09.08.2021 - pn
Mam 70 lat i 249 dni.
WTOREK (03.08)
No i dzisiejszy dzień miał swoje dwie części.
Do meczu i po meczu. (Polska - Francja 2:3 w ćwierćfinale igrzysk olimpijskich w Tokio)
Do meczu tkwił we mnie stan oczekiwania, pozytywnego napięcia i, co tu dużo mówić, optymizmu pomieszanego ze sporą dawką pewności siebie. Uczciwie muszę przyznać, że nie dopuszczałem do siebie innej myśli, niż wygrana, potem wygrana w półfinale z Argentyną (we wcześniejszym meczu w tie-breaku pokonali Włochów) i finał z naszym udziałem i Rosjan.
Wymyśliłem taki scenariusz mówiąc nawet Żonie, że tak chciałbym, a nie na przykład finał Polska - Brazylia Bo fajnie byłoby w finale spuścić wpierdol Ruskim, zwłaszcza im i zwłaszcza w finale.
Wpierdol, jak się miało okazać po południu dzisiejszego dnia, mieliśmy już nie spuścić nikomu, przynajmniej na tych igrzyskach, a moja arogancja i buta miały być za parę godzin ukarane.
Ale póki co naładowany byłem energią. Bez żadnego posiłku pojechaliśmy z samego rana (żeby było jasne - "z samego rana" według żoninej skali dziennego czasu) do Powiatu, żeby zawieźć i odebrać pranie oraz pozałatwiać parę drobnych spraw.
Powstał problem moich sandałów, a równolegle kapci, bo działa prawo serii.
Sandały, takie wsuwane klapki ze skóry, swego czasu były bardzo porządne, ale przez lata mojego używania mocno się zużyły. A ostatnio w prawym puścił szew, co groziło całkowitym rozwaleniem sandała, a przy okazji niechybnym moim potknięciem się z różnymi konsekwencjami zależnymi od miejsca potknięcia. Bo gdyby to był ogród, to pal licho.
W sklepach okazało się, że sezon na sandały, zwłaszcza takie wymyślne jak moje, się skończył. Żona zadziałała dwutorowo. Po długich przymiarkach zamówiła je w Internecie. Te miały być wyjściowe, a do ogrodu zaproponowała mi, aby w Bricomarche kupić mi takie wsuwane plastikowe, lekkie i wygodne, "holenderskie chodaki", produkt ze Słowacji. Sama takie kilka dni temu sobie kupiła i była bardzo zadowolona. Dałem się przekonać.
- Ale wyrzucisz te stare sandały rozwalające się?!...
- Po co od razu wyrzucać, nadadzą się jeszcze do ogrodu. - Będą na zmianę. - Jak jedne zamokną...
- Ale zobacz jak one wyglądają. - Żona z obrzydzeniem patrzyła na to, co miałem na nogach. - Jak przymierzałeś te "holenderki", to nie wiedziałam co ze sobą robić, gdy zdjąłeś te stare. - Ohyda!
Ja żadnej ohydy nie widziałem. Nawet się upierałem, że dam do szewca, żeby mi zszył to rozdzierające się miejsce.
- Ani się waż. - Nawet nie będziesz wiedział, kiedy je wyrzucę! - I to tak, żebyś też nie wiedział, gdzie!
Po powrocie sprzątałem teren i zajadle kosiłem, bo sobie postanowiłem, że będę to robił na bieżąco. Energii dodawał mi fakt zbliżającego się meczu, więc przyspieszyłem ruchy.
- Ale się pan uwziął. - za którymś razem skomentował Nowy Fachowiec, gdy przyszedł po mnie, żeby coś ustalić i zadecydować.
Okazało się, że świeżo kupiony blat z Leroy Merlin tworzy taką łódkowatą, beczkowatą powierzchnię odbiegającą znacznie od płaskości. Reklamacja nie wchodziła w rachubę, bo dopiero wpadlibyśmy w szambo.
Trzeba było zdecydować, którą stroną go kłaść i co ma być na górze - wklęsłość czy wypukłość. Żona zadecydowała, że wypukłość. Stwierdziła, że to lepiej, mimo że przedstawiłem jej od razu wizję staczających się surowych jajek spadających na podłogę, butelek z oliwą lub z octem rozbijających się po takim samym stoczeniu się, nomen omen, lub po ześlizgnięciu się z pochyłości, itd. Żona jednak stwierdziła, że w tej wklęsłości będzie się zbierać wilgoć i brud, a w konsekwencji smród.
Poza tym ustalaliśmy z fachowcami, w jaki sposób ma być ustawiona szafka ze zlewozmywakiem i jak ma wyglądać cały ten kuchenny kąt - zabudowa starej rury ściekowej z dawnej kuchni na górze (obecnej klubowni), wymiana instalacji hydraulicznej i wymiana podgrzewacza wody z pojemnościowego na przepływowy. Do montażu czekał taki sam podgrzewacz, jak u gości, 15 -litrowy, drobna kolubryna, którą należało schować pod zlewozmywakiem, a to wymagałoby montażowej ekwilibrystyki. Stąd pomysł na przepływowy, bo mniejszy i zgrabniejszy. Ale w trakcie telefonicznej konsultacji Prąd Nie Woda nam odradził Bo może często wybijać różnicówka.
- A w ogóle to może nie być wcale ciepłej wody w zlewie. - Żona wszystkich zaskoczyła. - Po co, skoro jest zmywarka? - Wystarczy zimna. - dodała zdesperowana.
- A jak trzeba będzie umyć jeden kubek lub coś innego? - zaprotestowałem.
- To pójdę do łazienki.
