poniedziałek, 2 sierpnia 2021

02.08.2021- pn
Mam 70 lat i 242 dni.

WTOREK (27.07)
No i Ordnung muss sein.
 
W czwartek, 22.07, rano wstałem nieprzytomny.
Wczoraj jednak było za dużo piwa. Po skończeniu gruzinowego wsparliśmy się Pilsnerem Urquellem.
O 08.00 byłem już w Pół-Kamieniczce. Umawiałem się wczoraj na dzisiejsze prace porządkowe z wciętym wyraźnie Edkiem i byłem ciekaw, czy pamięta. Mówiąc o tym chojrakuję, bo sam po umówieniu się za jakiś czas zapomniałem, i to na trzeźwo, i gdyby nie przypomnienie Żony, nie stawiłbym się na spotkanie. Na samą myśl zrobiło mi się głupio, bo rozumiem, że Edek mógłby się nie pojawić, ale ja?! 

Kawałek terenu przy Pół-Kamieniczce należy do nas. Jego obraz jest rodem z lat pięćdziesiątych - sześćdziesiątych ubiegłego wieku, z komuny, ale dobrze sfotografowany mógłby sugerować oglądającemu zdjęcie równie dobrze wiek XIX.
W rogu stoi mały domek, który kiedyś odrestaurowany stanowić będzie takie małe architektoniczne cacko. Dach dwuspadowy, komin, ceglana elewacja, ciekawe okienka. I to tyle - trzy ściany, z wyjątkiem frontowej, dokładnie zarośnięte różnym zielskiem, dachówki wymagające przełożenia i dziurawe rynny. 
Najciekawiej prezentuje się frontowa ściana. Kiedyś musiały być w niej duże wrota, teraz zamurowane na chybił trafił, czyli czym popadło i było pod ręką oraz z zachowaniem wszelkich linii skośnych bez poziomych i pionowych. Całość uzupełniają dominujące obwisłe i zmurszałe deski oraz papa. Stworzone małe frontowe drzwi strach otwierać nie z obawy ujrzenia wnętrza domku i jego zawartości, bo to mogłoby być ciekawe, ale z faktu, że przy jakimkolwiek naruszeniu status quo mogłyby się one obalić na otwierającego. 
Domek ten swego czasu musiał pełnić funkcję garażu, o czym świadczy spory betonowy podjazd ze strony ulicy zamknięty potężną bramą, tu wyraźnie w stylu socrealizmu. Beton jest popękany i odłazi kawałami, co tylko dodaje uroku frontowej ścianie i ją ładnie w klimacie uzupełnia. Drugim elementem (emelentem) ozdobnym jest zwisająca smętnie na tle papy zardzewiała metalowa obręcz, która kiedyś chyba zaopatrzona w siatkę służyła komuś do szlifowania koszykarskich umiejętności.
To jednak nie wszystko. Do domku zostały dostawione dwie komórki, całkiem solidne, wymurowane i otynkowane. Jedna, sądząc po detalach, pełniła funkcję sławojki. Po zapachu nie dało się tego stwierdzić, jako że nieużywana od lat dała szansę przyrodzie na całkowitą biochemiczną przeróbkę zawartości. Do drugiej, rok temu, przy pierwszej ciekawskiej i jedynej próbie, nie udało się dostać. W przyszłości zapewne potrzebny będzie łom i brecha. 
Z drugiej strony domku, przy murze, stoi drewniana z kolei komórka, którą chyba będzie można rozwalić jednym chucknorrisem. Pomiędzy tym wszystkim stoją jakieś metalowe i plastikowe beczki wypełnione ziemią, w których nieokrzesane chwasty przez lata miały używanie. O porzuconych i walających się wszędzie drobiazgach nie ma co wspominać.
Jeśli dodam, że do tego wszystkiego doszła nasza, złożona obok, cała poremontowa syfoza (metalowa wanna, dwa sedesy, umywalka, wszelakie rury, plastik, papier, przegniłe drewno oraz gruz i różne podejrzane elementy (emelenty), to trudno się dziwić sąsiadkom z góry, że się trochę denerwują.

Edek stawił się przed czasem. Czekał przed bramą, gdy przyjechałem.
Zaczęliśmy się siebie nawzajem uczyć, żeby efektywny współczynnik pracy zespołowej wynosił nie 2, ale przynajmniej 2,5.
- Te, burmistrz, chodź tutaj i trzymaj worek, bo będziemy się z tym jebać i jebać!... 
Faktycznie - ja trzymałem worek, on szuflą ładował i natychmiast przestaliśmy się jebać. Robota zaczęła iść sprawnie. Potem pełne worki załadowaliśmy po raz pierwszy do auta.
Do Wakacyjnej Wsi pojechałem sam i to był błąd. Nie dość, że mi, za przeproszeniem, współczynnik spadł poniżej 1, bo samemu ciężko się rozładowywało, można było bardzo szybko się zarżnąć i zbyt daleko zaparkowałem auto względem górki, to edkowy współczynnik wynosił zero. Czekał na mnie, aż wrócę, oparty o łopatę. Bez sensu. 
Od tamtej chwili wszystko robiliśmy razem - pakowaliśmy do worów, potem je do auta, razem jeździliśmy do górki i wracaliśmy. I tak z 15 kursów. Połowę przed przerwą, drugą po.
Za drugim kursem, pierwszym dla Edka, usłyszałem.
- Ale podjedź z drugiej strony! - Na chuj mamy tak daleko nosić te wory, jak te głupie chuje?

W czasie pracy Edek nadawał w stylu, który dość szybko rozszyfrowałem i się doń przyzwyczaiłem. Zaczął od opowieści o swoim życiu, żebyśmy się lepiej poznali.
- Życie mnie nie rozpieszczało. - Od 13. roku zapierdalałem. - O trzeciej wstawałem i pasłem krowy. - Mieliśmy wszystko, 16 ha, dwa konie, krowy, świnie, owce, kury. - Było nas jedenaście dzieci. - Jak się naje trzynastu to i czternasty też się naje. - mówiła matka, gdy ktoś do nas przychodził. - Ojciec zmarł, gdy miał 48 lat, pił i palił, matka 58.
- Przepisali na kogoś gospodarstwo? - zapytałem.
- A gdzie tam?!
- Teraz nie możecie się dogadać?
Edek z podziwem i uśmiechem potwierdził moją wnikliwość.
- To ile jest was teraz do podziału?
- Dziewięciu. - Dwóch starszych braci zmarło.
- A jak wszyscy umrą, to kto zostanie?
- Ja, bo jestem najmłodszy. - odparł z pewnością siebie. - Mam 50 lat.
- A skąd wiesz, że ty nie umrzesz pierwszy przed jakimś twoim bratem lub siostrą?
Chwilę w milczeniu to trawił, a potem dalej w milczeniu, jednym spojrzeniem, przyznał mi rację.

Po dwóch godzinach pracy zarządziłem godzinną przerwę na śniadanie.
- To daj dwie dychy.
Byłem na to przygotowany.
- Ta, żebyś się upił i nie przyszedł?! - Wszystko dam i się rozliczymy po całej pracy.
- Ja w pracy nie piję! - odparł oburzony. - Ale jakąś bułkę muszę zjeść.
- Mówię ci, że jak nie przyjdziesz, to koniec naszej współpracy! - ostro zareagowałem dając mu dwadzieścia złotych.
- Co, ja, kurwa, nie przyjdę?! - Zjem coś, strzelę kielicha i będę na 100%.
Żona później, po mojej relacji, dziwiła mi się, że zauważałem w wypowiedziach Edka jakąś niekonsekwencję i jakoby sobie zaprzeczał.
- On po prostu nie uważa, że jeden kielich to jest picie. - wyjaśniła mi.
Jak tak na to spojrzeć, to ja też tak nie uważam.
 
Od 12.00 do 13.30 działaliśmy dalej.
- Te prezes, uważaj, uderzyłeś mnie w kolano! - zaskoczył mnie swoim żartem patrząc czy dobrze go odczytałem. A potem znowu wiódł swoje opowieści.
- Raz na zrywce Baśka zrobiła nas w chuja. - Byliśmy z bratem.
Domyśliłem się, że to była ich klacz.
- W środku lasu, gdy zobaczyła, że nie jest uwiązana na lejcach, spierdoliła. - Musieliśmy zostawić wóz i zapierdalać 3 kilometry piechotą do domu. - A ta pizda stała sobie pod bramą! - śmiał się.

Po pracy odwiozłem go do Rynku, rozliczyłem się za czas pracy według umówionej wcześniej stawki i umówiłem na jutro na 08.00. Obiecał, że przyprowadzi kolegę, który zabierze żeliwną wannę i inny złom. Wysiadając zaskoczył mnie, bo wtórując Wodeckiemu sobie podśpiewywał ...zaaacznij od Baaacha...
Byłem ciekaw, co nim powodowało? Może kojarzyło mu się ze znanym toastem często wznoszonym w szanujących się towarzystwach No, to Jan Sebastian BACH! A może?...
 
Gdy wróciłem, zdywersyfikowałem rodzaj pracy. Czas do wieczora poświęciłem na ogród - koszenie żyłką, grabienie i zżeranie półdojrzałych pomidorów z krzaka. Ściąłem też jedną cukinię i 2 (słownie: dwa) ogórki. Ponoć wszędzie chorują i z naszych ogórkowych marzeń wyjdą nici.

Wieczorem długo rozmawialiśmy z Czarną Palącą. Temat - ich i nasze życie i motyw przewodni - jak zrobić, żeby do nas przyjechali.
 
W piątek, 23.07, rano znowu wstałem nieprzytomny.
Muszę spasować któregoś poranka i trochę dłużej pospać, bo zmęczenie wyraźnie się nawarstwia. Może jutro. Fachowcy nie przyjeżdżają i nic nie powinno mi przeszkadzać. Nawet upały, które od kilku dni zelżały - Berta w nocy chrapie, olej kokosowy się zestalił i na zewnątrz fajnie się pracuje.

