30.08.2021 - pn
Mam 70 lat i 270 dni.
WTOREK (24.08)
No i w nocy budziłem się wielokrotnie przełykając ślinę i się wczuwając.
Gardło wyraźnie pobolewało mnie po prawej stronie i takoż po tej samej stronie kłuło mnie w uchu.
Nie było jednak tak strasznie. Widocznie popołudniowa i wieczorna kuracja zahamowała ekspansję przeziębienia. Rano powtórzyłem sesję z wodą z solą, H2O2 i z braniem witaminy C.
W Szkole nie za bardzo czułem, że mi coś dolega. Może dołożyły się do tego stanu nadmiar obowiązków i parę niespodzianek. Wszystko kręciło się wokół SIO i sprawozdania - stan na 31 sierpnia tego roku. Rozpisywałem się już na temat pewnej durnowatości tego systemu.
Ani się obejrzeliśmy z Najlepszą Sekretarką w UE, jak zastała nas 16.00.
Po drodze było kilka atrakcji.
Pierwsza, poranna związana z parkingiem.
Właściciel budynku od dawna zapewnia każdemu najemcy parkingowe miejsca, oczywiście odpłatnie, ale jest to komfortowa sytuacja, gdy się ją porówna do problemów parkingowych w szerokim centrum Metropolii, gdzie albo nie ma możliwości zaparkowania, nawet odpłatnego, albo kosztuje to słono na różnych parkingach podziemnych lub nadziemnych nawet przy miesięcznym ryczałcie.
W rozbestwionych czasach Szkoła dysponowała aż pięcioma miejscami parkingowymi, ale potem trzeba było zacisnąć pasa i z trzech zrezygnować. I bardzo szybko okazało się, że te dwa stanowią organizacyjno-finansowe optimum.
Oczywiście każde miejsce opisane jest tabliczką z nazwą najemcy, więc żadnych nieporozumień nie ma, ale czasami zdarzają się różne przypadki losowe i wtedy parkowaniem dyryguje ochroniarz mający akurat dyżur.
Takim przypadkiem dzisiaj zostałem zaskoczony. Właściciel budynku rozpoczął remont pobliskiej hali z wykuwaniem posadzek, więc musiał wjechać ciężki sprzęt. Jego manewrowanie oraz wyrzucanie na zewnątrz betonowego gruzu zabrało wiele miejsc parkingowych, więc siłą rzeczy ochroniarz musiał kierować ruchem i podejmować trudne decyzje godząc chętnych do parkowania i zostawiając jeszcze jedno wolne miejsce dla prezesa-właściciela budynku.
Od razu się zdziwiłem widząc ten rozgardiasz, ale przede wszystkim zbulwersował mnie widok dużego suva, który jak gdyby nigdy nic stał na samym brzegu parkingu, z samego początku, w poprzek wymalowanych linii zajmując dwa i pół miejsca parkingowego. Przy czym ta połowa należała do Szkoły.
- A to co? - zapytałem ochroniarza, nieformalnego szefa pozostałych.
Pan ten jest osobą bardzo kulturalną, inteligentną i często ucinamy sobie pogawędki na różne tematy.
- A to taki żłób z sąsiedniej firmy, która niedawno się pojawiła obok Szkoły. - Wynajmują dwa albo trzy pomieszczenia. - Zwróciłem mu uwagę, że tak nie może zaparkować, ale mi odpowiedział, że to go nie obchodzi i sobie poszedł na górę. - Ciągle mam z nim problemy.
- To jak mam zaparkować? - zapytałem.
- To proszę jak najbliżej niego.
Zaparkowałem względem suva w poprzek, czyli normalnie. Jakieś 10 cm od jego przodu, tak że nie mógł żadną miarą wyjechać. A i tak Inteligentne Auto musiało zdrowo zahaczyć o kolejne miejsce parkingowe.
- A o której pan wyjeżdża? - zapytał mnie ochroniarz.
- O 16.00.
- O, to bardzo dobrze! - ucieszył się. - Ten kutas, przepraszam, że tak mówię, wyjeżdża wcześniej i będzie musiał przyjść do pana. - Liczę na pana, że da mu pan nauczkę! - patrzył na mnie znacząco i mocno ożywiony.