Nie mogłem na to pozwolić. Wiedziałem, jak Żona źle znosiła ten 15-miesięczny, za chwilę 16-to, czas bez zlewozmywaka. Cierpiała, a teraz chciała nadal. Klasyczny syndrom ofiary. (Osoba... zaczyna myśleć o sobie, że jest skazana na rolę ofiary, nie potrafi być wobec siebie wyrozumiała, za to potrafi ranić sama siebie poprzez samopiętnowanie się). Ostatecznie udało się przeforsować i wymyślić montaż posiadanego podgrzewacza i ciepła woda będzie.
Omówiliśmy ponadto, kiedy znieść z górnej łazienki zmywarkę i ją podłączyć już na dole, a wszystko dlatego, że z urlopu zadzwonił Nowy Cykliniarz z informacją, że za tydzień, we wtorek chciałby u nas cyklinować podłogę w salonie i w części kuchni. Więc do tego czasu Nowy Fachowiec i Puma powinni wszystko tam zrobić i wyprowadzić się z pracami na zewnątrz, żeby nawzajem sobie nie przeszkadzać.
Jednak mimo tej informacji dzisiaj musieli trochę skrócić swój czas pracy. Stwierdzili, że jednak to wesele i poprawiny dają o sobie znać I jednak musimy się wyspać.
- Idź spać - Żona wiedziała, co mówi.
Tłumaczyłem jej, że muszę żałobę przeżyć na swój sposób.
- No tak - przyznała mi rację. - Bo cię może dopaść później ze zdwojoną siłą.
Poszedłem w teren dalej sprzątać i porządkować wiedząc, że jedyne co mnie może uratować to praca fizyczna.
- Ale sam przecież mówisz, że jesteśmy bardzo dobrzy. - Żona starała mi się pomóc widząc, że po moim powrocie do domu jest jeszcze gorzej. - To przecież nagle nie przestaliśmy. - Ważne jest, że graliśmy, ważna jest sama gra.
To taka filozofia, której od zawsze hołduje Żona. Gra dla gry, a ja dla zwycięstwa. Taka drobna różnica.
- To zadzwoń do Konfliktów Unikającego. - imała się wszelkich sposobów, żeby mnie z tego stanu wyciągnąć. - To ci pomoże.
Konfliktów Unikający jest znawcą siatkówki. Często razem smsowo lub w telefonicznej rozmowie wymieniamy się uwagami i komentarzami w trakcie jakiegoś meczu lub po nim.
Odrzuciłem i to. Ze swoim bólem chciałem być sam. Ale te wzdychania, pojękiwania i moje bezsensowne pałętanie się Żona musiała znosić, bo nie mogłem się zdematerializować.
Poszedłem dalej kosić i sprzątać szukając w tym ucieczki. Bezskutecznie.
- Dasz psu jeść? - Żona zapytała, gdy wróciłem pod wieczór.
Często robimy tak, że ona przygotowuje, a ja najczęściej podaję dla poprawienia wizerunku pana i wzmocnienia relacji między nim a psem.
- Nie, daj sama. - odparłem na fali zrezygnowania.
- Biedny pies... - usłyszałem, jak mówi do siebie. - Przez ten zasrany sport zdechłby z głodu.
Zasypiałem smutny.
- A będziesz jeszcze coś oglądał?
- Tak, ale tylko bardziej podglądał jakieś końcowe fragmenty setów w półfinałach i w finale. - Bo to już nie to. - Atmosfera zniknęła.
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Tak więc sprawę odwiedzin mamy załatwioną.
Co do reszty to nie ma co planować ponieważ może i tak wszystko się zmienić, nie mniej jednak będę w domu na święta chyba, że 4 fala Covida " namiesza" w podmianach.
Pokoje skończone, biblioteka nabrała lekkiego blasku. Jest gdzie wygodnie usiąść, poleżeć, poczytać lub po prostu pokontemplować. Dla koneserów słuchawki bezprzewodowe do słuchania tego co lubią.
Kubki Guinnessa dla innych koneserów:)
Na zewnątrz z drobnej budowy murku zrobiła się duża budowa.
Tak to jest jak wyciągniesz jeden kamień, a pod spodem jest jeszcze ich tona / kamieni/
Nie pamiętam czy wspominałem, ale " mam" kopalnię odkrywkową kamieni polnych, a parę dni temu " zostałem" "właścicielem" kopalni piasku. Jednym słowem do budowy potrzebuję tylko cementu i wody :)
Ze smutnych informacji to Cleopatra nas opuściła po 12 latach.
Spoczęła obok Katmy po tą samą brzozą . (pis. oryg.)
Co do reszty to nie ma co planować ponieważ może i tak wszystko się zmienić, nie mniej jednak będę w domu na święta chyba, że 4 fala Covida " namiesza" w podmianach.
Pokoje skończone, biblioteka nabrała lekkiego blasku. Jest gdzie wygodnie usiąść, poleżeć, poczytać lub po prostu pokontemplować. Dla koneserów słuchawki bezprzewodowe do słuchania tego co lubią.
Kubki Guinnessa dla innych koneserów:)
Na zewnątrz z drobnej budowy murku zrobiła się duża budowa.
Tak to jest jak wyciągniesz jeden kamień, a pod spodem jest jeszcze ich tona / kamieni/
Nie pamiętam czy wspominałem, ale " mam" kopalnię odkrywkową kamieni polnych, a parę dni temu " zostałem" "właścicielem" kopalni piasku. Jednym słowem do budowy potrzebuję tylko cementu i wody :)
Ze smutnych informacji to Cleopatra nas opuściła po 12 latach.
Spoczęła obok Katmy po tą samą brzozą . (pis. oryg.)
Zrobiło nam się smutno. Kilka słów wyjaśnienia.
