poniedziałek, 23 sierpnia 2021

23.08.2021 - pn
Mam 70 lat i 263 dni.

WTOREK (17.08)
No i nadróbmy nieduże, ale istotne zaległości.

W niedzielę, 15.08, Zaprzyjaźniona Szkoła miała być u nas o 12.00. 
Do tego czasu postanowiłem zdążyć odkurzyć i wytrzeć trzy pary drzwi, solidnych i ładnych, ozdobionych frezami i szybkami zawierającymi mnóstwo zakamarków szczelnie pokrytym pyłem powstałym na skutek cyklinowania, powiesić karnisz w salonie, żeby rano przy ciągle jeszcze mocnym świetle dało się spać, odkurzyć i zetrzeć na mokro podłogę oraz ostrzyc się, ściąć brodę i wziąć prysznic. Wszystko zdążyłem zrobić, ale bez karnisza, i tylko dlatego, że Żona Dyrektora zadzwoniła z drogi Że jeszcze chcielibyśmy po drodze coś obejrzeć i przyjedziemy o 14.00.
Zrobiło nam się 10 minut luzu, więc Żona wyczekiwała na werandzie, a ja zaległem na hamaku. Jakież było nasze zdziwienie, gdy nagle ujrzeliśmy, jak Berta, sama z siebie, wyszła z domu i skierowała się do bramy. Musieli przyjechać goście, a my niczego nie słyszeliśmy. Wyraźnie nie doceniamy Pieska.

Od razu zapanował chaos, jak to w takich razach. Bo jednocześnie chcieliśmy wiedzieć, jak dojechali, jak spędzili urlop, oprowadzić ich po terenie i po domu, i dać im złapać tchu i odpocząć. No i trzeba było wypakować bagaż. Wyszła z tego taka hybryda z przewagą rozsądku, zwłaszcza gdy Mężowi Żony przytomnie zaproponowałem w chłodzie werandy Pilsnera Urquella. Wypakowanie się i oprowadzanie mogły poczekać. Oddaliśmy się z przyjemnością rozmowie.
Pod wieczór piechotą poszliśmy do naszego ulubionego baru, rodem z tamtych lat, na świeżą rybkę. A potem znowu siedzieliśmy na werandzie i gadaliśmy.
Gdy przyszła pora spania, wszystko poszło sprawnie. Do pustej przestrzeni salonu, wypełnionej echem (41 m2) wnieśliśmy bagaże, z podcieni suszarkę na pranie, która miała pełnić rolę szafy na ubrania, z werandy dwa krzesła jako nocne stoliki i stół, który stał się toaletką.  Pozostało tylko ustalić, gdzie ma stać kanapa i gdzie Zaprzyjaźniona Szkoła chce mieć nogi, a gdzie głowę, dać pościel i ustalić, czy chcą dwie kołdry, czy jedną dużą. I można było spać. 
Czuliśmy się dziwnie wiedząc, że po raz pierwszy w Domu Dziwie pod nami ktoś śpi.

W poniedziałek, 16.08, rano o 04.00 obudziłem się z myślą o kuble. Wczoraj przez demoralizujący przyjazd gości zapomniałem go wystawić. Gdyby śmieciarze dzisiaj go nie opróżnili, groził nam przez najbliższe dwa tygodnie wszech obecny smród i konieczność wymyślenia, gdzie zbierać kolejne "zmieszane". Normalnie to bym wstał i kubeł wystawił, grubo przed szóstą, i byłoby po problemie.
Ale dzisiaj miałem blokadę w postaci śpiącej na dole Zaprzyjaźnionej Szkoły. A nie dałoby się przejść obok niej bezszelestnie.
Więc w głowie tłukłem się z tą myślą nie mogąc spać, a ponieważ zrobił się poważny wyłom w procesie spania, więc zaczęły się natychmiast tłuc inne myśli, co spowodowało, że w końcu cały organizm też zaczął się tłuc. W nieskończoność przewalałem się z boku na bok z powodu bezsensownego stresu, z początkami przegrzania i pocenia się i ze świadomością mojego idiotyzmu, bo wiedziałem, że wstać i tak i tak wcześniej będę musiał, żeby uprzedzić śmieciarzy. Więc dlaczego nie spałem przez dwie godziny?...
O 06.00 bezszelestnie, przy skrzypiących pierwszych drzwiach i pokonaniu z hukiem pierwszego oporu klamki w drugich, nowoczesnych, tarasowych, z ulgą wyszedłem na dwór. Pilnowałem się tylko, żeby nie defilować po żwirze pod uchylonym oknem do salonu, tylko skradać  się bezszelestnie po trawie. A kubeł, gdybym tylko mógł, niósłbym w powietrzu. Ale był diabelsko ciężki, więc toczyłem go wyszukując na trasie kawałki  trawy tłumiące głuche dudnienie kół.
Po bezszelestnym powrocie udało mi się nawet pisać. A o 08.00 usłyszałem na dole powolny poranny rozruch, za chwilę wstała Żona, więc odważyłem się zejść na dół. Żona Dyrektora, jak zwykle  niezwykle kulturalna, poszła w zaparte twierdząc, że rano żadnych hałasów nie słyszała i nie  zmieniła zdania, chociaż starałem się inne,  potwierdzające moje niewłaściwe zachowanie, na niej wymóc. Zeznania jednak nie zmieniła.
Mąż Dyrektorki w tej kwestii się nie wypowiadał, co wzmagało moje podejrzenia, ale jego nie dopytywałem nie chcąc być gospodarzowym upierdliwcem. Nie mogłem jednak odpuścić na drugą noc braku karnisza i zasłony, chociaż oboje solidarnie twierdzili, że bez zasłon rano było ciemno choć oko wykol. Tere-fere, o tej porze roku i dnia (było już dawno po wschodzie słońca).
Mąż Dyrektorki przy montażu karnisza był świetnym pomocnikiem. Po pierwsze zupełnie nie doradzał i niczemu się nie dziwił, bo w końcu jest artystą i nie posiada takiego noszonego w sobie, zawodowego imperatywu, jak chociażby Kolega Inżynier(!), czy Konfliktów Unikający, też inżynier i to z tej samej branży (koledzy ze studiów i przez jakiś czas szwagrowie), zwanej przez nas, chemików, kanalarstwem. Po drugie, w kontrze, w lot rozumiał moje półsłówka padające z drabiny lub wyciągnięcia ręki i w punkt, bezbłędnie, podawał właściwe w tym momencie narzędzie, kołek lub wkręt.
Więc po pół godzinie musiało być po wszystkim i Żona mogła wieszać zasłony i nie musieliśmy się narażać  na mydlenie nam oczu przez kulturalnych gości.
 
