poniedziałek, 6 września 2021

06.09.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 277 dni.

WTOREK (31.08)
No i dzisiaj rano śmieciarze byli dla nas łaskawi. 

Przyjechali dudnić pod okna dopiero o 08.00.
Co prawda dla mnie to nie miało specjalnego znaczenia, bo już przed siódmą na nich czekałem, ale dla Żony było to istotne. Ale nawet gdybym nie posiadał w sobie zakodowanej trwale informacji o nieuchronnym ich przybyciu, to i tak nie mógłbym rano spać, bo korzonki zaczęły mnie szczególnie rypać, więc w łóżku nie mogłem za bardzo znaleźć sobie miejsca.
Stan był gorszy niż wczoraj. Może przez to spanie w Nie Naszym Mieszkaniu na cienkim gąbkowym materacu? W każdej pozycji, przy wstawaniu, chodzeniu i ubieraniu się, poruszałem się dziwnie budząc zrozumiałe podśmiechujki Żony, bo z boku musiało wyglądać to komicznie. Berta na pańskich mękach, nomen omen, się nie poznawała i nie mogła się wyluzować widząc dziwne, nietypowe i podejrzane zachowanie pana. 
Ale udało się nam napić kawy z zaparzarki, powoli spakować się i wyjechać do Wakacyjnej Wsi. Goście zadzwonili w międzyczasie i uprzedzili, że jednak wyjadą wcześniej mimo naszej propozycji, aby, jeśli chcą, zostać jak najdłużej. U nich, czyli u nas, siąpiło coraz mocniej i siedzenie na siłę nie miało sensu.
Wracaliśmy w dobrych nastrojach, a ja to na pewno. Nie mogłem się pozbyć natrętnej, ale jakże miłej świadomości, że posiadam sam wobec siebie podwójne alibi do nicnierobienia. Nie dość, że rypały mnie ciągle korzonki, to jeszcze w miarę zbliżania się do domu coraz mocniej padało. Czy trzeba było czegoś więcej?
Oczywiście cholerna samodyscyplina spowodowała, że, oprócz oczywistego wypakowania się, zadałem sobie trud wyrzucenia wszystkich narzędzi i akcesoriów pozostawionych dosyć niefrasobliwie przez Nowego Fachowca i Pumę ze spiżarni na werandę, a to tylko dlatego, że z wielkim trudem dostawałem się do kartonu stojącego w rogu, gdzieś w głębi, żeby wyciągnąć butelkę Pilsnera Urquella. Trzymanie butelki ponad czasową miarę, od jednego korzonkowego dźgnięcia do drugiego ze stopklatką całego ciała zatrzymywanego w dziwnej, wygiętej pozycji, było ponad moje siły fizyczne i psychiczne.
Nie muszę dodawać, że przy okazji i Żona otrzymała łatwy dostęp  do wszystkiego. 
Nastrój mój poprawiał się dodatkowo przez fakt kompletnej ciszy oraz uświadomienie sobie, że ja to miejsce coraz bardziej lubię. Staliśmy z Żoną przy wiejskiej kuchni, w której się paliło (Żona zrobiła I Posiłek - jajecznicę) i od której wionęło przyjemnym ciepełkiem, i przez szerokie, zamknięte drzwi tarasowe patrzyliśmy na ogród komentując jego elementy (emelenty) i poszczególne plany. Wszystko się nam podobało. Dodatkowo, nieodparcie mieliśmy wrażenie poniedziałku (skoro wczoraj była niedziela) bez żadnych nieprzyjemnych skojarzeń związanych z tym dniem. Wręcz odwrotnie - czuliśmy, że tydzień rozpoczyna się sympatycznie, zwłaszcza że jest "o jeden dzień dłuższy". A skoro tak, łatwo było przystąpić do nadrabiania zaległości.
 
W sobotę, 28.08, zanim przyjechało Krajowe Grono Szyderców, udało się nam wyskoczyć do Powiatu. Na zasadzie błyskawicznego tam i z powrotem. Nie mogłem się oprzeć pokusie, żeby nie powtórzyć zakupu życia i nie dokupić drugiego wieszaczka z czasów PRL-u. Tamten od razu został zagospodarowany przez co ładniejsze podręczne rzeczy typu nożyczki, klucze, otwieracz do butelek, a z tymi brzydszymi według Żony nie miałem prawa się tam pchać, więc trzeba było kupić drugi, który miał być przymocowany znacznie niżej Bo się nie będzie z twoimi manelami rzucał w oczy.
Przy okazji Żona kupiła puszkę nowej farby, aby pomalować framugę przy głównym wejściu na werandę Bo tak sobie pomyślałam, że ta poprzednia, ciemnobrązowa, zepsuje cały efekt, skoro fasada jest z jasnej cegły i kamienia, ja zaś sześć dużych metalowych podpórek pod półki. Mam zamiar za Dużym Gospodarczym, w zadaszonym miejscu, zrobić trwały porządek. Panuje tam niezły bałagan, w którym poruszam się dość swobodnie, ale rozbiórka zadaszenia nad tarasem kazała mi do sprawy składowania różnych rzeczy podejść gruntownie i metodycznie. Nie mogę ot tak wyrzucić iluś belek,
które są zbyt cenne i w przyszłości na pewno do czegoś się przydadzą. Tego uczy życie na wsi. 
Opróżnię więc całe miejsce, zamocuję podpórki, jeszcze raz przyjrzę się temu, co przez blisko półtora roku zgromadziłem i zaprowadzę porządek wśród różnego autoramentu łat, desek, folii, worków, okien, skrzyń, beczek, rur plastikowych i metalowych i nie wiedzieć jeszcze czego, co na pewno odkryję.
 