Cleopatra była jedną z dwóch kocic żyjących w Głuszy Leśnej. Gdy starałem się ją dopaść "pieszczotliwie", była gotowa wydrapać mi oczy. Parę razy udało się jej dziabnąć mnie w rękę. Od razu mnie świetnie zapamiętała i za każdym kolejnym razem trzymała się ode mnie z daleka, a gdy bezczelnie i prowokacyjnie za blisko się do niej zbliżałem, ostrzegawczo prychała na mnie i się jeżyła.
Katma była wilczycą (owczarek niemiecki). Poznaliśmy ją, jak poznaliśmy Czarną Palącą i Po Morzach Pływającego. Była, zanim pojawił się Bydlak Starszy, a potem Bydlaczka Młodsza.
ŚRODA (04.08)
No i rano nadal tkwiłem w stanie z drugiej połowy wczorajszego dnia.
Nawet nie cieszyło mnie przychmurzone niebo i chłodek. Mógłbym od razu sobie pomóc dzieląc się smutkiem i żałobą i mając poczucie, że nie jestem sam, gdybym poczytał niezliczone komentarze i analizy, ale po pierwsze chciałem uniknąć bicia piany i wymądrzania się Gdyby... Należało... Trzeba było... Po co... Nie rozumiem, dlaczego..., Przekleństwo ćwierćfinału..., a po drugie fali polskiego hejtu produkowanego przez debili.
Kolejny raz musiałem sobie powiedzieć, że taki jest sport - bezwzględny i brutalny, przez to piękny i prosty. Wygrasz albo przegrasz.
Za jakąś chwilę zauważyłem w sobie poprawę porannego mojego stanu i nastawienia. Zacząłem analizować dlaczego. Dawno już temu Żona nauczyła mnie tak robić i szukać tej podstawowej, głównej i przede wszystkim pierwszej przyczyny, z której wynikają następne (taki łańcuszek), zwłaszcza akurat przy moich złych stanach, bo stwierdziłem, że docierając do nich świetnie sam sobie pomagam i w ten sposób potrafię z nich wyjść. Twierdziła, że często ta pierwsza przyczyna jest błaha, ale powoduje, że potem sztucznie problemy narastają w formie toczącej się kuli śnieżnej.
I wyszło mi, że jest to kawa (trywialne) i pisanie, czyli przelewanie "na papier". A jeśli tak, to jednak dzielenie się żalem. "Odkryłem więc Amerykę", że razem łatwiej. Ale dzięki tej formie uniknąłem przynajmniej całej fali wymądrzań i hejtu.
To uświadomienie spowodowało jednak, że wszedłem wyraźnie na ścieżkę poprawiania sobie nastroju.
Wracałem do siebie i do życia. Czyli show must go on. Będą następne igrzyska i może wtedy?... Nawet nie przeszkadzała mi myśl, że mogę nie doczekać.
Dzisiaj skończyłem kosić trawę i doprowadziłem teren do takiego stanu, chyba pierwszy raz w Wakacyjnej Wsi, który chciałbym mieć zawsze. Nawet Żonie się podobał, bo wyraźnie miała dosyć tych wysokich, wszech obecnych traw, które opanowały prawie każdy kawałek ziemi. Można było swobodnie dojść do różnych urokliwych miejsc i korzystać z nich z przyjemnością. Teren przejrzał. A co miał, ..., nie przejrzeć!
Potem zabrałem się za królestwo gotyckich i barokowych tryfidów, pokrzyw, chmielu, jaskółczego ziela, dzikich śliwek i dzikiego bzu rosnących przy płocie na granicy działek naszej i Sąsiada Muzyka.
Po jego stronie stoją dorodne sosny i świerki, więc całe to pomniejsze roślinne barachło, nawet jak się tam zakorzeniło, pchało się do nas, do światła. Trzeba było dać temu odpór.
W tych chaszczach odkryłem klona. Dorównywał mi już swoją wysokością. Oczywiście zasiał się po tamtej stronie, ale cwaniak, wiedząc że tam nie ma szans, przelazł przez oczko siatki i taki pochylony, garbaty, zaczął rosnąć w naszą stronę. Nie miał szans na normalne życie.
- Mam go zostawić, czy ściąć, bo i tak nie przeżyje? - uczciwie zapytałem Żony.
Z mety na mnie naskoczyła.
- Zostaaawić!!! - Ty to byś się jednak nadawał do życia w bloku! - Wszystko byś ściął!
Po czym zdenerwowana odegrała rolę wcielając się w moją bezwzględną postać.
- Żeby mi tu żaden listek nie został! - mówiła groźnym tonem starając mu się nadać niski ton i grożąc palcem w moim imieniu wyimaginowanemu listkowi.
Rozbawiła mnie swoimi świetnymi zdolnościami aktorskimi, więc nawet mi się nie chciało kłuć jej oczy skrzyniami i rosnącymi w nich warzywami, ogródkiem, Stawem, itp., itd. i nie zadawałem pytania Kto to wszystko zrobił? Znałem swoją roślinną wartość.
Klon został. Stanie się takim pierdołowatym garbatym wypierdkiem przynoszącym wstyd swoim braciom lub siostrom. Bo wyczytałem, że są rozdzielnopłciowe. Kwiaty osobników męskich posiadają jedynie pręciki, czyli jak Pan Bóg przykazał, kwiaty osobników (osobniczek?) żeńskich tylko słupki, co gołym okiem widać, że jakoś tak głupawo. A to zapobiega samozapłodnieniu, czyli mądrze. Bo pyłki muszą przenieść się na innego osobnika. Chyba osobniczkę?...