Miłą atmosferę popsuł telefon od siostry Żony Dyrektora, która ponoć nie dość że jest typem (typką?) histeryczno-despotyczną, to jeszcze uwieszoną u boku swojej starszej siostry i koniecznie musi jej psuć urlop. Fakt, sprawa była poważna, ale przez osobowość tejże siostry, nie można było ocenić, na ile poważna. Takie postępowanie nazywa się bodajże rozdmuchaniem.
Okazało się, że u ich mamy znaleziono coś w piersi, więc mama musiała się pofatygować na kilka dni do szpitala na badania. Trudno się dziwić Żonie Dyrektora, że po takiej wiadomości dodatkowo podanej w wersji "młodsza siostra histeryczno-despotyczna", chciała natychmiast wracać do domu. Dopiero rzeczowa i racjonalna rozmowa z mamą ją uspokoiła na tyle, że spokojnie, po śniadaniu gości i po naszym I Posiłku, mogłem realizować swój plan kulturalno-oświatowego (w komunie tzw. Kaowiec). 
Realizację doprowadziłem do perfekcji, bo w czasie pięknej słonecznej pogody miotaliśmy się po zachodniej części Doliny Baryczy pokazując między innymi miejsca, które chętnie byśmy kupili, gdybyśmy mieli pieniądze i w których chętnie byśmy zamieszkali, gdyby można było zrobić to w nich jednocześnie, a burzę z ulewą spędziliśmy w knajpie serwującej tutejsze rybne specjały.
Nokautujące wrażenie i efekt był dodatkowo pogłębiony przez piękną różnorodną przyrodę i architekturę, zupełnie inną niż w rodzinnych stronach Zaprzyjaźnionej Szkoły.
Na koniec udało się nam jeszcze pokazać Piękne Miasteczko i Pół-Kamieniczkę.

Wieczór na werandzie był co prawda zakłócony przyjazdem gości, których należało powitać i zapoznać z naszą ofertą, ale Zaprzyjaźniona Szkoła była wyrozumiała. Tkwiła w tym stanie nawet wtedy, gdy musiałem ją przedwcześnie opuścić z racji moich poniedziałkowych blogowych obowiązków.
Kładłem się spać z niezwykłą świadomością i ulgą.  Jutro rano mogłem pospać do ósmej, w łóżku nie myśleć przez dwie godziny i się nie przewalać, stresować i pocić, a po wstaniu skradać. Dzień zapowiadał się pięknie.

Dzisiaj zaprosił nas na najbliższą sobotę do swojego domu Nowy Dyrektor. Wizyta ta była dla nas oczywista, bo długo oczekiwana, ale poprosiliśmy o kilkudniową zwłokę z potwierdzeniem.
No i dzisiaj przyszła smutna wiadomość od kolegi ze studiów, który już od kilku lat przejął obowiązki Wodza, który musiał poświęcić swój czas na reperację swojego zdrowia.
Zmarły dwie nasze koleżanki ze studiów.
 
Dzisiaj, we wtorek, 17.08, początek dnia był rozwlekły.  Minęło sporo czasu zanim zjedliśmy I Posiłek.
Oczywiście Żona Dyrektora i Mąż Dyrektorki śniadanie zjedli znacznie wcześniej, o ludzkiej porze.
Dzień rozpoczęliśmy od spaceru po Gruszeczkowych Lasach. Wiedzieliśmy, że są piękne, ale stały się jeszcze piękniejsze na skutek zachwytów naszych gości. Tak to już jest, gdy działa przyzwyczajenie.
Całe popołudnie spędziliśmy na objeździe i zwiedzaniu Pięknej Doliny, tym razem jej wschodniej części. 
Fenomen Pięknej Doliny polega na tym, że jest ona krajobrazowo bardzo spójna, a poszczególne miejsca poprzez bogate lasy, stawy i rzeczki są bardzo podobne do siebie, a jednocześnie zaskakująco różne. Stąd trudno się dziwić, że nowy przybysz, który otrzymuje ją w pigułce, w ciągu dwóch dni, dostaje zawrotu głowy od kondensacji wrażeń. Ciekawe, że będąc w roli przewodników nasz wzrok i inne zmysły wyczuliły się ponownie na jej piękno.
Objazd skończyliśmy w Nowym Kulinarnym Miejscu delektując się tutejszą kuchnią i "zwykłym" pstrągiem. Za to jak zrobionym!...      
W drodze do domu zaskoczył nas telefon Stolarza z Gór. Dopytywał się, kiedy będzie  mógł przyjechać z okiennicami i rozumiał, że dopiero za jakiś czas, gdy nie będzie pełnego obłożenia dwóch mieszkań. Bo nie można przeszkadzać gościom.
- Może pod koniec września? - wyjaśniłem. - Damy znać wcześniej.
Nie protestował, skoro okiennice montuje nam od września tamtego roku.

