16.08.2021 - pn
Mam 70 lat i 256 dni.
WTOREK (10.08)
No z samego rana czułem, że wczorajsza franca jeszcze się błąka gdzieś na peryferiach lewego półdupka.
Ale było o niebo lepiej.
Rano przyjechał Nowy Fachowiec i Puma nowym-starym samochodem. Awaria poprzedniego była na tyle poważna, że Nowy Fachowiec nie mógł sobie pozwolić na czekanie na naprawę i kupił "nowe" auto.
Panowie zaczęli opróżniać salon i kuchnię. Potwornie ciężka koza wózkiem została przewieziona na taras, na którym za chwilę wylądowała zmywarka i kuchenne szafki. Ja całość zamiotłem i zeskrobałem z podłogowych desek wszelkie pozostawione przez poprzednich fachowców zaprawowe i klejowe zaschnięte gluty, przyklejone taśmy i gwoździe. Nowy Cykliniarz mógł przyjeżdżać.
Dał znać, że będzie dopiero o 09.00, bo w nocy późno wrócił z urlopu znad Bałtyku i jeszcze będzie musiał w Powiecie kupić ścierny papier.
No i się zaczął kolejny armagedon. Jednostajne, przenikające wszędzie buczenie dawało wrażenie, że jesteśmy w oku cyklonu i skutecznie likwidowało poczucie azylu, jaki jednak do tej pory dawała góra - klubownia, sypialnia i łazienka.
Żona przejęła się gośćmi. Do jednych i do drugich wysłała smsy z przeprosinami i z sugestią, że ponieważ jest piękna pogoda, to może zrobiliby sobie wycieczki. Jednocześnie zaoferowała w ramach symbolicznej rekompensaty 20%. rabat na obiad w Nowym Miejscu Kulinarnym, gdyby się tam wybierali lub 20%. upust na następny pobyt u nas, gdyby taki nastąpił. Goście odnieśli się do całej sytuacji z pełnym zrozumieniem, podziękowali i nie robili problemu, a nawet Żonę uspokajali.
Tak sobie myślałem - był taki piękny czas, dobrze przez nas zaplanowany, styczeń, luty, a nawet marzec, kiedy można było swobodnie takie prace wykonywać. Gości by nie było, bo to przed sezonem, a my wyjechalibyśmy na czas buczenia, na kilka dni, do Nie Naszego Mieszkania. I Piesek by się nie stresował. I tak sobie myślałem brzydko o Cykliniarzu Angliku.
Żona starała się z Bertą jak najwięcej przebywać na dworze, ale ta debilka samobójczo za jakiś czas za każdym razem pchała się do domu. W sypialni przy zamkniętych drzwiach było stosunkowo najciszej, więc tam i ona, i Żona przebywały dodając sobie nawzajem ducha. To znaczy Berta chrapała, a Żona siedziała w słuchawkach i zaznaczała swoją obecnością wobec Pieska, że tak naprawdę to nic strasznego się nie dzieje.
Ja byłem w lepszej sytuacji, bo mogłem przebywać na zewnątrz. A jak pisałem poprzednio, poziom hałasu spada z kwadratem spadku odległości od punktowego źródła. Pogoda była piękna i miałem co robić.
Ale zanim zacząłem się relaksować przy koszeniu Alejki Brzozowej, Nowy Fachowiec i Puma zerwali linoleum na werandzie odsłaniając takie okropne przemysłowe, szare, kafelki, położone byle jak, bo i tak przecież miały być pod linoleum. Bezpośrednio na nie miały być przez nich kładzione nowe, ulubione Żony, 60x60, z Leroy Merlin. Ale panowie zbadali poziom i wyszło im, że naroża werandy są wyżej względem jej środka, który posiadał ewidentną wklęsłość.
Mieliśmy trzy wyjścia - najdroższe, najszybsze i gwarantujące najlepszą jakość, czyli wylewka samopoziomująca, najtańsze, najwolniejsze i gwarantujące dobrą jakość, czyli wylewka z betonu i najgorsze, być może najdroższe, wcale niegwarantujące dobrej jakości, czyli wyrównywanie poziomu za pomocą dużej ilości kleju do płytek. No cóż, wybraliśmy rozwiązanie pierwsze i za chwilę Zaprzyjaźniona Hurtownia przywiozła 13 worków Mapei'a, a kilkaset złotych poszło się rypać.