O tym odkrytym przeze mnie nic w tej kwestii wiedzieć nie mogę, bo się nie znam, ale wiem, że jak Żona za jakiś czas sobie o nim/niej przypomni, to będzie mi kazać nożycami do metalu wyciąć w siatce ileś oczek, żeby dać miejsce drzewku na pogrubianie swojego pnia. Pomoże to, jak umarłemu kadzidło, ale dobra...
Za to klonik posadzony przeze mnie (wykopany spod sosen i świerków na naszym terenie, gdzie nie miałby szans) obok brzozy, na drodze do gości prowadzącej na drugą stronę domu, ma się świetnie. Opisywałem, jak wyglądał komicznie z baldachimem olbrzymich liści na zapałczanym pniu. Gość (gościówa) długo ważył/-a, czy mu w tym miejscu będzie dobrze. Ale kilka dni temu stwierdził, że tak, zwłaszcza po tym, jak go/ją otoczyłem palisadą szczapek, aby zapobiec przypadkowemu ścięciu brutalną żyłką.
Widocznie otrząsnął/-ęła się z żyłkowego szoku, bo nagle zaczął/-ęła klasycznie, czyli na swoim stożku wzrostu, wypuszczać listki i teraz powstał pieniek już tak wysoki, jak pierwotny, czyli drzewko stało się dwa razy większe. A Żona twierdzi, że ja nadaję się do bloku.
Po południu dopadły mnie jednak siatkarskie wyrzuty sumienia. Poczułem się nagle jak zdrajca. Jak dobrze szło naszym siatkarzom, to czerpałem z tego radość i satysfakcję i z niecierpliwością czekałem na następny mecz. Byłem z nimi tylko na dobre. A na złe ich porzuciłem.
A przecież po meczu z Francuzami widziałem, jak Bartosz Kurek płakał. Co z tego, że chłop ma powyżej 2. metrów. Dopiero dzisiaj dotarło do mnie, że przecież płakał z bezsilności i niezrozumienia. Bo co się nagle stało? Miał świadomość, że jest dobry, bardzo dobry, tak jak cała drużyna, że dał z siebie wszystko, jak pozostali koledzy, więc?... Nie wiedział i nie rozumiał.
A taka szansa może już nie pojawić się nigdy. Słabsza dyspozycja dnia, kilka błędów i koniec. Na oczach milionów. I jeden z tych milionów ich opuścił. Postanowiłem jutro do nich wrócić, poczytać o nich i wysłuchać ich wypowiedzi.
Chciałem dalej wykosić graniczny teren między naszą działką a Sąsiadem Muzykiem, już ostatni, usytuowany za oboma Gospodarczymi, ale tryfidy wszelakiej maści mnie wyśmiały. Wszystkie bez wyjątku były wyższe ode mnie, o łodygach grubych i zdrewniałych, więc żyłka nie dawała rady.
To za chwilę wyśmiałem ja je. Brutalnie wyrywałem z ziemi, a czego nie dawałem rady wyrwać, traktowałem sekatorem. Ostatni bastion padł.
Żeby zdywersyfikować wysiłek po raz pierwszy od czasu zimy zacząłem rąbać szczapy. Nowy Fachowiec i Puma dostarczyli tyle drewna rozbiórkowego, suchutkiego, że starczy go na kilka zim. A szkoda byłoby je ot tak zwyczajnie spalić.
Dzisiaj odnotowaliśmy w kwestiach organizacji naszego życia kilka milowych kroków. Z górnej łazienki została wyeksmitowana na dół, na ostateczne miejsce jej przeznaczenia, zmywarka. Po podłączeniu Żona zrobiła ostrożną 10. - minutową próbę, żeby sprawdzić, czy działa i czy nie cieknie. Dodatkowo z górnej łazienki do dolnej zlądowała jedna z dwóch szafek pod umywalkę, więc nagle górna zrobiła się olbrzymia. Żona jakoś sensownie ją od nowa zagospodarowała, ale i tak zachłystywaliśmy się przestrzenią. Ponadto w dolnej zawisnął nareszcie bojler, więc już tylko godziny dzieliły nas od momentu, kiedy dolna miała być całkowicie gotowa. No i wspólnie z Nowym Fachowcem i Pumą przeprowadziliśmy skomplikowany proces myślowy pt. Jak i gdzie dokładnie zamontować zlewozmywak, blat i podgrzewacz wody? Serce rosło.
Po południu zadzwoniła Córcia. Wracała z pracy.
U nich nic nowego. Z ciekawostek odnotowałem fakt ich dwutygodniowego urlopu podzielonego na trzy części. Jedną z nich spędzili nad morzem w okolicach latarni morskiej Stilo, praktycznie w Rezerwacie Przyrody Mierzeja Sarbska (na wschód od Łeby).
- Do plaży mieliśmy 1,5 km, więc żywego ducha, bo kto by chciał tyle drałować na plażę, skoro można przyjemniej czas spędzać w Łebie, wśród tłumów, w towarzystwie łomotu i innych atrakcji...
Że też istnieją takie miejsca. Nie wiedziałem. Może będzie okazja doświadczyć.
A jednak wieczorem mnie z powrotem wzięło, tylko w inny sposób. A Żona bardzo nie lubi, gdy mnie bierze wieczorem.
- Czy ja nie mogłabym tak normalnie, relaksacyjnie, zamknąć dzień, spokojnie się położyć i już nie myśleć o sprawach i problemach? - za każdym razem, gdy mnie weźmie lub najdzie, zadaje mi to samo pytanie.
Najczęściej odpuszczam i temat przerzucam na następny dzień, ale dzisiaj jakoś nie mogłem.