Późnym popołudniem siedzieliśmy na werandzie i rozmawialiśmy. Przez pobyt Zaprzyjaźnionej Szkoły mieliśmy ponowne wrażenie potrójnej niedzieli - niedziela jako niedziela i poniedziałek oraz dzisiaj, wszystko jako kolejne niedziele. Całkowicie wyłączyliśmy się ze spraw remontowych i trzeba powiedzieć, że przez te trzy dni tak niedzielnie odpoczęliśmy.
Przez ten długi wypoczynek, niespieszne dzisiejsze poranne wstawanie o ósmej coś mi się porobiło z głową, bo gdy wieczorem, po dość wczesnym rozstaniu się z Zaprzyjaźnioną Szkołą, kładliśmy się do łóżka ze świadomością, że jutro też wstanę o ósmej, zapytałem Żonę:
- Czy my coś oglądamy, czy jak?... - Bo kładziemy się o ósmej, przy czym zaznaczam, że jest dziewiąta.
 
ŚRODA (18.08)
No i dzisiaj był taki elektryczny dzień.

W jakimś sensie nawet elektryzujący, bo goście wyjeżdżali. A wiadomo, że gospodarze cieszą się zawsze z ich powodu dwa razy - gdy przyjeżdżają i gdy wyjeżdżają. Na szczęście Żona Dyrektora i Mąż Dyrektorki mają poczucie humoru i rano nawet mogliśmy im o tym powiedzieć dodając nasze ulubione powiedzenia Czy gość zdążył się zaśmierdnąć, czy też zdążył wyjechać przed tym niemiłym incydentem? oraz zachęcające Jedzcie, jedzcie, czemu nie jedziecie? Dodatkowo przymierzyliśmy ich do naszej ulubionej skali Inwazyjności wprowadzonej przez, wtedy jeszcze, Zagraniczne Grono Szyderców dla wszystkich ich gości, którzy przyjeżdżali do nich  w odwiedziny do Niemiec, a którą to skalę skwapliwie zapożyczyliśmy i z przyjemnością stosujemy. Ułatwia ona komunikację i zrozumienie w trakcie wymiany doświadczeń i informacji między różnymi gospodarzami, którym zdarzyło się mieć gości.
Przy czym od razu zaznaczam, że skala ta nie ma nic wspólnego ze stopniem pokrewieństwa, z różnymi uzależnieniami rodzinnymi, sympatiami i ansami, chociaż trzeba sprawiedliwie powiedzieć, że czynnik psychologiczny potrafi zaburzyć obiektywną ocenę Inwazyjności i chyba tego nie trzeba tłumaczyć.
Ona raczej określa stopień Na ile gospodarze zostali postawieni na baczność i ile wysiłku musieli włożyć w przygotowanie do wizyty oraz w jaki sposób i jak mocno została zakłócona ich codzienność.
Skala ta mieści się w przedziale 0 -10. Jest oczywiste, że 0 określa brak gościa/-ci, a 10 rozstanie się z nim/-i w atmosferze skandalu, zerwania kontaktów na lata lub na całe życie, z katalizatorem przyszłych spraw rozwodowych i sądowych i z ewentualnym mordobiciem, co byłoby podsumowaniem wcześniej wymienionych. Ale o takich krańcowych przypadkach nie mówimy.
Dla lepszego zrozumienia posłużę się przykładem Teściowej i przypomnę w zdecydowanie skróconej wersji jej pobyt w Pucku na nasze zaproszenie. Sytuacja była trochę nietypowa, bo my przecież też tam gościliśmy, ale jednak.
Pierwszej doby jej Inwazyjność natychmiast wskoczyła na poziom 9, by potem zdecydowanie spaść, w przedostatni dzień wspólnego pobytu osiągnąć nawet 5, by na dworcu w Gdyni znowu osiągnąć 9. Ale ostatecznie średnia, moim zdaniem, wyniosła 7, więc nie było tak źle i nie osiągnęliśmy 8, czyli etapu, kiedy gospodarze w milczeniu muszą zaciskać zęby.
Stąd widać, że takim przyjemnym optimum jest 5 i że przy 6 mogą się pojawić elementy doskwierania i uwierania, ale ciągle jeszcze z dobrodziejstwem inwentarza.
Więc jeśli powiem, że Inwazyjność Zaprzyjaźnionej Szkoły wyniosła 3, to czy muszę coś wyjaśniać? Wystarczy powiedzieć, że śniadanie robili sobie sami, bo Mąż Dyrektorki miał już dosyć jajecznic z całego, biegnącego ku końcowi ich urlopu. Poza tym podejrzewam, że myśl o jej tłustości (smalec, boczek), lekkim naszym przymusie, aby ją dotabaszczyć i późnym jej podaniu przez Żonę, czyli dostosowaniu się do naszego porannego rytmu grożącego im śmiercią głodową, skutecznie, a jednocześnie dyskretnie, odstręczała ich od tego pomysłu. Wszystkie inne rzeczy robione przez nas, które w nieunikniony sposób musiały się pojawiać, stanowiły dla nas przyjemność a nie obowiązek. Co prawda w porannych porywach Inwazyjność wynosiła 4, bo musiałem czekać na zrobienie sobie kawy, z tej racji, że ekspres był już na dole, w kuchni i nie mogłem ich brutalnie budzić. Ale za to Mąż Dyrektorki też gustuje w Pilsnerze Urquellu, więc towarzyskie wieczorne przesiadywanie przy nim, powodowały, że dużą siłą woli musiałem się powstrzymywać przed wystawieniem ostatecznej oceny Inwazyjności na 2. Rozsądek i obiektywizm zwyciężyły.
Krótko mówiąc było to takie towarzyskie optimum. Z niedosytem, bo nawet im mówiliśmy, że jeszcze jeden dzień spokojnie dałoby się w naszych warunkach remontowych wygospodarować i zapewnić atrakcje, nie mając w sobie żadnego wewnętrznego przymusu, z pewnym luzem, tylko nie wiadomo byłoby, jakie wtedy wszyscy mieliby samopoczucie i czy Inwazyjność nie skoczyłaby trochę do góry i czy by nie pojawiły się pierwsze symptomy zaśmierdnięcia. Więc ryzykować nie należało.