Znamy się z panem ochroniarzem wiele lat - wiedział, że w takich sprawach może na mnie liczyć. Ja z kolei nigdy u niego nie słyszałem takiego słownictwa. Nieźle musiał mu ten kutas zaleźć za skórę, skoro...
- Przyjdzie do pana na pewno bez dzień dobry... - Taki gnojek! - Mnie całkowicie olewa!
Minęło kilka godzin i zupełnie zapomniałem o porannym incydencie, stąd dałem się trochę zaskoczyć. Siedzieliśmy akurat z Najlepszą Sekretarką w UE za jej biurkiem ślipiąc w ekran i starając się żmudnie rozgryźć durnowate polecenia SIO, gdy do sekretariatu wszedł facet. Na oko 40 lat, w przyciasnych korporacyjnych rurkach, w butach w szpic, w przykrótkim, również ciasnawym płaszczyku. Od razu było widać, że kutas. Bez słowa, a więc tym bardziej bez dzień dobry, przedefilował przed biurkiem i podszedł do okna wspinając się lekko na palcach. Też tak robię chcąc czasami wyjrzeć na zewnątrz przez to loftowe okno, więc od razu z pewnym refleksem stwierdziłem, że musi być wzrostu siedzącego psa, czyli mojego. A tacy są zakompleksieni i nadrabiają.
Jeśli chodzi o moją osobę, to opis poletka pt. NADRABIANIE, chętnie zostawiam Żonie, która przy różnych okazjach potrafi w punkt opisać moje zachowanie mieszczące się w tej psychologicznej kategorii. Z tego zaś wyłania się opis mojej osobowości. Będę śmiał zacytować tylko z niektórych przebogatych sformułowań Żony:
- wszędzie się pchasz,
- chcesz być pierwszy; nawet na wywiadówkach Pasierbicy, o zgrozo, siadałeś w pierwszej ławce; to samo na wszelakich konferencjach,
- wszystko wiesz lepiej,
- nie dopuszczasz innych do głosu i wszystkich przekrzykujesz.
Są to dość proste wnioski i sformułowania, z którymi absolutnie się zgadzam. Do tych poważnych analiz, głębokich i mądrych, bez przekąsu, potrzebowałbym już bezpośrednio Żony.
Ale jednego na pewno nie może mi ona zarzucić - nie nadrabiam swojego ego jakimś wypasionym samochodem, co często się zdarza u facetów, którym ten cywilizacyjny wymysł przedłuża penisa.
Tak się przynajmniej mówi. Według mnie stoi to jednak w sprzeczności z powszechnie znaną regułą litery L, a dotyczącą mężczyzn, która swoimi dwoma ramionami pokazuje zależność między wzrostem a długością penisa właściciela (wzrostu i penisa jednocześnie). Wystarczy tylko obrócić ją w lewo o 90 stopni, żeby dokładniej zrozumieć tę zależność.
- Jakieś czerwone auto zastawiło mnie i nie mogę wyjechać. - zaczął, ciągle wyglądając i nie patrząc na nas.
Niestety zasób refleksu mi się skończył, czego później mocno żałowałem, bo zachowanie tego gnojka otwierało wspaniałe pole do wyżycia się drugiemu w tym pomieszczeniu facetowi z kompleksami. Nie wykorzystałem takiej okazji.
Przede wszystkim nie przeprowadziłem, mając wypisaną na twarzy sadystyczną wredotę, dydaktycznej pogadanki o oczywistej konieczności powiedzenia Dzień dobry, gdy się gdzieś wchodzi!!! oraz o przedstawieniu się. Nie skorzystałem również z możliwości uświadomienia panu jego analfabetyzmu w obszarze kolorów (tu przynajmniej był mężczyzną) i wyjaśnienia mu, że auto, które go zastawiło, ma kolor bordowy O czym nawet, proszę pana, wiedział mój Q-Wnuk mając lat trzy. (lubiłem go prowokować mówiąc o Inteligentnym Aucie, że ma kolor czerwony, żeby za każdym razem,100 na 100, słyszeć jego protesty Nie!!! Bojdowy!!! Tato ma Hondę czerrrrwoną!!!). To by od razu zdradziło, kto jest właścicielem auta, a tego nie chciałem postanowiwszy rżnąć głupa i w ten sposób przedłużać "konwersację" sycąc się moją przewagą. Poza tym wyszedłbym w jego oczach jeśli nie na małostkowego, to na pewno na debila.