- Bo tak sobie nagle pomyślałem... - zacząłem, a Żona natychmiast ciężko westchnęła. - Po co my kupiliśmy dwa bojlery do dwóch naszych łazienek? - Przecież wystarczyłby tylko jeden, na przykład zamontowany w górnej, a obsługujący i ją, i dolną. - Ciepłą wodę mielibyśmy bardzo szybko i tu, i tu.
- A tak zużycie prądu... - zawiesiłem głos.
Ze spokojnej, o dziwo, wypowiedzi Żony wynikało, że ona ponad rok temu taki układ wymyśliła i zaproponowała, ale wtedy ponoć ja ją zakrzyczałem i przeforsowałem swoje, bo coś tam...
Nie pamiętałem tego wcale, ale dla dobra wieczoru nie szedłem w zaparte.
Żona dość logicznie mi wytłumaczyła, że nic takiego, oprócz pewnych kosztów na etapie inwestycji w sprzęt i materiały oraz w robociznę, się nie stało i nie ma co się nad tym się pochylać. Więc nawet się uspokoiłem.
- To ja już mogę się tym przestać nękać. - zakomunikowałem.
- No, ja już nie wiem. - odparła Żona. - Przypomni ci się, że przegraliśmy i znowu zaczniesz się zamartwiać czym popadnie.
CZWARTEK (05.08)
No i z rana, po wczorajszych wyrzutach sumienia, zajrzałem do Internetu.
Przeczytałem jeden mądry komentarz, taką poważną, rzeczową, chłodną, uczciwą i spokojną analizę meczu z Francją. I tylko się zdenerwowałem. Bo jednak było to co zwykle. Inaczej przecież być nie mogło. Można było uniknąć przegranej, gdyby... To "gdyby" było zabijające. Dosyć szybko przestałem czytać. Pisząc podglądałem półfinałowy mecz Rosja - Brazylia (3:1) określany mianem starcia gigantów.
Po I Posiłku pojechaliśmy, trzeci już raz w historii, do sąsiedniego powiatu względem Sąsiedniego Powiatu, żeby skorzystać z dobrodziejstw Bricomarche, Kauflandu (ser kozi) i Lidla (kawa bio).
Wracaliśmy w emocjach, bo spodziewaliśmy się, że Nowy Fachowiec i Puma czymś pozytywnym nas zaskoczą. I rzeczywiście. W kuchni nad kuchennym ciągiem i nad przyszłym zlewozmywakiem były położone fartuchy z kafli. Aż głupio było patrzeć, że jesteśmy "już" na tym etapie.
Po drugim półfinale Francja - Argentyna (3:0) z ciężkim sercem zacząłem grzebać w śmieciach z Pół-Kamieniczki, tych, co je przywieźliśmy z Edkiem. Ale wiadomo, że najgorzej jest zacząć. Bo dotrwałem w tym grzebaniu do wieczora.
PIĄTEK (06.08)
No i dzisiaj był taki znerwicowany dzień.
W ciągłym pośpiechu.
Najpierw rano Nowy Fachowiec powiedział nam, że mają jeszcze roboty na godzinkę.
Oczywiście fronty robót mogli rozpocząć różne, ale chodziło o to, żeby zakończyć temat łazienki i żeby we wtorek, gdy przyjedzie Nowy Cykliniarz, nie plątać mu się po podłodze, tylko przejść do prac zewnętrznych lub montować zlew w kuchni, do której można się dostać oddzielnym wejściem.
Swoją drogą, Nowy Fachowiec i Puma są 14. ekipą, która w trakcie już niedługo szesnastomiesięcznego remontu, przewinęła się przez Dom Dziwo i jego przyległości. Nowy Cykliniarz będzie piętnastą. Przypomnę, że my z Żoną jesteśmy jedną z nich.
Gwałtem, z samego rana, pojechaliśmy do Powiatu za bateriami i klik klakiem. Musieliśmy objechać aż cztery sklepy, bo Żona uparła się, że baterię do zlewozmywaka musi mieć taką samą, jak u gości.
- Taką mam sprawdzoną, wiem, jak działa i bardzo mi odpowiada.
Dobrze, że nie dodawała, że ja nic nie rozumiem, chociaż rozumiałem i wcale jej nie przekonywałem w pierwszym sklepie do takiej jednej o ciekawym designie nie dlatego, żeby nie usłyszeć Ja wiem, że ty chciałbyś od razu sprawę odfajkować i mieć z głowy, tylko sam z siebie rozumiałem problem Żony i widziałem, że w tej baterii są dwa miejsca do szybkiego zepsucia się na skutek używania, albo takie że utrudnią eksploatację, bo ciągle trzeba będzie o nich pamiętać, jak o za ciasnych butach. Co z tego, że ładne i designerskie.
W ostatnim sklepie była taka jedna, która mi się strasznie podobała przede wszystkim z racji jej funkcjonalności. Ale jednak nie była tą, co mają goście. Więc Żona temat długo trawiła maglując przy okazji sprzedawcę.
- To uważasz, że ta mogłaby być? - zapytała mnie widząc, że do tej iskrzą mi się oczy.
- Owszem - odpowiedziałem ostrożnie uważając na wyraz twarzy, żeby Żona nie wyczytała, że sprawę chcę odfajkować, co zresztą nie byłoby prawdą. - Ale żeby nie było - dodałem asekuracyjnie - że cię naciskam i popędzam. - Możesz kupić w Internecie.
- Ale podoba ci się? - dodała potwierdzając, że jej nie popędzam.
- Tak. - jednoznacznie odpowiedziałem.
Zdążyliśmy wrócić do domu o 11.00, kiedy goście z górnego mieszkania wyjeżdżali i kiedy zaraz po tym przyszła Zadokładna. Szybko zjedliśmy I Posiłek i z powrotem pojechaliśmy w tym samym kierunku co rano, tylko jeszcze dalej - do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Nie mogliśmy się tam zasiedzieć, bo o 15.00 trzeba było być z powrotem - przyjeżdżali nowi goście.