Przy ich(!) śniadaniu, a naszych pierwszych kawach, niespodziewanie pojawiły się towarzysko-urlopowe perspektywy dalej omawiane przy ich kawach i naszych kolejnych. Wstępnie zaplanowaliśmy, gdzieś na wiosnę, wspólny wyjazd na Litwę. Mąż Dyrektorki był tam wiele razy, ma wszystko obcykane, i zachwyca się Wilnem, stąd jego propozycja. Nam taki wyjazd nie przyszedłby do głowy, bo sami chyba byśmy się nie odważyli, a poza tym skoncentrowani jesteśmy na Polsce i lubimy po niej podróżować.
Omówiliśmy nawet pierwsze sprawy logistyczno-organizacyjne.
W "rewanżu" zaproponowaliśmy wspólny wyjazd do Drezna z zahaczeniem po drodze o Gorlitz. 
W Dreźnie byłem raz w 2005 roku i to w specyficzny, zorganizowany sposób (konferencje i zajęcia związane z Uniwersytetami Trzeciego Wieku), przez co niewiele zobaczyłem i praktycznie nic nie pamiętam. A do Gorlitz wielokrotnie mieliśmy z Żoną zajrzeć, zwłaszcza przy okazji jazd do Zagranicznego Grona Szyderców, ale nic nigdy z tego nie wyszło. Na okoliczność tego "niemieckiego" wyjazdu nawet obiecałem, że podszkolę się w niemieckim. Trudno, co zrobić. Za to na Litwie wszędzie będzie można porozumieć się w ludzkich językach, po polsku lub po rosyjsku.
 
Po tym elektryzującym początku dnia, po wyjeździe gości, nastąpił jego etap elektryczny.
Zamontowałem wiszącą lampę w kuchni, która kiedyś będzie bezpośrednio oświetlać kuchenną wyspę, małą lampkę-kinkiet, odzysk z Pół-Kamieniczki, w spiżarni, i to na razie będzie tam musiało wystarczyć, bo jest jeszcze jedno miejsce na porządną lampę, oraz kinkiet nad lustrem w łazience, z tej samej serii, co u gości. Każda z nich charakteryzowała się innym systemem mocowania i podłączania dostarczając mi niespodzianek na tyle, że zeszło do wieczora. Z rozpędu w dolnej  łazience powiesiłem "nieelektrycznie" lustro, co było niewątpliwie sukcesem, skoro musiałem wiercić w kaflu i go nie uszkodziłem. W ten sposób dolna łazienka stała się pełnowartościowa. Pozostaje tylko przyjąć do wiadomości, że jest, przyzwyczaić się i nie biegać ciągle do górnej.
 
Po wyjeździe gości życie zaczęło wracać również w innych aspektach.
Nowemu Dyrektorowi potwierdziliśmy nasz przyjazd do nich w sobotę, a sąsiadki z góry w Pół-Kamieniczce postanowiły kolejny raz popsuć nam krew przysyłając nam maila w swoim nieeleganckim, że użyję eufemizmu, stylu. Do tego dołożył się Cykliniarz Anglik.  Sprawa rozbija się ciągle o niedokończony przez niego remont małego, oddzielnego pokoju. Temat miał być zamknięty z końcem marca tego roku.
- Telenoweli ciąg dalszy. - skomentowała Żona.
Wieczorem zaś napisał Nowy Fachowiec.
Dzień dobry. Wyszło trochę więcej pracy niż zakładaliśmy.... Będziemy w poniedziałek rano. Pozdrawiam (pis. oryg.)
Planowo mieli być z Pumą dopiero jutro, bo nie chcieli przeszkadzać w wizycie Zaprzyjaźnionej Szkoły, i chwała im za to, a poza tym Ciotka od dłuższego czasu mnie prosi, żebym u niej..., i również chwała im za to.
Ale Nowy Cykliniarz się nie odezwał. Też miał być jutro, żeby trzeci raz malować podłogę.
Wszystko przyjęliśmy spokojnie. Miesiące doświadczeń.
 
Wieczorem obejrzeliśmy10. odcinek 3. sezonu Downton Abbey - na zakładkę, żeby sobie przypomnieć. Ta pierwsza fascynacja serialem po tak długiej przerwie w oglądaniu minęła. Ten przerost formy nad treścią zaczął drażnić. Ale postanowiliśmy obejrzeć 1. odcinek sezonu 4. i zobaczyć, jak zareagujemy. Bo gra aktorska, oddanie realiów z tamtych czasów były bez zarzutu. Jak to w brytyjskich produkcjach.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
W mailu przedstawiał swoje doświadczenia z psami, o dziwo, bardzo podobnymi do naszych. I dodał:
Z nowości to mamy nowego członka rodziny. Hjalmar zwany Rudym lub Juniorem jest 8-10 miesięcznym kotem po przejściach. Wzięliśmy go ze schroniska ponieważ groził mu powrót na ulicę.
Jest jeszcze trochę zagubiony, ale powoli nabiera masy i odwagi. Jest przyjacielski i lubi towarzystwo.
(pis. oryg.)
Na potwierdzenie powyższego załączył zdjęcie rudzielca. Rzeczywiście młody wypłoch.
 
CZWARTEK (19.08)
No i dzisiejszy poranek po raz pierwszy pokazał, jak będą wyglądały wszystkie następne.