Przyjazd Krajowego Grona Szyderców się opóźniał, więc wykorzystałem sytuację i jeszcze żyłką, na dwa akumulatory, skosiłem trawę. Bo potem...
Od razu został rozegrany mecz: Q-Wnuk - Żona kontra Pasierbica i ja. Przy stanie 8:2 dla nas Żona korzystając z chwilowego zamieszania i nieuwagi Q-Wnuka podeszła do mnie i powiedziała, co o tym myśli. Zaraz po tym błyskawicznie zniwelowali różnicę aż do sześciu, strzelając cztery gole pod rząd przy żadnym naszym, by ostatecznie przegrać 10:6. Ale i Żona, i Q-Wnuk byli zadowoleni.  Tak spektakularnie zmniejszyć rozmiary porażki. 
Popołudnie wymyśliliśmy razem z Żoną. 
Najpierw pojechaliśmy rowerami do baru na rybkę, a potem ścieżką rowerową po Gruszeczkowych Lasach. Dla nas długość trasy była w sam raz,  ale dla Q-Zięcia śmiesznie krótka. Stąd po pierwszym etapie się rozdzieliliśmy. Krajowe Grono Szyderców pojechało dalej lasami z zamiarem zrobienia dużego koła, a my wróciliśmy tą samą drogą z powrotem do baru, bo tylko tam można było dostać lody. Q-Wnuk, nie w ciemię bity, natychmiast zdecydował, że jedzie z nami (Ofelia nie miała nic do gadania jadąc na foteliku razem z tatą).
Droga w lesie była nieprzejezdna. Czekaliśmy na Krajowe Grono Szyderców pół godziny. Nikomu to jednak nie odebrało humoru. Późnym popołudniem zrobiliśmy ognisko z kiełbaskami, a gdy zmierzchało rozegraliśmy jeszcze jeden mecz, bo inaczej się nie dało. Ja byłem z Żoną i Pasierbicą, Q-Wnuk z Q-Zięciem. 
Z racji kolana stałem na bramce. Wygrali 6:4 (krótszy mecz z racji zapadających ciemności), ale jak mieli nie wygrać, skoro ja, i chyba tylko ja, nie widziałem w ogóle piłki?
Po tym dzieciom zaserwowaliśmy w sypialni bajki, a sami w klubowni graliśmy w Sklep, grę opartą na realiach z PRL-u firmowaną przez IPN.
Krajowe  Grono Szyderców spało na dole, szczęśliwe z tego powodu, my na górze obok Ofelii i Q-Wnuka, również szczęśliwi, ale inaczej. Udało się nam przeżyć ten intensywny dzień, trzeba powiedzieć, że skądinąd bardzo sympatyczny.
 
W niedzielę, 29.08, dość szybko i chyba prawie na czczo Q-Zięć wybrał się sam na ponad czterdziestodwukilometrową jazdę rowerem. Chyba musiał odreagować po wczorajszym emeryckim tempie. Po powrocie pochwalił się średnią - 22 czy 23 km/h.
Q-Wnuk nie odpuścił. Po śniadaniu - I Posiłku (zrobił się z tego taki ni pies, ni wydra) musieliśmy grać. Ani składu, ani wyniku nie pamiętam, za to dokładnie pamiętam moją wywichniętą, na szczęście w miarę bez konsekwencji, kostkę w lewej nodze i stłuczoną kość ogonową Żony, na szczęście też bez większych konsekwencji. Pasierbicy i Q-Wnukowi nie było nic. 
Gdy wrócił Q-Zięć, dało się trochę odpocząć, bo on zajął się przygotowaniem grilla, a ja szafkami do kuchni. Chciałem wykorzystać obecność drugiego mężczyzny w domu i wreszcie powiesić te trzy sztuki, które by Żonie niesamowicie otworzyły możliwości organizacyjne.
Udało się wszystko. Do tego stopnia, że przed wyjazdem rozegraliśmy jeszcze jeden mecz. Oto teamy: Żona, Pasierbica i ja kontra Q-Wnuk i Q-Zięć. Wygraliśmy 6:2. Wycie Q-Wnuka i pogniewanie się na cały świat było wielkie. Może dlatego, że zabójczy cios zadała mu jego własna matka strzelając ostatniego gola. A on stojąc na bramce go nie obronił.
Dorośli odbyli naradę i stwierdzili, że trzeba zagrać jeszcze jeden mecz, tylko do czterech(!) Bo przecież trzeba wyjeżdżać. Przewodniczącą gremium była Żona (zaskakujące?!), która zdecydowanie optowała za tą wersją zakończenia wizyty, mimo że przecież ciągle dolegała jej kość ogonowa.
Tym razem grałem z Q-Wnukiem kontra Reszta Świata. Wygraliśmy 4:0 lub 4:1. To było ważne, ale najważniejsze, że Q-Wnuk strzelił w pięknym stylu, wślizgiem, ostatniego gola.
Bilans wizyty, czytaj bilans meczów, był następujący: wywichnięta moja kostka, stłuczona kość ogonowa Żony, moje i jej ogólne "połamanie", wyraźna poprawa kunsztu piłkarskiego Pasierbicy i Żony oraz Q-Wnuka, który przyjął do wiadomości moje wskazówki dotyczące wyższości gry zespołowej nad jego indywidualną, egoistyczną i potem razem ze mną stosował ten wariant gry z wyraźnym pozytywnym skutkiem, który chyba dawał mu do myślenia.

Gdy goście wyjechali, dla swojego komfortu psychicznego założyłem uchwyty do co dopiero powieszonych szafek. Takie proste dębowe gałki, bo te fabryczne były wymyślne w kształcie,  industrialne, i swoim czarnym, trumiennym kolorem straszyły. Zwłaszcza w zestawieniu z ciepłym musztardowym kolorem drzwiczek, który od samego początku bardzo się Żonie podobał. 
Szafki nabrały dodatkowego wyglądu.
Wieczorem obejrzeliśmy 8. odcinek Downton Abbey. Z 9. się nie wygłupialiśmy

W poniedziałek, 30.08, od samego rana nie mogliśmy się nadziwić fenomenowi ostatniej soboty i niedzieli. W tak krótkim czasie tyle się nadziało - i sportowo, i rekreacyjnie (wyraźnie rozdzielam), i towarzysko i wreszcie z poważną pracą i jej efektami. Wielokrotnie wracaliśmy do tego tematu.
Ale...
Ale pojawiły się korzonki.
- Ty nie możesz wykonywać takich prac, jak wieszanie szafek! - Żona od razu znalazła wytłumaczenie. - To napinanie mięśni, wspinanie się, niewygodne pozycje!...
Nie pomagały moje tłumaczenia, że przecież to nie przez to. A jeśli nawet, to tylko trochę. Tłumaczyłem, że przecież przed przyjazdem gości żyłką kosiłem trawę, a przy tym trzeba wykonywać całym korpusem skrętne ruchy, raz w lewo, raz w prawo, że rozegrałem tyle spotkań piłkarskich A wiesz przecież, jak się wtedy angażuję! i że przede wszystkim od pewnego czasu z powodu kłucia w prawym kolanie w ogóle się nie gimnastykuję.
Żona nie dała się przekonać, ale na szczęście szafki już wisiały.
 