- Nie wiem, o co panu chodzi... - patrzyłem na niego uważnie starając się mu moją twarzą zasugerować, żeby jednak się zreflektował, powiedział dzień dobry i się przedstawił. Nic z tego. Albo nie wyczytał mojej sugestii, albo twardo szedł w zaparte, bo ponownie powtórzył, toczka w toczkę, pierwsze i jedyne zdanie.
- Ja rozumiem, co pan do mnie mówi... - zacząłem, ale mi przerwał zaskakując mnie.
- Proszę przeparkować auto, żebym mógł wyjechać... - podszedł do biurka, za którym siedziałem ani drgnąwszy. Najlepsza Sekretarka w UE nie odzywała się.
Skąd wiedział, kto jest właścicielem? No i ta forma proszę?!...
Nie odpuszczałem jednocześnie kapitulując i potwierdzając, że to ja, ten od "czerwonego" auta.
- Ale proszę mi powiedzieć - dalej siedziałem - dlaczego pan tak zaparkował blokując innym tyle miejsca, bo przecież ...
- Proszę... - przerwał mi.
To kazało mi natychmiast wstać. Gwałtowne skrócenie zdania do jednego słowa, fałszywy wyraz twarzy, świdrujące mnie oczy i drgające mięśnie twarzy świadczące o napiętych jak postronki nerwach, które lada moment, gdybym tylko jeszcze coś powiedział, mogły się zerwać, błyskawicznie przypomniały mi sceny z amerykańskiego filmu American Psycho. Tam główny bohater przegrywa wśród korporacyjnych kolegów rywalizację "na wizytowki" i nie mogąc znieść afrontu morduje zwycięzcę, posiadacza najlepszej, zdaje się platynowej, tnąc go mechaniczną piłą w domowym zaciszu.
- Oczywiście, że przeparkuję... - szybko starałem się wyjść z sekretariatu.
Najlepsza Sekretarka w UE oczywiście nie usłyszała Do widzenia nie dlatego, że miała kłopoty ze słuchem.
Na schodach, czując się znacznie bezpieczniej i wiedząc, że zapalnik nie został zdetonowany, wyjaśniłem mu jak należy w sytuacji braku miejsc postępować, ale bez specjalnego dydaktyzmu, żeby go jednak nie denerwować, i żeby sytuacja dała mu do myślenia. Bez upokarzania, bo wtedy efekt żaden.
Po szczęśliwym powrocie Najlepsza Sekretarka w UE prawie biła mi brawo za asertywne i kulturalne postawienie do pionu pana czterdziestolatka.
Drugą atrakcją była rozmowa z nowym nabytkiem Szkoły, wykładowczynią, którą kilka miesięcy temu zatrudnił Nowy Dyrektor, a która dobrze się zapowiadała i której nie miałem okazji do tej pory spotkać. Pani z Białorusi, od kilku lat w Polsce z rodziną - mężem i dwiema córkami. Bardzo sympatyczna. Wypytałem o wszystko łącznie z profesją jej męża i z imionami córek (Anastazja i Natalia). Pani nie miała mi tego za złe, śmiała się i dodawała od siebie więcej, niż pytałem. Przy okazji Najlepsza Sekretarka w UE też się wiele dowiedziała.
Do Nie Naszego Mieszkania wracałem z prawdziwą przyjemnością. Nic mnie nie czekało.
Czytałem babską książkę, cyzelowałem wczorajszy wpis, pisałem i odpowiedziałem w końcu Koledze Kapitanowi - wybrałem z menu potrawy, które chciałbym mieć zaserwowane w trakcie klasowego spotkania.
Kolego Kapitanie,
przepraszam, że dostarczam Ci problemów, ale ostatnio (od 16 miesięcy - życie w remoncie) nie mam głowy do wielu spraw. Ale zamawiam według menu, jego opisu i numeracji:
PRZYSTAWKA - 1. Mix Carpaccio z...
DANIE GŁÓWNE - 3. Schab po szwajcarsku...
DODATKI - 1. Zestaw surówek sezonowych...
