (graliśmy do momentu zdobycia przez jednego z zawodników 10. bramek) wygrała, co prawda niewielką różnicą, jednej, dwóch bramek, ale jednak. Już była w ogródku, już...Zwłaszcza że miała za sobą sporą rzeszę kibiców. 
Dwa kolejne przegrała, też za każdym razem niewielką różnicą, ale natychmiast siadła jej psychika. Młoda jednak. Stąd w połowie piątej rozgrywki, gdy przegrywała jedną bramką nagle zmieniła technikę strzelania (poprzednia była bardzo skuteczna), nie trafiła kolejny raz i ją miałem. Przegrała 10:5. Siadła smutna i osowiała.
Przy pożegnaniu musiałem ją objąć i pocieszać. Taki dzieciuch jeszcze (24 lata).

W niedzielę odezwał się Prąd Nie Woda.
- Panie Emerycie, czy mam oddać pieniądze, czy pan na mnie zaczeka?
- Zaczekam. - odparłem krótko i rzeczowo.
Jeszcze by tego brakowało, żeby do ostatnich prac elektrycznych przyszedł ktoś nowy i wydziwiał. A pozostały do zrobienia podłączenia na ganku, w Małym i Dużym Gospodarczym, w piwnicy oraz dwóch zewnętrznych stacji elektrycznych, jak je nazywam.
Być może mógłby to zrobić Cykliniarz Anglik, bo ma uprawnienia, ale chyba wpadlibyśmy wtedy z deszczu pod rynnę. Przy czym deszczem jest "tylko" nieobecność Prądu Nie Wody do początków maja (wreszcie po zabiegu, w trakcie koniecznej rehabilitacji), a rynną sam Cykliniarz Anglik.

Tak niedzielnie naszła mnie refleksja, że kumulując siły fizyczne i psychiczne, żeby bez specjalnych szkód na ciele i umyśle przetrwać, powiedzmy sobie, jeszcze jeden finiszowy miesiąc remontowy (oby jeden - czas liczę do przyjęcia pierwszych gości, bo potem prace remontowe będą biegły dalej, ale bez takiego napięcia i stawiania nas pod murem), zaniedbałem różne drobne i poważniejsze sprawy, a to okolicznościowe, a to sporadyczne pojawiające się na bieżąco. 
Na przykład zaniedbałem Moją Klasę i koleżanki i kolegów ze studiów. Oni sami się przypominali składając życzenia świąteczne, a z Profesorem Belwederskim uciąłem sobie dłuższą pogawędkę, bo zadzwonił z pytaniem Co się nie odzywasz i co słychać? Zaś małżeńska para, moi przyjaciele ze studiów, zadzwonili z tym samym, ale przede wszystkim z informacją, że nasze odwołane tradycyjne spotkanie z maja ubiegłego roku (koronawirus) planujemy odbyć w tym samym miejscu we wrześniu tego roku. Z Żoną natychmiast potwierdziliśmy nasz udział, zwłaszcza że wpłacona wówczas przez nas zaliczka spokojnie czeka na nowy termin. Tak zapewnił właściciel pensjonatu, w którym moglibyśmy nocować z Bertą, bo w oficjalnym zjazdowym hotelu z psami nie przyjmowali i chyba nic w tym względzie się do tej pory nie zmieniło i nie zmieni.
 
Skończyłem parę dni temu Sztajnbeka(!), Zagubiony autobus. A dzisiaj zacząłem pierwszą część trylogii Kingsbride - Filary Ziemi Kena Folletta. Trudno powiedzieć "zacząłem". Tradycyjnie dla rozpoczynanej książki najpierw ją "obwąchałem". Ocznie zeskanowałem każdą część okładki i dokładnie przeczytałem opis sylwetki autora, informację Tego autora, kto przełożył, kto wydrukował, podziękowania autora i jego wstęp oraz krótki opis zawartości książki. W ten sposób byłem gotowy do czytania.
Książka liczy sobie 926 stron zapisanych drobnym maczkiem, co po olbrzymich literach w Zagubionym autobusie stanie się dla mnie pewnym wyzwaniem. Całą trylogię otrzymałem w grudniu tamtego roku od Heli na okoliczność mojej 70.-tki z dedykacją Drogi Emerycie (zmiana moja), pamiętaj: podobno trzecia 30-ka jest najlepsza! Z najlepszymi życzeniami, Hela. W dolnym lewym rogu strony widnieje emotikonka Uśmieszek, rysunek królika, na pewno Angusa, i rysunek odcisku psiej łapy, na pewno Winyla.
Akcja książki rozpoczyna się w 1123 roku. Zawsze byłem negatywnie nastawiony do średniowiecza, nie wiedzieć zresztą dlaczego, a tu, już na samym  początku czytania dotarły do mnie bardzo przyjemne smaczki, o których nie miałem zielonego pojęcia. Zacytuję trzy:
- Hej! Ale mnich! - zawołała kobieta.
Philip spojrzał na nią ostro. Nie było w zwyczaju, by kobieta mówiła, zanim jej mąż się odezwał. 
 
...Przecież był on kapłanem, księdzem, a nie mnichem. Życie w czystości było istotą ślubów zakonnych, w wypadku księży normy tej nie przestrzegano bezwzględnie. Biskupi mieli kochanki, a księża parafialni - gospodynie. Celibat duchowieństwa był prawem zbyt surowym i nie zawsze się udawało być mu posłusznym. Podobnie bywa ze złymi myślami. Jeśli Bóg nie zdoła wybaczyć lubieżnym księżom, to w niebie będzie bardzo niewielu duchownych.
 
...Skręcił w lewo i ruszył przez szeroki pas rzadkiej trawy, oddzielający dom gościnny - w nim przecież często nocowali niebogobojni ludzie, a czasem nawet kobiety - od kościoła....
To jakie przyjemne niespodzianki mogą mnie spotkać w miarę dalszego czytania?
 
Dzisiaj, we wtorek, niewiele się działo. Rano pomalowałem drugi raz krawędziaki i postanowiliśmy jechać do Powiatu.  Do pani handlującej z mężem starociami ze Szwecji (bardziej pasuje określenie starszymi rzeczami używanymi) oraz po dwa grzejniki elektryczne. 
Za 375 zł kupiliśmy cztery krzesła, lampę stojącą, dwie nocne lampki, trzy zasłony i na deser "płaskorzeźbę" przedstawiającą wiewiórkę na drzewie (widocznie w Szwecji też są). Wszystko do Pół-Kamieniczki. Również do niej mieliśmy zamiar kupić grzejniki.
Niby sprawa poprzednim razem, gdy w tym sklepie kupowaliśmy sedes, była nadgryziona, ale okazało się, że nadgryzienie było za małe albo za słabe. Nie wiedząc o tym od samego początku stałem przy biurku i przed komputerem, a pan i Żona siedzieli i we troje rozpatrywaliśmy możliwości, przy czym zdaje się, że tylko ja byłem tą osobą, która myślała, że za chwilę zamówimy i wyjdziemy. Ale nawet ociężały umysłowo by się zorientował, że to potrwa. Więc w końcu odszedłem i usiadłem na kanapce dla kientów-gości takich jak ja, to znaczy przychodzących na zakupy z żonami. 
Nie było siły, mimo niesprzyjających warunków - chłód, niewygodna pozycja powodująca drętwienie karku, ryczące radio z wiadomościami, które, zdawało mi się, że słyszałem już rok temu, i monotonia rozpatrywania przez Żonę i sprzedawcę różnych wariantów tego samego(!) grzejnika, abym nie wpadł w taki męczący letarg, pół-sen. Tylko od czasu do czasu budził mnie głos Żony (na radio emitujące taką usypiającą papkę bardzo szybko przestałem reagować), ale słysząc kolejny raz To ten regulator jakie ma funkcje?, To można zablokować?..., A tamten... ponownie zapadałem się w sobie. Ale w końcu chłód zwyciężył i gdy się zorientowałem, że mam zimny nos, a takiego stanu bez oczywistych powodów u siebie nie cierpię, zirytowałem się mocno zdając sobie sprawę, że to już musiało nieźle trwać, skoro mój nos...
Zerwałem się i podszedłem do biurka.
- Proszę pana, a możemy to zrobić po mojemu, bo my z Żoną mamy inną filozofię wybierania i kupowania.
I tu mu przybliżyłem trochę szczegółów. Śmiał się pod nosem.
- Może mi pan pokazać na ekranie ten model... - i tu podałem symbol zapamiętany sprzed pół godziny bodajże.
- Bierzemy dwa. - Proszę zamówić! - dodałem, gdy ujrzałem ten właściwy.
Żona z ociąganiem się zgodziła.
- No skoro tamten nie ma sterownika, a ten ma, ale i tak nie można go zablokować przed gośćmi, to niech będzie...
I tu mnie oświeciło. Cały ten czas mojego marznięcia na kanapce był poświęcony Jak tu zrobić, żeby przyszli goście mieli zablokowany sterownik i nie mogli w nim grzebać?
Doskonale Żonę rozumiałem. Oboje w Naszej Wsi przeszliśmy przez ciężkie doświadczenia, mimo że nasi goście mówiąc nieładnie byli "wyselekcjonowani" dość prostą metodą - regulaminem umieszczonym na stronach siedliska i konsekwentnym postępowaniem Żony. Więc byli kulturalni, inteligentni, proekologiczni, kochający przyrodę, ciszę i spokój, szanujący sąsiadów oraz posiadający w sobie to coś, co powodowało, że najczęściej fajnie było porozmawiać bez poczucia straty czasu.
I co z tego, skoro większość z nich wiedziała lepiej, zwłaszcza w sprawach ogrzewania apartamentu, w którym mieli przebywać. Nie pomagały tłumaczenia, zwłaszcza gdy akurat byłem ubrany na wioskowego głupka:
- Proszę państwa, ta koza jest niezwykle wydajna i proszę uważać z paleniem, bo potem nie wytrzymacie tej wysokiej temperatury i będziecie otwierać okna, a przecież szkoda drewna... - tu zawieszałem głos nie chcąc obraźliwie, łopatologicznie tłumaczyć, że taka to a taka ilość drewna równa się takiej to a takiej kwocie w złotówkach.
Wszyscy oczywiście kiwali ze zrozumieniem głowami, ale niewiele to dawało, zwłaszcza u gości, którzy byli u nas pierwszy raz. Hajcowali niemiłosiernie, a potem niektórzy z nich nawet się przyznawali, że musieli pootwierać okna Bo nie szło wytrzymać! Miał pan rację.
Co z tego, że miałem, skoro ileś megawatów energii poszło w atmosferę, a z nimi ileś złotówek (dla przybliżenia skali tego procederu - megawat = 1000 kW; w megawatach na ogół określa się moce elektrowni wiatrowych czy też dużych farm fotowoltaicznych).
W Pół-Kamieniczce będzie pod tym względem inaczej, tylko nie wiadomo, czy gorzej, czy lepiej. Podstawowym elementem (emelentem) grzewczym będą właśnie te dwa grzejniki elektryczne. I jest prawie pewne, że od czasu do czasu ukochani goście będą sobie urlopowo wyjeżdżać na 6-8. godzinną wycieczkę rowerową i wtedy nastawiać ogrzewanie na 27 stopni, żeby po powrocie mieć cieplutko i milutko. A po powrocie do sauny pierwsze co zrobią, to pootwierają na oścież okna Bo nie szło wytrzymać...
To nie dziwiłem się Żonie. Za to ona w drodze powrotnej w Inteligentnym Aucie dziwiła się mi.
- Czy ty musisz przy okazji każdych zakupów opowiadać o całym naszym życiu? 