Do Metropolii jechaliśmy z Bertą i z moimi korzonkami. Na siedząco, za kierownicą, dało się wytrzymać.
Od razu wrąbaliśmy się w popołudniowe korki. Gdybyśmy pamiętali, wyjechalibyśmy wcześniej, ale jak się jest tyle na wsi... 
Do Byłych Teściów Żony umówiliśmy się na 16.00. Zaprosili nas w czwartek Bo tak fajnie się ostatnio rozmawiało i ostatecznie mieliśmy do nich przyjechać jutro lub pojutrze, ale ze względu na obecnych gości, którzy mogliby potencjalnie "przypilnować" domu, Żona wymyśliła, że będzie spokojniejsza, gdy pojedziemy dzisiaj.
Widząc co się święci już w korku zamówiliśmy taksówkę. Odezwała się cyborgowa-automatyczka.
- Z uwagi na dużą liczbę zleceń, nie możemy zrealizować twojego zlecenia.
Zapadła cisza, po czym cyborgowa znowu się odezwała.
- W czym mogę ci pomóc?
- To kup mi bułkę!... - spontanicznie wykrzyczałem. 
Doprowadziłem Żonę do łez. Ale w panice, po tym wygłupie, przerwała połączenie.
- Co zrobiłaś? - zdziwiłem się. - No widać, że z wioski. - Zaraz by się ponownie odezwała.
Zadzwoniliśmy jeszcze raz. Cyborgowa ponownie odmówiła, a potem odstawiła swój popisowy numer W czym mogę ci pomóc? Tym razem nie odzywałem się i czekaliśmy. Za chwilę zaczęła wypytywać Czy taksówka ma być?..., a po wszelakich potwierdzeniach uprzedziła Czas oczekiwania do godziny i zapytała, czy się zgadam.
-  Taaak! - wydarłem się.
- Zlecenie przyjęte. - usłyszeliśmy z ulgą.
Uprzedziliśmy Byłych Teściów Żony i reszta przebiegła bez przeszkód.

Byli Teściowie Żony jak zwykle podnieśli wysoko poziom gościnności. Pełen wypas.
Zupa krem, pikantna, bardzo dobra, eskalopki, frytki i surówka. Na deser waniliowe lody bakaliowe i kawa. Do picia skolko ugodno, że użyję rusycyzmu - polskie czerwone wytrawne wino z sandomierskich winnic, Pilsner Urquell, cydr Antonówka. Jakby znali nasz gust? Żona załapała się jeszcze na pyszne maliny z ich działki, a na odchodne dostaliśmy prowiant w postaci dwóch cukinii i surówkę na wynos.
To wszystko uzupełniało atmosferę. Było czuć i widać, że obie strony czerpią z wzajemnego kontaktu. Taki wieczór dający satysfakcję.
Dosyć wcześnie musieliśmy zamówić taksówkę przede wszystkim ze względu na konieczność poniedziałkowej publikacji. Cyborgowa z tej samej sieci nie odstawiała już żadnych numerów, tylko poinformowała, że czas oczekiwania może wynosić do 40 minut. Więc niespiesznie zaczęliśmy się szykować.
Za minutę zadzwonił taksówkarz, że on już czeka na dole.
- Będziemy za 5 minut. - poinformowałem go zaskoczony.
- Jak to za 5 minut? - pan ponownie zaskoczył mnie, tym razem nieskrywaną pretensją.
- Normalnie. - Powiedziano mi przy zamawianiu, że taksówka może być nawet za 40 minut.
- To oznacza, że od 1. minuty do 40. - Facet wszedł w dydaktyzm, a tego w moją stronę nie lubię.
- To co! - wydarłem się. - Może mam przez 40 minut stać na baczność, cały ogacony i gotowy, spocony i zaniedbujący życie towarzyskie?!...
Facet zaczął wycofywać się rakiem i przybrał pokojowy ton.
- To ja czekam na dole.
- A nie będziesz z nim na ten temat rozmawiał? - Żona w windzie błagalnym spojrzeniem patrzyła na mnie.
Obiecałem, że nie będę.
W taksówce nie odzywałem się wcale. Ale instruowałem pana spokojnym,  beznamiętnym tonem, którędy jechać, gdy pytał. Na koniec dałem mu napiwek i nawet życzyłem miłego wieczoru.
Gdy wysiedliśmy, był to dobry moment, żeby Żona była ze mnie dumna, gdyby mogła być.
Oczywiście taki stan grzeczności i sztucznej dobroci odbił mi się czkawką. Tak się mocno skoncentrowałem na moim "właściwym" zachowaniu, że w taksówce zostawiłem moją Świętą Czapkę.
Ocknąłem się w panice wchodząc do Nie Naszego Mieszkania.
- To weź do niego zadzwoń. - Żona wykazała się refleksem.
- Już cofam. - usłyszałem miły głos. A za chwilę z okna samochodu machała do mnie ręka trzymająca moją czapkę.
- Ma pan szczęście, bo właśnie jadę 30 km za Metropolię. - śmiał się.
Na fali grzeczności, Wersalu ą i ę, przeprosiłem go za zamieszanie również się śmiejąc. Niechętnie musiałem się zgodzić z powiedzeniem Dobro się dobrem odciska, ale te przemyślenia zostawiłem sobie wiedząc, że Żona o tym doskonale wie, więc po co miałem kłuć jej uszy i oczy nagłą zmianą mojego wizerunku?...
 
Wtorek, 31.08, czyli dzisiejszy dzień, minął pod znakiem korzonków. Żona dwukrotnie smarowała mi newralgiczne miejsca Płynem Wojskowym i trudno powiedzieć, na ile to pomogło, bo owszem, poruszałem się, ale jak paralityk. Ale nie wiadomo, co by było bez tego smarowania.
Siłą rzeczy się oszczędzałem. Pisałem i nawet pozwoliłem sobie na ponad godzinne spanie.
Żona w kuchni, w duchówce przygotowywała II Posiłek. Mnie było stać na ostrożne przyniesienie paru belek i nawet na rozpalenie w dużej kozie w salonie. Nie dość, że zrobiło się ciepło, to jeszcze niezwykle urokliwie. 
Żona wykupiła mi za 20 zł miesięczne prawo do oglądania na Ipli sportowych transmisji, więc wieczorem obejrzałem ćwierćfinał Polska - Turcja w ramach Mistrzostw Europy w siatkówce pań. Do meczu podchodziłem bez emocji zdając sobie sprawę, że nie mamy żadnych szans. Przegraliśmy 0:3, ale do naszych dziewczyn nie miałem żadnych pretensji.
"Dzięki" temu krótkiemu meczowi udałoby się nawet obejrzeć 9. odcinek Dowton Abbey, gdyby zdradziecko, nie wiedzieć czemu, nie trwał on prawie półtorej godziny. Żona miała nastawiony biologiczny zegar na standardową długość (ok. 45. minut), więc w połowie usłyszałem nagle miarowy oddech. Obiecaliśmy sobie, że jutro dokończymy.

ŚRODA (01.09)
No i nigdy nie zapomnę, co stało się 82 lata temu, 1. września 1939 roku! 
 
Pomijając cały mój jednoznaczny stosunek do tamtego dnia wynikający z niemieckiej napaści (nie będę pisał "napaści hitlerowskich Niemiec", bo według mnie jest to próba przemycenia poprawności politycznej sugerującej, że gdyby Niemcy byli niehitlerowscy, to...) dodatkowa gorycz, jeśli jest to w ogóle właściwe słowo, ale innego nie potrafię znaleźć, bierze się stąd, że siedzę jednak nadal w szkolnictwie i czuję ten dzień - rozpoczęcie nowego roku szkolnego. I potrafię sobie go wyobrazić i sytuację (też niewłaściwe  słowo), gdy nagle wtedy stał się zupełnie nieistotny.
 