Sąsiad Filozof twierdził, że ogląda na igrzyskach wszystko, co się da. Przegadaliśmy wiele, ale żaden z nas nie palił się, żeby dotknąć tematu naszych siatkarzy. Ledwo co trąciliśmy tę strunę.
Gdy wróciliśmy do domu, stwierdziliśmy, że dolna łazienka stała się tematem zamkniętym. Mozaika na luksferowych
ścianach kabiny prysznicowej była ofugowana, a przede wszystkim szafka
pod umywalkę i sama umywalka stały na swoim miejscu i zostały podłączone
do wodnego systemu. Dolnej łazienki mogliśmy używać.
Ponownie dobrałem się do czarnych worów przywiezionych z Edkiem z Pół-Kamieniczki.
Od wczoraj trochę do nich przywykłem, więc nie było tak źle. Miałem satysfakcję, bo kawałek terenu przed Stawem, gdzie składaliśmy z Edkiem te paskudne czarne wory, trochę przejrzał (A co miał,..., nie przejrzeć!).
A potem zabrałem się za salon. Trzeba było go powoli przygotowywać dla Nowego Cykliniarza. Nowy Fachowiec i Puma wstępnie posprzątali swoją działkę, teraz przyszła moja kolej. Salon w sporym stopniu opustoszał.
SOBOTA (07.08)
No i rano przy pisaniu podglądałem igrzyska.
Mecz o trzecie miejsce Argentyna - Brazylia (3:2). Kibicowałem Argentyńczykom. Z brązu cieszyli się tak, jakby zdobyli złoto. Świetnie ich rozumiałem.
O 16.00 mieliśmy być w Metropolii na 7. urodzinach Q-Wnuka. Czas do wyjazdu rozłożyłem na dalsze sprzątanie terenu i salonu tak, żeby móc spokojnie obejrzeć finały 4x400 pań i panów i trochę się ucywilizować. Panie w swoim rewelacyjnym stylu wywalczyły srebro dając się wyprzedzić tylko Amerykankom, a panowie zdobyli 5 miejsce i chwała in za to.
Zdążyłem jeszcze obejrzeć końcówkę II seta finału Francja - Rosja (ROC, czyli Rosyjski Komitet Olimpijski). W tym momencie Francuzi prowadzili 2:0, ale wiedziałem, że tak szybko i łatwo mecz skończyć się nie może i że u Krajowego Grona Szyderców zdążę jeszcze obejrzeć końcówkę. Nie myliłem się. Dzięki uprzejmości Pasierbicy mogłem swobodnie na jej smartfonie obejrzeć tie-break. Ostatecznie Francuzi wygrali 3:2. Nigdy na igrzyskach w tej dyscyplinie nie zdobyli medalu, a tu jak już... Cieszyłem się z ich sukcesu dość gorzko.
W początkowym imprezowym rozgardiaszu to oglądanie uszło mi na sucho, bo nikt nie zwracał na mnie specjalnie uwagi. Toczyły się pierwsze rozmowy, zajmowanie miejsc na tarasie, rozpakowywanie prezentów.
Na spółkę z Byłymi Teściami Żony wręczyliśmy Q-Wnukowi specjalny tor, w którym autka jeździły z bardzo dużą prędkością napędzane systemem zasilanym czterema potężnymi bateriami, bodajże R20. Wystarczały one na szczęście na jakieś 15 - 20 minut zabawy.
Tor ten podziwiałem przede wszystkim z punktu widzenia inżynierskiego, bo całą konstrukcję trzeba było obliczyć - pogodzić prędkość fabrycznego autka i jego masę z promieniami pętel i siłami odśrodkowymi. Ale w tej zabawce, którą, gdybym dostał 60 lat temu, uważałbym za czarodziejską, widziałem trzy zagrożenia. Pierwsza natury ekonomicznej, bo mało kogo chyba stać na potężny bateryjny zapas, żeby dać dziecku stałą satysfakcję i przyjemność. Pozostaje tylko liczyć, że Q-Wnukowi szybko się znudzi, chociaż wiedząc, że autka to jego druga miłość, może być z tym ciężko.
Pozostałe były natury potencjalnych szkód na mieniu i/lub na zdrowiu. W tej zabawce chodziło przede wszystkim o to, żeby puszczając kilka autek, jedno za drugim, doprowadzać do spektakularnych kraks. Zderzające się autka ze sporą siłą wylatywały w powietrze, więc nic dziwnego, że Q-Zięć bardzo szybko zareagował i odsunął tor na sporą odległość od potężnego monitora telewizyjnego, a ja zadałem pytanie Od ilu lat jest ta zabawka?
Okazało się, że od pięciu. Ofelia w czerwcu skończyła cztery, a mimo tego brała czynny udział w zabawie. Wiedziałem, że wiek nie ma tu nic do rzeczy, bo co z tego, że mam blisko 71 lat, skoro równie dobrze takim autkiem mogłem dostać ja - po okularach tracąc je, nie wspominając o wzroku.
Po pięciominutowym zafascynowaniu zabawką stwierdziłem u siebie początki bólu głowy spowodowane wysokim poziomem hałasu, a przede wszystkim jego monotonią. Sprawdziłem.