Od kilku dni zauważyłem, że ciągle na naszym terenie przesiaduje lub nad nim przelatuje para gołębi grzywaczy. A dzisiaj już stwierdziłem, co jest na rzeczy. Na pobliskim świerku postanowiły założyć gniazdo, a w związku z tym od razu poczuły się jak u siebie w domu i zaczęły się panoszyć. Są wszędzie i nie przeszkadza im moja obecność albo fakt, że akurat jadę z taczką. Pod moim nosem zbierają gałązki i źdźbła wyraźnie gdzieś w świerkowych chaszczach budując gniazdo. A dzisiaj doszło do tego, że siadły na nowej bramie naprzemiennie ją obsrywając i dokładnie czyszcząc i układając sobie piórka. Nic sobie nie robiły z faktu, że robię im zdjęcia co chwilę wywołując dźwięk migawki, a ponieważ był to dziadowski smartfon, bez autofokusa oczywiście, więc za każdym pstryknięciem zbliżałem się stopniowo o krok. Dopiero przy dwóch metrach dzielących mnie od nich odleciały.
Wyraźnie traktują mnie jak swojego, domownika, więc z tego powodu ogólnie to jestem wzruszony i zaszczycony, że wybrały nasze sąsiedztwo do najważniejszej rzeczy - wychowania swojego potomstwa.
Więc trudno, niech obsrywają.
 
ŚRODA (14.04)
No i Szybki Stolarz się uaktywnił.
 
Raniutko wysłał smsa ...Dziś, jeśli pasuje, możemy być około 10tej... Po epopei ciągnącej się od września ubiegłego roku, jak mogłoby nam nie pasować?... Zwłaszcza, że jednocześnie miał przyjechać Stolarz z Gór z dwiema łazienkowymi szafkami, krótszymi od poprzednich, tymi sprzed pół roku, bo Żona w międzyczasie zmieniła koncepcję wielkości kabiny prysznicowej, a przede wszystkim z oczekiwanymi okiennicami. Zapowiadał się więc stolarski dzień.
Zapowiadał się, ale się nie zapowiedział. Stolarz z Gór jednak nie przyjechał. Bo u nich śnieg. Jak to w górach. Nie wiem, co jedno przeszkadzało drugiemu, zwłaszcza że u nas śniegu nie było. Więc od razu dostał od Żony dodatkową ksywę Wolny Stolarz. Co ma podwójne znaczenie. Bo z gór, to wolny, tkwiący w dzikiej, pierwotnej wolności i żaden inwestor nie będzie mu nakładał inwestorskich pęt. Cywilizacyjnie się jednak trochę ugładził, bo zapytał, czy odpowiada(!) nam najbliższa niedziela/poniedziałek.
 
Za to Szybki Stolarz nadrobił za dwóch. Nie dość, że przyjechał z synem, to jeszcze wykonując swoją pracę dostarczył ją hydraulikowi, czyli Cykliniarzowi Anglikowi, który potrafi wszystko, szkoda że nie w terminie. Wwiercił się w dolnej kuchni w rurę z wodą, więc rzygało po całym pomieszczeniu. Na szczęście byłem akurat przy nich, bo montowałem sufitowe lampy i natychmiast zakręciłem główny zawór. Dobrze, że wcześniej zorientowałem się, że ten zawór w łazience jest właśnie tym głównym w mieszkaniu, bo zanim bym dobiegł do tego głównego na cały budynek, to świeżo postawioną zabudowę kuchenną szlag by trafił.
Wwiercenie się w rurę nie było winą Szybkiego Stolarza tylko Dziwnego Hydraulika, który w zamierzchłych już dla nas czasach akurat w tym miejscu nie poprowadził rury po kątach prostych, po przyprostokątnych, tylko po skosie, po przeciwprostokątnej. Może wtedy opanowało go krótkie lenistwo, albo bezrozumie, a może po prostu nie stykło rury. Tak czy owak teraz Cykliniarz Anglik będzie musiał rozkuć kawałek ściany, a może "tylko" wyciąć kawał regipsu, żeby się swobodnie narzędziami dobrać do miejsca uszkodzenia i je usunąć.
Oczywiście w tej sytuacji Szybki Stolarz roboty nie skończył, ale i tak wyżebrał od nas 1000 zł z ostatnich dwóch, które mu się należą zgodnie z umową.

Przy okazji mojego montażu lamp wyszło, że w salonie nie został zamontowany drugi włącznik schodowy, tylko zamiast niego gniazdko, więc prądu i oświetlenia nie było. I zaczęło się. Prąd Nie Woda telefonicznie przekonywał mnie, że mówił Cykliniarzowi Anglikowi, co i jak należy podłączyć, a Cykliniarz Anglik osobiście mnie przekonywał, że nic takiego Prąd Nie Woda mu nie przekazywał. Więc znowu trzeba będzie wyharatać dziurę w dopiero co postawionej i pomalowanej ściance z regipsu i wstawić włącznik schodowy likwidując zbędne gniazdko.

Przy montażu lamp nieźle się rozpędziłem, bo mając przygotowane niezbędne narzędzia od razu zamontowałem dwa grzejniki elektryczne. Zaoszczędziłem sporo czasu na sprzątaniu i porządkowaniu, a potem na ponownym przygotowywaniu do pracy. Przez ten poszerzony zakres uświadczyłem niezłej i zmyślnej gimnastyki, co sobie uświadomiłem wieczorem, gdy pewne mięśnie zaczęły o sobie dawać znać, a ja do tej pory nie wiedziałem nawet, że istnieją.
Mimo tego udało się obejrzeć 1. odcinek 4. sezonu The Crown.
 
CZWARTEK (15.04)
No i dzisiaj Żona dała mi wspaniałomyślnie wolną rękę. 

Nawet rano chciałem jej zaproponować, że sam pojadę do Powiatu, bo przecież tylko po dwa grzejniki i farbę, więc w tak prostej sytuacji mogłaby się wyluzować i zostać w domu poświęcając czas na pracę nad blogiem - ofertą dla gości. A tu taka niespodzianka.

Po powrocie zabrałem się za sprzątanie dolnego apartamentu. Musiałem ze wszystkim zdążyć do 13.00, bo na tą godzinę umówiłem się z Gruzinem. Miękką miotłą zgarniałem ze ścian pył pocyklinowy (pocykliniarski?), podłogi odkurzyłem i starłem na mokro.
Z Gruzinem w deszczu woziliśmy taczką i wnosiliśmy dwie ciężkie paczki, elementy (emelenty) narożnika i ileś, równie ciężkich i wielkich, łóżka.
- Jak będziesz czegoś potrzebował, to cyknij. - powiedział Gruzin na odchodnym.
Samo rozpakowanie paczek, a potem sprzątanie zajęło mi dwa razy więcej czasu niż sam montaż. Trudno więc było się dziwić mojej frustracji z powodu jałowości pracy, którą niestety musiałem wykonać.
Ale miałem drobną satysfakcję. Przy montażu łóżka nie popełniłem błędu, jak poprzednio, przyjrzałem się instrukcji i poszło ja z płatka. Nie musiałem niczego dłutować i wołać na pomoc Żony. Ale ogólnie rzecz biorąc praca nie dała mi satysfakcji dodatkowo przez fakt, że musiałem działać pod czasową presją. Na jutro umówiłem się z Cykliniarzem Anglikiem, że meble będą stały, a on przyjedzie drugi raz olejować podłogę. Stąd wracałem na górę dosyć podle zmęczony.
Na szczęście Żona pokazała mi pierwsze efekty swojej pracy - nasze nowe strony i zalążek oferty. Mogłem ujrzeć nasze zdjęcia, pierwszy tekst, czyli coś, do czego dążyliśmy przez rok.
Strasznie dobrze mi to zrobiło. 

O mały włos, a nie obejrzelibyśmy 2. odcinka The Crown. Jakoś tak wcześniej przed Żoną znalazłem się w łóżku. Gdy przyszła, z pewnym przerażeniem mnie budziła tracąc nadzieję na oglądanie. Ale dałem radę, bo po 10. minutach snu czułem się wyspany. 
Nowa premier, pani Margaret Thatcher, nie szczypała się. Później też nie, jak wiemy z historii. Ale nie wychodźmy przed orkiestrę.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający. Krótko.
Nazwij żonę Dyrektora, Tiramisu. Brzmi smacznie. Pozdrawiam zza koła polarnego (pis. oryg.)
I dołączył zdjęcie. Kapitalne. W zasadzie czarno-białe, gdyby nie...
W oddali widać ośnieżony ląd, wyspę/-y (może to góry lodowe?) połączone ze statkiem taką szeroką wodną, spienioną autostradą wytworzoną przez pracę okrętowej śruby (śrub?). Niebo i woda są idealnie szare, niebo trochę jaśniejsze. A pośrodku autostrady wyraźnie widać podwójny ślad turkusu morskiej wody, który w oddali zanika i wtapia się w szarość.
Mail mnie zaskoczył. Nie wiedziałem, że marynarz jest znowu na morzach. A jego propozycja co do imienia żony Nowego Dyrektora jest kusząca.
 
PIĄTEK (16.04)
No i w sposób nieunikniony mamy problem z drewnem.
 
Zostało nam już tylko mokre i żeby się paliło, muszę je rąbać drobno. A to kosztuje. Wyboru jednak nie ma.
Po porannej drewnianej (drzewnej?) sesji zabrałem się za montaż jednej z dwóch stojących szafek kuchennych przeznaczonych do Pół-Kamieniczki. Obie trzeba wstawić celem wizualizacji, żeby było wiadomo, jak w kuchni położyć cokoły.
W komplecie są dodatkowo trzy wiszące. Producent, tym razem z Braniewa, wyraźnie napisał, że na montaż kompletu potrzeba 6 godzin. Zmontowałem jedną, za to najważniejszą, w trzy. Nad tym faktem przeszedłem zupełnie obojętnie, bo spodziewałem się takiego producenckiego numeru. A nawet byłem w dobrym nastroju, bo towarzyszył mi Pilsner Urquell, para grzywaczy i myszka, która nic sobie nie robiła z mojej obecności i hasała na wyciągnięcie ręki. Najbardziej przeszkadzała mi w pracy, gdy stała obok mnie i siłą rzeczy musiałem się na nią w bezruchu gapić, bo inaczej się nie dało. Przyciągała wzrok. Ruszała wąsikami i coś tam mamlała, ale nahecniejsze było to, że miała taki kształt bardziej korpulentny, kulisty, co trochę zakłócało standardową myszkową zgrabność. Może była w ciąży?
A już całkiem wpadłem w dobry nastrój, gdy Żona z okna zakomunikowała, że dzisiaj Cykliniarz Anglik nie przyjedzie. Miał być po południu, ale Jutro przyjadę i zrobię na gotowo. Nie chciało mi się nawet masochistycznie rozważać, czy gdyby jednak przyjechał dzisiaj, to  zrobiłby "nie na gotowo"?
Doświadczyłem paradoksu - cieszyłem się, że go nie będzie.
 