Na to wszystko, ni z gruszki, ni z pietruszki, jak gdyby nigdy nic, odezwał się Cykliniarz Anglik. Pisał w smsie po wielotygodniowej przerwie, w której w ogóle się nie odzywał, a w której miał zrobić to, o czym właśnie dzisiaj pisał, czyli skończyć remont walącego się sufitu, podpartego od wielu miesięcy stemplami, w oddzielnym pokoju względem mieszkania w Pół-Kamieniczce. Podziękowałem za informację kontynuując taką specyficzną grę - on od wielu miesięcy informuje, a ja dziękuję. I to wszystko.
Zrobiło się tego jednak za dużo naraz i za szybko, więc przy pierwszych objawach bólu głowy, uciekłem w teren.
Wykopałem dziewięć główek czosnku, wyczyściłem je z ziemi, obciąłem wąsy i powiesiłem do suszenia. Nie wiem, ile wyszło ząbków, ale w listopadzie zasadzę wszystkie, żeby w przyszłym roku mieć już coś do jedzenia i nadal posiadać materiał do kolejnego sadzenia. Potem skosiłem Alejkę Brzozową, podlałem drzewka i krzewy i kontynuowałem rąbanie szczap.
Roboty stykło do czasu, aż wyjechali wszyscy fachowcy. Najpierw wcześnie zwinęli się Nowy Fachowiec i Puma, bo nie byli w stanie w takim cykliniarzowym łomocie pracować. I trudno było im się nie dziwić, skoro nie dawało się nawet zebrać myśli. Potem Nowemu Cykliniarzowi zabrakło papieru ściernego.
- Albo jakiś dziadowski, albo twardy lakier. - zakomunikował. - Kończę na dzisiaj, bo muszę dokupić, a nie będzie się opłacało ponownie przyjeżdżać.
Po tym wszystkim czekał nas II Posiłek, a wiedziałem, że Żona w tych warunkach przygotowania czegokolwiek do jedzenia może psychicznie nie wytrzymać. Zaproponowałem wyjazd do Nowego Kulinarnego Miejsca. Znękane oczy Żony się zaświeciły. Pomijając wszystko lubi tam jeździć.
Ja zamówiłem rosół z dzikiej kaczki z domowym makaronem i karpia, Żona pstrąga.
Praktycznie przez cały czas oczekiwania na jedzenie towarzyszyła nam właścicielka tego miejsca i jednocześnie szefowa. Znaliśmy się jeszcze z poprzedniego jej miejsca działalności - jedliśmy u niej wiele razy, a raz nawet nocowaliśmy na samym początku, gdy rozpoczynał się remont Naszej Wsi. Ona z kolei była u nas na takim firmowym wyjeździe osób, które prowadziły w Pięknej Dolinie wszelaką działalność proturystyczną. Opowiadała historię tamtego miejsca i obecnego. Skala jej pracy i poświęcenia nas obezwładniały. To harowanie od świtu do nocy, uwiązanie, były dla nas nie do przyjęcia, przy wyobrażeniu sobie, że my moglibyśmy robić tak samo. Nasza Wieś pod koniec naszej tam działalności zaczęła nas powoli przerastać.
Ale te różne historie remontowe, walka z urzędami, smaczki z Pięknej Doliny były niezwykle interesujące i ciekawe, czasami humorystyczne.
W pewnym momencie podeszła do nas pani i kompletnie nas zaskoczyła.
- Chciałam się państwu przypomnieć. - patrzyliśmy na nią nie poznając i nie kojarząc. - Z mężem byliśmy kilka razy u państwa w Naszej Wsi i chciałam podziękować i wyrazić głęboki szacunek dla tego, co pani tam zrobiła, jakie miejsce pani tam stworzyła. - patrzyła na Żonę z autentycznym szacunkiem i podziwem.
- Przepraszam, że tylko zwracam się do żony, ale wiem, że to była jej koncepcja i realizacja. - kontynuowała na tyle szybko, że nie za bardzo było miejsce, żeby wejść w rozmowę. Tym razem patrzyła na mnie.
- Ależ oczywiście - udało mi się wtrącić - ma pani rację. - Ja tam byłem tylko fizyczny... - śmiałem się.
- Ale to jest bardzo ważne! - pani się przejęła traktując moją wypowiedź dosłownie i bardzo serio. - Bez tego takie miejsce nie mogłoby funkcjonować!... znalazła się z refleksem.
Za chwilę pojawił się mąż, którego pamiętałem.
- Zobacz, kogo spotkałam!...
I od nowa zaczęła peany na naszą cześć.