10 dB – szelest liści przy łagodnym wietrze
20 dB – szept
30 dB – bardzo spokojna ulica bez ruchu
40 dB – szmery w domu
50 dB – szum w biurach
60 dB – odkurzacz
70 dB – wnętrze głośnej restauracji, darcie papieru
80 dB – głośna muzyka w pomieszczeniach, trąbienie
90 dB – ruch uliczny
100 dB – motocykl bez tłumika
110 dB – piła łańcuchowa
120 dB - maksymalny dopuszczalny poziom natężenia dźwięku fajerwerków
130 dB – wirnik helikoptera w odległości 5 metrów, granica powyżej której może dojść do trwałego uszkodzenia słuchu
140 dB – start myśliwca
150 dB - wystrzał z karabinu
160 dB – eksplozja bomby
190 dB – start rakiety kosmicznej
220 dB – eksplozja bomby atomowej
300–350 dB (huk był słyszalny z odległości 4300 kilometrów, był w stanie rozerwać błony bębenkowe marynarzy znajdujących się w odległości 64 km od wulkanu Krakatau.<Indonezja>)
Według mojej oceny hałas wydzielany przez zabawkę był gdzieś pomiędzy "głośna muzyka w pomieszczeniach, trąbienie" a "ruch uliczny", przy czym odczuwalny poziom kształtował się w okolicach "piła łańcuchowa". Kategorycznie zastrzegłem, że ten tor nie może się pojawić w Wakacyjnej Wsi. Żeby jednak sam siebie uspokoić, bo w tym względzie na Żonę, kochająca Babcię, liczyć nie mogę, bo przecież najważniejszym jest, aby Wnuk miał satysfakcję i przyjemność, przypomniałem sobie lekcje matematyki i fizyki. A z nich wychodziło, że natężenie dźwięku ze źródła punktowego spada z kwadratem odległości. Czyli, że jeśli oddaliłbym się od zabawki na odległość dwukrotnie większą niż pierwotna, to natężenie dźwięku spadłoby czterokrotnie. Zakładając, że "zabawa" odbywałaby się na świeżo oddanej werandzie, wystarczyłoby mi tylko znaleźć się w okolicach skrzyń, żeby "w szeleście liści przy łagodnym wietrze" zajadać pomidory prosto z krzaka.
Cała impreza była standardowo paczworkowa. Ale jedynym paczworkowym elementem (emelentem) tym razem byłem tylko ja, bo reszta była rodziną z krwi. Ze strony matki solenizanta (Pasierbicy) byli Babcia i Dziadek (I mąż Żony) oraz Pradziadkowie, a ze strony ojca Babcia, Dziadek i Prababcia. W paczworkowości wspierał mnie tylko fakt, że w tym gronie było wielu "byłych" - była żona i były mąż oraz byli teściowie i była synowa. Sympatycznie.
Nie było trzeciej żony ojca Pasierbicy. A to wystarczyło, żeby atmosfera stała się luźniejsza, a przede wszystkim żeby on sam był sobą, czyli wyluzowany, z filingiem, poczuciem humoru i oczywistym pokładem intelektualnym, który u niego gdzieś się skrywa, gdy jest razem z nią. Wtedy trochę cierpimy, a szkoda.
Już w domu obgadywaliśmy i żałowaliśmy. Bo przecież moglibyśmy mieć fajne układy towarzyskie, odwiedzać się i mieć z tego tytułu frajdę. Ale nie jest nam dane. Tak jak z bratem Żony, a formalnie moim szwagrem. Mamy zerowy kontakt. A mogłoby...
NIEDZIELA (08.08)
No i dzisiaj miał przyjechać Kolega Inżynier(!) z córkami - Stefanem Kotem Biznesu i Krawacikiem.pl.
Stąd od rana odbyło się ostatnie sprzątanie i wygładzanie terenu oraz przygotowanie do wizyty (wizytacji?) tarasu i werandy.
Z racji towarzystwa swoich córek Kolega Inżynier(!) przepraszając smsem uprzedził, że w żaden sposób nie będzie w stanie zapewnić punktualności. Nie dziwiliśmy się, zwłaszcza gdy po przyjeździe Stefan Kot Biznesu nam zakomunikowała, że dzisiaj musiała wstać aż o dziewiątej!
Dziewczyn nie widzieliśmy z rok. A to w przypadku ich wieku bardzo dużo. W lipcu Stefan Kot Biznesu kończyła 13 lat, a Krawacik.pl 11. Dziewczyny weszły w wiek nastolatków, a to jest i dla nich i dla dorosłego otoczenia duża trudność. Trzeba wykazać dużo zrozumienia i empatii i/lub zagryźć zęby wiedząc, jak taki młody człowiek się męczy.
Więc różne numery wujka jeszcze sprzed roku odpadały. Bo od razu zaczynały się wzdychania, milczenie, podnoszenie oczu do nieba lub w ewentualnych odpowiedziach półsłówka, co idealnie konweniowało z ich charakterami. Żona starała się je wciągnąć w rozmowę i za to ją podziwiałem. Ja zaś przez cały ich pobyt wydałem kilka komend i o dziwo bez szemrania je wykonały. A parę razy, po moich wygłupach lub żartach, nawet szczerze się uśmiały widocznie zapominając, że przecież przez cały czas muszą odgrywać rolę dorosłej i wszystkowiedzącej nastolatki.
Z drugiej strony muszę uczciwie przyznać, że niczego od nas nie oczekiwały i praktycznie o nic nie prosiły. Siedziały spokojnie w fotelach wtopione w swoje smartfony. Do takiego braku energii trudno było mi się przyzwyczaić, ale w końcu ten stan zaakceptowałem. Żona twierdziła, że za parę lat, to będą inne osoby. Muszą tylko wiedzieć, że są już dorosłe w tym znaczeniu, że świadomie będą mogły o sobie decydować. A co z tego wyniknie, to już druga sprawa.