COŚ SŁODKIEGO - 1. Sernik na ciepło...
przepraszam, że dostarczam Ci problemów, ale ostatnio (od 16 miesięcy - życie w remoncie) nie mam głowy do wielu spraw. Ale zamawiam według menu, jego opisu i numeracji:
PRZYSTAWKA - 1. Mix Carpaccio z...
DANIE GŁÓWNE - 3. Schab po szwajcarsku...
DODATKI - 1. Zestaw surówek sezonowych...
COŚ SŁODKIEGO - 1. Sernik na ciepło...
Poza tym poproszę piwo, najlepiej Pilsner Urquell, a jeśli nie będzie, to coś podobnego, ale nie z serii Tyskie, Lech, Warka, Żywiec, Żubr, itp. oraz kawę typu americano.
Mam nadzieję, że specjalnie nie nawybrzydzałem. To trzymaj się zdrowo i dozo :)))
Emeryt.
Emeryt.
Spać położyłem się wcześnie.
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Odniósł się do ostatnich moich uwag o ogródkowych uprawach. U nich też jest różnie. Coś się udało, coś nie. Jak w życiu. A Nowy Rudy zaczyna panoszyć się w domu.
ŚRODA (25.08)
No i dzisiaj wstałem rześki jak nie na Nie Nasze Mieszkanie.
O 06.30, grubo przed śmieciarzami. I miałem dużo czasu, żeby przy tej rześkości spokojnie wszystko robić. Posiłek do Szkoły (twaróg, makrela, sól, pieprz, oliwa, cebula), z którym muszę zawsze wynosić się do innego pomieszczenia, bo Najlepsza Sekretarka nie jest w stanie znieść tych zapachów rybno-cebulowych (nie to, żeby nie lubiła, ale jakoś jej to nie konweniuje z sekretariatem), pomyć naczynia z wczorajszego popołudnia i dzisiejszego ranka, przygotować wiktuały do I Posiłku (jaja i boczek) i nawet w kawiarce zaparzyć sobie kawę, żeby zasiąść z nią do laptopa. Takie poranki lubię.
Ta rześkość mogła się wziąć z faktu, że chyba zadusiłem w zanadrzu świństwo, które starało się we mnie rozwinąć i które tylko raz w nocy bacznie obserwowałem, ale stwierdziwszy, że prawa strona gardła i prawe ucho mnie nie kłują, spałem jak niemowlak.
Gdy przyjechałem do Szkoły, wypasione Audi (sprawdziłem w Internecie - chyba Audi Q8 50 TDI quattro; ale proszę nie pytać mnie, co to wszystko znaczy, bo kompletnie się na tym nie znam) stało grzecznie na jednym z parkingowych miejsc wśród innych aut. Jego właściciel niepotrzebnie wczoraj starał się zwrócić na nie uwagę złym i ostentacyjnym parkowaniem, bo nawet zaparkowane jak dziś wyróżniało się pośród innych wszystkim - wysokością, długością, szerokością, masywnością, agresywną sylwetką, wielkimi kołami i szlachetną, wystudiowaną czarno-szarą kolorystyką. Moje Inteligentne Auto wyglądało przy nim jak ubogi krewny nadrabiający chęcią zwrócenia na siebie uwagi bordowym, nieemeryckim, jak zawsze powtarza Krajowe Grono Szyderców, kolorem.
Z Najlepszą Sekretarką w UE domknęliśmy maksymalnie na tym etapie SIO i zabrałem się za dzienniki. Część z nich pozamykał Nowy Dyrektor, ale prosił o sprawdzenie, a część pozostała jeszcze do zrobienia. Do 14.00 wszystkiemu nie podołałem, więc umówiliśmy się na mój kolejny przyjazd w połowie września - wtedy będzie można już całkowicie zamknąć SIO, stan na 31 sierpnia, przygotować wszystkie dzienniki do złożenia do archiwum, no i pojawią się nowe sprawy, które wstępnie omówiliśmy z Nowym Dyrektorem.
Zamknąłem Nie Nasze Mieszkanie na kolejne trzy tygodnie niezamieszkania. W Wakacyjnej Wsi byłem przed szesnastą, precyzyjnie co do minuty. Czekająca na mnie przy bramie Żona podejrzewała, że przed chwilą gdzieś tam stałem za rogiem i czekałem dla większego efektu.