- Muszę państwu powiedzieć, że od was zaczęła się nasza miłość do Pięknej Doliny. Zanim pierwszy raz do was przyjechaliśmy, zupełnie jej nie znaliśmy. - A teraz przyjeżdżamy bardzo często. - Właśnie znowu zatrzymaliśmy się w Naszej Wsi. - Muszę się przyznać, że byliśmy również w Wakacyjnej Wsi, żeby podpatrzeć, gdzie teraz państwo mieszkacie i jakie to miejsce. - Kusiło nas, żeby się z państwem zobaczyć, ale nie śmieliśmy przeszkadzać. - Ale wybieramy się do państwa...
Jedliśmy w dziwnej atmosferze. Ta świadomość, że stworzyliśmy miejsce, które teraz służy innym ludziom i daje im radość, była trudna do opisania. Oczywiście wcześniej o tym wiedzieliśmy, bo wielokrotnie spotykaliśmy się osobiście lub mailowo z dowodami uznania i z podziękowaniami, ale nie spodziewaliśmy się, że nas to "dopadnie" po półtora roku od wyprowadzki.
Podobną sytuację mieliśmy w Metropolii po sprzedaniu Biszkopcika. Być może już o tym pisałem. Kupowało go małżeństwo - ona młoda, z jednym dzieckiem na ręku, z drugim w ciąży. On zdecydowanie od niej starszy. Przy pierwszym oglądaniu jej oczy śmiały się do wszystkiego, co widziała. W taki cielęcy radosny sposób.
Za jakiś rok, gdy byliśmy w galerii handlowej, usłyszeliśmy za sobą wołanie. To była ona. Z wózkiem, z dwójką dzieci, biegła za nami po pasażu.
- Chciałam tylko państwu powiedzieć - wyrzuciła z siebie zdyszana - że to miejsce i jak je państwo stworzyliście, to było to najlepsze, co mnie mogło spotkać!... - Ten dom z ogrodem i tą przestrzenią...
Gdy wracaliśmy do domu, mieliśmy wrażenie, że dzisiaj jest niedziela. A to byłaby trzecia z rzędu.
Pierwsza była niedzielą z przyjazdem Kolegi Inżyniera(!) z córkami, druga była wczoraj, bo bez fachowców, więc natychmiast zrobiło się święto lasu, a dzisiaj trzecia, chociaż w pierwszej połowie dnia nic jej nie zapowiadało.
Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie amerykańskiego serialu Czarna lista, z 2013 roku, z Jamesem Spaderem i Megan Boone w rolach głównych. Każdy z odcinków miał po 45 minut, wiec stwierdziliśmy, że wyrobimy każdego wieczoru z dwoma. Dwa pierwsze zapowiadały serial obiecująco.
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający odnosząc się do moich, dominujących ostatnio, sportowych rozważań.
Przestałem oglądać zawody sportowe dawno temu. Straciłem zainteresowanie ponieważ....sam nie wiem. W związku z czym nie przeżywam zwycięstw, porażek, nie kupuję zestawów kibica:), nie należę do drużyny itd.
Może jednak jest coś co mnie zniechęciło do obecnego sportu.
Po pierwsze nie podobają mi się " gadające głowy" tzw specjalistów i znawców dyscyplin sportowych. Gadają, gadają, gadają, gadają i co chwilę powtarzają to samo.
Po drugie potężna dawka reklam nie tylko przed, w trakcie i po, ale także na każdym " kawałku" zawodnika, zawodniczki.
Pstrokacizna ogarnia wszystko. Trudno się domyślić jaki prezentują kraj lub klub.
Po trzecie ceremonie otwarcia lub zamknięcia zawodów. Niektóre są oryginalne, ale większość MA PRZEBIĆ POPRZEDNIĄ. Rzadko jest to w miarę naturalne i spontaniczne. Zazwyczaj / przynajmniej od paru lat/ nasycone elektroniką i fajerwerkami.. nudy.
Po czwarte walka zawodników to walka o kasę i sponsorów, a nie o chwałę i wyniki.
Po pierwsze nie podobają mi się " gadające głowy" tzw specjalistów i znawców dyscyplin sportowych. Gadają, gadają, gadają, gadają i co chwilę powtarzają to samo.
Po drugie potężna dawka reklam nie tylko przed, w trakcie i po, ale także na każdym " kawałku" zawodnika, zawodniczki.
Pstrokacizna ogarnia wszystko. Trudno się domyślić jaki prezentują kraj lub klub.
Po trzecie ceremonie otwarcia lub zamknięcia zawodów. Niektóre są oryginalne, ale większość MA PRZEBIĆ POPRZEDNIĄ. Rzadko jest to w miarę naturalne i spontaniczne. Zazwyczaj / przynajmniej od paru lat/ nasycone elektroniką i fajerwerkami.. nudy.