Rano o 08.00 Edek był na posterunku. Kumpel też. Sprawnie wszystko zapakowali na wózek, kumpel odjechał, a my przez 0,5 godziny pakowaliśmy do Inteligentnego Auta drzwi, dwa sedesy, umywalkę, rury kanalizacyjne i sterty śmierdzącego wilgotnego linoleum.
- Na chuj to masz trzymać całą noc w samochodzie? - powiedział wczoraj, gdy upierałem się, żeby od razu załadować ten cały syf.
Potem do worków zapakowaliśmy skoszoną trawę do wywiezienia na górkę w Wakacyjnej Wsi.
Na początku mówił mi na pan, ale potem mu przeszło.
- Bo on w trakcie pracy się zapomina - słusznie skomentowała Żona.
Rozliczyłem się i obiecałem, że w przyszłym tygodniu zabierzemy się za rozebranie jednej komórki, tej drewnianej.
Gdy pakowałem się, wracał z zakupów (Sprzedają fajne gołąbki, do tego kielich...). Zatrzymał się przed bramą.
- Ładnie tu teraz się zrobiło. - usłyszałem.
Zrobiło mi się miło, bo takiego komplementu się nie spodziewałem.
 
W trakcie porządków Żona wysłała smsa.
- Zdejmują blachę znad werandy!
Zrobiło to na mnie wstrząsające wrażenie, bo znikał kolejny relikt początku lat osiemdziesiątych, no i odwrotu nie było. A gdy wróciłem, Nowy Fachowiec i jego kolega zdążyli położyć już połowę gontu. To z kolei spowodowało, że musieliśmy zamówić gwałtem profile z blachy, żeby obrobić dach.
W oparach zgnilizny pojechaliśmy najpierw do stosownej hurtowni, a potem do PSZOKu. Ale i tak mieliśmy dobrze, bo klapa bagażnika musiała być cały czas niedomknięta, przez co mieliśmy dodatkową wentylację.
W drodze powrotnej kupiliśmy specjalną maść regeneracyjną dla drzew (udało mi zedrzeć żyłką trochę kory z pnia grubości kciuka u jednego biednego klonika), w bhpowskim sklepie kolejne dwa t-shirty po 12 zł za sztukę, a w Biedrze uzupełniliśmy, raczej uzupełniłem zapasy Pilsnera Urquella.
Gdy wróciliśmy, cały gont był położony. Wiele razy specjalnie patrzyliśmy z daleka napawając się nowym widokiem i widzieliśmy, jak domknęły się dwa dachy i jak teraz okropnie wyglądają dwa pozostałe, jeden daszek z tej samej blachy, drugi z pleksi.

Dzisiaj dostaliśmy niespodziewanego smsa. Napisał Ten Co Mnie Budzi Po Nocach. Pytał, czy ze względu na sentyment jego i jego mamy mogliby oboje kiedyś zobaczyć Pół-Kamieniczkę i wprosić się na obejrzenie efektu. Stwierdziliśmy z Żoną, że czemu nie. Swoją drogą, ciekawi jesteśmy ich reakcji.

Z Żoną od dawna jemy tłusto. Ale ja dzisiaj jeszcze tłuściej. Dodatkowo wylizałem talerz Żony, żeby pyszny tłuszczyk się nie zmarnował. No i wieczorem, przy czytaniu książki w łóżku, źle się poczułem. Mdliło i było ciężko. Żona na trawienie zaordynowała mi gorzką nalewkę. Trochę pomogło, ale w nocy dolegliwości wróciły. Wstałem i tym razem sam ją sobie zaordynowałem. Zrobiłem to jednak zbyt gwałtownie, nalewka poszła nie w tę dziurkę i efekt był taki, że w łóżku kaszlałem bez końca. Znowu wstałem, z godzinę czytałem i położyłem się dopiero, jak wszystko się we mnie uspokoiło.
Pokarało mnie.
 
W sobotę, 24.07, wstałem o ....10.20.
Smartfona miałem nastawionego na 07.30, bo wczoraj postanowiłem się wreszcie wyspać.
- Pośpij sobie jeszcze, ja wstanę. - Żona się zaofiarowała.
Miałem tylko króciutkie wyrzuty sumienia i zaraz z ulgą i z takim klasycznym komfortem wynikającym ze świadomości, że druga osoba czuwa, ponownie usnąłem.
Gdy mnie obudziła, byłem zdziwiony, że to ta godzina, ale i zadowolony. To był ostatni moment, żebym nie miał wyrzutów sumienia, że jałowo, bezproduktywnie przespałem pół dnia. Zresztą o 11.00 mieli wyjechać goście, którzy zapowiedzieli, że będą chcieli się pożegnać, więc wypadało być.
Zaraz potem przyszła Zadokładna i pierwszy raz zabrała się pod naszym nadzorem do sprzątania mieszkania. Zrobiła to bardzo dobrze, a imię "Zadokładna" wzięło się od razu stąd, że chciała również myć okna, które według nas umyte być nie musiały, bo według naszych wiejskich standardów były czyste. Miała jeszcze kilka innych pomysłów adekwatnych do jej imienia, więc musieliśmy stawić lekki opór jednocześnie jej nie zrażając. Obie strony stwierdziły, że się dotrzemy i będzie wiadomo, na co jedna i druga będzie mogła sobie pozwolić. 
Przed przyjazdem kolejnych gości zrobiłem u nich szybkie koszenie trawy, żeby bez przeszkadzania starczyło na tydzień. I drugi raz poprawiłem szafkę-ociekacz skonstruowaną i powieszoną przez Szybkiego Stolarza. Szafka spadła gościom już drugi raz. Za pierwszym była pusta i nic się nie stało, za drugim potłukło się trochę "ociekających" w niej naczyń.
Montażowe poprawki naniosłem bardzo sumiennie zaczynając od chaosu, czyli od podstaw. Wzmocniłem i wyregulowałem montażową listwę naścienną, na której szafka miała wisieć, a na której z racji, że robił to Szybki Stolarz, nie wisiała. Potem rzetelnie wyregulowałem uchwyty, szafkę powiesiłem, po czym sam zacząłem się na niej wieszać na różne sposoby. Szafka nawet nie drgnęła.

Jak już to miałem za sobą, zabrałem się za dokumentne koszenie trawy wokół reprezentacyjnej strefy, jaką się stała Brzozowa Aleja. Zaparłem się z tej racji, że jutro mieli przyjechać Trzeźwo Na Życie Patrząca, Konfliktów Unikający i młode siksy - O Swoim Pokoju Marząca i Nieszablonowo Myśląca.
Trawy mógłbym nie kosić, ale musiałbym się liczyć z kąśliwymi uwagami Konfliktów Unikającego. Bo Konfliktów Unikający mimo że konfliktów unika, to kąsać (kąśliwać?) potrafi.

Po wszystkim odezwało się prawe kolano i to zdecydowanie. Pojawiło się kłucie z obu stron. Wiedziałem, co było przyczyną. Wielogodzinne klęczenie na twardym podłożu przy różnych pracach, a przede wszystkim przy montażu mebli. Żona nakazała smarowanie Płynem Wojskowym trzy razy dziennie i Absolutnie żadne nadwyrężanie kolana!
 
Pod wieczór nagle pojawił się Stolarz Właściwy, by zabić nas śmiechem, gdy usłyszał o naszym pomyśle. A chcieliśmy tylko ładnie obudować drewnem nowo powstały otwór-wejście na ganek-werandę-taras.
- Po pierwsze, mogę to dopiero zrobić pod koniec września, po drugie, drewno nie ma sensu, bo za dwa lata trzeba będzie wymieniać, a po trzecie, to będzie kosztować ze trzy tysiące - skutecznie i błyskawicznie wybił nam ten pomysł z głowy i pojechał. O dziwo, odetchnęliśmy z ulgą.
 
W niedzielę, 25.07, rano, "przez przypadek", dotarło do mnie, że przedwczoraj, w piątek, rozpoczęły się letnie igrzyska olimpijskie w Tokio.
 
Przez to nie oglądałem dramatycznego meczu Polska - Iran w siatkówkę przegranego przez nas 2:3.
Może to i dobrze?...
Wstałem o 06.00 kompletnie wyspany i wypoczęty. 
Żona przyszła za mną do  łazienki przypilnować, żebym sobie posmarował kolano Płynem Wojskowym. 
- Bo zawsze reagujesz za późno. - skomentowała oczywisty fakt.
 
Rano musiałem na chwilę pojechać do Pół-Kamieniczki. Gdy przejeżdżałem przez Rynek, z ławeczki machnął na mnie Edek. Zatrzymałem się. Wsadził głowę do środka auta.
- Może we wtorek pierdolniemy... - głową wskazał Pół-Kamieniczkę.
Zaplanowaliśmy w piątek, że zlikwidujemy jedną walącą się komórkę.
Skinąłem głową.
- A może w poniedziałek? - zaproponował.
- Jutro nie, bo mam coś z kolanem i musi odpocząć. - spokojnie odmówiłem.
Wykazał zrozumienie.
- A masz jakiegoś grosza?
Kiwnąłem przecząco głową.
- Nie wygłupiaj się, na pewno masz.
- Edek - odparłem stanowczo - nie mam, a poza tym i tak bym Ci nie dał!
- Weź nie pierdol. - Zajrzyj tam i może znajdziesz jakiegoś piątaka. - ruchem głowy wskazał na moją kieszeń.
Był niezrażony, zwłaszcza że cały czas byłem dla niego miły, kulturalny i uśmiechałem się. 
- Edek, nie dam. - A poza tym nie wożę ze sobą portmonetki,  bo po co, skoro nie potrzebuję, a tutaj wpadłem tylko na chwilę.
Taka siła argumentów go przekonała. W ogóle nieobrażony podał mi rękę.
- To we wtorek o 08.00. - i wrócił na ławeczkę.