Smsem umówiliśmy się, że od razu po moim przyjeździe idziemy nad Staw, a reszta może poczekać. Fajnie było w słoneczku siedzieć z Żoną na ławeczce z Pilsnerem Urquellem, obgadywać różne sprawy i nigdzie się nie spieszyć.
Tę resztę, dokumentne rozpakowanie, zdążyłem zrobić jeszcze przed II Posiłkiem i zasiadając do niego na tarasie czułem, że jestem już z powrotem w domu.
Wieczorem obejrzeliśmy 5 odcinek Downton Abbey wyręczając w komentarzach scenarzystów i wymyślając różne warianty dalszych dziejów bohaterów Bo przecież to jest oczywiste i samo się narzuca. Wkręciliśmy się.
CZWARTEK (26.08)
No i rano walczyłem sam ze sobą.
Smartfon zadzwonił o 06.00 i trochę trwało, zanim zrezygnowałem z kuszącej myśli, prowadzącej w sumie na manowce, aby go przestawić na 07.00 i jeszcze godzinkę pospać. Samodyscyplina i szacunek do własnej osoby znowu zwyciężyły.
Pod moją nieobecność Nowy Fachowiec i Puma zrobili wiele i niewiele. Bo gdyby ich pracę wycisnąć przeliczając na jednostki czasu, to wszystko razem mogłoby się zmieścić raptem w kilku godzinach, ale ponieważ większość stanowiła wykończeniówka i domknięcie pewnych skrawków domu, to wydawało się, że zrobili mnóstwo. To mnóstwo robiło wrażenie i mieliśmy powód do kolejnych drobnych radości. Na przykład taka listwa na drzwiach zamykających górną część. Wiele miesięcy niekompletna, wyłamana w trakcie mojego włamu, gdy było u nas Krajowe Grono Szyderców, dawała cały czas świadectwo nieskończonemu remontowi. A teraz została wymieniona. Miło było wchodzić po schodach na górę i paść wzrok takim drobiazgiem.
Po dość wczesnym wyjeździe fachowców, bo ileż można dłubać i siedzieć nad drobiazgami, pojechaliśmy do Powiatu. Niespodziewanie dokonał się tam kolejny zakup - marzenie mojego życia. Za 9 zł kupiliśmy taki wieszak, z czasów PRL-u - drewniana listwa, a z niej wystawały cztery kołeczki z główkami na swoich końcach. Tak sobie wyobrażałem miejsce na resztkach ściany z boazerii, tuż przy wiejskiej kuchni, gdzie można by powiesić klucze, nożyczki, czołówkę i otwieracz do Pilsnera Urquella, czyli same pożyteczne rzeczy będące pod ręką.
Byłem tak zachwycony, że Żona musiała mi przypomnieć historię, którą bodajże już opisywałem.
- Jesteś tak szczęśliwy jak wtedy, kiedy w Metropolii zrealizowałeś marzenie swojego życia kupując sobie gumofilce.
To mogło być jakieś 16-17 lat, kiedy mieszkaliśmy w Biszkopciku. Wtedy swoim szczęściem musiałem się podzielić z Kobietą Pracującą, wówczas dyrektorką Szkoły, która tego dnia ubrana już w płaszcz, przebierając niecierpliwie nogami, żeby wreszcie pójść do domu, musiała wysłuchać mojej opowieści o wyjątkowym zakupie.
Wieczorem odczuwałem niesamowity luz.
Może przez świadomość, że Nowy Fachowiec i Puma jutro mieli na dole kończyć remont, chociaż wiedziałem, że jeszcze nastąpi etap cyzelowania, po którym pojawią się oni na górze, gdy my przeprowadzimy się na dół i gdy zgromadzimy finansowe środki. A może przez debilną pogodę, kiedy co rusz padało z przerwami, z którymi nie za bardzo było wiadomo, co robić, więc najlepiej wypadało nicnierobienie, które pozytywnie zagnieździło się w głowie i świetnie wpływało na cały mój organizm.
Znowu kombinowaliśmy ze scenariuszem przy 6. odcinku Downton Abbey.
PIĄTEK (27.08)
No i dzisiaj pozwoliłem sobie na rozluźnienie dyscypliny.
Gdy się obudziłem o 04.30, przestawiłem budzenia z 06.00 na 06.30. Chyba przez to wstałem dość rześki i dziarski.