Po czwarte walka zawodników to walka o kasę i sponsorów, a nie o chwałę i wyniki.
Może to są staroświeckie poglądy, ale mimo świadomości, że świat się zmienił, ludzie oraz sport się zmienili/ł to widzę wszędzie sztuczność i ani odrobiny autentyczności.
W załączeniu fragment murku i ścieżki przy tarasie (pis. oryg.)
Prawie całkowicie się z nim zgadzam, ale sport kocham i będę oglądał. A murek i ścieżka super.
ŚRODA (11.08)
No i dzisiaj rano, w okolicach 08.00, ciężko się zdziwiłem.
Przez okno w sypialni (Żona była już na nogach) zobaczyłem, jak wjeżdżają dwa auta. A Nowy Fachowiec i Puma zawsze przyjeżdżają jednym, bo trudno, żeby gnać dwa przez 50 km tam i z powrotem. Dopiero za chwilę rozpoznałem Suzuki Prądu Nie Wody, a za nim auto jego kolegi.
- Mógłby uprzedzić. - skomentowała Żona, który to komentarz za chwilę skwapliwie mu przekazałem.
- Ale w ostatniej rozmowie przecież się na dzisiaj umówiliśmy. - spokojnie zareagował Prąd Nie Woda.
To moje niepamiętanie zrzuciłem na karb braku u mnie podzielności uwagi. Bo skoro poprzednio rozmawialiśmy, czy zamontować pod zlewem podgrzewacz przepływowy czy pojemnościowy, to trudno żebym pamiętał o innych rzeczach.
Oczywiście wpadłem w panikę, bo nie miałem dla nich gotowego frontu robót w Małym Gospodarczym. Musiałem im zwolnić jedną ścianę, na której mieli prowadzić nową instalację. A ona była zawalona dziesiątkami toreb, worków, flag, butelek, różnych gadżetów i segregatorów nieruszanych od czasu przeprowadzki z naszej Wsi. Zanim dobrali się do początku instalacji i zaczęli ją tworzyć począwszy od ziemnego kabla, dla którego na szczęście wcześniej wyryłem dziurę w ziemi i w betonie, wyrobiłem się z odsłonięciem ściany tworząc jeszcze większy bajzel w Małym Gospodarczym, o ile to w ogóle było jeszcze możliwe. Ale się tak rozochociłem, że dodatkowo elektrykom usunąłem starą tablicę rozdzielczą z jakąś dziwną półką, wszystko umocowane różnej wielkości i typu wkrętami oraz śrubami o zróżnicowanych średnicach łbów, więc nie nudziłem się.
Na to wszystko "normalnie", czyli jednym autem, przyjechali Nowy Fachowiec i Puma, a za jakąś chwilę Nowy Cykliniarz, żeby dalej buczeć. Zrobiło się, jak za starych dobrych czasów. Na terenie stały aż cztery auta, nawet o jedno więcej, niż w pamiętnym apogeum przy okazji wymiany okien, kiedy Żona z Bertą przeczekiwały w Metropolii w Nie Naszym Mieszkaniu, ale fachowców było "tylko" pięciu, a wówczas aż ośmiu. Ale teraz było fajnie. Czuć było dużą energię wibrującą, nomen omen, w domu i na zewnątrz.
Przed I Posiłkiem zdążyłem jeszcze odwieźć do Zaprzyjaźnionej Hurtowni nadmiarowe worki z zaprawami i klejami, które niepotrzebnie zalegały, co wyszło po remanencie wspólnie zrobionym z Nowym Fachowcem, i wygrabić za Gospodarczymi wytrzebione, już wyschnięte, tryfidy.
A potem poczułem się mocno zmęczony. Raczej senny, a była dopiero 11.50.
Senności się jednak nie poddałem "with a little help from my friends". Bo zabrakło Pumie fugi, aby dokończyć luksferowe okno na werandzie, więc w 32 minuty się wyrobiłem tam i z powrotem (Wakacyjna Wieś - Powiat - Wakacyjna Wieś) i przestoju nie było. A potem się zaparłem i najpierw kawałek opaski wokół domu opróżniłem z piasku i betonu powiększając górkę, a potem wrzuciłem w to miejsce cały pozostały tłuczeń. W ten sposób jakieś 60% obwodu Domu Dziwa zostało nim otoczone.
I jakby było mi tego mało, pojechałem do Pół-Kamieniczki, skosiłem tam "naszą" trawę i zrobiłem porządek na przylegającym do niej chodniku.