Wieczorem, mimo mojego zmęczenia wynikającego z przyszafkowej gimnastyki obejrzeliśmy 3. odcinek The Crown. Na scenie pojawiła się Diana. W bardzo młodym wieku wpakowała się w specyficzne więzienie.
 
SOBOTA (17.04)
No i rano standardowo rozgrzałem się przy drewnie, nomen omen.
 
A potem zabrałem się za drugą stojąca szafkę. Tutaj niestety miałem kilka Waterloo. 
Najważniejszą przegraną bitwą było montowanie czterech plastikowych nóżek z możliwością regulacji ich długości, na których w przyszłości miała stać szafka. Producent zalecał wbijanie ich za pomocą gumowego młotka w specjalnie przygotowane fabrycznie cztery gniazda. Robiłem tak wczoraj i wszystko poszło gładko. A dzisiaj wszystkie cztery ułamały się u nasady. Średnica gniazd była za mała, może o jakieś 0,5 mm. Ale byłem wdzięczny producentowi za dwie rzeczy. Przewidział dodatkowe umocowanie tych gniazd do spodniej płyty szafki za pomocą pięciu wkrętów każde, więc po dopasowaniu pęknięć (pęknięcie go pęknięcia w każdym rozwalonym komplecie) tak zrobiłem i całość się trzymała, trochę na słowo honoru, a poza tym zadbał o moją polszczyznę i to aż cztery razy, kiedy kwieciście sobie używałem za każdym pęknięciem.
Ostatecznie szafka stanęła na nogach, nomen omen, trochę koślawych, ale jak się jej nie będzie non stop przesuwać, powinna dać radę.

Dzisiaj w zaprzyjaźnionej hurtowni odebrałem sito. Sprowadzili je na specjalne moje zamówienie, więc ranga urządzenia od razu na wstępie wzrosła. A jest to konstrukcja tak wyrafinowana mniej więcej, jak konstrukcja cepa. Chyba raczej mniej, bo cep zawiera w sobie przynajmniej coś na kształt przegubu. A tutaj otrzymałem metalową ramę, 100x70, wypełnioną siatką o mocnych drutach, za to zmyślnie faliście pogiętych. Zresztą spodziewałem się dokładnie tego. Ale już producent nie zadał sobie fatygi, żeby do tej konstrukcji dołożyć jakąś podpórkę, aby sito stało sobie samodzielnie i stabilnie na ziemi pod odpowiednim kątem. I znowu byłem wdzięczny, bo spotkało mnie kolejne wyzwanie i konieczność ruszenia mózgownicą. Z przyjemnością podpórkę dorobię sobie sam.
Po co mi takie sito? Głupie pytanie. Nawet dziecko wie, że do przesiewania, aby oddzielić jedną frakcję od drugiej. U mnie akurat jedną frakcją będzie ziemia, a drugą perz.
Góra ziemi, którą mi dostarczył facet od większej ciężarówki, jest pełna perzu. A nie jest to towar, ziemia (i perz zresztą też :) ), który w ramach reklamacji na podstawie rękojmi lub gwarancji da się zwrócić. Więc za każdym razem potrzebną partię ziemi będę przesiewał, a perz i inne korzeniska spalał. Potrwa to lata, bo góra ziemi jest olbrzymia. No chyba że Żona wymyśli dla niej jakieś inne przyspieszone zastosowanie.
Ale żeby nie musiała wymyślać, bo i tak tego rodzaju pracy ma aż nadto (ostatnia dotyczy przede wszystkim oferty dla gości), mogę jej samobójczo jeden pomysł podrzucić. A propos perzu.
Doskonale radzi sobie na wszystkich typach gleb uprawnych (z wyjątkiem skrajnie suchych gleb piaszczystych). ...pospolity i bardzo uciążliwy chwast pól uprawnych. Rozprzestrzenia się przez nasiona dostające się do gleby wraz z ziarnem siewnym. W uprawach rolnych rozmnaża się wegetatywnie – odtwarzając się nawet z niewielkich fragmentów rozłogów.... Masowo zarasta ugory i nieużytki rolne. Rośnie także na siedliskach naturalnych – w zaroślach i na skrajach lasów. Jest bardzo wytrzymały na niesprzyjające warunki środowiska i doskonale radzi sobie w konkurencji z innymi roślinami o wodę i światło.
Jest to roślina lecznicza, surowiec zielarski, o czym nie miałem zielonego pojęcia nienawidząc go z całego serca.
Działanie -  słabe przeczyszczające, moczopędne, przeciwbakteryjne, przeciwgorączkowe, żółciopędne. Największe zastosowanie znajduje w leczeniu chorób przemiany materii, jako tzw. zioło czyszczące krew – w leczeniu choroby reumatycznej, dny moczanowej, trądziku. Jest surowcem bogatym w związki pochodne fruktozy – jest odpowiedni jako środek dietetyczny dla diabetyków. Używa się go po zatruciach, gdy trzeba z organizmu jak najszybciej usunąć trucizny, jak również po przebytych zakażeniach. Wchodzi w skład wielu mieszanek ziołowych. Stosowany jest także w leczeniu nieżytów górnych dróg oddechowych, przy obrzękach wątroby, zmniejszonym wydzielaniu żółci, kamicy żółciowej, hemoroidach. Najczęściej stosowany jest w postaci odwaru.
Odwar z kłączy (1 łyżkę stołową rozdrobnionego suszu zalać 1 szklanką wody, doprowadzić do zawrzenia i od tego momentu gotować pod przykryciem przez 5-7 minut, przecedzić w razie potrzeby pić 2-3 razy dziennie po 2/3 szklanki) to bardzo skuteczny środek moczopędny i zalecany pomocniczo w cukrzycy. Jego picie stosuje się również w chorobach nerek, pęcherza moczowego, dolegliwości ze strony wątroby, kamicy nerkowej i żółciowej, złej przemianie materii i jako zioło „czyszczące krew”.
Zbiór następuje wiosną lub na jesieni. Zebrane kłącze myje się i suszy w przewiewnym cieniu. Po wysuszeniu kłącza są czyszczone z drobnych korzeni przybyszowych i krajane na odcinki do 1cm.
 
Oczywiście w górze ziemi jest go tyle, że z przyjemnością będę go spalał. Ale kto wie, do czego będzie mógł się przydać.

Cykliniarz Anglik jednak przyjechał i naolejował podłogi na gotowo. Teraz mamy tam zakaz wstępu przez kilka dni, dopóki podłoga nie wyschnie. Proces ten wsparliśmy włączając elektryczne grzejniki. No trudno.
Przy okazji niezwykle sugestywnie opowiedział, czego to oni w nadciągającym kolejnym tygodniu nie zrobią w Pół-Kamieniczce.
 
Wieczorem postanowiliśmy obejrzeć aż dwa odcinki The Crown. Prawie się udało. Czwarty przeszedł gładko, ale w okolicach 2/3. piątego usłyszałem tuż obok charakterystyczny dźwięk. Natychmiast zgodnie stwierdziliśmy, że jutro obejrzymy resztę. Na zakładkę.
Żelazna Dama nie szczypała się w sprawie Falklandów. Pamiętam, wtedy (1982 rok) siedziałem w więzieniu i mocno jej kibicowałem. Równocześnie bałem się, że z tego zrobi się międzynarodowy konflikt i że nas gdzieś wywiozą. W nieznane. Ciekawe, bo ta cela, to więzienie było mi już w jakiś sposób bliskie, byłem u siebie i nie chciałem niespodzianek. No chyba że wypuszczenia na wolność. 
Tak się zresztą stało. Zostałem wypuszczony i to w perfidnej formie, ale jednak niespodziewanie.
 
NIEDZIELA (18.04)
No i dzisiaj od rana Żona była w dołku.
 
Czyli że ja musiałem być w górce. I rzeczywiście tak było. Stąd podołaliśmy i w dwóch kursach zawieźliśmy do Pół-Kamieniczki dwie szafki. W kuchni dokonała się drobna wizualizacja, ale ona znacząco pozwoliła Żonie wyjść z dołka.
Nie wiem, jak ona, ale ja nie czułem, że niedziela jest niedzielą. Nawet lekko zakłócałem spokój sąsiadom wiercąc głośno otwory w krawędziakach i cicho przykręcając je śrubami do kotw. Ale śrub mi zabrakło, więc dalej nie nękałem okolicy. Żona zaś cały czas siedziała nad stronami i mozolnie je rozgryzała ucząc się ich obsługi.

Wieczorem obejrzeliśmy 1/3 piątego odcinka The Crown i cały szósty. Dzięki Dianie Australia na dziesięciolecia została przy koronie, ale co z tego, skoro niczym i wszystkim nie pasowała do królewskiej rodziny.
 
PONIEDZIAŁEK (19.04)
No i dzisiaj zakończyłem połowę prac nad tarasem.

Wszystkie krawędziaki zostały zamontowane w kotwach, a z barierami i deskami, które w przyszłości mają stanowić wzmocnienie całej konstrukcji oraz tworzyć parapet, wybrałem się do stolarza w Pięknym Miasteczku. Wszystko stosownie, maszynowo, poprzycina i w ten sposób będę mógł przejść do trzeciego tarasowego etapu - malowania, a potem do czwartego, ostatecznego montażu. Ciekawe, ile za to wszystko chciałby jakiś wykonawca? Dwa, trzy tysiące?...

Pogoda była tak piękna, że słońce wymusiło na mnie najpierw zdjęcie kurtki, a potem polaru. Ale i tak mi było za gorąco, gdy siedziałem sobie na krawędzi tarasu swobodnie dyndając nogami i pracowałem.
A potem musiałem rzucić wszystko i wreszcie siać i sadzić. Było to mocniejsze ode mnie.
W dwóch skrzyniach pięknie napulchniłem ziemię i ją zgrabiłem. Jedną całkowicie poświęciłem cebuli dymce oraz późnej cebuli z nasion, a w drugiej posadziłem lubczyk, dar od Pozytywnej Maryi, i posiałem tymianek, dwa rodzaje sałat, pietruszkę, szczypiorek i nie wiedząc co jeszcze... cebulę z nasion. Jak w tym dowcipie o Ruskim i złotej rybce:
Rusek złowił złotą rybkę i oczywiście musiał wypowiedzieć trzy życzenia. Męczył się nad tym, w końcu wydukał:
- Żeby to jezioro zamiast wody było pełne wódki.
Zagrzmiało, zawirowało i w jeziorze była sama wódka.
- A drugie życzenie? - zapytała złota rybka.
Głowił się jeszcze bardziej, aż w końcu rzekł:
- Żeby w tej rzece płynęła sama wódka.
I stało się.
- A trzecie?
Rusek się strasznie męczył. W końcu z ulgą wypowiedział ostatnie życzenie:
- Daj jeszcze pół litra i będziemy kwita...
(Nie wiem, czy już tego kiedyś nie cytowałem...)
Całość podlałem wodą nabieraną do konewki ze Stawu. Po wszystkim stwierdziłem, że spośród wszelakich prac, ta jest tą, którą naprawdę kocham.
 