Ale przejdźmy do spraw błahych.
Całą noc rypały mnie korzonki. Każdy obrót ciała wymagał nie lada wysiłku. Dlatego wyobrażanie sobie o świcie, jak może być, gdy wstanę, spowodowało, że odkładałem tę chwilę, jak się tylko dało. Najpierw smartfon miał mnie budzić o 07.00, a potem o 08.00, bo ciągle go przestawiałem, ale ostatecznie sam się zwlokłem bez jego pomocy kwadrans przed ósmą. 
System wstawania mógłby wreszcie zadowolić Żonę. Zawsze miała mi za złe i nadal ma, że na dźwięk budzika zrywam się na eins, zwei, drei, obie nogi natychmiast mam wystawione poza łóżko i co gorsza stopy od razu równolegle do siebie, tak po wojskowemu, na baczność, żeby błyskawicznie wstać i nie stracić równowagi. W końcu organizm tak traktowany jest w szoku. Cała operacja, nomen omen, zajmuje mi góra 10 sekund, z czego lwia część czasu poświęcona jest na próby trafienia w ciemnościach na ten jaskrawy kawałek ekranu smartfona, który po trafieniu palcem powoduje zamknięcie natrętnego, wzmagającego się jazgotu.
System ten ponoć Żonę strasznie wybudzał i wybudza ze snu. Sama myśl, siłą rzeczy do niej docierająca na granicy snu i jawy, że ona musiałaby tak samo z jakichś względów...
 
Więc dzisiaj rano najpierw mentalnie przygotowywałem się czas jakiś do czekających mnie paraliżujących każdy ruch ukłuć bólu, a potem przystąpiłem do procesu wstawania. Powoli ściągnąłem  z siebie kołdrę i podciągnąłem kolana, po czym w tej pozycji, drobnymi etapami, przekręciłem całe ciało na lewy bok, o 90 stopni tak, żeby zawisło jak najbliżej krawędzi łóżka. Teraz czekało mnie najtrudniejsze. Wysuwając prawą nogę poza jego obręb musiałem zsynchronizować ten ruch z jednoczesnym zaparciem się lewym łokciem, aby się nim wspomagać i unieść cały tułów do pionu nie angażując w to, broń Boże, mięśni pleców i jednocześnie nie blokując prawą nogą i pośladkami lewej, która mi była potrzebna do wstawania.
Siedziałem. 
Teraz należało zdjąć piżamę. O ile góra nie stanowiła żadnego problemu, to spodnie tak. Zwykłe synchroniczne podniesienie na chwilę obu półdupków, żeby gumka spodni przeskoczyła newralgiczną granicę pomiędzy talią (mężczyzna ma coś takiego? - brrr!) a nimi, stawało się sporym wyzwaniem.
Wreszcie mogłem zacząć wstawać. Oparłem dłonie na kolanach i powoli zapierając się nimi o uda, (niezwykle wytrzymałe, wytrenowane przez lata) przesuwałem je do góry, naprzemiennie, jakbym szedł po drabinie.
Wstałem.
O ubieraniu się nawet nie będę wspominał. Założenie zwykłej skarpetki urastało do rangi problemu, a sfilmowanie tej sceny i puszczenie jej na YouTubie przysporzyłoby mi wielu zwolenników z racji mojego samozaparcia, pękających ze śmiechu i jednocześnie mi kibicujących, bo przecież miałem dwie stopy. 
Z majtkami było równie śmiesznie, ale tutaj nie będę się rozpisywał, chociaż ze względu na męską anatomię było chyba jeszcze śmieszniej.
Taka sytuacja uczy pokory i uczy w ogóle. W zasadzie nie zastanawiamy się przecież nad skomplikowanymi powiązaniami między poszczególnymi partiami swojego organizmu. Są i działają. Ale gdy...
 
Już w ciągu dnia, gdy kilkakrotnie, poruszając się jak paralityk i nie mogąc znieść w sobie tej ułomności, wyzywałem siebie od starych dziadów, słyszałem za każdym razem:
- Nie jesteś starym dziadem, tylko głupi! - Musisz dopuścić do siebie świadomość, że pewnych rzeczy, jak na przykład montowanie szafek, robić już nie możesz! - Zauważyłam, przy jakich pracach i napięciach mięśni zaczynają się te stany zapalne...
- Ale to nieprawda! - przerwałem widząc, że Żona się medycznie rozkręca i wchodzi na swojego konika, a jej tok rozumowania dąży w niewłaściwą stronę. - Zbiegło się kilka rzeczy. - Musiałem  zagrać ileś meczy z Q-Wnukiem, a poza tym przez prawe kolano przestałem się gimnastykować i wszystko przez to!... - powtarzałem się.
- To myślisz, że tak będziesz mógł pracować za kilka lat?!
Mój wzrok potwierdzał, że tak właśnie myślę, więc Żonie pozostało tylko pukanie się po głowie.

Cały ten ból i ta sytuacja jest jednak do zniesienia, bo zupełnie nie paraliżuje mojego kontaktu z Pilsnerem Urquellem. Tutaj nic się nie zmieniło. Jedyny problem powstał przy wyciąganiu go z kartonu, nawet przy łatwym do niego dostępie, gdy usunąłem ze spiżarni wszystkie manele fachowców. Ale od czego ma się Żonę.
- Nie schylaj się!!! - Podam ci! - Oszczędzaj się, żebyś szybko wydobrzał, bo potrzebuję cię do tylu drobiazgów!
Nie wiem, co te "drobiazgi" miałyby znaczyć, bo wczoraj lub przedwczoraj widziałem, jak zwijaną miarką mierzyła kozę w klubowni. A mierzenie czegokolwiek przez Żonę dobrze nie wróży, a na pewno nie kozy ważącej z 70 kg.

W całej tej dzisiejszej sytuacji odpadł oczywiście wyjazd do Powiatu, przynoszenie belek, żeby Żona mogła z przyjemnością palić w kuchni i kilka innych, głupich(!) moich pomysłów, jak choćby przeniesienie stołu z salonu do kuchni Bo tam byłby mi bardziej potrzebny. Udało mi się tylko na chwilę zobaczyć z Zadokładną, która przyszła przygotowywać dwa mieszkania dla następnych gości.
Krótko mówiąc - w ciągu dnia miałem być planowo trzy razy przesmarowany Płynem Wojskowym i rozgrzewającą maścią z Czech, wyprodukowaną przez naszych słowiańskich braci, ateistów, na bazie marihuany i mogłem co najwyżej zalec w łóżku i tam się grzać. Skorzystałem z tego skwapliwie, ale tylko przez 1,5 godziny (słownie: półtorej, na litość boską, a nie półtora; można wypić półtorej butelki wódki, ale półtora litra wódki, co oczywiście nawet tutaj nie wychodzi na jedno, bo w tym drugim przypadku można nie przeżyć pijąc razy dwa), bo pogoda w tym względzie mi nie sprzyjała. Było słoneczko, chmurki, chłodnawo. Nic tylko zająć się poważnymi sprawami, a nie drobiazgami.