Wstałem o 06.00, skorzystałem z górnej łazienki, ubrałem się i zszedłem na dół. Żona i Berta zostały.
A na dole raj nawet jeśli trochę ograniczony świadomością obecności gości w drugiej części Domu Dziwa. Możliwość łatwego przemieszczenia się bez lawirowania między kartonami, fotelem, ławą, narożnikiem i stołem, dostępność kubków i łyżeczek, światło w spiżarni i w kuchni, swoboda korzystania z czajnika i ekspresu do kawy, no i przede wszystkim zlewozmywak oraz nieporównywalny komfort siedzenia przy normalnym stole z kawą i laptopem.
To jeszcze zostanie zakłócone, bo gdy wrócą Nowy Fachowiec i Puma, trzeba będzie na kilka dni wrócić na górę, żeby mogli skończyć cyzelowanie dołu. Ale kamyk z przyszłej lawiny został poruszony.
 
Dzisiaj postanowiłem zmontować trzy pozostałe, wiszące, szafki do kuchni. Skoro za zmontowanie trzech stojących fachowcy wezmą jakieś pieniądze?...
Zacząłem dość niefortunnie, bo od najtrudniejszej. Zawierała ona w swojej konstrukcji aż cztery siłowniki do podnoszenia dwóch klap-drzwiczek. Żeby je zamontować musiałem użyć jakichś dziwnych szablonów zawartych w instrukcji, a instrukcje polskich producentów mebli mają się tak do ikeowskich, jak Maluch (Fiat 126p, który za Gierka zmotoryzował Polskę) do Mercedesa. Musiałem się poddać i za radą Żony czekać na Nowego Fachowca i Pumę. Ale stwierdziłem, że może jutro lub pojutrze, z nowymi siłami, sam dam radę. W końcu sroce spod ogona nie wypadłem.
Dwie pozostałe szafki nie stanowiły problemu.

Wieczorem dyskutowaliśmy nad pomidorami. Tegoroczne nie są moim Waterloo, ale też nie przyniosły mi pełni satysfakcji. W przyszłym roku zrobię inaczej. Po pierwsze sadzonki kupię ze znanego nam źródła, z którego korzystaliśmy przez lata mieszkania w Naszej Wsi. Po drugie nie będę kierował się chytrością i posadzę je rzadziej, czyli mniej. Ograniczę w ten sposób przenoszenie się z krzaka na krzak chorób, które dopadły jednak tegoroczne, mimo że koktajlowe i niby odporne, a poza tym (uwaga Żony) wyhamuję zbyt silny wzrost łodyg i liści, które z racji mocnego zagęszczenia i konkurencji starały się wybić ku słońcu kosztem owocowania. Po trzecie, jeśli nawet zaczną zbyt wysoko rosnąć, to będę im dawał od razu w czubkowy łeb, żeby nie szły w górę i po czwarte wreszcie posadzę trochę normalnych, a nie tylko same koktajlowe.
Przy okazji dyskusji postanowiłem jeszcze w tym roku, po wszystkich zbiorach, zdjąć w każdej skrzyni warstwę ziemi, jakieś 15-20 cm, położyć siatkę (jeszcze nie wiem, jaką) i ją zasypać. Żadne gnoje, nawet te pożyteczne według Żony, nie będą mi buszować wśród korzeni moich roślin i niweczyć mój trud. Wielokrotnie cierpiałem widząc ślady dewastacji w postaci pagórków i dziur pośród moich ukochanych cebulowych lub buraczkowych bulw.

Wieczorem obejrzeliśmy 1. odcinek 4. sezonu Downton Abbey. Chyba jednak będziemy oglądać, bo zaczęła nas fascynować ta ówczesna angielska "spontaniczność".
- Cieszę się, że przyjechałaś. - mówi jedna z postaci do swojej ukochanej wyczekując tęsknie jej wizyty.
- Ja też. - odpowiada ona nie mogąc się doczekać ujrzenia ukochanego.
Przy czym oboje mają miny trochę lepsze niż na pogrzebie. 
Raz tylko jedna z bohaterek pozwoliła sobie na płacz, a jej kamerdyner znający ją od dziecka, pozwolił sobie na ostrożne jej przytulenie i bezsłowne pocieszanie przez lekkie poklepywanie po plecach. 
Ten przerost formy nad treścią jednak fascynuje, bo aż staje się niewiarygodny - żeby tak można było między ludźmi i żeby to jeszcze chodziło o arystokrację. Ale dokładnie jest tak samo wśród służby i z tą samą żelazną hierarchią. System rodem ze średniowiecza, hołubiony i kultywowany.
W The Crown, w scenach dziejących się 50 - 70 lat później względem Downton Abbey widzieliśmy to samo - ten angielski zimny chów i hamowanie, nieokazywanie uczuć.
 
PIĄTEK (20.08)
No i rano miałem nadal dolny luz.

Gdy Żona wstała, pomogła mi przy pomidorach. Ale oczywiście nie od razu, bo nadal obowiązywało  jej uświęcone 2K+2M. Zaraz jednak po tym razem ze mną je zrywała. Stwierdziliśmy, że najwyższy czas z nimi skończyć, bo zaraza przejdzie na zdrowe, a byłoby szkoda.
Rzadko pracuję w ogrodzie z Żoną, więc tym bardziej sprawiało mi to przyjemność nie wspominając o efektywności pracy. Każdy opróżniony krzak, po segregacji zgnilaków i dobrych, wyrywałem z korzeniami z przeznaczeniem na spalenie, żeby choróbsko się nie rozprzestrzeniało. Zdrowe rozłożyliśmy na drugiej skrzyni, wśród cebuli. I pierwsza skrzynia nagle zrobiła się pusta. Jesień, panie.