Z Kolegą Inżynierem(!) odwaliliśmy kawał roboty. Z piachu i betonu wyczyściliśmy całą opaskę przy werandzie i tarasie, a nawet kawałek dalej. Praca szła na dwie taczki. On ładował, a ja wywoziłem na górkę. Współczynnik efektywności wynosił według mnie 2,7 a to z racji dobrej organizacji i wysokiego morale naszego duetu.
Żona stwierdziła, że od razu przejrzało. A co miało....
Później spokojnie grillowaliśmy. Był to ten mój ulubiony moment, kiedy w pierwotny sposób czułem, że z czystym sumieniem mogę jeść strawę przygotowaną przez niewiastę i że mi się należy.
Kolega Inżynier(!) coś wspomniał o moich patriarchalnych ciągotach.
Po wyjeździe gości nie chciało mi się opuszczać werandy. Czytałem i skończyłem Słup ognia Kena Folletta, trzecią część jego trylogii. Zrobiło mi się smutno i poczułem się trochę osierocony, bo w końcu w przewrotny sposób przyzwyczaiłem się do bohaterów, chociaż w każdej książce byli inni i za każdym razem dzieliło ich mniej więcej 200 lat.
Nagła pustka spowodowała, że zatęskniłem za Kopalińskim. Żona niezależnie miała taki sam pomysł. Tak więc wróciłem do niego z dużą przyjemnością. Chyba po półrocznej przerwie.
PONIEDZIAŁEK (09.08)
No i dzisiaj fachowcy nie przyjechali.
Najpierw Nowy Fachowiec przysłał smsa, że mu się popsuło auto. Jak się uda naprawić auto to dzisiaj przyjedziemy...
Ale po naszym powrocie z Powiatu, gdzie załatwiliśmy kilka drobiazgów, nadal ich nie było. A za jakiś czas się dowiedzieliśmy, że to poważniejsza awaria i że jutro przyjadą autem wypożyczonym.
Z naszego punktu widzenia, pomijając lekkie zahamowanie prac, ich obecność we wtorek rano była o tyle istotna, że z salonu należało wynieść kozę i pozbyć się świeżo zmontowanych szafek kuchennych, bo Nowy Cykliniarz będzie potrzebował mieć wszędzie dostęp.
- To zrobiła się nam taka druga niedziela. - Żona skomentowała fakt, że mamy ciszę.
To wrażenie potęgowało siedzenie na werandzie przy fotelach i stole, które zostały po wczorajszym spotkaniu. Żona wymyśliła, że przecież tutaj, w przyrodzie, możemy siedzieć przy laptopach. Było pięknie. U mnie wrażenie niedzielności poniedziałku powiększał fakt, że popijałem sobie Pilsnera Urquella. Dodatkowo niespiesznie dywersyfikowałem sobie kręgosłupowy wysiłek i za jakiś czas zamocowałem hamak. Można by powiedzieć, że rychło w czas - po 15 miesiącach naszego życia w Wakacyjnej Wsi i pod koniec tego sezonu. Ale oprę się tutaj na moim ulubionym chińskim przysłowiu: Najlepszy czas na sadzenie drzewa był 20 lat temu. Drugi najlepszy czas jest teraz.
Wziąłem odpowiedzialność na siebie za wytrzymałość mocowania i pierwszy się położyłem. Kolebało pięknie, tak do snu. Potem spróbowała Żona i długo nie chciało jej się schodzić.
Ale jak to zwykle bywa - jedno pociąga drugie. Z tej płaskiej i niskiej perspektywy oboje nagle dostrzegliśmy pod piękną koroną orzecha ocieniającą z każdej strony hamak mnóstwo suchych gałęzi, a to nam od razu zaczęło przeszkadzać.
Przyniosłem drabinę i przy asekuracji Żony wszystkie wyciąłem. A potem pociąłem na mniejsze i trzema taczkami wywiozłem na ognisko. W międzyczasie rozpaliłem grilla, bo po wczorajszym widocznie Żonie się spodobało. I gdy już mięsko było gotowe, wsparte dużą ilością sałaty i czerwonym winem, ucztowaliśmy na werandzie. Ja dodatkowo przy Kopalińskim, a Żona przy audiobooku.
Ale sielanka skończyła się niespodziewanie. Ku mojemu zaskoczeniu ledwo wstałem od stołu. Jakaś franca weszła mi tuż nad lewym półdupkiem skutecznie i boleśnie blokując mi ruchy. A tego nienawidzę.
Pierwsza diagnoza i podejrzenie zostało skierowane na krzesło, na którym siedziałem przed laptopem przez ostatni czas, potem na hamak, który, wiadomo jak wykręca całe ciało, ale Żona stwierdziła, że musiałem sobie coś naciągnąć, za przeproszeniem, gdy na drabinie napinałem się do góry. Masaż nie pomógł i dopiero, jak Żona posmarowała miejsce nad półdupkiem olejem żywokostowym z gojnikiem i Płynem Wojskowym, wyraźnie zaczęło przechodzić. Że też taka swołocz potrafi się znienacka przypałętać i zatruć człowiekowi życie.
Wieczorem Żona powtórzyła kurację i powoli zaczęło się chcieć żyć od nowa.
Miałem jeszcze dzisiaj skosić trawę w Alejce Brzozowej i podlać brzozy i klony, ale grubo wcześniej, zanim dopadło mnie lumbago, stwierdziłem, że montaż hamaku oraz wycięcie suchych gałęzi na dzisiaj wyczerpały znamiona mojej samodyscypliny i szacunku względem własnej osoby. Więc lumbago nie musiało mi dostarczać alibi.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Ale dzisiaj, w poniedziałek, pogoniła ptaka wydając z siebie jedno półszczeknięcie. Nie chciałem tego odnotowywać, ale Żona mnie prosiła.
Godzina publikacji 22.37.