Dzisiaj oczywiście było rozpoczęcie nowego roku szkolnego. Dotknęło mnie ono bezpośrednio i pośrednio.
Bezpośrednio, bo Wnuk-I rozpoczynał naukę w szkole średniej, a Q-Wnuk w podstawówce. O rozpoczęciu nowego roku szkolnego u pozostałej trójki Wnuków nie miałem żadnego wyobrażenia w sytuacji ich domowego systemu nauczania.
Zdecydowałem się zadzwonić do Wnuka-I, bo Syn i Synowa nadal się nie odzywali.
- Cześć dziadek. - usłyszałem z przyjemnością głos w trakcie mutacji.
Rozpoczął naukę u Sióstr Urszulanek. Pełna nazwa Siostry Urszulanki Unii Rzymskiej.
Szoku nie doznałem, bo już grubo wcześniej Wnuk-I mówił mi o takiej opcji, poza tym wiedziałem, że od 2014 roku liceum zaczęło przyjmować chłopców, a potem doczytałem, że szkoła przyjmuje również dzieci wyznań niekatolickich, co by sugerowało, że z szeroko pojętego chrześcijaństwa, bo przecież nie muzułmanów czy Żydów, a już, nie daj Bóg, ateistów. Bo wiadomo, że to najgorszy bezbożny element (emelent). Bez sumienia, czci i wiary! Teściowej chyba najlepiej kiedyś się udało w rozmowie zdefiniować sylwetkę ateisty, a raczej sposób patrzenia osoby wierzącej na taki czarci pomiot. Otóż taka osoba nie może, skoro kieruje się rozumem, mieć serce, czyli skracając mocno cały wywód i go nieco spłaszczając Jeśli ktoś myśli, nie może czuć.
 
Nawet i w takiej szkolno-katolickiej branży działa rynek, skoro coś, co przedtem było nie do pomyślenia, zafunkcjonowało. W klasie jest więcej chłopaków niż dziewczyn. Czyli to już nie te same Urszulanki, co kiedyś. Pamiętam, jak ponad dwadzieścia lat temu jedna ze słuchaczek Szkoły po pierwszym roku nauki "zaczęła" zmieniać płeć, to znaczy przystąpiła do żmudnego medycznego zabiegu i wystąpiła do różnych urzędów, w tym do urzędu stanu cywilnego, o zmianę imienia i nazwiska, na męskie oczywiście. Wówczas stało się to naszą, szkolną sensacją, bo do Szkoły przyjmowaliśmy kobietę, a dyplomu bronił mężczyzna. Pikanterii sprawie dodawał fakt, że był/-a to absolwent/-ka właśnie Urszulanek, a ten smaczek bez problemu odkryłem jako dyrektor, który pomagał słuchaczce/-owi w urzędniczych meandrach, kibicował mu i go wspierał w trudnych chwilach grzebiąc w dokumentach i na egzaminie dyplomowym pilnując siebie i członków komisji, żeby żadnemu z nas nie wypsnęło się nieopatrznie poprzednie, kobiece nazwisko, do którego przecież się wszyscy przez rok przyzwyczailiśmy.
Ciekawe, jak wówczas zachowałaby się i co by czuła przełożona Zgromadzenia Sióstr Urszulanek i siostra dyrektorka, gdyby o tym fakcie wiedziały. Być może wyolbrzymiam sprawę, bo znałem wówczas osobiście siostrę dyrektorkę i miałem o niej jak najlepsze zdanie. Nie epatowała religijnością, miała poczucie humoru, była inteligentna, kulturalna,  rzetelna i kompetentna. Niczym, oprócz habitu, nie wyróżniała się spośród dyrektorów tworzących gremium reprezentujące szkoły niepubliczne. Dla nich był to złoty okres. 
 
Wnuk-I poszedł do klasy o profilu matematyczno-fizycznym. W ten sposób uniknął kosy w postaci chemii. Gdy mu to wypomniałem, śmiał się.
- Ale wiem, że matematykę lubisz?...
- Matma jest spoko. - usłyszałem elokwencję wnuka. - 6 godzin tygodniowo.
Bracia siedzieli w domu.
- Bo dla nich był to dzień jak co dzień. - dodał ze śmiechem.
Przy opisie, jak będzie dojeżdżał do szkoły, zmartwiłem się. W jedną i drugą stronę zajmie mu to 1,5 - 2 godziny, lekcji będzie miał średnio dziennie 8, więc już widzę jego stan, zwłaszcza w ciemnych porach roku. Mógłby mieć szkołę znacznie bliżej, ale...
Z Sypialni Dzieci będzie musiał być przywieziony (z powrotem również) do najbliższej pętli autobusowej, potem czekać go będzie przesiadka na tramwaj i jeszcze tylko 7 minut piechotą do szkoły. Gdy sobie pomyślę, że ja miałem 2 minuty piechotą, o 13.00, a w soboty o 11.00, byłem już w domu i miałem mnóstwo czasu dla siebie mimo pełnionych obowiązków nakazanych mi przez rodziców, to w życiu bym się nie zamienił.

Z Q-Wnukiem rozmawialiśmy przez telefon. Nawet dość elokwentnie, wspierany przez nas pytaniami, zrelacjonował swój pierwszy dzień w szkole. Ale szczegóły wraz ze zdjęciem syna ubranego odświętnie w garnitur, koszulę i muszkę, przekazała nam Pasierbica. 
W klasie jest 23. uczniów, więc według mnie optimum. Co to jest w porównaniu do powojennego wyżu, kiedy w mojej klasie była pięćdziesiątka! I czy ktoś wtedy z tego powodu, no może z wyjątkiem wychowawczyni, darł sobie włosy z głowy? Bardzo podobnie było z wyżem, wynikiem stanu wojennego, godziny milicyjnej i nagminnego wyłączania prądu. Co można było z nudów robić?...
Klasa Q-Wnuka jest klasą sportową, stąd aż 4 czy 5 godzin wuefu, przy czym jedna ma być prowadzona przez tajemniczego trenera. Od razu obudziły się we mnie uzasadnione obawy, czy to aby nie będzie nim taki facet w czarnej sutannie, pedofil na dodatek, które będzie miał wspaniałe poletko do wyżywania się na malutkich gołych ciałkach. Obawa jest o tyle uzasadniona, że tym dzieciom, które nie będą chodzić na lekcje religii w ramach wolności religijnej i rozdzielności państwa od kościoła serwowane będą lekcje etyki prowadzone przez... katolickich księży. Niccolo Machiavelli mógłby tej czarnej mafii latać po piwo.