Ponieważ Nowy Cykliniarz w końcu się jednak odezwał i uprzedził, że będzie dzisiaj o 15.00, szybko wyjechaliśmy do Powiatu, a potem do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa.
W Powiecie dałem ciała na stacji Orlenu zapominając o danym sobie poprzednio słowie i przyrzeczeniu. Przy płaceniu za paliwo znowu usłyszałem Bo gdyby miał pan aplikację, łatwiej byłoby panu zbierać punkty, ale w tym momencie jeszcze mój organizm nie zaskoczył i nie wysłał mi, czyli samemu sobie, ostrzegawczych sygnałów. Dopiero, gdy pani zaproponowała kawę, szlag mnie jasny trafił. Nawet nie na panią, tylko na samego siebie, że zapomniałem.
- Właśnie chciałem pani powiedzieć, że zapomniałem, bo po poprzedniej wizycie tutaj, na stacji, sobie obiecałem... - zawiesiłem głos, żeby zaczerpnąć tchu, który z nerwów straciłem.
Pani przestała dalej proponować, zapewne hot dogi, tylko zza maski patrzyła na mnie nic nie rozumiejącym wzrokiem.
- ... , że zabronię proponowania mi czegokolwiek! - Więc proszę mi niczego dalej nie proponować! - Chcę zwyczajnie zapłacić i wyjść! - Ja rozumiem, że pani tak musi, że panią tak szkolili i kazali!...
Pani lekko potakująco kiwnęła głową, a jej wzrok był nieco przestraszony. Dwaj faceci czekający na pieprzone hot dogi na pieprzonej stacji paliwowej (tylko patrzeć, jak uruchomią tam za chwilę punkt pocztowy, chociaż to przy pisowskiej czapie raczej na Orlenach nie przejdzie, albo jakiś punkt pasmanteryjny) patrzyli na mnie dziwnie.
- Czy chce pan potwierdzenie z karty?
- Nie dziękuję. - odparłem pozornie kulturalnym i opanowanym głosem dusząc się z wściekłości. O tym też miałem pamiętać! Zero zadawania mi pytań!
Do samochodu wpadłem niczym bomba. A Żona w dobrej wierze, żeby mnie uspokoić, dodała:
- A powiedziałeś pani, że masz system Windows w smartfonie i że swoją aplikację to mogą sobie wsadzić?...
Dżizys Kraist! O tym też zapomniałem!

U Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa jak zwykle było sympatycznie z jedyną niepowtarzalną atmosferą tego miejsca. Nie świadom realiów otaczającego świata od Sąsiada Filozofa dowiedziałem się, że w Sejmie była reasumpcja, o którym to pojęciu do tej pory nie miałem pojęcia, w czasie której Kukiz okazał się być kutasem, o co go od dawna z Żoną podejrzewaliśmy. 

O 15.00 byliśmy w domu, a za chwilę przyjechał Nowy Cykliniarz. Wytłumaczyłem mu, że nie przygotowaliśmy dla niego frontu robót i nie usunęliśmy z salonu i kuchni mebli Bo gdyby pan akurat nie przyjechał, to po co?... Nie chciałem mu tłumaczyć, co to jest Powiatowstwo nie wiedząc, na ile by to zrozumiał, skoro tkwi w tych realiach od urodzenia.
I zgodnie z tymi realiami Nowy Cykliniarz nie robił żadnych problemów, nie czynił żadnych uwag i nie narzekał. Razem z salonu na werandę wynieśliśmy kanapę, fotele, krzesła i stół, wszystko przygotowane na czas przyjazdu Zaprzyjaźnionej Szkoły, a z podłogowej części kuchni na jej część kafelkową szafki, blat i zmywarkę. W ten sposób nasz krótki dolny i prymitywny komfort uległ poważnemu  zmniejszeniu, ale zlew nadal tkwił na swoim miejscu.
Rozpadało się i było cudownie. Nowy Cykliniarz malował trzeci raz podłogę, a ja nic nie mogłem robić. Siedziałem  sobie na werandzie i czytałem Kopalińskiego (litera M). Ale gdy przestało, nie miałem pretensji do losu. Z ogródka z przyjemnością pozbyłem się wyschniętych ogórkowych łodyg i liści (do spalenia). Nie wiedzieć czemu, z ogórków mi nic nie wyszło. Zapowiadały się pięknie, a potem nagle wszystko wyschło i zżółkło (piękny ten język polski). Z tegorocznych plonów "zebrałem" tylko kilka sztuk, takich ogórkowych dziwolągów, krótkich, pękatych, z ostrymi, kłującymi wyrostkami. Oczywiście niesmacznych. Nawet nie wiem, co się stało, jaki popełniłem błąd i jakie wnioski wyciągnąć na przyszły rok. Ale "chemii" na pewno nadal nie zastosuję.
II Posiłek zjedliśmy na werandzie w niebywałym komforcie, bo był stół i miejsca do siedzenia do wyboru i do koloru. Nastroju nie był w stanie popsuć fakt, że Żona przy przygotowywaniu potrawy z mięska użyła soli dwa razy, co wyszło od razu na początku konsumpcji. W takich kuchennych realiach, przy zagadującym Nowym Cykliniarzu należało się cieszyć, że nie trzy.
Umówiliśmy się z nim na kładzenie  listew przypodłogowych i na rozliczenie w poniedziałek po południu. Jutro nie mógł przyjechać, bo grał na weselu.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 2. odcinek Downton Abbey.

SOBOTA (21.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.00, żeby nadrobić blogowe zaległości.