Znowu się zaparłem i dokosiłem to, co zaplanowałem. A potem już gwałtem Żona mnie strzygła, zdążyłem jeszcze skrócić brodę, ogolić się, wziąć prysznic, ale obciąć paznokci już nie, bo cała czwórka przyjechała 15 minut przed czasem. No cóż, Gość w dom, Bóg w dom.
Miało być ognisko, ale cyklicznie siąpiło, więc postanowiliśmy zrobić grilla na nowym tarasie. Ja przysposobiłem miejsca do siedzenia i na tym moja rola, jako gospodarza, się skończyła, co mi bardzo odpowiadało z powodu kłującego kolana. Siedziałem sobie wyluzowany i nic mnie nie obchodziło a to z tej racji, że Konfliktów Unikający, trzeba mu oddać, całkowicie zadbał o grilla, a Żona później podała główny posiłek.
Zrobiło się wakacyjno-weekendowo. Młode dziewczyny nie stwarzały żadnych problemów. Nie wisiały na dorosłych, zajmowały się same sobą, a to zawsze świadczy o inteligencji. Nigdy nie jest dobrze, na żadnym etapie życia, kiedy nie wiesz, co ze sobą zrobić, nudzisz się i podczepiasz pod innych, bo bez nich...
Co więcej, wszystko im się chciało. Włączyć pompę, odkurzyć fotele i je przynieść, pomóc w przygotowaniach. I ani razu nie marudziły. A prawdziwą próbę przeszły, gdy zostały bezceremonialnie wyproszone z tarasu Bo dorośli muszą porozmawiać. Bez jednego kwęknięcia, wzdychania natychmiast poszły i zajęły się sobą. Clue programu była Berta, ale też ślimaki. Zbierały je skrzętnie nie wiedzieć gdzie, jakoś dziwnie je nazywały i tworzyły małżeńskie, chyba, pary.
A pod wieczór, gdy się ochłodziło, wróciliśmy na górę, do domu. Tu też dały żyć. Raz tylko Nieszablonowo Myśląca tłumaczyła mi przez dłuższy czas i z przejęciem, jaki mam wybudować domek dla ślimaków, gdy ona wyjedzie. Miały tam być piętra, drzwiczki, łóżeczka i Bóg wie co. Kiwałem głową i obiecywałem.
No, no żeby tak dobrze wychowane .... Zrobiły na mnie wrażenie. Na Żonie też. Po wyjeździe gości obgadywaliśmy młode dziewczyny i podziwialiśmy.

W tym wszystkim udało mi się pojechać z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i z Konfliktów Unikającym do Pięknego Miasteczka i pokazać Pół-Kamieniczkę. Chyba się im podobało?...
Gdy zmierzchało, goście wyjechali. A wiadomo, że gospodarze cieszą się z gości dwa razy - gdy przyjeżdżają i gdy wyjeżdżają.
Ledwo daliśmy radę jako tako ogarnąć werandę i padliśmy do łóżka.

W poniedziałek, 26.07, wstałem o 06.00. Dość szybko, i na szczęście, przypomniałem sobie, że rano jest mecz Polska - Włochy (3:0). A to od razu organizowało cały poranek.
Z meczem musiałem pogodzić poranny proces wstawania i wybudzania się Żony oraz kolejne ustalenia z Nowym Fachowcem i z Prądem Nie Wodą. Ale miałem dobrze, bo Żona wykazała całkowite zrozumienie dla tego zasranego sportu (Ale przecież niedawno były mecze?... - pozwoliła sobie tylko na taką jedną nieszkodliwą uwagę), Nowy Fachowiec niczego nie chciał oprócz dwóch kaw, a Prąd Nie Woda nie przyjechał i nie wiedziałem dlaczego, bo na moje monity telefoniczno-smsowe nie reagował. Wszystko udało mi się zrobić w niezliczonych ratach, gdy wykorzystywałem króciutkie przerwy między poszczególnymi serwisami obu drużyn. 
Dzień był dziwny, bo niby nic specjalnego się nie działo, a się działo. Goście wyjeżdżali, a nowi przyjeżdżali, Zadokładna sprzątała, Zaprzyjaźniona Hurtownia dostarczyła zamówiony towar, a ja w tym wszystkim starałem się pisać. Jaki był efekt, było widać po poprzednim wpisie. Taki mamuci wypierdek, wiele hałasu o nic, góra urodziła mysz.
 
Dzisiaj, we wtorek, 27.07, wstałem pół godziny przed narzuconą sobie pobudką. O 05.30 byłem już na nogach. Nie rozumiałem swojego stanu, bo mimo stosunkowo krótkiego snu, czułem się wyspany i wypoczęty. Czyżby perspektywa pracy z Edkiem tak nastroiła mój organizm? 
O 08.00 byłem w Pół-Kamieniczce. Edek też. Mieliśmy rozwalać drewnianą komórkę, o której myślałem, że wystarczy jeden chucknorris. Ale na wszelki wypadek wziąłem łom, kilof, brechę, młotek, kombinerki, obcążki, przecinarkę do łańcuchów i kłódek. I zupełnie słusznie.
- Ty kurwo pierdolona! - słyszałem wiele razy.
- Ty szmato jebana! - słyszałem co rusz.
- Ty suko! - powtarzało się.
- Ty pizdo! - też wiele razy.
Wszystko dotyczyło blachy pokrywającej dach, którą Edek z wielki trudem brechą odrywał od desek. Kawałków blach było wiele i nachodziły na siebie. Tworzyły niezwykle mocną konstrukcję, która uniemożliwiała chuckanorrisa. Dodatkowo Edek się uparł, że akurat ta blacha mu się przyda, więc żmudnie kawałek po kawałku ją odkładał.
- No, przecież z tego, kurwa, mogę coś zrobić?! - I co, będę później płacił, jak chuj, gdy jej nie wezmę?!
Za każdym pytaniem, które było retoryczne, o czym on nie wiedział, patrzył na mnie nie oczekując odpowiedzi, tylko potwierdzenia. Więc za każdym razem w milczeniu potwierdzałem kiwnięciem głowy i to wystarczało.
- Czy ich pojebało?! - znowu odzywał się retorycznie przy każdym gwoździu, któremu nie mógł podołać brechą, żeby blachę oderwać od deski. - A mówią, kurwa, że w komunie nic nie było! - To po chuj takie gwoździe, 8 cm, było jebać?!.... - Mogły wystarczyć przecież zwykłe papniaki. - Na chuj tak robili?! - znowu patrzył się na mnie. - A może te jebane debile mieli taki przydział i musieli go wykorzystać?! - sam sobie odpowiedział. - A zresztą, lata mi to koło chuja!
Ten kwiecisty, jędrny i soczysty język znałem, wielokrotnie używałem, więc niczym mnie nie zaskoczył. Robota posuwała się do przodu i po dwóch godzinach i po dwóch kursach do Wakacyjnej Wsi po szopce, nomen omen, nie zostało śladu.
- Najważniejsze zrobiliśmy, co, kurwa? - zapytał mnie, gdy go odwoziłem do Pięknego Miasteczka na godzinną regeneracyjną przerwę.
Po jego i moim posiłku zaczęliśmy do worków wsypywać gruz, ziemię, przegniłe drewno i wapno walające się przed domkiem lub zalegające w beczce, wiadrach i kubłach. W kolejne dwie godziny zrobiliśmy trzy kursy. Ale cały czas pracowaliśmy już w upale.
- Pić mi się chce, jak psu jebać! - nagle usłyszałem.
Tego nie znałem. Skrzętnie odnotowałem z postanowieniem zapamiętania, adekwatnego stosowania i zapisania na tych łamach. Pro memoria.
Kolejny raz zauważyłem w trakcie współpracy z Edkiem pewien schemat. Na początku pracy, również po przerwie regeneracyjnej, zawsze mówi do mnie na pan i używa form grzecznościowych. Tak było i dzisiaj. To proszę podać worek, słyszałem, albo Jak pan ma na imię? O, to jak mój brat. - ucieszył się. Więc przez jakiś czas, krótki, zwracał się do mnie Panie Emerycie. A potem cały czas walił do mnie na ty.
- Dziwisz się? - Żona skomentowała ten fakt po raz drugi. - W ferworze pracy zapomina się i tak mu łatwiej.
Jeśli chodzi o Edka, to mógłbym powiedzieć, że niczemu się nie dziwię, chociaż potrafi zaskoczyć. Dzisiaj w trakcie pracy chwilę telefonicznie rozmawiałem z Żoną i zakończyłem zwyczajowym to pa pa, kotku, by za chwilę usłyszeć między jedną pierdoloną pizdą a jebaną kurwą to pa pa, kotku powtarzane wiele razy. Nawet nie wiedziałem, czy mu się to tak spodobało, czy nabijał się ze mnie, bo nie patrzył na mnie i wcale nie trzęsło go ze śmiechu.
Później z kolei w aucie znowu trafiliśmy na Zacznij od Bacha.
- Krawczyk... - popisał się.
- Nie, Wodecki. - odparłem. - Krawczyk ma niższy głos. - Czekaj, puszczę ci.
Za chwilę słysząc Jak minął dzień? zaczął sobie równolegle podśpiewywać z wyraźnie dobrym nastrojem.
- Miałeś  rację... - patrzył na mnie z podziwem.
A jak mu kazałem zamknąć bramę między jednym kursem a drugim, usłyszałem Tak jest, panie profesorze! A gdy zdecydowałem o godzinnej przerwie, odpowiedział Tak jest, panie prezesie!
Krótko mówiąc, pełna gama.
- I co, Edek, podwórko przejrzało, co? - tym razem ja zapytałem retorycznie po skończonej robocie.
- A co, kurwa, miało nie przejrzeć?!... - zamknął temat.
Będąc u nas z ostatnim kursem opłukał się wodą ze studni, wytarł koszulą i puścił dwie jaskółki. Niewtajemniczonym wykształciuchom, po fakultetach, myślącym że jaskółka to ptak, pragnę wyjaśnić, że i owszem, ale nie do końca. Bo w tym edkowym przypadku, ale nie tylko, bo każdemu się zdarzyło lub zdarzy, jest to dość skomplikowany proces fizyczny wymagający precyzji i koordynacji, słowem doświadczenia, z elementami (emelentami) ekologii, bez użycia cywilizacyjnych wymysłów, czyli papieru lub chusteczek higienicznych.
Otóż celem opróżnienia nosa należy jego jedną dziurkę przytkać mocno palcem, najlepiej kciukiem z racji większej siły docisku, a jeszcze lepiej z tego samego powodu wskazującym, zgiętym podwójnie w stawach (środkowy palec niby mocniejszy, ale już za duży i przez to niewygodny), tuż przed tym nabrać dużo powietrza w płuca i mocno dmuchnąć. Efekt gwarantowany. Przy czym należy jednocześnie pamiętać o tym, żeby płynnie, nomen omen, się pochylić, bo inaczej można sobie obryzgać spodnie i/lub buty.
Po czym cały proces należy powtórzyć z drugą dziurką nosa. Można na tym nie skończyć i powtarzać, aż do skutku.
Edek, jako wprawny, skończył na jednym cyklu. Po czym kazał mi się odwieźć do swojej wsi (3 km).
Była to wyraźna prośba.
- Ale odwieziesz mnie do domu? - Po drodze muszę w DINO kupić coś do jedzenia.
Gdy wsiadał po zakupach, usłyszałem przyjemny brzęk szkła.
Umówiliśmy się, że następnym razem będziemy rozbierać dwie komórki. Obie zbudowane chyba z cegły, więc gruzu i pyłu będzie sporo. Wyzwisk również. Może będzie upał? Wtedy, na bank usłyszę Chce mi się pić, jak psu jebać!
- To daj znać! - pożegnał się. - Wiesz, gdzie mnie szukać.