Skorzystałem z momentu, kiedy Żona rozmawiała z Pasierbicą o Q-Wnuku i wymknąłem się nieodpowiedzialnie z domu. Wiedziałem, że to jeszcze potrwa czas jakiś, mówiąc eufemistycznie, a poza tym zakładałem, że Żona tego nie zauważy i nie zaprotestuje. Gdy rozmawia z Q-Wnukiem lub o nim z Pasierbicą, natychmiast traci podzielność uwagi, co jest pewnym ewenementem. Jej wszystkie zmysły się wyłączają, a raczej koncentrują na Q-Wnuku. Zawsze w takim wypadku następuje hierarchizacja zainteresowania: Q-Wnuk, mąż. W takiej kolejności. Gdy w orbicie zainteresowań Żony pojawia się akurat jeszcze Piesek, to wygląda to tak: Q-Wnuk, Piesek, mąż. W takiej kolejności. Przybliżałem fenomen tego zjawiska Byłym Teściom Żony, gdy ostatnio u nich byliśmy, ku uciesze gospodarzy.  
Wyrwałem się na wolność. Zrobiłem jedną rundę wokół Stawu podziwiając jego piękno, a potem naniosłem do podcieni pięć belek i trochę szczap, żeby zapalić w kozie w salonie. W międzyczasie Żona kilka razy dzwoniła, widocznie skończywszy rozmowę i przerzuciwszy wszystkie zmysły na męża. Przezornie nie odbierałem bojąc się, że natychmiast każe mi wracać do domu. Ale moje milczenie ją wystraszyło. A jednak...
- Poszłam na górę myśląc że tam jesteś! - w głosie brzmiała lekka pretensja, gdy mnie ujrzała. - A potem, gdy zobaczyłam, że nigdzie cię nie ma, wystraszyłam się!
- Ale dlaczego? - zapytałem niewinnym głosem, z głupia frant, rąbiąc szczapki.
- Myślałam, że przez te korzonki gdzieś się przewróciłeś i zrobiłeś sobie krzywdę...
Ostatecznie mi się upiekło. Żona widziała, że żyję i że bardzo oszczędnie się wysilam. To ją uspokoiło.

Pośrednio nowy rok szkolny dotknął mnie poprzez Szkołę. Nie sposób nie myśleć, że oto rozpoczął się jej 28. rok działalności. Ale nie wydzwaniałem z pytaniem Jak poszło?, bo przecież muszę odciąć pępowinę.
 
Wieczorem zadzwonił Sąsiad Muzyk. Nie widzieliśmy się kilka miesięcy i tyleż się nie słyszeliśmy. Przepraszał, że hałasuje traktorkiem, ale musi skosić trawę, bo znowu na jakiś czas zniknie.
W sumie rozmowa mnie zasmuciła.
- Wie pan, mnie się już tym wszystkim nie chce zajmować... - Nie wyobrażałem sobie tego, ale to przyszło nagle. - To wyrywanie zaniedbanych pomidorów, wyschłej fasoli... - Młodym się nie chce i ja to rozumiem, bo mają swoje sprawy i swoje życie. - Wie pan, ja już mam blisko 74 lata. - Wolę chodzić kilka razy dziennie po morskiej plaży i zażywać solankowych kąpieli. - Przestają mnie obchodzić różne rzeczy. - Ot tak wpadam, żeby całkowicie nie zarosło. - Ale oczywiście z żoną do państwa przyjdziemy, bo rozmowę cenię sobie ponad wszystko.
Czy mnie też coś takiego dopadnie? Na samą myśl wpadam w depresję.
 
Wieczorem bez problemów obejrzeliśmy drugą połowę 9. odcinka sezonu 4. Downton Abbey.                 W zajawce 1. odcinka sezonu 5. przeczytaliśmy, że jedna z głównych bohaterek, lady Mary, jest gotowa na miłość. Bardzo byliśmy ciekawi, jak to u nich/ u niej, będzie wyglądało. Raczej chyba nie rzuci się na jednego z dwóch swoich adoratorów albo na obu jednocześnie. Może pojawi się ktoś trzeci, na którego też raczej się nie rzuci.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Maila zatytułował adekwatnie - Krótko.
Oj! Chyba remont się kończy.
PMP :)
 
CZWARTEK (02.09)
No i niewiele się poprawiło w sprawie korzonków i zaczyna mnie to już nudzić i denerwować. 

Najlepiej czuję się wieczorem, a najgorzej ranem. Stąd dzisiaj od razu miałem powtórkę z rozrywki.
Przyrodzie mam za złe, że się nie zsynchronizowała z moim stanem i judzi mnie piękną pogodą. A to mi wcale nie pomaga w szybszym dojściu do siebie.
W porannym niepośpiechu Żona pokazała mi plan zajęć Q-Wnuka. Całkiem niezły patrząc na obecną sytuację polityczną i wścibstwo kościoła w każdą sferę społecznego życia. 22 godziny zajęć w tygodniu, więc do wytrzymania przez takiego dzieciaka. 4 godziny wuefu (profil sportowy), godzina angielskiego (mało!), ale o dziwo nawet godzina plastyki i godzina muzyki. I dwie godziny religii - jedna w środku dnia, jedna w piątek na końcu, więc fajnie.
- Jedną godzinę religii wymieniłbym na angielski, a drugą na szachy. - natychmiast skomentowałem.
Żona na poczekaniu znalazła mi na Facebooku całkiem adekwatny komentarz.
- Czarnek chce wycofać języki obce z matury, bo to ułatwia emigrację. Może niech wycofa WF, żeby tak szybko nie spierdalali. I geografię, żeby nie wiedzieli dokąd.
Głupio się nawet wstydzić w obliczu XXI wieku.

Żona zmieniła jeden składnik smarujący. Z tego czeskiego na gojnik i od razu (może to autosugestia) mój stan się poprawił. Na tyle, że zdecydowaliśmy się pojechać do Powiatu odwieźć i przywieźć pranie oraz uzupełnić stan Socjalnej.
Zaraz przy tablicach Wakacyjna Wieś i Piękne Miasteczko gwałtownie się zatrzymałem. Przed domem, który jakiś czas temu został wystawiony na sprzedaż, krzątał się facet, na oko 60 lat. Od ponad miesiąca obserwowaliśmy dwa samochody z obcą rejestracją i wiedzieliśmy, że dom musi mieć nowego właściciela. Okazał się nim ten facet i jego partnerka, która tu na dobre zjedzie za dwa lata, dopóki jej syn nie skończy w stronach rodzinnych szkoły średniej.
Nowy znajomy, emerytowany wojskowy, czyli Wojskowy, piał nad naszymi, teraz i jego, terenami. Od razu też wymieniliśmy się wieloma informacjami, numerami telefonów i postanowiliśmy się spotkać u nas, jak tylko to będzie możliwe, czyli wtedy, kiedy jego partnerka, Lekarka, lekarka rodzinna i pediatrka (?), wróci z Turynu od swojej córki.
Zapowiada się ciekawie, chociaż zauważyliśmy pierwszy drobny mankament, który ostatecznie może nim nie być, a mianowicie niesamowite gadulstwo. Bliskie gadulstwu Kolegi Współpracownika, który na tej skali, od 0 do 10 zajmuje, jak na razie niepodważalną pozycję i jest przez nas oceniany na 10. Dla porównania Wojskowy po pół godziny rozmowy otrzymał 9. Tym, co mnie znają, podsuwam informację, że moje gadulstwo oceniam na 7, a Żony na 5 do 7. U niej to zależy od tematu i od drugiego dyskutanta (najlepiej jak to jest polemista lub oponent), co u mnie już takiego znaczenia nie ma.