Można powiedzieć, że całkiem pracowity dzień.
Mogłem bez wyrzutów sumienia zalec na hamaku. Kołysało pięknie. Liście poruszane lekkim wiaterkiem swoim dwudziestodecybelowym dźwiękiem przyjemnie namawiały do snu, a promienie słońca delikatnie przenikające pomiędzy szparami potwierdzały, że ciągle jest lato.
Po drugim posiłku kontynuowałem wypoczynkową orgię. Wystarczył Staw z jego delikatnie zmarszczoną powierzchnią, ławeczka, Kopaliński i... Pilsner Urquell oczywiście. Trwałem aż do pierwszego wychłodzenia, bo powoli jednak zbliżamy się do końca tej pory roku - te wieczorne chłodki i poranne rosy...
Wieczorem obejrzeliśmy 3. odcinek Czarnej listy i kawałek czwartego, do momentu aż brutalnie wyłączyłem monitor słysząc pierwsze oznaki zasypiania Żony. Nie protestowała wiedząc, że tak po prostu będzie lepiej.
CZWARTEK (12.08)
No i to był taki dzień bez najdrobniejszych zakłóceń.
O fajerwerkach nie wspominając.
Nawet nie zepsuł go fakt, że i ja, i Żona wstaliśmy trochę nieprzytomni.
Niczego godnego nie dało się w nim zauważyć i chwała mu za to.
Nowy Cykliniarz po cichu pomalował pierwszy raz podłogę, a Nowy Fachowiec i Puma po cichu kładli kafle na werandzie.
A ja też wykonywałem jakieś ciche prace.
Wieczorem dokończyliśmy oglądanie 4. odcinka Czarnej listy i rozpoczęliśmy piąty, kiedy nastąpiła powtórka z rozrywki.
- Bo ja ten serial wybrałam bardziej pod ciebie. - Żona zaczęła się tłumaczyć. - Ja normalnie bym oglądała, ale większość się dzieje w ponurych ciemnościach... - Poza tym jak oni się strzelają, gonią lub uciekają, to mnie to nudzi. - Bo najbardziej lubię momenty, jak jest ten, no... - Żona była już trochę nieprzytomna.
Dla wyjaśnienia - James Spader jako Raymond "Red" Reddington, w zasadzie główny bohater, przestępca, niezwykle inteligentny i cyniczny, bardzo dobrze grany przez Spadera.
Też lubię momenty, jak on jest.
- Jeśli chcesz, to możemy nie oglądać tego serialu. - zaproponowałem.
- Ale nie będzie ci żal?
- Nie. - uczciwie odpowiedziałem.
- To jeszcze zobaczymy jutro, jak nam pójdzie. - Żona starała się jakoś wybrnąć z sytuacji używając dla podparcia swojego morale liczby mnogiej.
Mnie by poszło dobrze, czyli dwa odcinki, ale naprawdę czułem, że tego serialu nie muszę oglądać.
- Bo chyba dwa odcinki naraz to za dużo. - starałem się znaleźć sensowne rozwiązanie. - Poza tym to 160 odcinków, a gdybyśmy oglądali jeden dziennie, to wyszłoby 160 dni. - Pół roku uwiązania. - Chyba bez sensu.
PIĄTEK (13.08)
No i zaraz po 06.00 pojawił się Nowy Cykliniarz.
Wczoraj umawialiśmy się na 07.00, ale to było kolejne Powiatowstwo obowiązujące w każdą stronę.
Byłem już na nogach, ale nawet gdyby nie, to wiedział, jak dostać się do domu, żeby dalej działać, czyli malować drugi raz podłogę.
W porannej gadce wymieniliśmy się uwagą, że obaj wstajemy tak wcześnie Bo wtedy najfajniej się pracuje.
Rano nic nie robiłem. Jakoś nie mogłem się do niczego zabrać. I może dlatego po I Posiłku poczułem się mocno zmęczony. Musiałem się położyć. Zasypiałem i budziłem się w takt dźwięków domofonu (kurier) i pracy wkrętarki i wyrzynarki (Nowy Fachowiec i Puma montowali zlewozmywak!). Ale 50 minut takiego odpoczynku mnie zregenerowało.