Wczesnym wieczorem, po raz pierwszy w tym roku, pojawiła się w całej swojej krasie i potędze piękna burza, z błyskawicami i grzmotami. Pewnikiem anomalia!!! Tylko czekać, jak przyjdzie ostrzeżenie, alert z RCB (Rządowe Centrum Bezpieczeństwa) Uwaga! Możliwe burze i gwałtowne opady! Prosimy o...
Osobiście ja sam, tylko za 1/100 kosztów utrzymania tej budżetowej jednostki, chętnie informowałbym nasze społeczeństwo, że na początku wiosny mogą być już burze. W końcu przeżyłem 70 lat i się czegoś nauczyłem.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy i wysłał niezwykle przekonywającego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała aż dwa razy. I to dzisiaj. Właśnie siałem i sadziłem, gdy rozległ się dźwięk budzący zgrozę, a za chwilę głos Żony Słyszałeś?! Trudno, żeby nie. Niski, gardłowy ton pomieszany z lampucerowatością. Z powodu zaskoczenia nawet się lekko przestraszyłem. Tak było to niecodzienne i swą specyfiką wyrywające mnie z siewnej i sadzeniowej sielanki.
Żona była z Bertą nad Stawem i coś musiało być za płotem, skoro to coś zmusiło naszą sunię do takiego wysiłku.
- Zjeżyła się! - Żona z daleka krzyczała.
Tak więc w naszym, za chwilę rocznym wspólnym  życiu,  był to szczek 15. i 16.
Godzina publikacji 19.44.

poniedziałek, 12 kwietnia 2021

12.04.2021 - pn
Mam 70 lat i 130 dni.
 
WTOREK (06.04) 
No i bez uprzedzenia likwiduję zaległości.

Jeśli tego nie zrobię natychmiast, dzisiaj, we wtorek rano, to ani się obejrzę, jak będę im musiał nadać status potrójnej zaległości, co będzie się równało statusowi kubłowemu.
 
W piątek, 26.03, wstałem o 07.00. Nietypowo, jak na mnie. Nic mi to nie dało, bo długo byłem nieprzytomny. Późna godzina meczu (Węgry : Polska) nieźle wybiła mnie z mojego biologicznego rytmu.
Nie od razu zabrałem się za sprzątanie na okoliczność przyjazdu Nowego Dyrektora ze swoją żoną. Na zasadzie jest dużo czasu, zdążę. Zachowałem się, jakbym nie znał siebie. Bo gdy zacząłem, nie mogłem nie  robić na 100%. I bardzo szybko się zorientowałem, że przy takim maniackim postępowaniu nie zdążę z niczym. Stąd bardzo szybko spuściłem z tonu i ostatecznie oceniłem, trochę z bólem serca, swoją pracę na dostateczny. Ta zmiana postawy oraz fakt, że Nowy Dyrektor wysłał smsa, że będą 20 minut później, bo są straszne korki w Metropolii, spowodowała, że odważyłem się na strzyżenie i zdążyłem się wykąpać. O cackaniu się z brodą mowy być nie mogło.
Dyrektor z żoną przyjechali o 12.20. Mimo że zostali smsowo uprzedzeni, że u nas w domu nie ma cukru, pieczywa i mleczka do kawy (Nowy Dyrektor pija), z oczywistą sugestią, żadnej z tych rzeczy ze sobą nie przywieźli. Czyli obyć się można. 
Ale za to żona Nowego Dyrektora (ciągle nie potrafimy wymyślić dla niej blogowego imienia, bo za mało się znamy i nie ma oczywistych punktów zahaczenia) przywiozła tiramisu własnej roboty. Pyszne. To był klasyczny gwóźdź do naszej trumny. Zachowywaliśmy się, jak na klasycznym głodzie. Stąd, zamiast poczęstować gości jakimś konkretnym posiłkiem, zrobiliśmy wszystkim kawę i zażeraliśmy się słodkościami przy śmiechach i totalnym krygowaniu się i ku wyraźnej satysfakcji żony Nowego Dyrektora, który wcześniej musiał naopowiadać jej, jak dziwnie się żywimy. No i ten mój sms przed ich przyjazdem.
Dopiero potem, po poznańsku, kiedy goście na tych poznańskich uroczystościach są zasłodzeni i nie są w stanie już wiele jeść, Żona zrobiła sadzone na boczku. One, jak również fakt "prymitywnego" gotowania-smażenia na wiejskiej kuchni, na gościach zrobiły spore wrażenie. I oczywiście smakowało, więc się lekko zrehabilitowaliśmy.
Dodatkowo Żona podzieliła się z Nowym Dyrektorem swoim ciemnym Kozelem. Proponowałem Pilsnera Urquella, ale wolał tamto. Czy się tym zmartwiłem? Zaś żona Nowego Dyrektora piła cydr, który jej bardzo smakował, bo po tym covidzie węch co prawda straciła, ale smak pozostał.

Było wiadomo, że rozmowy będą toczyć się wokół dwóch tematów - Szkoły i budowania/remontowania. To ciekawe, bo przy nich ani się obejrzeliśmy, jak zrobiła się 19.00.
Po drodze było oprowadzanie po domu i terenie oraz spacer w lesie, stosunkowo krótki ze względu na osłabiony organizm żony Nowego Dyrektora.
A na główny posiłek Żona zaserwowała hinduizm. Smaczny i zgrabny, bo jednodaniowy, wsparty białym winem.

Umówiliśmy się, że następne spotkanie w tym gronie odbędzie się już u nich. W tamtym roku myśleli, że do nowego domu wprowadzą się przed Świętami Bożego Narodzenia. Teraz zakładają, że do wakacji. Zadam retoryczne pytanie - Skąd taka obsuwa, skoro grają dobrze dwa czynniki - płynność finansowa i dostępność materiałów? Żeby nie było tak, że czekaj tatka latka, aż kobyłkę wilki zjedzą, Nowy Dyrektor sam się zabrał wraz ze swoim ojcem za układanie kafli w dolnej, małej łazience. A jak im pójdzie przyzwoicie, to rozpoczną w górnej.
Żeby nie zwariować, sami sobie wytłumaczyli, że to wprowadzanie się przed świętami nie miało żadnego sensu, więcej, był to poroniony pomysł, bo jak można dzieciom zmieniać szkołę w środku roku szkolnego.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 7. odcinek  The Crown - ślub Małgorzaty. To straszne być tą drugą i mieć  świadomość różnych nieuchronności i konsekwencji. Zwłaszcza, że Małgorzata miała ambicje.
 
W sobotę, 27.03, rano przygotowywałem dla Żony zapasy drewna. A potem pakowałem się przewidując swoją czterodniową nieobecność, wizytę u Wnuków i uwzględniając zastrzeżenia Żony, że nie mam u nich jeść pieczywa. Stąd zostałem ekstra doposażony w wiktuały - jajka, boczek i smalec.
Gdy przyjechał Q-Zięć, od razu pojechaliśmy do zaprzyjaźnionej hurtowni. Zapakowaliśmy przy pomocy jednego ze sprzedawców 10 worków tłucznia do Inteligentnego Auta, a 6 do Hondy. Zostało 5, więc kusiło nas, żeby do obu doładować, ale rozsądek zwyciężył. 
Co z tego, że Edkowi i w hurtowni mówiłem, żeby do każdego worka pakować po mniej więcej 20 kg, skoro Edek widocznie usłyszał tylko "więcej". Każdy worek był mocno przeważony, a niektóre były tak ciężkie, że mieliśmy problem z załadowaniem. Mogły ważyć nawet po 40 kg.
Po przyjeździe od razu zabraliśmy się do roboty. Zdemontowaliśmy jeden moduł balustrady, żeby można było wjechać wózkiem prosto do ogródka i żmudnie, worek po worku przewoziliśmy je po schodach i po grząskim terenie. W drugiej połowie zaczął padać deszcz, teren stał się jeszcze bardziej grząski, ale daliśmy radę. Oczywiście, jak tylko skończyliśmy pracę, deszcz natychmiast i precyzyjnie przestał padać.
Q-Zięć natychmiast wrócił do Pięknego Miasteczka po ostatnie 5 worków, a ja zasiadłem do zasłużonej kawy. Zasłużonej, ale bez chwili spokoju, bo natychmiast Q-Wnuk zaczął swoje A dziadek, kiedy nas dopadniesz!?
- Jak wypiję kawę.
Przyszedł, żeby zobaczyć, ile jej jest i od razu zaczął marudzić Eee, tak dużo?... Po czym przychodził co chwilę, widać było, że w coraz większym napięciu, bo kawy jednak ubywało. A gdy zobaczył prawie dno, już nie odważył się więcej przyjść, bo mnie zna, tylko z daleka razem z Ofelią zaczęli mnie przedrzeźniać. Więc musiałem po tym targaniu worków ich dopaść przy strasznych kwikach i wrzaskach, które w kulminacyjnym momencie przeszły w pojękiwania i uskarżania się na złego dziadka, bo Q-Wnuk lekko nadwyrężył swój staw barkowy, a Ofelia stuknęła głową w podłogę. Myliłem się, że w ten sposób uzyskam spokój, bo zanim zaleczą rany... Gdy tylko zobaczyli, że odchodzę, każde uczepiło się jednej mojej nogi. Zabawa była przednia, gdy tak z nimi sunąłem po podłodze. Odczepić nie dało się ich ani prośbą, ani groźbą i dopiero, gdy złapałem dwa czeskie buty robocze, zdrowo ubłocone i skierowałem je do nich z tekstem Bo jak... z wrzaskiem uciekli w głąb mieszkania, co pozwoliło mi umknąć na taras, zamknąć drzwi i spokojnie wzuć buty w trakcie natychmiastowego łomotania w szybę z drugiej strony.

W ten sposób udało mi się wyjechać do Nie Naszego Mieszkania. Przeorganizowałem się, urządziłem, zjadłem obiad - gotowca od Żony, przebrałem i spokojnie pojechałem do Wnuków.
Przed domem stał bus na niemieckich rejestracjach, więc domyśliłem się, kto mógł przyjechać. Przyjaciel Syna i syn, jeden z dwóch, moich dawnych przyjaciół. Jego matką była najlepsza przyjaciółka Pierwszej Żony, ta która leżała bardzo długo w śpiączce i w styczniu rok temu zmarła. Dla Syna i Córci była najlepszą ciotką. To właśnie do jej rodziny od strony panieńskiej wżeniła się Córcia. I tak przyszywana ciotka stała się dla niej ciotką.