W Powiecie nie zabawiliśmy długo.  Pobyt trochę nie przypadł mi do gustu, a to za sprawą rozpoczętego roku szkolnego. Dał się zauważyć zwiększony ruch samochodowy i wszechobecna młodzież. 
- Chyba ją przestaję lubić. - zakomunikowałem Żonie, gdy wyszliśmy z Biedry i ujrzałem grupę młodych ludzi siedzących okrakiem na barierach-parkingach dla sklepowych wózków. - Pojedynczo są do strawienia, nawet grzeczni, w masie tragedia. - Ta pozowana na dorosłość arogancja, przeklinanie, roszczeniowość, zawładywanie przestrzeni, ostentacyjne poczucie bezkarności.
Z Żoną stwierdziliśmy, że pomijamy fakt nieustannego wślepiania się w ekrany smartfonów, ale tego, że wszystkiemu są winni dorośli, pominąć się nie da. Sami sobie kopiemy grób.

Popołudnie i wieczór miałem wybitnie sportowy.
Polska : Portugalia - 3:1, Polska : Bułgaria - 3:0, Polska : Albania - 4:1.
Ładnie się na to patrzy. Czy widać kilka zbieżności?
Pierwszy mecz rozegraliśmy w ramach Mistrzostw Europy w siatkówce. Nasi grali u siebie w Krakowie (organizatorami mistrzostw są jeszcze Czechy, Estonia i Finlandia). Jeśli po drodze, na dowolnym etapie, wygramy z Ruskimi i z Francuzami, zgorzknienie po Igrzyskach Olimpijskich w Tokio może mi minąć.
Drugi mecz był finałem Mistrzostw Świata U-19 w siatkówce mężczyzn rozgrywanych w Iranie. Sportowym ignorantom wyjaśnię, że ten wynik mówi, że Polacy zostali mistrzami świata. Przyjemnie było patrzeć, jak takie młode leszcze cięły w najlepsze. W ośmiu meczach stracili tylko jednego seta. Rośnie więc narybek.
Trzeci mecz, na Stadionie Narodowym w Warszawie, był rozgrywany w ramach eliminacji do Mistrzostw Świata Katar 2022. Albańczycy grali bardzo dobrze, my przez cały czas słabo, ale taka jest perfidna piłka nożna. W całym meczu przeprowadziliśmy cztery akcje, za każdym razem zakończone bramkami. Stu procentowa skuteczność. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby podobna sytuacja powtórzyła się w czekającym nas meczu z Anglikami. Mimo słabej gry drużyny muszę jednak pochwalić strzelców bramek - Lewandowskiego, Buksę, Krychowiaka i Linettego. Przy czym głupio jest mi mówić, że chwalę Lewandowskiego, który w meczu przeszedł samego siebie - ta jego akcja asystująca przy naszej trzeciej bramce na pewno przejdzie do historii piłki nożnej.

Przed wieczornym meczem obejrzeliśmy 1. odcinek 4. sezonu Downton Abbey. Oczywiście lady Mary na nikogo się nie rzuciła. Za to scenarzystom udało się wstawić bardzo udany i humorystyczny, w angielskim, wyważonym stylu,  wątek lokaja Molesleya, który przefarbował sobie włosy.
 
PIĄTEK (03.09)
No i jednak to nie była autosugestia.
 
Gojnik działał. Doszło do tego, że dzisiaj dość swobodnie w nocy się przewalałem i tylko trochę dźgało mnie z lewej strony. Wstałem więc pełen nadziei, że już może po dzisiejszym dniu dojdę do pełnej formy. Byłoby to istotne z wielu względów, a ten najbliższy nazywał się "Sobotnim klasowym spotkaniem w Rodzinnym Mieście". Czyli to już jutro.
 
Rano Żona zrelacjonowała mi informacje od Pasierbicy o pierwszym, lekcyjnym dniu Q-Wnuka w szkole. Wystarczył mu ten jeden dzień, żeby jego elokwencja spadła do zera i żeby wszedł w powszechnie znany lakoniczny system odpowiadania na pytania dorosłych Jak w szkole? - Dobrze. albo Fajnie
Można by strawestować znane powiedzenie Dzieci rodzą się mądre, a potem idą do szkoły na Dzieci rodzą się elokwentne, a potem idą do szkoły.

W ramach delikatnego rozruchu skosiłem trawę u gości, bo dzisiaj przyjeżdżali pierwsi wrześniowi, a ponieważ szło mi prawie bezwysiłkowo z racji nastawienia kosiarki na napęd gepardowy, to nadrobiłem zaległości przed domem z naszej strony i na Alei Brzozowej.
Ogólnie się oszczędzałem, ale ile można siedzieć przed laptopem. Więc dla relaksu, tłumacząc Żonie Tu nie  pracują newralgiczne mięśnie, zrobiłem spory zapas szczap do rozpalania. Od kilku dni Żona wszystko gotuje na dolnej wiejskiej kuchni. A uwielbia na niej pracować.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 2. odcinek Downton Abbey. Ułożyliśmy się do snu, ale żadnemu z nas spać się nie chciało. To z powrotem powłączaliśmy światła, laptopa i ruter i obejrzeliśmy odcinek trzeci. A co!

SOBOTA (04.09)
No i dzisiejsze dopołudnie było poświęcone przygotowaniom do wyjazdu. 

Z Moją Klasą spotkałem się w Rodzinnym Mieście o godzinie 14.00.
Spotykamy się zawsze w tym samym hotelu. Od samego początku Kolega Kapitan uprzedzał, że tym razem będzie nas niewiele. Rzeczywiście - 12 osób (siedem pań i pięciu panów), to jak na nas na ocenę dostateczną. Używam terminologii szkolnej, bo jak się tylko spotykamy, to w tej szkolnej aurze od razu funkcjonujemy. Nie dość, że siłą rzeczy dominują wspomnienia, to jeszcze zawsze Koleżanka Przewodnicząca sprawdza obecność w naszym oryginalnym, autentycznym dzienniku podprowadzonym swego czasu ze szkolnego archiwum przez naszą Koleżankę Nauczycielkę, która po studiach wróciła do szkoły w roli nauczycielki (pisałem bodajże już o tym). Przy wyczytaniu swojego nazwiska należy zawsze powiedzieć Jestem! lub Obecny/-a i podnieść rękę z ułożonymi charakterystycznie palcami lub wstać. Większość korzystała z wersji pierwszej.
 