Gdy wróciliśmy z Powiatu, uczestniczyliśmy razem z fachowcami w historycznej chwili - zlewozmywak w kuchni był zamontowany i działał. Z baterii leciała ciepła i zimna woda, a gdzieś tam na dole odpływała. Żona się cieszyła, ale chyba nawet nie potrafiła się cieszyć, bo tak ją przerósł ten fakt. Nie był w stanie natychmiast wyprzeć wrośniętej w nią, utrwalonej, blisko szesnastomiesięcznej bezzlewowej dotychczasowej rzeczywistości. Zlew widziała, ale nadal nie wierzyła.
Pod koniec dnia pracy fachowców zasiadłem z Nowym Fachowcem w altanie, żeby mieć spokój, do drugich już naszych rozliczeń. Pierwsze były proste, a te wymagały wielu wyjaśnień, dyskusji i negocjacji. Trwały blisko godzinę, ale bardzo sobie ten czas ceniłem. Dlatego, że odbyły się w rzeczowej, spokojnej i kulturalnej atmosferze. Rozmawialiśmy używając argumentów i przekonując się wzajemnie do swoich racji. I obie strony były zdolne do kompromisów.
Zrelacjonowałem wszystko ze szczegółami Żonie. Nie dziwiła się, że się tak nad tym pochylałem, roztrząsałem i przeżywałem.
- Bo masz traumę po Cykliniarzu Angliku i kilku wcześniejszych, że przypomnę ci Barytona i Ciu Ciu.
Wieczorem oglądaliśmy amerykański film, który Żona wynalazła. Powiedzmy sobie wszystko z
2014 roku. Po pierwszych kadrach zorientowałem się, że już go widziałem, ale niewiele pamiętałem, więc zupełnie mi to nie przeszkadzało. Komediodramat, co by się zgadzało, bo takowy odbywał się też
w naszym łóżku. Mimo że nie było scen w ciemnościach, strzelań i pogoni, Żona jeszcze przed połową zaczęła zasypiać. Brutalne wyłączenie monitora natychmiast ją wybudziło.
- No widzisz, no widzisz... - usłyszałem w jej głosie skargę i pogodzenie się z losem. Chyba z trudną i ciężką codziennością.
SOBOTA (14.08)
No i dzisiejszy dzień był poświęcony przygotowaniom do przyjazdu Żony Dyrektora i Męża Dyrektorki.
Krótko mówiąc Zaprzyjaźnionej Szkoły.
Trzeba ich było gdzieś położyć spać. Okazało się, że wybrali się na urlop w nasze tereny, to znaczy w szeroko pojęte województwo metropolialne I fajnie byłoby się zobaczyć, bo to taka okazja...
Zgadzaliśmy się całkowicie, że "fajnie byłoby" i że "to taka okazja".
Trzeba było więc uruchomić potężną maszynerię sprzątającą i zdecydowanie przyspieszyć jej działanie, skoro mieli przyjechać w niedzielę, czyli jutro. Sprawa była o tyle prosta, że tą maszynerią byłem ja, decyzyjnie jednoosobowo, a skomplikowana, bo maszyneria zdawała sobie sprawę ze swoich psychologicznych uwarunkowań, niemożności sprzątnięcia po łebkach, a więc z powstania nieuchronnego sprzątalnego efektu domina, mimo że do spania w zasadzie potrzebne było tylko łóżko no i łazienka zapewniająca podstawowe potrzeby. A takowe były spełnione mimo pewnego syfu panującego wszędzie i kurzu po Nowym Cykliniarzu.
A skoro tak, to maszyneria zabierała się do sprzątania jak pies do jeża.
Najpierw "wymyśliłem" sprzątanie werandy i tarasu. Tłumaczyłem sobie, że przecież towarzysko się przydadzą. Potem "wymyśliłem" spiżarnię, kuchnię i schody prowadzące do "naszego obecnego" mieszkania.
W końcu jednak przyszło nieuniknione. Musiałem się zabrać za łazienkę. Jej opylone drzwi z mnóstwem zakamarków i pięknych witrażowych szybek, framugi, kafle, luksfery, stolik i podłoga dostarczyły mi wielu wrażeń. Ale, gdy ją zrobiłem i zobaczyłem efekty, przyszła niespodziewana werwa. To jeszcze z rozmachu zmiotłem pył ze ścian w salonie, ale na więcej nie było mnie już stać. Dwie pary drzwi, okno i podłogę musiałem zostawić na jutro rano.
Nadchodził wieczór, a czekał mnie jeszcze wyjazd z Sąsiadem Od Drewna do Pół-Kamieniczki, żeby zabrać stamtąd rozkładaną kanapę, tę samą, którą razem jakiś miesiąc temu wieźliśmy tam z Domu Dziwa i tę samą, którą za chwilę znowu będziemy wieźli do Pół-Kamieniczki.