Myślałem, że po tej harówie w upale padnę, ale nie. Po prysznicu pojechaliśmy do Powiatu - pranie, Socjalna, Pilsner Urquell tańszy na butelce o 80 groszy i kolejne pieprzone dywaniki do Pół-Kamieniczki. Żona wykorzystała piękną słoneczną pogodę i obfotografowała Rynek w Pięknym Miasteczku.
- Bo mam same zdjęcia przy pochmurnym niebie...
Pochwaliłem się Żonie podwórkiem, które niby dlaczego, ..., nie miało przejrzeć, skoro z Edkiem je wysprzątaliśmy.
Stać mnie jeszcze było na opróżnienie Inteligentnego Auta z mnóstwa budowlanych worów, narzędzi i zakupów. A potem siedziałem przy laptopie. Chociaż ociupinę musiałem mieć z tych igrzysk w Tokio.
 
ŚRODA (28.07)
No i dzień rozpoczął się nietypowo. 

Bo był podporządkowany transmisji meczu Polska - Wenezuela (3:1).
Miała się rozpocząć o 09.30, naszego czasu oczywiście, ale z racji poprzedniego meczu, w którym został rozegrany tie-break, wszystko się mocno opóźniło. Jeśli do tego dodam, że Wenezuela, absolutny siatkowy outsider igrzysk olimpijskich, która w dotychczasowych swoich meczach nie zdobyła nawet seta, uszczknęła nam, mistrzom świata, jednego, to nic dziwnego, że mecz skończył się dobrze po południu, czyli w tutejszym, polskim upale.
To mnie skutecznie spory czas zniechęcało do wyjścia na dwór. Trzeba było mieć dużo samodyscypliny i samozaparcia, żeby zacząć jakiekolwiek prace. Byłoby na pewno łatwiej, gdyby to "jakiekolwiek" było twórcze, finezyjne, nietuzinkowe. A mnie czekało kolejne sprzątanie.
Na początku we wszystkim uczestniczyła Żona, jako że był to etap ciuchowy. Segregowaliśmy pościel i odzież, to wszystko, co udało się nam uratować przed zgnilizną po "powodzi" w Małym Gospodarczym. Część z tego była już wyprana, a resztę przygotowaliśmy do prania po żoninej segregacji. Wyszły z tego aż cztery cykle. Przy okazji, jak zwykle, część przeznaczyliśmy do PCK prowadząc powtarzające się zawsze w tych sytuacjach dyskusje.
- Ale ten polar jest ładny, świetny i ciepły! - zaprotestowałem widząc, jak Żona pakuje go do oddania.
- Co z tego, skoro w nim nie chodzę i tylko leży i zagraca.
- Ale bardzo dobrze w nim wyglądasz. - myślałem, że jestem sprytny i że znalazłem sposób. - Lubiłem cię w nim zawsze! - Zobacz, ma taką fajną dodatkową, nietypową i ładną podpinkę... - Taki baranek... - patrzyłem z nadzieją.
- Ale w tym kolorze jakoś tak źle się czuję...
Przy innych ciuchach już nie dyskutowałem. Nie byłem w stanie w ten upał objąć meandrów dotyczących kolorów, krojów i innych uwarunkowań, które nawet bez niego nie przyszłyby mi do głowy.
Zabrałem się za Mały Gospodarczy. Nie za tę jego przemokniętą część, tylko za tę drugą, z osobnym wejściem, do której w malarni przysposobiłem miejsce, aby elektrycy mogli doń dostać się z prądem.
Pomieszczenie to w naszym zamyśle ma stać się taką tymczasową garderobą, dla nas i dla Zadokładnej. Jest suche i nie śmierdzi królikami, kurami, czy co tam trzymano. Omiecie się tylko wieloletnie pajęczyny i bedzie.
Żeby jednak do tego doszło, musiałem wywieźć całe drewno z konstrukcji, którą jakiś czas temu rozwaliłem, żeby elektrycy mieli dostęp. Dodatkowo brechą i młotkiem pozbyłem się jeszcze kilku elementów (emelentów) i pomieszczenie przejrzało. A co, ..., miało nie przejrzeć?! Wystarczyło miotłą całość omieść, pozamiatać i można było się wprowadzać.
Będzie to zewnętrzna garderoba na czas, gdy fachowcy zabiorą się za górę, a my przeprowadzimy się na dół. Będzie to nasza czwarta przeprowadzka w ramach tego samego domu. Piąta będzie tą ostateczną. 
Mam nadzieję, że będzie to również garderoba tylko letnia, bo głupio wychodziłoby się po majtki lub skarpety na dwór przy siekającym deszczu lub mrozie.
Jak już mi tak dobrze poszło i przełamałem w sobie niechęć do sprzątania, zabrałem się za dwie palety stojące ponad rok przed Małym Gospodarczym. Był to bastion gontu, ktorym Ciu Ciu pokrył dach Domu Dziwa, a teraz Nowy Fachowiec i Puma dach ganku-werandy.
Uprzątnąłem resztki gontu i odkryte przeze mnie trzy, twarde niczym kamień, worki kleju do luksferów. Skąd one się tam wzięły? Ich producent przekonał mnie do siebie, bo klej rzeczywiście spełnił swoją rolę. Musiał w pierwszej fazie wchłonąć deszczową wodę, by po roku zademonstrować swoją twardość. Tak więc o trwałość wszelkich ścianek zbudowanych u nas z luksferów mogę być spokojny. I na pewno ten sam klej zamówimy u tego samego producenta. 
Pejzaż przed Małym Gospodarczym zmienił się nie do poznania. To znaczy stał się takim, jak w momencie naszego wprowadzania się.  
Jeszcze z rozpędu skosiłem górkę, by o 19.00 leżeć w łóżku, a o 20.00 spać.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Też tak mam. Właśnie odświeżamy pokoje W Swoim Świecie Żyjącej i gościnny. Wymiana podłóg z wykładziny na panele, oraz 20 letnich mebli w gościnnym. Tym razem robię wszystko sam i wychodzi całkiem dobrze chociaż nie doskonale. Niedoskonałości zasłoni się dywanikiem lub obrazkiem:)
Dwa nieduże pokoje ,a " śmieci" zebrało się jakbyśmy remontowali cały dom.
Sierpień raczej nie wypali. W tym tygodniu kończę " wykańczać pokoje na górze + montaż mebli oraz murek przy zielonym tarasie. W przyszłym tygodniu jadę do rodziny czyli wrócę 11-12. Jeżeli miałbym się u Was zjawić to 16-17 i to właściwie jest ostatni termin .
Następny to około 15 grudnia, ale to pewnie już dla Was byłoby kłopotliwe zważywszy nadchodzące święta i zajazd rodziny.
Nic nie obiecuję, ale może być taki " najazd" z dnia na dzień.
(pis. oryg; zmiany moje)
 
Mogliby przyjechać w grudniu. To strasznie daleko, chociaż, nie pamiętam kiedy, ale na pewno kilka miesięcy temu, napisałem, że już za chwilę będą Święta Bożego Narodzenia. Poza tym my nigdy nie mieliśmy "zajazdów" rodzinnych i nie wiem, skąd Po Morzach Pływający go zaczerpnął, skoro wiadomo, że praktycznie od lat wszelkie tego typu święta (religijne???) spędzamy tylko we dwoje z Żoną.  Z różnych powodów przypisanych nam i naszym ewentualnym gościom - różnic światopoglądowych, intelektualnych, paczworkowości i naszego, jednak negatywnego, nastawienia do tego rodzaju świąt i świąt w ogóle. Nawet spędziliśmy jedne lub dwa takie święta u Czarnej Palącej i Po Morzach Pływającego, czyli o czymś by to mogło świadczyć. Ale Po Morzach Pływający przeważnie pływa i takiej stacjonarności mógł sobie nie przypomnieć.
A 16-17 sierpnia odpada, bo widać, że mógłby być takim terminem na siłę. Z jakimś napinaniem się, pośpiechem i brakiem luzu. Chcielibyśmy, żeby to dla wszystkich była przyjemność, no i żeby byli obecni oboje, bo z maila wynika, że przyjechałby tylko on.
 