Zszedłem dwudniowym już zwyczajem na dół, ale długo tam nie zabawiłem. 
Siedzenie w trakcie pisania na werandzie przy komfortowym stole i na normalnym krześle nie wchodziło w rachubę z racji panującego porannego chłodu. Poza tym za chwilę musiałbym uruchamiać całą przedłużaczową maszynerię i ciągnąć prąd, żeby ładować laptop, bo na werandzie osprzęt (używając języka Prądu Nie Wody) nie jest jeszcze założony. Takie zawracanie głowy.
Na skrawku kuchni zastawionym dwiema szafkami i zmywarką, tuż przy zlewie, przysposobiłem sobie stanowisko do pracy zadowolony, że wszystko jest takie zwarte i że wszystko mam pod ręką. Zgapiłem to od Żony, która wczoraj tam pracowała na laptopie i jednocześnie gotowała II Posiłek równolegle rozmawiając z Nowym Cykliniarzem, który trzeci raz malował podłogę.
Siedziałem przy dużej szafce, która była za wysoka i swoje wysokościowe standardy miała przygotowane do czegoś innego i nie udawała stołu mając przy moich kolanach litą drzwiczkową ścianę. A to powodowało, że musiałem, aby dosięgnąć do klawiatury, mocno rozstawić nogi, prawie pod kątem 180. stopni. Bardzo szybko zacząłem czuć lekki ból w stawach biodrowych pracujących statycznie w nienormalnej osi, ale przede wszystkim pojawił się dyskomfort i nie mogła mnie opuścić świadomość, że mocno rozciągnięte moje mięśnie rozciągają moje jądra. A wiadomo, że jest to czułe i delikatne miejsce u mężczyzny. Nawet za chwilę zacząłem rozumieć nieszczęśnika ze średniowiecza (wpływ czytanych ostatnio książek) i czasów późniejszych, któremu król zasądził karę rozerwania końmi. Aby uwolnić się od tych przykrych myśli, przypomniał mi się dowcip, jak by powiedziała Żona, z podstawówki.
W klasie, na przerwie, licytowano się, jaki ból jest najtrudniej znieść. Wymieniano z racji swoich doświadczeń ból żołądka, głowy, zęba. W pewnej chwili bardzo autorytatywnie Dorota stwierdziła, że najgorszy jest ból, jaki kobieta musi znosić przy porodzie. Więc Jasiu nerwowo nie wytrzymał i zapytał: 
- Dorota, a kopnął ktoś kiedyś ciebie w jaja?!... 
 
Tak czy owak wszystko to nie sprzyjało koncentracji i pisaniu. Nawet przez chwilę miałem jeden pomysł, żeby otworzyć drzwiczki szafki, usunąć półkę, i w ten sposób umożliwić wciśnięcie do środka złączonych(!) kolan, a potem przyszedł drugi, żeby całe ciało ulokować względem szafki pod kątem 90. stopni i naprzemiennie je wyginać a to zachowując sztywność korpusu i skręcając tylko głowę, a to skręcając w osi cały korpus odciążając zdrętwiały kark i dalej, w miarę pisania, kontynuować  analogicznie odwrotnie, ale idiotyczne pomysły w zanadrzu skutecznie zlikwidował wkradający się chłód. Wcześniej bowiem otworzyłem okno i drzwi od werandy, żeby lepiej schło.
Znowu przypomniałem sobie "wczorajszą" Żonę, która przecież siedziała przy tej szafce i w ogóle się nie skarżyła. Ale szybko wyjaśniłem sobie, że po pierwsze to była ciepła pora dnia, a po drugie, że Żona ma przecież inaczej...
Przeprosiłem się z górą. Nie przeszkadzało mi, że musiałem schodzić na dół, żeby zrobić sobie kawę. Od dawna chodzenie po schodach sprawia mi przyjemność wynikającą ze świadomości, że to służy zdrowiu i niestetryczeniu i nie irytuję się, gdy czegoś zapomnę wziąć za jednym zamachem i za chwilę muszę po to coś wracać na górę.
 
O 11.00 byliśmy z wizytą u Nowego Dyrektora i jego żony. Ciągle nie miałem dla niej blogowego imienia, ale po dzisiejszej sześciogodzinnej wizycie, z Żoną stwierdziliśmy, że mogłaby się nazywać Otwarta Na Wyzwania.
Nie spodziewaliśmy się, że się tyle klasycznie zasiedzimy, zwłaszcza że istniała możliwość spaceru, którą w pewnym  momencie Otwarta Na Wyzwania zaproponowała, ale nikt nie skorzystał. Nic z tego za pierwszym naszym pobytem nie mogło wyjść, bo zbyt wiele czasu zajęło nam oglądanie domu, a potem gadki na jego temat, na temat Szkoły i życia w ogóle. 
Dom obejrzeliśmy dokładnie i dogłębnie. I czuliśmy się przy tym, jak ryba w wodzie. Te rozkopane miejsca wokół niego, trawska skoszone byle jak, żeby można było się jako tako poruszać po terenie, dziesiątki kartonów i różnych, niezbędnych w przyszłości, maneli złożonych w garażu i wielu pokojach, które za jakiś czas będą pełnić funkcje a to pokoju dla gości, a to pracowni Nowego Dyrektora, a to bliżej niesprecyzowanego pomieszczenia, te gołe żarówki wiszące u sufitów, wystające kable i rury różnego autoramentu, betonowe gołe posadzki, niedomalowane ściany, tymczasowe podesty i tarasy, dziury wentylacyjne, brak zasłon - słowem jak w Domu Dziwie jeszcze przed chwilą, chociaż pewne elementy (emelenty) wyżej opisane nadal u nas się mają świetnie.
Gospodarz znalazł się serwując Pilsnera Urquella z lodówki proponując za jakiś czas drugiego, ale z oczywistych względów nie mogłem sobie na niego pozwolić. Gospodyni zaś przeszła samą siebie, chociaż we wcześniejszej rozmowie z Nowym Dyrektorem uprzedzaliśmy i zastrzegaliśmy, że jeść nic nie będziemy. Ale jak tu nie jeść, skoro na stół wjechały krewetki zapiekane w boczku, sałatka z brokułami, sery, tosty, przyrumienione i chrupiące, a na deser tarta posypana amerykańską borówką, kawa, a później herbata.
Ja żarłem wszystko, Żona wybiórczo unikając pieczywa i serów.