Nowy Fachowiec i Puma uczynili kolejny wyłom w naszej psychice i zrobili kolejny remontowy, milowy krok. Zdemontowali zadaszenie tarasu - taką ohydną konstrukcję z trzema metalowymi słupami, na których opierały się łaty, a na nich trapezowe pleksi stanowiące zadaszenie, brudne i zamszone przez 30 lat pełnienia funkcji dachu. Żona tej konstrukcji nienawidziła, zwłaszcza jak musiała patrzeć na nią z góry, nomen omen, z okna klubowni.
Miałem pomysł, żeby to zrobić samemu, ale, że zdaje się, ładnie bym na tym wyszedł. Do pracy ewidentnie potrzeba było dwóch młodych gości. Zeszły im trzy godziny, a widziałem, ile było przy tym wspinania się, gimnastyki, potrzeby trzeciej i czwartej ręki oraz siły. Ja bym nad tym się mitrężył z tydzień.
- I jeszcze byłbyś połamany... - Żona miała rację pomna mojego wspinania się wysoko przy wycinaniu suchych gałęzi orzecha.
O prawdziwym połamaniu nie odważyłem się z nią żartować.
Pod fajrant zasiadłem z Nowym Fachowcem i Pumą do rozliczeń i do zamknięcia tego etapu.
- Panowie, muszę wam powiedzieć, że z Żoną jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy z wami.
- Tak staramy się pracować - odpowiedział Nowy Fachowiec uśmiechając się, ale bez wylewności, bo to nie w jego stylu - żeby klient był zadowolony.
Po tej szczerej i kurtuazyjnej wymianie zdań przystąpiliśmy do rozliczeń finansowych. I znowu odbyła się rzeczowo i bezstresowo.
- Muszę panom powiedzieć, że Żonie zrobiliście trzy najistotniejsze rzeczy...
Popatrzyli z zaciekawieniem.
... - zlew, werandę i likwidację zadaszenia tarasu.
Śmiali się.
Pumę, na okoliczność zamknięcia etapu prac, poczęstowałem piwem z zastrzeżeniem, że to tylko z powodu wyjątkowej okoliczności. Do dyspozycji postawiłem mu trzy butelki, w tym jedną z Pilsnerem Urquellem, o którym doskonale wiedział, że takowy piję. Pilsnera Urquella nie tknął tłumacząc się, że to wybrane przez niego po prostu zna i mu odpowiada. De gustibus non disputandum est.
Po wyjeździe fachowców Żona dostała takiej werwy, że w trymiga posprzątała odkryty i niezadaszony teraz taras. A to jej się nie zdarzyło wcale, odkąd mieszkamy. Do tamtego nie miała serca, coś tam od czasu do czasu zamiotła i to tyle. A przecież podłoga z kafli była taka sama.
Po południu przyjechali kolejni goście, którzy wielokrotnie nas odwiedzali w Naszej Wsi. Z grupy bratniej duszy, która stanęła za nami murem w pewnej konfliktowej sprawie ze Szwedem. Cholernie ucieszyliśmy się na ich widok, a Żona wprost rzuciła się w objęcia pani.
Wieczorem obejrzeliśmy 7 odcinek Downton Abbey. Tak się wkręciliśmy, że postanowiliśmy obejrzeć 8. Bo przecież jutro sobota. Po 1/3 usłyszałem miarowy oddech Żony...
PONIEDZIAŁEK (30.08)
No i opis soboty i niedzieli zdominowany przez pobyt Krajowego Grona Szyderców oraz poniedziałku stojącego pod znakiem Byłych Teściów Żony musiałem przerzucić do następnego wpisu.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Według sensacyjnej telefonicznej relacji Żony nastąpiło to w nocy z poniedziałku na wtorek, kiedy spałem w Nie Naszym Mieszkaniu. Ponoć szczek był natrętny, więc Żona wpuściła Pieska pokojowo merdającego ogonem do sypialni. Ale, jak się okazało, że Piesek zabierał się tam położyć, chrapać, mlaskać i trzaskać uszami, Żona załatwiła go basem.
- Idź się pooołóóóż!
I Piesek posłuchał i udał się z powrotem do klubowni. Do samego rana nie próbował wracać.
Godzina publikacji 23.55.