Wykorzystałem obecność Sąsiada Od Drewna i z góry znieśliśmy lodówkę, która stanęła w swym ostatecznym miejscu w kuchni i wyglądała, jakby tam stała od zawsze. Idealnie pasowała do otworu w spiżarni przygotowanego przez Nowego Fachowca i Pumę.
To był kolejny historyczny moment.
Żona się do niej wprowadziła ze wszelkimi wiktuałami, a potem opróżniła zmywarkę, wszystko wstawiła do miski i zaczęła wybierać się z tym ciężarem na górę.
- A po co tam z tym idziesz?... - zawiesiłem głos.
Zatrzymała się, patrzyła na mnie i zaczęła się śmiać. Siła przyzwyczajenia.
Z tego też powodu wieczorem, gdy wchodziliśmy do górnej łazienki, ręce nam latały do lodówki, która tam stała osiem miesięcy. Chcieliśmy machinalnie coś w niej sprawdzić, wyjąć lub wstawić. A tu niespodzianka. Trzeba było się już z tym pofatygować na dół.
Czekała nas poważna zmiana przyzwyczajeń.
Wieczorem zaliczyliśmy drugie podejście do Powiedzmy sobie wszystko. Zaczęliśmy oglądać ze sporym zahaczeniem, bo nie było wiadomo, ile Żona wczoraj dała radę zarejestrować. Komediodramat się kontynuował, bo pięć minut przed końcem usłyszałem, jak usypia, więc ją brutalnie wybudziłem. Cofnęliśmy oglądanie o jakieś 5 minut, po czym co jakiś czas ją szturchałem, co budziło jej irytację i protesty i tak z oglądaniem dotrwaliśmy do końca. Ufff!
PONIEDZIAŁEK (16.08)
No i niedzielę oraz poniedziałek musiałem przerzucić do następnego wpisu.
Goście swoje prawa mają i nawet blog musiał ustąpić.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała 25 razy i wydała z siebie ze sporą łatwością z powodu posiadanych fafli dwa fuknięcia. Wszystko w nocy ze środy na czwartek. A nie jest przyjemnie słuchać lampucerowatego szczeku i być wyrwanym ze snu takim przepitym i przepalonym głosem starej zdziry. Trwało to dopóki jej nie wypuściłem na dwór, żeby mogła samodzielnie zobaczyć, co się dzieje i ewentualnie załatwić swoje sprawy. Ale zanim nastąpiło to mądre, zdecydowane, jednoznaczne i skuteczne działanie, Żona najpierw, w okolicach pierwszej w nocy, gwałtownie szeptem zaprotestowała i rozpoczęła zakrojoną na szeroką skalę nocną analizę zachowań Pieska. Powiedziała, ciągle szeptem:
- Nie wypuszczaj jej, bo się nauczy!...
Za kilka minut, gdy znowu rozległ się dwu-, trójszczek usłyszałem:
- Otworzę drzwi do nas i zobaczymy co będzie.
A co miało być? Ciężki Piesek kilka razy przedefilował na trasie klubownia - sypialnia wydając charakterystyczne dźwięki tarcia pazurów o drewnianą podłogę, a w krótkich pobytach w klubowni tam wydawał pojedyncze szczeki.
- Pooołóóóż się! - usłyszałem głos Żony jej niezwykłym basem, który sobie wypracowała na Bazylu i Bazylii w celu nadania sobie groźnej i poważnej postawy. U nich to skutkowało, u Berty zaś był to klasyczny groch rzucany o ścianę.
Ubaw, mimo rozbudzenia, miałem setny. Te dwa głosy - lampucerowaty i basowy, żaden nie pasujący do ich płci, powodowały, że w łóżku cicho trząsłem się ze śmiechu.
W końcu kategorycznie zdecydowałem, że ją wypuszczę. Miałem to wcześniej raz, czy dwa przećwiczone i za każdym razem osiągałem zamierzony skutek, pod dwoma warunkami - że nie było przy tym Żony i że wypuszczałem Pieska bez obroży, bo ona jakoś się mu źle kojarzy i wtedy mocno Pieska zniechęca do wyjścia i trzeba go długo namawiać. Tu dwa warunki nie zostały spełnione. Żona założyła Bercie obrożę i cały czas jej towarzyszyła do drzwi.
Zszedłem na dół cmokając zachęcająco. Bez efektu.
- No widzisz! - usłyszałem szept Żony z góry. - Ona wcale nie che wyjść...