CZWARTEK (29.07)
No i miałem zamiar wstać o 05.00. 

Ale gdzieś o 04.30, gdy spojrzałem na smartfona, zrobiło mi się smutno, że to zaraz trzeba będzie wstawać i budzenie przesunąłem na 06.00.
Ranek poświęciliśmy na przygotowania do wyjazdu do Leroy Merlin. Trochę czasu nam zajęło omawianie z fachowcami kwestii blatów do kuchni i kafli do kuchennych fartuchów i na podłogę w nowo tworzonej werandzie - tarasie. Pomiary, dyskusje z Nowym Fachowcem i Pumą. Obaj ustalili i się zgodzili, że kolega Nowego Fachowca będzie miał na blogu ksywę Puma, a to z racji notorycznie noszonego przez niego t-shirtu z dużym napisem Puma. Nie wnikałem, czy Puma ma takich t-shirtów kilka.
Po drodze zahaczyliśmy o Powiat. Do PCK, do którego od lat dostarczamy zbędne ciuchy, podrzuciliśmy dwa kolejne worki, a kilka zimowych kurtek i płaszczy Żony oddaliśmy do pralni chcąc im nadać świeżości po przelotnym romansie ze zgnilizną i uratowaniu ich z Małego Gospodarczego.
W Leroy Merlin, mieliśmy sporego farta, zwłaszcza ja przy wyborze kafli spośród ich całego ofertowego morza. Żona bardzo szybko, powiedziałbym błyskawicznie, dała się namówić na kafle, które już są położone u gości. Gdy samobójczo wyraziłem swoje zdziwienie, odparła:
- Przecież wiesz, że to są moje najbardziej ulubione.
W stolarni mieliśmy kolejnego fuksa. Sprawę blatów trzeba było omówić ze stolarzem, a w kolejce do niego byliśmy tylko my. Gdy skończyliśmy, za nami stało już z pięć osób, a pierwsza zaczęła właśnie mówić Chciałbym zamówić kilka profili o różnych rozmiarach, ale... i...
W ogóle w kantorku zrobił się tłum, bo jednocześnie przy innym okienku pani przyjmowała reklamacje. A gdy tam się pojawiliśmy chwilę wcześniej, nikogo nie było z wyjątkiem jednej pary.
- Państwo może w kolejce do stolarza? - zapytałem.
- Nie, nie, my czekamy na odbiór zlecenia. - odpowiedziała pani praktycznie nie odrywając wzroku od dużego monitora, który wisiał na ścianie po przeciwnej stronie ich ławki.
Poszedłem za jej wzrokiem. Na ekranie był taki współczesny bajer, który już raz z Żoną widzieliśmy w IKEI. Trzy, akurat, numery zleceń i statusy każdego z nich - informacje zatytułowane Etap przygotowań i Postęp prac nad zleceniem, czyli pełna współpraca z oczekującym, dowartościowanym klientem.
Gdy zrobił się tłum, państwo nadal czekali na realizację swojego zlecenia. Przy czym pani widocznie nie mogła już dłużej usiedzieć widząc, że z ich sprawą się nic nie dzieje i na ekranie ich status ani drgnął. Stanęła pod monitorem i intuicyjnie się przyczaiła na kogoś z mocno zajętej obsługi. Jak się później okazało, zabieg był niezwykle skuteczny.
Akurat przyszedł do nas przywołany z zaplecza taki młody gostek, szczupły, w kasku, z maską na brodatej brodzie, w okularach, o lekko pałąkowatych nogach. Taki leroy-merlinowski luzak. Ale naszą reklamację potraktował bardzo poważnie.
- To tu kolega zaraz wyjaśni państwa sprawę. - Bo mamy tylko jeden komputer - dodał, co w jego wykonaniu należało uznać za przeprosiny.
Przy kaflach poinformowano nas, że transport do Wakacyjnej Wsi (do 50 km) będzie nas kosztował 234 zł pod warunkiem, że waga zamówionego towaru nie przekroczy 1,5 tony. Kafle ważyły około 370 kg.
U stolarza, gdy zamówiliśmy jeden 3.- metrowy blat kuchenny, dodatkowo przecięty na dwie części, a więc z masy co nieco przy cięciu musiało mu zejść, okazało się, że koszt transportu wzrósł do 314 zł.  I chociaż to był buk, z natury swojej ciężki, to żadną miarą blat nie mógł ważyć więcej niż 1130 kg (1,13 tony).
Problem wyczaiła Żona i tu wielki szacun dla niej, bo ja akurat w nietypowy dla siebie sposób zachowałem się, jak dziecko we mgle. W ogóle się nie zorientowałem i nie zareagowałem.
Kolega sprawdził i cena transportu wróciła do 234 zł. Ciekawe zjawisko i ciekawy mechanizm.
Wyluzowany gostek już wybierał się z powrotem na zaplecze, gdy przyczajona pod monitorem pani go dopadła.
- Proszę pana, a co ze zleceniem nr X?!
- A już dawno jest zrealizowane i towar czeka na odbiór.
Pani z powodu zaskoczenia i nagłego upadku wiary w monitorowe cywilizacyjne wymysły ledwo mogła złapać oddech.
- Gdzie?! - rzuciła słabym głosem, bo akurat była na wdechu. 
- No przecież tu, za rogiem. - odparł niedbale gostek i zaczął z powrotem wracać.
- To fajnie, że wiedziałam! - wykrzyczała pani, wyraźnie na wydechu, otrząsnąwszy się z pierwszego szoku.
Zza pleców gostka wszyscy usłyszeli jego niedbały głos.
- Przecież tam zawsze składamy zrealizowane zamówienia.
Trzeba powiedzieć, że mówił prawdę. Bo raz sami w tym rogu odbieraliśmy kafle wioząc je Inteligentnym Autem.
Pękałem ze śmiechu. Najpierw wewnętrznie, po cichu, żeby przypadkiem od zacietrzewionej pani nie oberwać, a później już na całego. Nie z tej pani, tylko z bezczelnej bezczelności tego gostka i jego wyluzowania, a przede wszystkim z tego, że taka sytuacja nie dotknęła nas. Bo co by się tam działo?!   I ile bym stracił energii na walkę z bezdusznym systemem.

W drodze powrotnej odebraliśmy zamówione opierzenia. Z blachy, matowe, w kolorze wiśni.
Pod naszą nieobecność przyjechała mała paleta z luksferami na werandę-taras. Zrobiło się nagle tak, że Nowy Fachowiec i Puma mieli do dyspozycji szeroki i urozmaicony front robót, chociaż wcześniej nie mogli narzekać, że przez inwestorów dopadł ich jakiś przestój.
 
Wieczór poświęciłem na papierologię i na pierwsze rozliczenia z Nowym Fachowcem i Pumą.

PIĄTEK (30.07)
No i początek dnia znowu kształtował mecz.
 