Przyjaciela Syna nie widziałem długo. Mógłbym powiedzieć, że niewiele się zmienił, chociaż tuż zaraz, 1 kwietnia, ma kończyć 41 lat. Zapamiętałem tę datę z racji jej primaaprilisowej specyfiki, jak również, nie wiedzieć czemu, z racji mojego internowania. Bo w pamięci zapadła mi scena, gdy po trzymiesięcznym zniknięciu pojawiłem się w czerwcu w mieszkaniu Przyjaciół całkowicie odmieniony (długa czarna broda).
- A kto to jest? - zapytali rodzice, gdy Przyjaciel Syna wszedł do pokoju. Miał wtedy dwa lata i dwa miesiące. 
Patrzył na mnie długo wyraźnie mnie poznając, ale przecież coś mu nie grało. W końcu się zawstydził, opuścił głowę i wyszeptał Wujek.
Bez specyficznego samochodu na niemieckich numerach mogącego pomieścić siedmioosobową rodzinę (żona i pięcioro dzieci) i tak bym wiedział, kto przyjechał. Wśród licznej hałastry biegającej po posesji zauważyłem sześcio-siedmiolatka w okularach. Wypisz wymaluj jego ojciec. Skóra zdarta. A gdy przyszedł się przywitać, sposób mówienia i mimika wprowadziły mnie w zdumienie.  Później  okazało się, że jako jedyny spośród pięciorga dzieci odziedziczył po ojcu astygmatyzm. Jak wszystko to wszystko.
Okazało się też, że jako jedyny ma sportową szajbę. W Monachium jest w piłkarskiej szkółce, trenuje i bierze udział w turniejach. I gra na zabój. Coś mi to przypomniało. Wiele bym dał, żeby zobaczyć go w grze z Q-Wnukiem. Nic tylko otworzyć Pilsnera Urquella, wygodnie zasiąść w roli sędziego i mieć ubaw po pachy.
Gdy wszedłem, ubaw mieli wszyscy zebrani. Kazałem "nowym" dzieciom się przypomnieć i przedstawić z imienia. A najstarszego chłopaka, trzynastolatka, drugiego w hierarchii wiekowej wśród swojego rodzeństwa, zapytałem mądrze z twardym okropnym akcentem:
- Ich verstehe das du spricht deutsch?
- Ja. - odpowiedział, bo co mógł zrobić, skoro było to zgodne z prawdą, a poza tym był trzynastolatkiem o charakterystycznej dla tego wieku, zwłaszcza u chłopców, zminimalizowanej do bólu elokwencji. Nieważne w jakim języku.
- Ale  zdaje się - kontynuowałem niezrażony świadomością, że od razu wszedłem na minowe pole - nie najlepiej to powiedziałem po niemiecku?
- Wydaje mi się - odparł konkretnie, grzecznie i rzeczowo, bez cienia wymądrzania się, płynną polszczyzną - że powinno się powiedzieć Ich verstehe das du deutsch sprichSt? Jego niemczyzna była równa polszczyźnie.
Że też zapomniałem, jak się odmienia sprechen.
 
Po wyjechaniu siedmioosobowej rodziny udało się jeszcze zagrać w 3,5,8 w składzie Wnuk-II, Wnuk-III i ja. A potem zaczął się cyrk ze spaniem. Syn położył się wcześniej zajmując gabinet, na który miałem chrapkę, więc w pokoju z chomikiem marudziłem chłopakom, że ja tu spać nie będę. Podsuwali mi różne rozwiązania i tłumaczyli, że chomik tak mocno wcale nie hałasuje (Wnuk-III - Ja, na przykład wcale go w nocy nie słyszę), ale w końcu za bardzo nie wiedzieli, co zrobić z dziadkiem, bo twardo optowałem za gabinetem. Byli w sytuacji patowej zdając sobie sprawę, że tam śpi ich ojciec. Za to wiedzieli, że trzeba zakablować matce, że dziadek staje okoniem i wierzga. Bo nagle Synowa zjawiła się jak burza w chomikowym pokoju i postawiła mi ultimatum.
- Albo śpisz z chomikiem, albo na dole!
Wybrałem chomika. Bo przecież to też istota. A na dole czekałaby mnie sama cyfryzacja, automatyzacja, mechanizacja i cholernie niewygodny rozkładany narożnik, pół miękki, pół twardy, że nie sposób spać, bo z racji niezbyt rozbudowanych powierzchniowo obu elementów (emelentów) nie sposób ułożyć ciało tylko na jednym z nich. Zawsze, jak się nie obrócisz, część ciała zapada się w miękkość, a druga jest dźgana przez twardość. Mózg całą noc intensywnie pracuje, żeby te krańcowości jakoś scałkować, ale przez to nie wypoczywa, a ja razem z nim.
Do tego wszystkiego dochodzi brak kameralności. Bo najpierw Synowa zazwyczaj długo tłucze się pakując kolejne zmywanie, a potem Wnukowie przypominają sobie, że muszą się napić. I nie są w stanie zsynchronizować wspólnego zejścia i napicia się, tylko muszą pojedynczo. A jak już czynnik ludzki na dobre zniknie, zaczynają migotać światełka zmywarki i budzi się ona do swojego życia wspierana przez dużą lodówkę i równie dużą zamrażarkę, które też mają wiele do powiedzenia. Ale i tak wszystko przebija kuchenny zegar, który cały czas chodzi pokazując prawidłowo godzinę, ale chodzi modułowo. Nagle tykanie milknie, nie wiedzieć czemu, po czym za jakiś czas, nigdy nie wiadomo za jaki, bo ten moduł nie jest powtarzalny, zaczyna chodzić głośno, a nawet głośniej, ze zdwojoną siłą, widocznie naładowawszy na etapie "milczenia" swój quasi-akumulator. Ciekawe, że za dnia tego nie słyszę.
Usypiałem więc razem z chomikiem. Kameralnie. Ja w przykrótkim łóżku, on w wypasionej klatce.

W niedzielę, 28.03, rano od razu stwierdziłem, że  nie było tak źle i że dokonałem mądrego wyboru. Bo w nocy byłem wybudzony tylko 5 czy 6 razy i to za każdym razem na krótko. Wyraźnie chomik starał się pogodzić swoją potrzebę spędzania nocnego życia i biegania w kołowrotku z szacunkiem dla współlokatora. Byłem wyspany na dostateczny +. 
Ten + chyba mnie zgubił, bo trochę ociągałem się ze wstawaniem. I gdy w końcu zszedłem na dół, zaskoczyła mnie obecność Syna, który od razu zapytał:
- Tato, jajka chcesz na miękko, czy na twardo?
- A nie, nie, dziękuję. - odparłem. - Ja sobie zrobię sadzone na boczku. 
Otworzyłem lodówkę i, bez przesady, doznałem szoku. Jajek przywiezionych przeze mnie nie było, jak również twarożku. Podniosłem raban. Zżarli moje wiktuały, które Żona przygotowała mi na cały pobyt w Metropolii.
- A skąd miałem wiedzieć, że to twoje? - Jak chcesz, to mogę jeszcze wyciągnąć z wody, bo dopiero nastawiłem.
Ręce mi opadły. Ciekawe, jak by rozpoznał w olbrzymim garze zawierającym ponad 20 jaj te moje. A poza tym nie wierzyłem mu w to "dopiero". Byłem ugotowany, nomen omen.
- Tato, nie przejmuj się. - Syn starał się załagodzić mój poranny wstrząs. - My też bierzemy jaja od takiego jednego z sąsiedniej wsi. - Zrobisz sobie sadzone na nich.
Wcale mnie nie pocieszył. Rzeczywiście wieś. Taka sama sypialnia Metropolii, jak ich. To jak tam mogą być wiejskie jajka.
A gdy zeszła Synowa poinformowałem ją, bo Syn od samego początku był niewiarygodny i podejrzany, że zrobię sobie sadzone z czterech A jak będę wyjeżdżał, to proszę mi przygotować 6 jaj, bo co będę jadł jutro i w ogóle, po czym ostentacyjnie zabrałem ze stołu mój twarożek, który Syn zdążył już tam bezrefleksyjnie przed moim zejściem wyłożyć do wspólnego śniadania.
Na całe szczęście boczek ocalał. Bo albo Syn, jako klasyczny mężczyzna, w lodówce nie zauważył słoiczka stojącego tuż przed oczyma, albo widział z zewnątrz jakąś podejrzaną zawartość i wolał tego nie dotykać, albo wreszcie otworzył i to coś w środku niezmiernie tłustego go odrzuciło. Stawiałbym jednak na to pierwsze.
Przez ten boczek, jajka i twarożek dziadek tylko ugruntował o sobie opinię u Wnuków, że jest dziwny. Już od dawna zdążyli się przyzwyczaić do Pilsnera Urquella i chybaby  doznali szoku, gdybym nagle nie pił, albo pił inne piwo. Potem przełknęli fakt, że dziadek je łyżkami witaminę C, że przywozi ze sobą "jakąś zgniliznę", czyli ocet jabłkowy i go pije z wodą oraz sól himalajską, którą również rozpuszcza w wodzie i pije. Nie zdziwili się specjalnie, gdy w dziadkowym zestawie od jakiegoś czasu ujrzeli tabasco i pieprzniczkę mielącą pieprz na bieżąco, bo to znali skądinąd, ale jod to już było aż nadto. Zawołałem całą  czwórkę i każdemu z osobna kazałem powąchać. Na ich twarzach było widać, że ten nieznany im zapach idealnie pasuje do trucizny, którą musieli sobie wyobrażać na podstawie bajek, książek czy filmów. Stąd kierowani ciekawością otoczyli mnie wiankiem i z niedowierzaniem zmieszanym z obawą patrzyli, jak pipetą wkraplam 20 kropli do resztek wychłodzonej kawy i jednym haustem wypijam. Przez ułamek sekundy dało się zauważyć, że czekali, czy dziadka rozsadzi od wewnątrz, czy dostanie drgawek i paraliżu lub czy przynajmniej, tak jak stoi, upadnie na podłogę w kuchni. A tu nic. Ale ani zawodu, ani podziwu nie zauważyłem. Przeszli nad tym do porządku dziennego, bo przecież dziadek... 