Rekonesans po terenie zrobiłem sam. Zachowywałem się cicho nie szczekając, chociaż mam naturę psa. Halogen z czujką ruchu się świecił, więc jakiś kot lub inna kuna musiały łazić, ale poza tym była cisza i spokój. Wróciłem do łóżka skutecznie rozbudzony miłym, nocnym, letnim chłodkiem.
Za minutę usłyszałem, gdy rozległ się szczek:
- To ja z nią wyjdę.
- Chodziłam z nią na smyczy. - za chwilę usłyszałem relację. - Nic się nie działo, nawet nie zrobiła siusiu.
Też bym nie zrobił, pomyślałem.
Po dwóch kolejnych szczekach Żona wpadła na nowy pomysł.
- A może ona jest głodna?? - To dam jej trochę suchego. - wstała nie czekając na moją reakcję.
Usłyszałem, jak Berta skwapliwie wszystko wyżarła i wylizała miskę, jakby było z czego.
- Ale nie eksperymentuj wieczorem! - tu się rzeczywiście zirytowałem, bo sobie przypomniałem, jaką według mnie, i jak się okazało według Berty, Piesek otrzymał wczoraj mikrą porcję surowego mięsa. Sam bym szczekał z głodu.
- Ale ja wcale nie eksperymentuję! - głośno szeptem zaprotestowała Żona. - Tylko tak akurat wyszło.
Berta się widocznie na tym nie poznała, pomyślałem.
Za jakiś czas, po kolejnej defiladzie klubownia - sypialnia, kilka razy tam i z powrotem, usłyszałem basem:
- Pooołóóóż się!
A po trzech kolejnych szczekach:
- To może dam jej jeszcze trochę?...
- Daj!... - odparłem zduszonym i zirytowanym głosem.
Znowu słyszałem, jak Piesek z zapałem wyżera.
- Wiesz... - Żona mnie szeptem poinformowała, gdy wróciła do łóżka. - Zamknęłam u niej całkowicie okno. - Może ona słyszała inne psy lub była podekscytowana obecnością psa u gości i słyszała to, czego my nie słyszeliśmy.
Nie chciałem wdawać się w nocną dyskusję, że po nocach, od kiedy mieszkamy w Wakacyjnej Wsi, różne i liczne wiejskie psy drą mordę, a Bercie to zupełnie wisi i że, od kiedy goście zaczęli przyjeżdżać z psami, a nawet z kotami, też jej to nocnie wisiało, ale ten żoniny manewr pochwaliłem.
Po kolejnych szczekach stanowczo zerwałem się z łóżka.
- Wypuszczę ją, ale po swojemu! - twardo zakomunikowałem.
Żona jednak musiała asystować przy tym "po swojemu", bo, jak powiedział towarzysz Lenin zaufanie jest dobre, ale kontrola lepsza, czyli przekładając z rosyjskiego kontrola podstawą zaufania.
Założyła Pieskowi obrożę i wspólnymi siłami udało się nam go wypuścić. Poszło dość gładko, chyba dlatego, że bez smyczy.
- Połóż się. - powiedziałem do Żony starając się to zrobić w miarę łagodnie bez przeciągania samogłosek i bez specjalnego ubarwiania głosu basem, żeby się jej źle nie kojarzyło. - Ja spokojnie poczekam.
Dosyć niechętnie poszła do łóżka.
Położyłem się w klubowni na narożniku i czekałem przeplatając zasypianie z nasłuchiwaniem. Minęło sporo czasu, a może mi się tak tylko wydawało. W końcu usłyszałem metaliczne brzęczenie obroży. Piesek jeszcze długo zwiedzał salon na dole, żeby zobaczyć, co też tam mogło się dziać za dnia.
W końcu usłyszałem ją na schodach. Od razu przyszła do mnie pokojowo merdając ogonem. Zdjąłem obrożę i Pieska wygłaskałem. Za chwilę ujrzałem, jak z ciężkim przytłumionym łoskotem uwala się na legowisko. Wszystkie sprawy były załatwione. "Cała" noc przebiegła już w ciszy.
A rano, gdy wstałem o 06.00, rozbity i nieprzytomny, pogłaskałem Pieska, który za chwilę, zrelaksowany i spokojny, ponownie zaczął chrapać. I tak rozpoczęliśmy nowy, czwartkowy, piękny słoneczny dzień.
A w kolejną noc Berta zaszczekała 4 razy. To według relacji Żony, bo ja nic nie słyszałem. No może raz coś mi się przez sen zdawało.
Wyraźnie Be...stia się roz...bertwiła.
Godzina publikacji 22.44.