Tym razem rozegrany trochę wcześniej, bo o 07.20 - Polska - Japonia (3:0).
Obawiałem się go przewidując trudności i nie uspokoiły mnie opinie telewizyjnych ekspertów i sprawozdawców, że powinniśmy wygrać 3:0. Dwa pierwsze sety wygraliśmy dość gładko, ale w trzecim zaczęły się schody. Ostatecznie wygraliśmy go na przewagi. Byłem podwójnie zadowolony - z wyniku i że nasi w krytycznych momentach trzeciego seta potrafili wyjść z kryzysu, a to buduje morale na ćwierćfinał i, mam nadzieję, na finał!
Przed meczem zadowoliły mnie również wyniki pomiarów, jakie zrobiłem na dole za pomocą mojego świetnego laserowego dalmierza. Sprawdziłem kalkulację przedstawioną przez Nowego Fachowca. Metraż ścian i sufitów malowanych przez fachowców był z nią zgodny. Mimo specyfiki pracy - szpachlowanie i malowanie -  nic nie było wzięte z sufitu.
A jeszcze wcześniej, przy robieniu sobie kaw do pisania i do meczu, spróbowałem się ponownie pogimnastykować, bo tak z dużą przyjemnością robię od kilku miesięcy w trakcie kilku cykli pracy ekspresu. Coś mnie podkusiło i zasugerowało, że z moim prawym kolanem jest już całkiem nieźle, więc zacząłem je poddawać drobnemu gimnastycznemu wysiłkowi do czasu pierwszego ukłucia i pojawienia się po drugiej stronie całkiem dużej guli. To mnie zdeprymowało i zdenerwowało. Na szczęście za jakąś chwilę ból przeszedł, a gula się wycofała, być może przyczajona i czekająca na następną okazję.
- Ale nie będziesz na mnie krzyczeć? - wystartowałem rano z tym głupim pytaniem do Żony, gdy tylko zrobiłem jej kawę. Żona takiego pytania nie cierpi, zwłaszcza o tej porze i zwłaszcza, że ją sztucznie i za szybko wybudza, bo wie, że krzyczeć na mnie będzie musiała, skoro tak  głupio pytam i tylko zdenerwowana czeka, żeby wiedzieć za co.
Przyznałem się do gimnastyki.
- Ale po co?! - spojrzała na mnie udręczonym i bezsilnym wzrokiem. - Czy ty nie rozumiesz, że ta kuracja musi potrwać 2-3 tygodnie i że w tym czasie kolana nie możesz nadwyrężać?!...
Zrozumiałem od razu i obiecałem, że nie będę.
Kuracja polega na tym, że trzy razy dziennie smaruję kolano i jego tylne zgięcie (jest coś takiego?) Płynem Wojskowym. Pomógł mi na wybity staw kciukowy prawej dłoni, to może pomoże na kolano. 
Swoją drogą zauważyłem, że od czasu upadku z okna i kumulacji jego chirurgicznych efektów na lewej części mojego organizmu (rozwalony łeb nad lewym łukiem brwiowym, skomplikowane złamanie lewej ręki w czterech miejscach i pojedyncze złamanie lewej kości udowej), wszystkie kolejne lokalizują się na jego prawej stronie. Chronologicznie rzecz biorąc:
- odcięcie kawałka najmniejszego palca prawej dłoni w czasie prac żniwnych dzięki kontaktowi z jednym z łańcuchów kombajnu Vistula (teraz sztywny staw świetnie sprawdza się przy wielu czynnościach jako swoiste podręczne, a raczej podpalczne narzędzie),
- notoryczne i permanentne wywichnięcia stawu skokowego prawej stopy, często na prostej drodze (pierwszy raz to się stało, gdy byłem przed czterdziestką, w trakcie meczu z łebkami; wtedy staw zaniedbałem i dwa, trzy razy do roku cierpiałem, aż w końcu dolegliwość ta zniknęła jakieś 4-5 lat temu i mam nadzieję na zawsze),
- przecięcie szkłem okularów rogówki prawego oka, uderzonych pięścią chuligana - psychopaty (od tej pory widzę tym okiem, jak przez dekiel butelki; zawsze rozśmieszają mnie panienki przed wszelkimi zakładami <punktami, salonami?> optycznymi namawiającymi gościa w okularach, czyli mnie, do bezpłatnego badania wzroku, bo już oczami wyobraźni widzę, co miało wielokrotnie miejsce, bezradnego lekarza okulistę lub optyka, który stara się w tej dla niego niezręcznej sytuacji jakoś mi wytłumaczyć, co powinienem z tym okiem zrobić, a ja wiem, że zrobić się nic nie da, bo nie da się powtórnie urodzić),
- wybicie stawu kciukowego prawej ręki z naderwaniem lub zerwaniem przyczepów mięśniowych przy uderzeniu ręką o kolano (chciałem ukatrupić natrętną muchę przeszkadzającą mi w wieczornym czytaniu książki),
- rozwalenie prawego łuku brwiowego (po pijaku słynny upadek ze schodów siedemdziesięcioletniego mężczyzny),
- niewytłumaczalne nadwyrężenie prawego kolana (ileś godzin klęczenia nim na twardym podłożu przy montażu mebli i innych pracach i przy nieprzyjściu do głowy, że przecież mam nakolanniki).  Widocznie mój organizm sam z siebie jest mądry, no może z wyjątkiem mózgu, bo od dłuższego czasu wszelkie razy kumuluje na swojej prawej stronie.
 
Od 08.00 zaczął się ruch w interesie. Przyjechał Nowy Fachowiec i Puma, a potem Zadokładna, bo górne mieszkanie było dzisiaj zwalniane. A ja zabrałem się za pomidory.
Musiałem je ratować, bo te, niepomne nauczki, jakiej im udzieliłem ileś dni temu usuwając wilki i nadmiar liści, żeby, kretyny, zdążyły dojrzeć, jeszcze bardziej urosły, a wiotkie łodygi obciążone mnóstwem  owoców przyjęły niebezpieczną poziomą pozycję, a nawet zaczęły zwisać poza skrzynie nie zdając sobie sprawy, że grozi to samobójstwem. 
Musiałem wbić w skrzyniową ziemię sześć solidnych drągów, ustawić pomidory z powrotem do pionu, nomen omen, i otoczyć je taką ramą z grubego sznura, żeby się na nim opierały. Przy okazji kolejny raz usunąłem wilki i nadmiar liści. No i na bieżąco pożerałem na wpół dojrzałe owoce, bo nie mogłem się powstrzymać. Żona, gdy ujawniłem ten proceder, od razu zaczęła, tak jak przy czarnych porzeczkach, narzekać, że dla niej nic nie zostanie, bo zanim dojrzeją...
 
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu. Przede wszystkim po kasę z bankomatu, żeby dzisiaj wypłacić fachowcom pierwszą transzę. 
Ale przy okazji załatwiliśmy drobiazgi. Na przykład nie udało mi się kupić sandałów, takich klapek, wsuwanych, bo to przecież już po sezonie. Te moje stare, zużyte ponad miarę, o tym nie wiedzą i prawy zaczął się rozwalać w nieodpowiednim momencie na tyle, że lada moment zahaczę o coś i...nie chcę tu cytować Edka. Pani stanęła na głowie i na rzęsach, czyli na wysokości zadania i zadzwoniła do ich bliźniaczego sklepu oddalonego o 40 km, żeby mi na wtorek ściągnąć mój rozmiar klapek skórzanych, które od biedy będą mogły być. Bo takich jak te moje, ukochane, które za chwilę wylądują w kuble, to już w życiu nie dostanę.
 
Zatankowaliśmy paliwo do Inteligentnego Auta. Raczej o tym fakcie się nie zająkywam(?), chociaż zawsze tankuję na Orlenie, a to ponoć powoduje, że popieram PIS, z czego absolutnie nie jestem zadowolony. Ale dzisiaj wychodząc ze stacji i wsiadając do auta musiałem przed Żoną natychmiast wylać swoją frustrację.
- Czy naprawdę nie można zatankować, pójść spokojnie zapłacić i wyjść?!
Żona patrzyła pytająco.
- Bo byłem zasypywany dziesiątkami pytań i propozycji:
- A ma pan karty na punkty? 
Taką mam, więc dałem i o to nie mogłem mieć pretensji, bo zdarzało mi się zapomnieć. Ale gdy tylko ją wyjąłem, usłyszałem:
- Bo gdyby miał pan aplikację, to byłoby panu łatwiej i szybciej.
 A ja nie chcę łatwiej i szybciej, ale te moje odczucia zostawiłem dla siebie nie słuchając pana, który mi coś tłumaczył, czego i tak bym nie zrozumiał. Wiedziałem tylko, że mając takie gówno jeszcze bardziej siedziałbym w szponach systemu.
- Trzeba było mu powiedzieć - Żona natychmiast zareagowała - że ty masz w smartfonie Windowsa10 i patrzeć na niego, jak z tego wybrnie.
Coś tam o tym Windowsie10 siedzącym mi w kieszeni wiedziałem, ale i tak nie odważyłbym się o tym panu powiedzieć, bo to wskazywałoby na moją świadomość i wiedzę w tym względzie i jeszcze dałbym mu podstawę do zadawania mi jakichś podstępnych pytań.
- Polecam płyn do spryskiwacza...
- Dziękuję, mam.
- To może kawę z ekspresu? - zaproponował niezrażony.
Niegrzecznie, bez słowa, zaprzeczyłem ruchem głowy.
- A może hot doga na drogę?
No, kurwa, ja pierdolę! Dżyzis Kraist!
- Proszę wpisać PIN kod.
Jakbym nie wiedział! 
- Życzy pan sobie potwierdzenie z karty?
Nie  życzyłem sobie. 
Na bazie wkurwu i frustracji w aucie głośno przedstawiałem swój pomysł.
- Teraz, jak będę podchodził do okienka, od razu w rękach będę miał kartę i głośno będę zapowiadał: Stanowisko nr X, diesel, proszę o nic mnie nie pytać, nie sugerować i nie proponować, a potwierdzenia z karty nie potrzebuję!
Nie łudzę się znając życie, że w ten sposób zapobiegnę inwigilacji i zbędnym kontaktom. Bo życie nie zna umiaru i zawsze potrafi nas zaskoczyć czymś, czego nie jesteśmy w stanie przewidzieć lub wymyślić. Żebym tylko nie doszedł do takiego stanu frustracji, jak Michael Douglas w filmie Upadek i nie rąbał z kałasza po orlenowskich kawach i hot dogach.
- To może być coś podobnego, jak w kawiarni - Żona się śmiała. - Prosisz o czarną kawę i zawsze zaznaczasz Bez cukru, śmietanki, ciasteczka, łyżeczki i serwetki. - I w 99% dostajesz z cukrem, w 90 ze śmietanką, w 60 z ciasteczkiem, w 99 z łyżeczką i w 20 z serwetką (dla wyjaśnienia - procentowe obliczenia moje). - Raz tylko zdarzyło się, że pani kelnerka zapytała A podstawka pod filiżankę może być?
I właśnie, gdyby przy okienku Orlenu była taka ujmująca pani, niekoniecznie młoda i ładna, to mógłbym wymięknąć i z przyjemnością odpowiedzieć na wszystkie pytania prowokując nawet do zadawania kolejnych. A i czekałbym specjalnie, żeby mi powiedziała, że mam wklepać PIN i nawet ze dwa razy mógłbym się pomylić, na tyle jednak trzeźwo, żeby nie zablokować karty.

Wczoraj Puma przekonał nas do pewnego pomysłu. Grzecznie, jak zwykle, zapytał:
- A gdyby tak przyłożyć tutaj do krawędzi takie drewniane kątowniki, to może by pasowało i nie trzeba byłoby robić obróbki?...
Chodziło o stworzony świeżo otwór-wyjście z dawnego ganku-werandy, obecnie tarasu, na zewnątrz, tego, na którym chcieliśmy założyć drewnianą ościeżnicę i framugę, który to pomysł zabił śmiechem i storpedował Stolarz Właściwy. Więc w Powiecie kupiliśmy za prawie 70 zł trzy takie kątowniki, które przymierzone na miejscu wyglądały całkiem ciekawie w zestawie cegła - drewno i zapewniały stosowne proporcje. Z obliczeń tylko materiałowych wyszło nam, że przy zakupie farby całość kosztowałaby nas około 100 zł, czyli ponad trzydzieści razy mniej względem naszego pierwotnego pomysłu.