Po tym show zakomunikowałem wszystkim głośno i wyraźnie, że, ponieważ nie będę jadł pieczywa, na śniadanie robię sobie sadzone na boczku i Czy ktoś chce? Byłem pewny, że na tym grzecznościowym akcencie się zakończy, bo przecież nikt u nich takich rzeczy nie je, ale zostałem zaskoczony i to miło. Natychmiast zgłosił się Wnuk-III i Wnuk-IV, czyli ci dwaj młodsi, o nieugruntowanych jeszcze złych nawykach żywieniowych i nieskostniałych kubkach smakowych, nad którymi, i Wnukami, i ich kubkami, był sens i motywacja, żeby popracować.
Ustaliśmy, że ja chcę cztery, a każdy z nich po dwa. Od razu do wszystkiego zaczął się wtrącać Wnuk-III, który w swoim domu jest drugim kucharzem po Synowej. Od dawna lubi przygotowywać różne rzeczy do zjedzenia i coraz więcej umie (10 lat). Ponieważ w tych swoich chęciach był mocno natrętny, na odczepnego dałem mu do pokrojenia boczek najpierw pokazując, jak grubo ma kroić. A potem co chwilę pytał, czy już może wbijać jajka. Zwariować można było. 
W końcu zrezygnował z tego widząc, jak ten tłuszcz niebezpiecznie pryska i pozwolił mi samemu skończyć. I całe szczęście, bo, korzystając z chwilowej jego nieuwagi, na wszelki wypadek wbiłem bez jego dociekań Ale przecież...dziewiąte jajo i przemyciłem na wstępie sól himalajską i świeżo zmielony pieprz bez jego uwag i pytań A dlaczego tak dużo? i Ale my z pieprzem nie jemy...
Oczywiście sadzone w takiej ilości i na tak małej patelni nie miały prawa się udać, więc za jakiś czas zapytałem współudziałowców, czy może być jajecznica. Tylko trochę pomarudzili.
Gdy nakładałem na trzy talerze, zaczęło się.
- Dziadek, a dasz spróbować? - to Wnuk-I i II.
- Tato, a dasz spróbować? - to Syn.
Synowa milczała, ale i tak się wściekłem.
- To nie można było powiedzieć wcześniej?! - Wbiłbym jedno jajko więcej!...
Syn z mety się wycofał, ale dwaj pozostali nie odpuścili. Na dodatek Wnuk-II bezczelnie poprosił o jeden kawałek boczku. W końcu sumienie mnie ruszyło i Synowi też dałem spróbować nie przyznając się, żeby nie stracić twarzy, że byłem zapobiegliwy i wbiłem jedno jajko więcej względem zamówionych.
Obserwowałem Wnuka-III i IV. Młócili i nie przeszkadzały im przemycona sól himalajska oraz pieprz.
Patrzyli tylko, jak swoją porcję obficie posypuję pieprzem i oblewam tabasco. Jasne, że odmówili, gdy im także zaproponowałem.
Zjedli do czystego, bez szemrania, zachęcania i poganiania. Ciekawe, bo potem już niczego więcej nie brali. Czyżby się najedli?...
Ja zaś przemyśliwałem nad następnym przyjazdem i sposobem na uniknięcie kolejnej wpadki i zapobiegnięciu pożarciu moich wiktuałów. Przy ich wykładaniu będę musiał zaprosić wszystkich chłopaków i udzielę im instruktażu To są święte wiktuały dziadka i proszę ich nie ruszać! Synowej nie muszę, bo jako kobieta jest kumata.

Po wszystkim graliśmy w 3,5,8 w składzie Wnuk-III, Wnuk-IV i ja, a potem w brydża. Ja w parze z Wnukiem-I, Syn z Wnukiem-II Bo mnie nikt nie chce nauczyć! Nie było w nim tej iskry, jak u Wnuka-IV i od razu do tej gry się nastroszył Bo ja wiele nie rozumiem! myśląc, że po jednym posiedzeniu wszystko pojmie.
- To podoba ci się ta gra? - zapytałem.
- Nie.
Trochę szkoda, bo gość potencjał ma, ale zdaje się wchodzi w wiek wszystkowiedzenia, a jak czegoś nie wie, to to jest be.
Za to Wnuk-IV nie ma żadnych oporów i zahamowań, mimo że ciągle od dziadka dostaje baty w szachach i warcabach. Tak było i tym razem. I nie zna słowa poddaj się albo remis. Grał do upadłego stosując, chyba bezwiednie, technikę na wyczerpanie przeciwnika. W końcu musiałem położyć temu kres i z Synem i z Furią poszliśmy na spacer.

Spacer mógłby być dłuższy, bo i ładna pogoda, i fajna spacerowa aura, ale Syna bolała nadwyrężona kostka. Z Wnukiem-I wybrał się na nocną pielgrzymkę, 40 km z Sypialni Dzieci do Metropolii i z powrotem. W połowie drogi nie mógł już iść i Synowa musiała po nich przyjechać. No comment, bo musiałbym się tutaj czepić przynajmniej dwóch wątków.

Po obiedzie wracałem do Nie Naszego Mieszkania z sześcioma podejrzanymi jajami, uratowanym twarożkiem i bez boczku, który miał mi starczyć na cały pobyt. Pocieszałem  się, że na całe szczęście mam jeszcze smalec ze skwarkami, którego nie wziąłem do Wnuków.
Wieczorem w reżimowej telewizji obejrzałem mecz Polska : Andora (3:0). 
Andora jest to państwo-księstwo leżące pomiędzy Hiszpanią a Francją. Liczy sobie około 78 tysięcy mieszkańców i zajmuje powierzchnię 468 km2 (powiedzmy, że 21,6 na 21,6 km) - ciut więcej niż połowa powierzchni Parku Krajobrazowego Pięknej Doliny.
Lewandowski strzelił dwie bramki, nabawił się kontuzji i straciliśmy go na środowy mecz z Anglią. 
 
Dzisiaj, we wtorek, 06.04, dzień rozpocząłem od sprawdzania wpisu, dość późno, bo poszedłem spać o północy.
Cały dzień spędziłem na dwóch pracach dywersyfikując je. Malowałem kotwy pod taras dla gości, a gdy już byłem bliski zatrucia wyziewami specjalnej farby, przerzucałem się do kopania ogródka i upiększania i wzmacniania linii brzegowej Stawu zdobytą darnią. Moment zmiany charakteru pracy potrafiłem precyzyjnie wyłapać. Jak tylko pojawiał się pierwszy delikatny ból głowy, natychmiast malowanie rzucałem. Bo za jakiś czas ból stałby się nieznośny i ewentualnie mógłbym puścić pawia. A to by tak osłabiło organizm, że o  kopaniu nie mogłoby być mowy. No i nie dałbym rady napić się Pilsnera Urquella. Trzeba wyciągać wnioski z przeszłości. 
To samo było z kopaniem. Jak już zaczęły się pojawiać pierwsze drżenia rąk z fizycznego wysiłku i malutkie czarne plamki przed oczyma ostrzegające przed mogącym za chwilę nastąpić osłabieniem z koniecznością położenia się do łóżka, przerzucałem się do malowania. W ten sposób podołałem jednemu i drugiemu.

Wieczorem obejrzeliśmy 3. odcinek The Crown. Chyba już zaakceptowaliśmy i polubiliśmy nowych aktorów. Odcinek w całości był  poświęcony katastrofie górniczej w Aberfan w Walii w 1966 roku. Wstrząsający. Odrzucając na chłodno fakty w nim zawarte został zrobiony po mistrzowsku.
 
Wczoraj Syn przysłał trzy filmiki. Na moją prośbę. Wszystkie dotyczyły brydża - jednego rozdania, licytacji i rozgrywki. Pary stanowili Syn z Wnukiem-IV oraz Pierwsza Żona z Wnukiem-I. 
Oglądałem wielokrotnie za każdym razem pękając ze śmiechu. Po trzech pasach Syn odezwał się karo, Wnuk-I kier (przeciwnicy cały czas pasowali), Syn dwa karo, Wnuk-I dwa kier, po czym licytacja się zamknęła, bo na robra mieli już 60 punktów.
Wnuk-I rozgrywał całkowicie samodzielnie ze specyficzną bezwzględnością w swoich uwagach charakteryzujących dzieci w tym wieku, a dotyczących pomyłek lub wątpliwości przeciwników. I przy ich mylnych zastrzeżeniach ani razu nie dawał się zbić z tropu, tylko za każdym razem reagował i odpowiadał z zimną logiką i zgodnie z faktami.
Ugrał trzy kiery i z tatą wygrali robra. Czyżby on naprawdę umiał już grać?...

A tydzień wcześniej Syn wysłał mi swoje pierwsze preludia. Przez siebie skomponowane. Ma ich być,  o ile dobrze zrozumiałem, 24. Do odsłuchania. Jedno, czy dwa słuchałem już u niego w  domu, więc zaskoczony nie byłem. Obiecałem, że zrobię to w II Dzień Świąt, a to było wczoraj. Jednak nie miałem ani nastroju, ani sił. Bo chciałbym to zrobić we względnym komforcie psychicznym, żeby się skupić i mieć z tego przyjemność, a nie tylko odfajkować czyli odwalić. A niebezpieczeństwo jest takie, że taki moment może  nadejść nie wiadomo kiedy, a Syn w międzyczasie ani chybi się obrazi, bo Po Morzach Pływającym nie jest i nie będzie czekał na moją łaskawą reakcję, dajmy na to, dwa miesiące.
Tak czy owak, podziwiam go za to, że skomponował, co nie za bardzo mnie zaskoczyło, bo robi to od dawna, ale nigdy tak poważnie. A przede wszystkim za to, że nie wiem, jak to było możliwe, skoro w ich domu nie znajdziesz chwili spokoju. Z wyjątkiem oczywiście nocy, ale przecież po wariackich dniach, trzeba chociaż  trochę odpocząć.
 
Z takich zaszłości, tu akurat drobnych, przypomniał mi się Narodowy Spis Powszechny. Rozpoczął się ponoć 1 kwietnia, więc nie wiem. Jak w tym dowcipie Mleczki Żeby to chociaż było wiadomo, czy to na poważnie,  czy na jaja?
Tkwiłbym w błogiej nieświadomości, gdyby nie Żona. Stanęła w drzwiach łazienki, gdy sobie spokojnie i relaksacyjnie myłem ręce.
- Rozpoczął się Narodowy Spis Powszechny.
Spojrzałem pytająco.
- Ponoć będą po domach chodzić rachmistrze spisowi do ciężko chorych i starych. - Z całym szacunkiem... - spojrzała na mnie i nie dokończyła. Było już za późno. Widząc moją minę parsknęła śmiechem. Za jakiś czas udało się jej jednak opanować.
- Ale poważnie... - Mogą przychodzić do emerytów. - Zasłaniaj się Covidem. 
Doszło do tego, że rząd nakazał mi zasłaniać się maską przed Covidem, ale jakby tego było mało, to jeszcze będę musiał zasłaniać się Covidem przed rządem. Nie rozumiem jednego..., że ponownie zacytuję porucznika Columbo.
Nie zdawałem  sobie sprawy, że Covid tak  przewrotnie mi się przysłuży dając mi alibi w sytuacji, gdy i tak nie miałem zamiaru dać się spisać, czyli spowiadać się rachmistrzowi. Wiem, to jest ustawowy obowiązek. A Konstytucja nie mówi o prawach obywatela, w tym o rozdzielności państwa od kościoła? I co? To nie jest obowiązek?
Zresztą i tak każdy z nas jest wystarczająco indoktrynowany poprzez nasze mumery PESEL, NIPy i inne bankowe sripy. Więc co jest do jasnej cholery?!
Musiałem się przez Żonę zdenerwować. A przecież myłem tylko ręce...
 