Wracaliśmy do domu wchłaniając ponownie piękne tereny, których nie znaliśmy, chociaż to raptem od nas 42 kilometry, a do Metropolii niecałe 19.
A propos Metropolii - z Nowym Dyrektorem dogadaliśmy szczegóły mojego przyjazdu do Szkoły w najbliższy wtorek i środę.

Wieczorem obejrzeliśmy 3. odcinek Downton Abbey. Trzymał styl. I były nawet emocje. Trudno żeby nie, skoro jedna z bohaterek została zgwałcona.
 
NIEDZIELA (22.08)
No i równowaga musi być w każdej dziedzinie, w każdym elemencie (emelencie) życia.

Dzisiejsza niedziela zupełnie nią nie była. Wypełniła ją praca.
Wymiana gości, a więc zamieszanie z tym związane, nadmiarowe jednorazowo koszenie, porządki wokół Stawu, podlewanie brzóz i klonów w Alei Brzozowej i innych roślin, żeby o nie z wyprzedzeniem zadbać, skoro zniknę na parę  dni. Jutro jadę do Metropolii, a wracam w środę, więc nie wiadomo, co mogłoby się im w międzyczasie przydarzyć.
Jedynym niedzielnym akcentem był krótki rowerowy wypad na rybkę. Trzeba było sprawdzić moje prawe kolano. Czy podoła specyficznemu wysiłkowi. Od paru dni przestałem je smarować, tak jak i kciuka lewej ręki, bo miałem już dosyć tego stałego babrania się w specyficznych płynach. A poza tym było jakby lepiej, więc nie miałem takiej mobilizacji.
Kolano musiało być sprawdzone, bo za tydzień czeka nas dłuższa wycieczka  rowerowa. Krajowe Grono Szyderców wymyśliło spotkanie z nami na zasadzie gwiaździstego zlotu. Mniej więcej  w pół drogi, którą obie strony przejadą na rowerach. My z Żoną mamy nadzieję, że nas będzie obowiązywała zasada "mniejszej połowy", bo ciągle pamiętamy o tym, że rowerowo jesteśmy słabi, a na dodatek mamy świadomość, że dojechać na miejsce to jedno, a wrócić to drugie.
Krajowe Grono Szyderców wraz z dziećmi wyjedzie z Metropolii pociągiem i ścieżką rowerową ruszy w naszą stronę, a my analogicznie odwrotnie, tylko że bez pociągu, za to z niewątpliwym pociągiem do spotkania się, bo rzecz sama w sobie jest atrakcyjna, wnosząca w nasze życie inny rodzaj adrenaliny. Dojedziemy, czy nie, a jeśli tak, to czy wrócimy? A jeśli nie,  to czy trzeba będzie wzywać karetkę pogotowia, czy też znajdziemy jakieś inne rozwiązanie?
 
Rybka była smaczna, a kolano sprawdziło się bez zarzutu. 
Wieczorem obejrzeliśmy 4. odcinek Downton Abbey. Scenarzyści namieszali na tyle i pootwierali tyle wątków, że musi się dziać nawet jak na opanowanych do bólu Brytyjczyków. A ta para, co to się "cieszyła" ze spotkania ze sobą, nareszcie się pocałowała. A więc nawet momenty były. 
Masz... Najlepiej jak ona...
 
PONIEDZIAŁEK (23.08)
No i skoro wczoraj podlewałem, dzisiaj całą noc i poranek musiał padać deszcz.
 
Ale to dobrze. Mniejszy ból związany z wyjazdem do Metropolii,  bo "przecież i tak nic nie można byłoby zrobić". 
Jednak, gdy przyjechali Nowy Fachowiec i Puma, jakiś dym musiał się zacząć. Trzeba było ustawić w salonie kozę, ważącą ponad 100 kg, tak, żeby w świeżo wycyklinowanych i pomalowanych deskach podłogowych nie wyżłobić kołami transportowego wózka rowów, nie nabawić się przepukliny albo złamań  i precyzyjnie ważyć jej ciężar w momencie kładzenia na hartowaną szybę, żeby ta, mimo hartu, nie pękła. Ale nie po to bozia dała rozum, żeby z takimi sprawami sobie nie poradzić. 
 
Dzisiaj sam pojechałem do Powiatu, żeby zawieźć pranie i zrobić drobne zakupy. Wyjazd ten tylko pogorszył mi humor, bo kilka razy dopadła mnie niespodziewana ulewa. Wiedziałem, co się stanie. Natychmiast z przechłodzenia zaczęło mnie boleć gardło i pojawiło się kłucie w uszach. Musiałem zaordynować sobie wielokrotnie witaminę C, płukanie gardła wodą z solą i wlewanie do uszu H2O2. A to nie mogło poprawić mi humoru spieprzonego od kilku godzin w związku z wyjazdem do Metropolii.
Ale wykazałem się hartem ducha. Z Żoną zrobiliśmy jeszcze wykaz prac dla Nowego Fachowca i Pumy, które mogliby wykonać pod moją nieobecność, a gdy przyjechał Nowy Cykliniarz, nawet się z nim rozliczyłem.
- Żebym miał wszystkich takich klientów... - skomplementował nas i się rozmarzył.

Z domu wyjechałem dosyć późno, bo dopiero gdzieś o wpół do szóstej. W Nie Naszym Mieszkaniu jak zwykle byłem od razu u siebie. Nawet odważyłem się włączyć telewizor działający na wewnętrznej domowej antenie. Liczyłem, że może gdzieś pokażą mecz naszych dziewczyn z Hiszpankami na Mistrzostwach Europy w siatkówkę, ale niestety. Za to przypadkowo musiałem obejrzeć kilka reklam i byłem zdruzgotany. Nic się nie zmieniło. Debilizm, głupota i infantylizm panowały nadal.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.46.