Umówiliśmy się z Nowym Fachowcem i z Pumą, że dzisiaj tak sobie zorganizują pracę, żeby na pewno do 16.00 być, bo w Leroy Merlin zapowiedzieli dostawę w godzinach 14.00 - 16.00. A z kurierami bywa różnie. Niektórzy są aspołeczni i nie chcą podjechać autem i wyładować towar 30 metrów od bramy i nie chcą dostać napiwku. Ten nasz, dzisiejszy, zadzwonił, że będzie pół godziny po czasie, więc czekanie fachowców było bez sensu.
Przyjechał i okazało się, że to jest ten sam młody i sympatyczny kurier, co poprzednio (z pół roku temu). Oczywiście z rozładunkiem nie robił problemów i zajechał pod sam nos werandy-tarasu. Dziwił się, że o wielu rzeczach związanych z nim pamiętam z poprzedniego razu.
Taki pozytywny drobiażdżek dał mi power - na dwa akumulatory wykosiłem część stajni Augiasza panującą wokół owocowych drzew. Jest to strefa świadomie zapuszczona. Miało być takie romantyczne miejsce z kwiatami siejącymi się samoistnie, a nie wiedzieć kiedy zarosło trawskiem i tryfidami wszelakiej maści. Postanowiłem, że to ostatni raz. W następnym roku od początku siwy dym i żyłka.
Żona zaś chodziła jakaś taka smętna i co rusz patrzyła z dalekiej perspektywy na dach ganku-werandy. Mnie też coś nieuświadomionego w nim gryzło i zaczęło psuć mi humor. Na tyle, że musiałem się nad tym zastanowić i zastosować metodę spokojnego dociekania, co tak naprawdę mnie uwiera i gdzie był początek złego nastroju.
Dyskusja sprowokowana przez Żonę tylko potwierdziła moje podejrzenia i domysły. Doskwierała nam nowa obróbka blacharska. Niby wszystko wcześniej przemyśleliśmy, do gontu dobraliśmy kolor blachy, ale ostateczny efekt był lekko chybiony. Bo kolor nie pasował jednak  ani do gontu, ani do kominów, a blacha do gontu.
- Umówmy się, że w tego rodzaju sprawach w sklepach nie będziesz mnie popędzał. - Ja potrzebuję naprawdę sporo spokojnego czasu, żeby wybrać i właściwie zadecydować. - Żona rzeczowo podsumowała naszą wpadkę.
Obiecałem i bez emocji postanowiliśmy przełknąć gorzkawą pigułkę (700 zł w plecy) i jeszcze raz podejść do tematu Bo strata, która uczy, jest zyskiem.
Dobry humor nam powrócił.

Wieczorem zadzwonił tuż po 20.00 Kolega Kapitan. Zwyczajowo o tej porze smartfona wyłączam, ale byłem w łazience i nie zdążyłem. Nie zdążyłem też odebrać. Stwierdziłem, że o tej porze nie mam sił ani nastroju rozmawiać z kimkolwiek.

SOBOTA (31.07)
No i rano, tuż po 05.00, gdy ledwo włączyłem smartfona, przyszedł wczorajszy sms od Kolegi Kapitana.
 
Czesc Emerycie. Jestes, bo sie nie odzywasz? Kolega Kapitan (pis. oryg., zmiany moje). 
Kolega Kapitan pilnuje, aby nasze coroczne klasowe spotkanie w tym roku doszło do skutku. Bo tamten rok straciliśmy. Jest ono o tyle istotne, że wszyscy zdecydowanie weszliśmy w ósmy krzyżyk, więc żartów nie ma.
Od Świąt Wielkanocnych do nikogo się nie odzywałem. W ostatnich tygodniach też, chociaż Kolega Kapitan przysłał termin spotkania w Rodzinnym Mieście (4 września) i pierwsze organizacyjne informacje. A gdy ciągle nie reagowałem, nic dziwnego, że i on, i jedna z koleżanek zaniepokoili się nie na żarty.
- Dziwisz się? - zapytał Kolega Kapitan, gdy w końcu dzisiaj rano zadzwoniłem. - Ty zawsze pierwszy reagowałeś, taki przodownik pracy, a tu od dłuższego czasu nic.
Po rozmowie postanowiłem, że więcej nie będę dręczył moich koleżaneki kolegów i ich  stresował nieodzywaniem się i niedawaniem znaków życia, nomen omen. W naszym wieku to nie jest śmieszne.
 
Skorzystałem z braku gości (jedni wyjechali, drudzy mieli przyjechać) i błyskawicznie skosiłem trawę na ich terenie. Zawsze starałem się, aby nie byli obecni w czasie mojego hałasowania. To taka jedna z naszych żelaznych procedur. A potem, zanim jeszcze przyjechali, zdążyłem skosić na dwa ostatnie akumulatory stajnię Augiasza i już po cichu rozpocząć pierwsze prześwietlanie drzew. Zebrały  się góry gałęzi, teren przejrzał (a co miał,..., nie przejrzeć) i po raz pierwszy wzrok wreszcie przyjemnie biegł w przestrzeń. 

O 14.35, idealnie punktualnie według japońskiej precyzji, rozpoczął się finał 4x400 sztafety mieszanej. Nasi komentatorzy coś wspominali o naszym zwycięstwie, a ja nie znając tematu uważałem, że grubo przesadzają, zwłaszcza że biegli również Amerykanie, od wieków dominatorzy na tym dystansie, wczoraj w półfinale zdyskwalifikowani, ale później, po proteście, przywróceni do finału. 
Nasi zdobyli złoto we wspaniałym stylu. Mogłem się szaleńczo cieszyć razem z Żoną, która sama z siebie chciała oglądać ten finał, chociaż jedno z jej głównych powiedzonek brzmi Ten zasrany sport. Tego nie powiedziała, ale myślę, że nie jest zasrany, gdy zwyciężają nasi.
Potem oboje stwierdziliśmy, że dobrze że biegli Amerykanie (trzecie miejsce, drugie Dominikana), bo inaczej nie kto inni, tylko durnowaci Polacy by "mądrze" gadali Gdyby biegli Amerykanie, to byśmy przegrali. Zasrańcy - Polacy, nie Amerykanie. Taki dołujący naród! Hamulcowy, ciągnący w dół, zawistny, hipokryzyjny (hipokrytyczny?), chamski, w zrywach piękny. Najgorsze, że bez niego nie potrafiłbym żyć. Bo łączy nas wszystkich język, słowiaństwo, historia, kultura i niestety chrześcijańskie korzenie.

Nastąpiła kolejna wyraźna zmiana w zachowaniu Berty.Trzeba było tylko15. wspólnych miesięcy, żeby Berta zaczęła właśnie dzisiaj sama z siebie wychodzić z domu i wracać. Bez namawiania, to pani, lub nakazów, to pan. Dostała smakołyk i sama z siebie po pożarciu wybrała się nad Staw, bo tam woda jest znacznie lepsza niż ta z miski.

Położyłem się spać o 18.00.

NIEDZIELA (01.08)
No i wstałem o 01.40.
 
Żeby oglądać o 02.00 (w Japonii 09.00) ostatni mecz grupowy Polska - Kanada (3:0). 
Mecz, co prawda, zakończył się po 1,5 godzinie , bez żadnych niespodzianek i przedłużeń, więc praktycznie mógłbym ponownie położyć się spać, ale czy mi się to opłacało? Zwłaszcza w kontekście blogowych zaległości? Więc w nocnej nieciszy pisałem przy towarzyszącym mi donośnym chrapaniu Berty, przerywanym od czasu do czasu jej popiskiwaniem i wzdychaniem. Widocznie coś jej się śniło. Wtedy musiałem, żeby wyprowadzić ją z tego stanu, który zdecydowanie mniej wolę od chrapania, cmokać i pogwizdywać wykazując przy tym spore wyczucie. Cmokanie i pogwizdywanie musiało być na tyle mocne, żeby dotarło do Berty, ale już nie do Żony. Bo mogłaby za chwilę stanąć w drzwiach i usłyszałbym kompletnie bez związku Ten zasrany sport!, jakbym ja i sport byli winni chrapaniu i popiskiwaniu jej ukochanej suni.
 
Z przyjemnością zarejestrowałem 04.56 - wschód słońca. I z wielką powagą odnotowałem 1. sierpnia - 77. rocznicę Powstania Warszawskiego.

Pisałem do oporu podglądając od czasu do czasu, co dzieje się na igrzyskach. Dopóki nie wstała Żona.
Zrobiłem jej wodę z solą, a później kawę i zasugerowałem, że teraz, od razu zrobię sobie sadzone z czterech na boczku, żeby ona miała miała swoje 2K+2M. Zdziwiła się, że chcę jeść tak wcześnie.
- Wstałem, powiedzmy o 02.00. - zacząłem swój wywód. - Teraz jest 08.00. - Wyobraź sobie, że jadłabyś dopiero o 14.00...
Do przygotowywanej strawy, którą w jakiś sposób Żona jednak nadzorowała Żeby nie spalił ci się boczek dodałem pomidorki i szczypior. Plus pieprz i sól. Pycha.
W trakcie jedzenia rozkoszowałem się chwilą.
- Patrz - mówiłem do Żony. - Jest pięknie. - Niedziela, nikt nic nie chce, fachowców nie ma, niebo jest zachmurzone, może będzie padać... - dokończyłem z nadzieją.
Nie minęła minuta, jak Żona otrzymała smsa od gości z dołu z informacją, że nie odpływa woda z kabiny prysznicowej. Jest takie przysłowie Wypowiedział w złą godzinę.
Uzbrojony w śrubokręty i kombinerki zszedłem na dół. Właśnie zaczęło popadywać. 
Tę część umiejętności hydraulicznych, czyli czyszczenie zatkanych kolanek pod zlewozmywakami lub umywalkami oraz odpływów w kabinach prysznicowych miałem w małym palcu. Lata obsługi dziewięciu takich punktów u gości w Naszej Wsi oraz czterech w naszym domu spowodowały, że wiedziałem, że sprawa jest prosta - z narzędzi wystarczał śrubokręt, żeby kratkę w kabinie podważyć i wyjąć, a potem wystarczały silne dłonie, szczotka i woda. No i ewentualnie wiaderko, żeby wrzucić do niego zawartości nagromadzone w tych newralgicznych hydraulicznych miejscach, często bardzo ciekawe z punktu widzenia chemii i biologii, ale ostatecznie oczywiste, jak chociażby potężne zbite gluty uformowane przez kilka miesięcy przez włosy. Zdarzało się też, to już u gości, odkryć rzeczy, które nigdy nie przyszłyby mi do głowy, że mogą się tam znaleźć. Daruję sobie wymienianie. Powiem tylko, że "pomysłowość" ludzka i "fantazja" idące ramię w ramię z głupotą były i są nieograniczone.
Za każdym razem wołałem do Żony:
- A chcesz zobaczyć coś ciekawego?...
- Nieeee!!! - Żona zawsze tak reagowała.
- A byłaś grzeczna?... - sadystycznie wykorzystywałem sytuację wiedząc, co usłyszę, a czego nie usłyszałbym w żadnym innym przypadku.
- Taaaak!!!