Wczoraj zmarł Krzysztof Krawczyk. Żył 74 lata. Smutno.
Żona szczególnie go lubiła.
Jego płyta była w naszym żelaznym repertuarze, gdy z Naszego Miasteczka jeździliśmy do Pucusia. Cała musiała być odsłuchana tam i z powrotem, nomen omen. Żony ulubione to Byle było tak (przy słowach Dziewczyny, kto je zna?...zawsze rozkładałem bezradnie ręce, a Żona ledwo hamując śmiech za każdym razem mówiła Ale trzymaj kierownicę!) i Jak minął dzień. Lubiłem słuchać, jak równolegle sobie podśpiewuje i usilnie starałem się, aby nie zauważyła, że słucham, bo by natychmiast przestała.
Ja zaś bez skrępowania ryczałem do moich ulubionych Pamiętam ciebie z tamtych lat, Ostatni raz zatańczysz ze mną i do najukochańszego Za tobą pójdę jak na bal.
Ten ostatni tytuł szczególnie wbił się w naszą pamięć. Gdy mieszkaliśmy w Naszym Miasteczku, w Międzywodziu odwiedziliśmy Skrycie Wkurwioną i Kolegę Inżyniera(!). Z  mamą Skrycie Wkurwionej oraz ze Stefanem Kotem Biznesu i Krawacikiem.pl spędzali tam urlop.
Na jedną noc zatrzymaliśmy się w takim popeerelowskim ośrodku, gdzie było wszystko. Wieczorne dancingi również. Siedzieliśmy we czworo na zewnątrz przy piwku, słuchaliśmy i patrzyliśmy, jak wyfiokowane sześćdziesiątki brylują na parkiecie.
W przerwie podszedłem do lidera trio i zapytałem:
- Macie w swoim repertuarze Krawczyka?
- Oczywiście.
- A możecie zagrać i zaśpiewać Za tobą pójdę jak na bal?
- Czemu nie...
Wręczyłem mu dwie dychy. Za chwilę usłyszałem Na specjalne życzenie... Krzyyysztooof Kraaawczyyyk!
Natychmiast porwałem Żonę na parkiet i teraz my brylowaliśmy. 
A gdy w czasie jazdy na płycie pojawiał się Parostatek, za każdym razem wprawiał nas w dobry nastrój.
Mamy ją cały czas i na pewno nie raz będziemy jej słuchać. Chyba już jednak teraz z innym odbiorem.

ŚRODA (07.04)
No i miałem w nocy poważny kryzys. 

Obudziłem się o 02.00 i natychmiast dopadły mnie myśli związane z remontem. Miotałem się między kilkoma zaplątanymi nawzajem o siebie wchodząc w bezsilność i głęboką frustrację z trudem wytrzymując pod kołdrą, bo z tego robił się stres, przyspieszone bicie serca i pocenie się. Gdybym był sam, wstałbym, bo wiem, że jawa by mi pomogła. Ale nie chciałem budzić Żony i moich stanów przerzucać na nią. Jeszcze by tego brakowało.
Próbowałem różnych metod, żeby zasnąć. Od głębokich oddechów, myślenia na siłę o innych sprawach, w tym o niezawodnej zazwyczaj piłce nożnej, przywoływania wspomnień, do tłumaczenia sobie, że przecież, gdy wstanę, głupie myśli po prostu znikną. Przez jakieś półtorej godziny nic nie pomagało, ale w  końcu zapadłem w płytki sen.
Gdy o 05.30 zadzwonił smartfon, zerwałem się jak oparzony, z wielką ulgą, bo wiedziałem, że wreszcie naprawdę mam to za sobą.
 
Pojechaliśmy do Powiatu zahaczając po drodze o Piękne Miasteczko.
W Pół-Kamieniczne ujrzeliśmy smętne  pustki. Żywej duszy. A przecież Cykliniarz Anglik mówił Dzisiaj jesteśmy w Pięknym Miasteczku. Zresztą zawsze w takich informacjach używa liczby mnogiej, a na palcach jednej ręki można by policzyć, kiedy coś rzeczywiście robili razem, co by przyspieszyłoby tempo prac i zlikwidowałoby naszą frustrację, która od czasu do czasu wychodzi w naszych nieciekawych dyskusjach. Nieciekawych, bo z Żoną różnimy się w podejściu do fachowców.
 
Już wychodziliśmy, gdy z góry, od sąsiadek, zszedł Drągal. Wyraźnie się zmieszał na nasz widok czując się "przyłapanym".
- Dlaczego pan nie pracuje u nas? - zapytała Żona.
- Z tym  proszę do szefa. - logicznie odparł.
A gdy byliśmy w Powiecie i kupowaliśmy fugi, farby i deski, aby uzupełnić nimi tarasowe balustrady, zadzwonił "szef". 
- Drągal za godzinę będzie w Wakacyjnej Wsi i zrobi... - tu przeleciał, jak gdyby nigdy nic, cały zakres prac niezrobionych.
A gdy przyjechaliśmy do domu, byli obaj i wszystko jak zwykle wyglądało inaczej. Zwariować można.

Dzisiaj rozmawiałem z Szybkim Stolarzem. Kolejny artysta, co to ma gadane. Powiedziałem mu, żeby szykował się na przyszły tydzień z całkowitym zakończeniem jego prac. Żona tylko z ulgą westchnęła Dobrze, że żyje...
 
Oczywiście na te frustracje najlepszym antidotum jest praca.
Powtórnie pomalowałem tarasowe kotwy i zmontowałem "nowe" kobyłki. Są tak zmyślne, że można regulować wysokość podpór, a w związku z tym przy różnych czynnościach dopasowywać ergonomię pracy. Na nich ułożyłem 8 belek-krawędziaków, głównego przyszłego elementu (emelentu) nośnego tarasowej balustrady i je przeszlifowałem przed malowaniem. I "tradycyjnie" dywersyfikowałem farbowy smród. Dalej kopałem w ogródku i zakończyłem prace nad Stawem. To znaczy ten etap, bo wiadomo, że za chwilę Staw dostarczy kolejnych. 
Rozpocząłem również rekultywację terenu przed dolnym apartamentem zrytego kołami aut przede wszystkim Basa i Barytona, ale inni przez te miesiące też się skutecznie przysłużyli. W wyryte bruzdy wrzucałem zdobyczną darń i ziemię ubijałem ubijakiem.To dopiero początek tego etapu, ale ubijak już zaczynał dawać o sobie znać. Ale step by step...

Dzisiaj Pasierbica pochwaliła się wysyłając mmsa. Na zdjęciu na ich ogródku leżały betonowe bloczki.
- Przed 9 rano przywieźli na dwóch paletach z OBI i woziliśmy wózkiem do ogródka 36 sztuk.
- Podziwiam, gratuluję i wiem, co to był za wysiłek. 
- Dziękuję. - odpowiedziała. 
Każdy bloczek ważył 20 albo 25 kg i musieli razem z Q-Zięciem załadować go na wózek, nim przejechać na górę po schodach, dalej po grząskim terenie ogródka i potem już tylko zrzucić na trawę. I tak 36 razy.
Pasierbica wiedziała, skoro "przed chwilą" z jej mężem w podobny sposób ogródek zapełniliśmy workami z tłuczniem, kto może ten wysiłek zrozumieć. Za chwilę I Tak Jak Mówię będzie konstruował taras, który w perspektywie tylko podniesie wartość mieszkania w sytuacji potencjalnej jego sprzedaży. Bo jeśli sąsiedzi, ci dwudziestolatkowie...
 
Wieczorem zaczęliśmy oglądać 4. odcinek The Crown. Całkowicie już przyzwyczailiśmy się do nowych twarzy. Co więcej, ich zewnętrzny wygląd i charaktery postaci zlały się z tymi z dwóch pierwszych sezonów tworząc w naszym odbiorze harmonijną całość. To chyba dobrze świadczy o twórcach.
Ale dzisiaj na nic się to zdało. W 2/3 odcinka usłyszałem pierwszy, delikatny symptom zasypiania Żony. Gdyby to było 5 minut do końca, to bym ją brutalnie zmobilizował, ale w tej sytuacji brutalnie z moich ust padło Zasypiasz! I było po oglądaniu. Bez problemów, bez pojękiwań i wzdychań, bez roztrząsania przeszliśmy nad tym do porządku wieczornego. Skończymy jutro.
 
CZWARTEK (08.04)
No i dzisiaj Żona niedomagała.
 
Przez co dzień zrobił się taki dziwny, wyrwany z szablonu codzienności. Ale miał swoje niewątpliwe zalety. Przede wszystkim zapanowała cisza i wszystko spowolniło, chociaż przecież ja zachowywałem się normalnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że Żona, jak jest na zwykłym, codziennym chodzie, wzbudza hałas i pośpiech. Raczej chodziło o pewien typ energii, którego dzisiaj nie było.
W domowej ciszy rządziłem się sam. Raz tylko zakłócili ją Cykliniarz Anglik i Drągal, którzy przyjechali nie wiedzieć po co, bo zaraz zniknęli.

Trzeci i ostatni raz pomalowałem kotwy i skończyłem kopanie w ogródku. Ale siły moje dzisiaj wyczerpał ubijak. Bo nadal konsekwentnie rekultywowałem teren. Trzeba było podnieść do góry te 10 kg nadając im większą energię potencjalną grawitacji (nie wiem, ile to mogło być dżuli), po czym przemieniałem ją w kinetyczną dodatkowo zwiększając przyspieszenie, aby było większe niż ziemskie, czyli przypieprzałem nim, ile tylko miałem sił, o glebę. I tak setki razy. Funkcjonowałem na zasadzie klasycznego układu, jakim jest wahadło.
To jednak nie przeszkodziło w wieczornym oglądaniu. Powiem więcej, pomogło. Z powodu mojego wyczerpania zaczęliśmy wcześniej i obejrzeliśmy drugą połowę (na zakładkę dla Żony) 4. odcinka i cały 5. The Crown.
 
PIĄTEK (09.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Skoro wczoraj usnąłem zaraz po 20.00?...
Żona zapytała, czy jeszcze bym nie poczytał, ale ubijak wysłał wyraźne sygnały, żebym się nie wygłupiał.
Rano ustaliliśmy, że do Sąsiedniego Powiatu pojadę sam.
- Ale czy ty dasz radę? - zatroszczyła się Żona.
Dlaczego miałbym nie dać, skoro wiedziałem, że kupię tylko to, co mam na kartce, bez odchyłek nawet na centymetr w lewo lub w prawo i dysponowałem niezwykłą przewagą nad naszym zakupowym duetem, bo miałem być właśnie sam. A "sam" w zakupach oznacza większą szybkość w poruszaniu się, stałym pytaniu i proszeniu sprzedawców o pomoc, czego Żona nie cierpi, a przede wszystkim niewspółmiernie większą szybkość decyzyjną.
Najpierw zawitałem do Bricomarche. Myślałem, że tutaj dostanę śruby z łbami o długości powyżej 20. cm, bo w naszej hurtowni nie było i jakiś czas temu na tę okoliczność kupiłem metrowe gwintowane szpilki, aby stosowne śruby samemu zrobić. Ale od początku mi się to nie uśmiechało.
Pani, nie pierwsza lepsza młódka, była niezwykle pomocna, a przede wszystkim wiarygodna. Zauważyłem od pewnego czasu takie zewnętrzne zjawisko, że sprzedawczynie w tego typu sklepach, nazwijmy je ogólnie branżą techniczną, są wiarygodne i znają się na danym temacie oraz potrafią doradzić. A to jest budujące, nomen omen. To zewnętrzne zjawisko na przykład widać w hurtowni w Powiecie, gdzie od początku remontu kupujemy fugi, kleje, farby i pomniejsze akcesoria. "Na sklepie" są zawsze trzy panie, w tym szefowa, a jeden pracownik, trzydziestolatek, służy do "rozładuj towar" i "załaduj towar", wszystko w magazynach zewnętrznych. Jako silny chłop. A jednocześnie, jak to chłop, głupi, więc "na sklep" nie jest wpuszczany. Ale muszę powiedzieć, co wielokrotnie obserwowałem, że jak jest kulminacja dostawy, to panie zdrowo zasuwają fizycznie nosząc 5. lub 10. kilogramowe wiadra z farbami, aby organizacyjny zator jak najszybciej zlikwidować.
Zauważyłem, że to zewnętrzne zjawisko od pewnego czasu obudziło we mnie wewnętrzne. Moje opory w technicznych kontaktach z płcią piękną w tego typu sklepach praktycznie stopniały do zera. Są jednak nadal dwa warunki. Taka pani nie może mieć jednak lat dwadzieścia kilka, bo od razu budzi to moją nieufność. Zdaję sobie sprawę, zwłaszcza że pochodzę z branży oświatowej, gdzie podstawowym, fundamentalnym, statutowym działaniem jest nauka i nauczanie, że musi ona siłą rzeczy przejść przez ten wiek i się uczyć, żeby się nauczyć, ale czy musi od razu trafiać na mnie? Niech się uczy na kimś innym i mu "doradza". Drugi warunek jest oczywisty. Miło jest w takich kontaktach zawiesić wzrok, mimo topornych jednak strojów służbowych znacząco i specjalnie osłaniających i deformujących to i owo, ale pod warunkiem, że nie jest to typ klępy. Wtedy siła doradztwa jest zdecydowanie stępiona. 