Kratki żadną miarą wyciągnąć nie mogłem, tak była zaklinowana. Za to bardzo szybko na ostrych jej brzegach, za które bezskutecznie ciągnąłem, porobiłem sobie na lewym kciuku sznyty. Poszedłem, nawet mogę powiedzieć, że wcale nie poniewczasie, bo takich numerów z bezzasadnym zaklinowaniem się nie mogłem przewidzieć, po rozum do głowy i w Dużym Gospodarczym z mocnego i twardego drutu przysposobiłem taki sprytny haczyk. Resztka była bułką z masłem. Jednym mocnym szarpnięciem kratkę wyciągnąłem i dobrałem się do bebechów. Wszystko się wyjaśniło, łącznie z tym, że jednak powinienem był przewidzieć "czynnik fachowców". Brzegi kratki były oblepione folią zakupową stanowiącą swoistą uszczelkę. Drągal, bo pamiętam, że tę łazienkę robił on, zdjął tylko wierzchnią warstwę, a na zabawę z bocznymi krawędziami nie miał czasu, może ochoty, a może rozumu. Więc ją wcisnął, a potem przy sprzątaniu krawędzie dodatkowo uszczelnił dosypując pyłu i miału gruzowego. Musiał go zamiatać wprost do kratki, bo to łatwiej niż do szufelki. Po rozebraniu bebechów na detale oprócz kilku standardowych glutów odkryłem sporo gruzu w różnych formach skamienienia. Nic dziwnego, że woda zaczęła nie spływać, tylko powoli spoinami między kaflami sączyć się na łazienkę.
Wszystko wyczyściłem i dopieściłem. Teraz na pewno kratkę tę będzie mogło wyjąć chociażby dziecko.
Skoro uruchomiłem hydrauliczny kombajn, postanowiłem dobrać się do trzech pozostałych kratek wykorzystując okazję, że do górnego mieszkania goście mieli przyjechać dopiero jutro. Wszędzie woda ściekała normalnie, ale nie dałem się zwieść. W dwóch "górnych" kratkach folia na krawędziach oczywiście była (robota, a raczej jej brak, Basa i Barytona), a w bebechach gluty wymieszane z gruzem. W dolnej, naszej, (wykonawstwo Drągala) była "tylko" folia i gruz, bo łazienka do tej pory nie jest jeszcze gotowa.
Miałem dużą satysfakcję, a Żona wyraźnie się uspokoiła. Aż prosiło się o Pilsnera Urquella, żeby uwieńczyć tak owocne przedpołudnie.
Żona zaproponowała samochodową, nie rowerową, wycieczkę. 
- Bo pogoda niepewna i twoje kolano...
Wymyśliłem, że może odwiedzimy tereny Pięknej Doliny, w których mieszkają Dzika Ziemianka i Mądry Leśnik i przy okazji ich odwiedzimy, ale ponieważ nie reagowali na telefon i na smsa, Żona zaproponowała inną jej część, którą darzy wielkim sentymentem. 
Jest to pierwsze miejsce, które oglądaliśmy w Pięknej Dolinie, jeszcze sporo przed Naszą Wsią, kiedy szukaliśmy miejsca do życia i kiedy nasze zapatrywania na nie zmieniliśmy o 180 stopni, tak geograficznie, jak i mentalnie. Być może zamieszkalibyśmy tam, bo miejsce było urokliwe. Ale...
Ale za sąsiedztwo mielibyśmy syfiarza, złomiarza, a kawałek dalej tartak. Być może niczego nie byłoby specjalnie widać i słychać, ale ta świadomość... 
Zrezygnowaliśmy, ale kroku tego nie żałujemy. Sentyment jednak pozostał.
 
Przy Pilsnerze Urquellu rozpocząłem kolejną sesję pisania, gdy zaczęło mocno padać. Wpadłem do klubowni.
- Rozpadało się na dobre! - oznajmiłem radośnie.
Żona niczego nie słyszała skupiona nad laptopem, a zamknięte okno skutecznie wyciszało dudnienie kropel o pleksowy dach nad "starym" tarasem.
- Jest pięknie! - Nic, tylko Pilsner Urquell, książka w łóżku i "nieuniknione" spanie. - dalej z entuzjazmem kontynuowałem.
- A ja tak chciałam na wycieczkę... - Żona smutno patrzyła na mnie.  
Serca z kamienia nie mam. Natychmiast obiecałem, że teraz się prześpię półtorej godziny i że potem pojedziemy. I że oczywiście deszcz przestanie padać.
Wszystko się sprawdziło, no może z wyjątkiem deszczu, który raz padał, raz przestawał, ale to nam zupełnie nie przeszkadzało. Bo jechaliśmy tak piękną drogą, znaną nam oczywiście, ale co z tego. Cały czas wśród Gruszeczkowych Lasów mijając urokliwe wsie nie mogąc się nadziwić, jak jest pięknie i jak zróżnicowana jest Piękna Dolina.
Po tym wyjeździe do naszego pierwszego miejsca w Pięknej Dolinie praktycznie się z niego wyleczyłem. Ten obszar romantyzmu, który przez lata nosiłem w sobie i na pewien sposób hołubiłem, zniknął. Za sprawą niezliczonych nowych domów w międzyczasie wybudowanych psujących swoją różnorodnością, od Sasa do Lasa, dawniejszy jednolity klimat miejsca, a przede wszystkim przez nowo wybudowany "ośrodek wypoczynkowy", dokładnie w stylu polsko-bałtyckim - głośna rąbana, wymieszana z innymi podobnymi dochodzącymi z zaparkowanych tuż przed wejściem do poszczególnych domków aut, grille, rechoty i wrzaski. Wszystko pod tytułem Wypoczywamy, a Polska jest nasza!
A syfiarz i tartak nadal mają się dobrze, więc...na pewno nie polecimy ani tej wsi, ani tego "ośrodka" naszym gościom. Za to całą trasę dojazdową jak najbardziej.
 
To moje wyleczenie się popsuło mi trochę nastrój, ale zadzwonili  Żona Dyrektora i Mąż Dyrektorki, a potem my do Kolegi Inżyniera, więc humor wrócił.
Przed 19.00 byłem w łóżku z postanowieniem, że jutro wstaję przed piątą.

PONIEDZIAŁEK (02.08)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.
 
Dwie rzeczy od razu poprawiły mi nastrój. 
Pierwsza - ćwierćfinałowy mecz Polska - Francja. Pierwotnie mówiło się, że będzie pierwszym z japońskiego wtorkowego cyklu, a to oznaczało, że będę go oglądał z dzisiaj na jutro o drugiej w nocy. Pogodziłem się z kolejną zarwaną nocą i nawet wymyśliłem, jak dotrwać. Tym razem miałem zamiar pod wieczór na godzinkę, dwie pójść spać, a potem pisać do upadłego i przed północą publikować. A stamtąd byłoby już blisko. Ale zmieniono decyzję i mecz będzie ostatnim, wtorkowym. Rozegrany więc zostanie o 14.30 naszego czasu. Super, bo klimat oglądania przy Pilsnerze Urquellu będzie zupełnie inny niż w nocy przy kawach (Pilsner Urquell jakoś wtedy nie za bardzo wchodziłby).
Druga - sms od Nowego Fachowca.
Witam. Jeszcze nie doszedłem do siebie po weselu, więc dzisiaj nie dojedziemy...
Natychmiast odpowiedziałem i to z kilku powodów. Ponieważ go polubiłem i mógłby być moim synem, a ponadto sam byłem w jego wieku (chociaż akurat wiek tutaj nic nie ma do rzeczy) i mu głęboko współczułem.
Trudno świetnie :) To aż tak było ostro?... Do zobaczenia jutro. Radzę z doświadczenia - najpierw delikatny klin (jedno piwo lub 50 g wódki), potem rosół i/lub herbata czarna, bez cukru. Ewentualnie, jeśli sytuacja krytyczna, drobne rzyganko. Ruch albo łóżko w zależności od stanu lub predyspozycji organizmu. Pozdrawiam.
No i niech ktoś nam zarzuci, że nie przejmujemy się fachowcami. Fachowiec też człowiek.

Dzisiaj cały dzień naprzemiennie pisałem i sprzątałem teren oraz kosiłem. I jednemu i drugiemu sprzyjały warunki.
Pisaniu brak fachowców i fakt, że nowi goście przyjeżdżali dopiero o siedemnastej. Sprzątaniu i koszeniu piękna pogoda - zachmurzenia przeplatane ze słońcem i przelotnymi opadami, ale przede wszystkim stały przyjemny chłód.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.48.