Moja pani była w sam raz. Ale nawet ona nie mogła "stworzyć" śrub o długości większej niż 20 cm, skoro takich nie produkują.
- To zrobi je pan sobie ze szpilek. - od razu się uwiarygodniła.
- Właśnie wiem, bo już takie kupiłem, ale po przecięciu gumówką na wymiar powstanie taka metalowa zadra i nie da się nakręcić nakrętki.
- A to wystarczy pilnikiem lekko wyszlifować końcówkę i będzie dobrze. - uspokoiła mnie.
Na moje pytanie, gdzie są zmiotki i rękawice robocze, chciała ruszyć ze mną do kolejnych alejek. Musiała niewątpliwie zauważyć mój wiek i chyba odczytać pewną nieporadność starego człowieka, bo prawie czułem, że za chwilę weźmie mnie za rękę i poprowadzi. Gwałtownie, ale kulturalnie zaprotestowałem i podziękowałem.
- Nie, nie! - Dziękuję, dam radę. - Nie chcę pani niepotrzebnie fatygować.
Nie upierała się, tylko opisała, gdzie szukać.
Ze znalezieniem i wyborem dałem radę. Tak samo przed regałami z nasionami w dziale OGRÓD. Tylko że tutaj zmitrężyłem sporo czasu. Ogrom oferty nawet mnie nie przeraził, ale sprawa była poważna i wymagała przemyślenia. Postanowiłem desperacko sam, bez Żony, kupić nasiona, skoro wcześniej omówiliśmy kwestię, co chcemy posiać lub posadzić. Poza tym zacząłem lekko panikować zdając sobie sprawę, że właśnie rozpoczął się okres, w którym należy sianie rozpocząć. W tym nadmiarze wyboru miałem poważny handicap w postaci nieobecności Żony. Słabłem na samą myśl, że gdyby była, wnikliwie pochylałaby się nad każdą torebką danego rodzaju sałaty, a ponieważ czekały mnie jeszcze ogórki, buraki, cebula, koper, pietruszka, dynia, cukinia, zioła i nasturcja, to uważałem, że los nade mną czuwał. Jeśli do tego dodam, że z ogromu traw do posiania, wybrałem natychmiast tę z napisem na opakowaniu Do rekultywacji terenów budowlanych, uważałem, że jestem w czepku urodzony.

Przez Kaufland i Lidl przeszedłem jak burza. Nawet nie wyhamował mnie drobny incydent w tym pierwszym. Stałem zamyślony przed jakimś regałem, gdy usłyszałem kobiecy głos:
- Przepraszam, czy to pana ciastka?
Obok stała młoda kobieta i wskazywała na górę równo ułożonych paczek, chyba andrutów. Ale jedna z nich, ta na samym wierzchu tej góry, leżała jakoś tak ukośnie i pani myślała, że to może ja ją sobie przygotowałem do wzięcia.
- Ależ nie, proszę bardzo. 
Nawet się nie zbulwersowałem, że zostałem posądzony o taki zakupowy proceder. Ale... Ale to  było silniejsze ode mnie.
- Ale, jeśli można - od razu zareagowałem - osobiście odradzałbym kupowanie ciastek. - Zawierają mnóstwo glutenu i cukru i szkodzą zdrowiu. - Proszę spojrzeć na mnie... - zaczekałem aż spojrzy. - 71 lat! (pierwszy raz nieoficjalnie przekłamałem swój wiek dodając sobie rok). - Widzi pani?... - Jaka forma?! - Bez cukru i glutenu. - A na dodatek szkodzi pani swojemu dziecku (obok stała trzyletnia niewinna dziewczynka) i je przyzwyczaja do cukru.
Pani należała do gatunku osób grzeczno-potakująco-przyznających rację między innymi z powodu nierozumienia, co się do nich mówi. Stąd usłyszałem na odchodnym przy pakowaniu do kosza paczki ciastek Tak, oczywiście, ma pan rację.
Byłem przerażony, bo gdy stała blisko, nie mogłem tego dostrzec, a dopiero z odległości kilku metrów widziałem wyraźnie zwisające poza linię bioder dwa wałki tłuszczu, symetrycznie, każdy na jakieś 5 cm. A gdy zatoczyłem krąg po kauflandowej przestrzeni, znowu natknąłem się na tą panią. Tym razem byłem wstrząśnięty. Z okolic brzucha zwisał jej fałd podobny do tych bocznych, ale znacznie większy, na jakieś 10 cm. Pani nie mogła mieć więcej niż 25 lat.

Z tej singlowej zakupowej epopei pozostała mi tylko wizyta w zaprzyjaźnionej hurtowni (widły amerykańskie) i paczkomat. Żona po przyjeździe poprosiła o szczegółową relację z zakupów  i przyznała rację co do nasion Bo faktycznie wybierałabym i wybierałabym, co tylko oznaczało, że rzeczywiście niedomagała.
 
W końcu i wreszcie rzuciłem się do tarasu, do montażu kotew jako podstawy dla słupków-krawędziaków. Na pierwszej wiele się nauczyłem i dowiedziałem. Że moja wiertarka jest za słaba, żeby przewiercić w tarasowym kompozycie i drewnianych belkach konstrukcyjnych otwór o długości 20. cm, że świeżo kupione w Bricomarche długie wiertła do drewna mogę sobie wsadzić, jeśli takowe natkną się na montażowy metalowy klips zdradziecko umieszczony wewnątrz przez I Tak Jak Mówię i że wszystko jest do dupy, bo przecież to miała być łatwizna - przewiercić i zamontować.
Zadzwoniłem do Gruzina. Prawie natychmiast przyniósł mi dwie wiertarki do wyboru i specjalne wiertło. Gdy mu się skarżyłem opisując trudności i pokazując swoją wiertarkę, wszedł mi w słowo:
- Chuj nie wiertarka!
Gdy zacząłem ponownie wiercić gruzinowską, myślałem, że uchwyciłem Pana Boga za nogi. 
Wykrzywione wiertło co prawda biło, ale ani się obejrzałem, jak już pierwszą kotew miałem zamontowaną. Pozostało jeszcze siedem i nadzieja, bo cały proces przygotowań i nauczenia się systemu miałem już za sobą. Dzień jednak kończyłem zmęczony psychicznie.
Wieczorem obejrzeliśmy 6. odcinek The Crown.
 
SOBOTA (10.04)
No i wczoraj zmarł książę Filip.
 
Do stu lat zabrakło mu 62. dni. W 2021 był najdłużej żyjącym małżonkiem władcy w historii imperium brytyjskiego, a także najstarszym współmałżonkiem kiedykolwiek panującego monarchy brytyjskiego... 
Przez pryzmat serialu inaczej patrzymy na tę śmierć. Jakoś tak bardziej osobiście.
 
Dzisiaj przyjechał Cykliniarz Anglik i Drągal. Kończyli gościnne górę i dół, które nadal nie są skończone. Ale przez fakt pracy w sobotę relacje z powrotem się ociepliły.
Na chwilę musieliśmy pojechać do Powiatu, żeby wymienić farbę na tarasowe ogrodzenie, bo czasami tak się dzieje, że człowiekowi dany wybór wydaje się właściwy, a potem, po klasycznym przespaniu się, przychodzi otrzeźwienie. 

Całe popołudnie spędziłem na montażu siedmiu kotw. Najpierw musiałem przygotować masę szpilek według receptury pani z Bricomarche i, o dziwo, wszystko przebiegło idealnie. Potem przyszło mi tylko wiercić i uważać, żeby krzywe wiertło nie złamało się w trakcie pracy i doczekało jej końca i przykręcać kotwy do podłogi tarasu samemu się skręcając pod nim w super niewygodnych pozycjach.
Wszystkie kotwy zamontowałem i oceniłem, że 25% tarasu zostało wykonane.
Przez gimnastykę pod tarasem, tymi dziwnymi, wymuszonymi pozycjami byłem bardziej wykończony niż przy ubijaku. Stąd ledwo obejrzałem 7. odcinek The Crown.
Opowiadał on akurat o dylematach życiowych 50. - letniego księcia Filipa. Dlatego odcinek miał swoją niespieszną narrację, co przy moim wyczerpaniu spowodowało, że ledwo dotrwałem. Ale nie powiem, żeby historia mnie nie interesowała.
Dla nas, oglądających, którzy już teraz wszystko wiedzą o tamtej przeszłości, zastanawiające jest, jak on poradził sobie z ówczesnymi własnymi dylematami, bo przecież wtedy nie mógł wiedzieć, że będzie jeszcze żył drugie 50 lat.
 
Wczoraj przyjechał Sąsiad Muzyk. Pogadaliśmy sobie przez płot. Przypadkowo, za to stanowczo swoimi opowiadaniami wybił mi z głowy, a potem ja Żonie, nasz pomysł na dalsze życie. Z tego powodu ja przypomniałem jej nasz inny, sprzed 15 lat. I obojgu nam przybyło energii. I to na razie tyle.
Pożyjemy, zobaczymy...
 
NIEDZIELA (11.04)
No i najpierw chciałem pracować, ale potem postanowiłem sobie zrobić niedzielę.
 
Od rana czytałem o księciu Filipie i królowej Wiktorii - bezmiar informacji rozwijających się fraktalowo. Nie do ogarnięcia.
A później szykowałem się do wyjazdu do Bratanicy. Wyjazd ten bez specjalnej szkody dla chronologii postanowiłem opisać w następnej publikacji.

Wieczorem obejrzeliśmy 8. odcinek The Crown. Poświęcony śmierci stryja królowej Elżbiety II, przez abdykację którego najpierw jej ojciec zmuszony został być królem, a potem w prostej linii ona królową.
 
PONIEDZIAŁEK (12.04)
No i był to taki dzień bez historii.
 
Pozornie rozpływający się i wyciekający przez palce, ale przecież mający swoje znaczenie. Pisałem, z Żoną omówiliśmy wiele istotnych spraw, no i pierwszy raz pomalowałem krawędziaki na taras. Taki malutki kroczek. O najzwyklejszych codziennościach nawet nie ma sensu pisać.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy.
W tym  tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.19.