Mogłoby być nas znacznie więcej, co zawsze miało miejsce, gdyby nie nieobecność żelaznych przyjeżdżających. Ale wśród nich:
- dwóch poważnie zachorowało,
- dwóch było w sanatoriach lub wczasach zaplanowanych dwa lata temu,
- jeden, mieszkający w Niemczech, musiał opiekować się swoją chorą żoną,
- jeden musiał być u syna,
- Kanadyjczyk-I miał problemy ze zdrowiem i nie mógł przylecieć,
- jeden miał remont w domu i fachowiec go wyśmiał słysząc o jakimś klasowym spotkaniu i zagroził, że jeśli nie teraz, to pojawi się ewentualnie(!) za dwa miesiące, po rozgrzebaniu oczywiście mieszkania,
- jedna, o której nic nie wiemy.
Wyraźnie widać, że mogło nas być dwadzieścia jeden, gdyby nie ... życie.
Na naszych spotkaniach do pewnego czasu bywali regularnie:
- para, nasze klasowe małżeństwo - nie wiemy, dlaczego nie przyjeżdżają,
- koleżanka, o której też nic nie wiemy,
- koleżanka, która jest poważnie chora i nie wychodzi z domu.
Do tego wszystkiego dochodzą dwie koleżanki i dwóch kolegów, którzy na różne sposoby dają znaki życia, ale nigdy nie pojawili się na naszych spotkaniach. My, przyjeżdżający, bardzo żałujemy. Wiemy, jak mocno byśmy się cieszyli.
Ciekawe, ile nas będzie u Kanadyjczyka-II na grillu, który organizuje on u siebie na wsi na początku października przed swoim zimowym powrotem, wraz z żoną, do Kanady.

Koleżanka Nauczycielka, jako klasyczna nauczycielka, przygotowała dla nas niespodziankę. Wzorując się na słowach Agnieszki Osieckiej napisała wierszem trzy zwrotki. Po przeczytaniu każdej śpiewaliśmy refren (muzyka Seweryn Krajewski) z kartek również przygotowanych przez nią.
Zacytuję ostatnią zwrotkę i refren.
Wciąż szczęście za nogi staramy się złapać,
Wciąż szansa przed nami lub dwie.
Możemy się przy tym troszeczkę zasapać,
Lecz poddać nie chcemy się, nie!
Wątroba zaboli, kolano wysiada,
Serduszko nie takie już, eh,
Lecz głowy otwarte - to też jest coś warte
I wciąż żyć nam się chce!
I refren:
Niech żyje bal, bo to życie
To bal jest nad bale!
Niech żyje bal!
Drugi raz nie zaproszą nas wcale!
Orkiestra gra, jeszcze tańczą,
I drzwi są otwarte.
Dzień warty dnia!
A to życie zachodu jest warte! 

Śpiewaliśmy. Nie wiem, jak zareagowała młodziutka obsługa, gdzieś tam na zapleczu, która i tak dostała od nas w kość, bo ciągle były jakieś niezgodności i nasze protesty przy oferowanych nam daniach. Kolega Kapitan kilka razy interweniował i wyjaśniał swoje maile, w których podawał nasze imiona i potrawy przez nas wcześniej zamówione, ale ponieważ maile były trzy...
Koleżanka Nauczycielka przekazała nam najświeższe informacje o naszej Wychowawczyni. W sumie smutne. Właśnie skończyła 90 lat. Została umieszczona przez swoją córkę w domu opieki społecznej, bo nie ma z nią już zupełnie żadnego kontaktu. Siedzi na fotelu i tylko drze na drobniutkie kawałki papierowe serwetki. Jeszcze dwa lata temu była na naszym klasowym spotkaniu. Fakt, że poruszała się o lasce, ale miała pełny ogląd sytuacji i wszystko do niej docierało. Wtedy nawet potrafiła zapytać mnie o moją siostrę.
Gdy dzisiaj patrzyliśmy na zdjęcie zrobione jej w tym ośrodku przez Koleżankę Nauczycielkę, widzieliśmy taką drobniutką, zapadniętą w sobie i w fotelu babcię. To określenie nie oddaje charakteru naszych odczuć, bo przecież nadal widzieliśmy w niej naszą Wychowawczynię, której nieraz dawaliśmy nieźle w kość i do której każdy z nas ma swój osobisty stosunek. Ja akurat ambiwalentny. 

Do domu zdążyłem wrócić na mecz. Po emocjach wygraliśmy z Serbami po tie-breaku.
Ostatnie pół godziny jechałem w ciemnościach. Odwykłem już od tego, a trzeba będzie się na nowo  przyzwyczaić, a raczej unikać, bo jeżdżenia po ciemku nie cierpię.
 
NIEDZIELA (05.09)
No i dzisiaj wstałem o... 10.00. 
 
Oczywiście przez to cały dzień był dziwny, bo dodatkowo przez jego niespieszność spowodował, że się mocno zdziwiłem, gdy nagle zobaczyłem, że jest 14.00. Ale rano Żona wstając przede mną kategorycznie kazała mi spać dalej. Podejrzewam, że nawet do 12.00, ale jak ja bym się wtedy czuł?
Z obowiązku więc poprosiłem o ponowne budzenie o 10.00.
Na lekkim rozruchu powoli zacząłem sprzątać zadaszone miejsce za Dużym Gospodarczym. Z taką stajnią Augiasza nie ma innego wyjścia, jak ją całkowicie opróżnić, a potem, już w ordnungu, z powrotem, w przemyślany sposób, zapełniać. Wykiprowałem więc wszystko, z tego mnóstwo blach, okien i pleksiglasowych pokryć dachu na ulicę, przed dom, świadom, że dostaną drugie, albo trzecie życie.

Pod wieczór wyciachaliśmy jedną, piękną i dorodną dynię, a pod drugą podłożyliśmy drewienka, żeby ją wentylowało od spodu. W tym sezonie ogrodniczym nasz dyniowy dorobek wynosi więc 2 sztuki, co jak dla nas jest z lekkim nadmiarem.
Wieczorem obejrzeliśmy 4. odcinek Downton Abbey, a potem ja sam, już na dole, mecze Grecja - Polska (1:3) w siatkówkę i San Marino - Polska (1:7) w piłkę nożną. Obie transmisje biegły równolegle, więc dwa razy stałem na baczność przed laptopem przy Mazurku Dąbrowskiego. Udało mi się tak wstrzelić przy naprzemiennym oglądaniu, że zobaczyłem na bieżąco wszystkie bramki oraz decydujące momenty poszczególnych setów.

PONIEDZIAŁEK (06.09)
No i ani się obejrzeliśmy, jak minęło więcej niż dwa tygodnie, jak byliśmy u Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa.

Rano Żona przypomniała mi, że dzisiaj mieliśmy jechać. Więc na ostatnią chwilę zadzwoniłem do Sąsiadki Realistki, żeby uprzedzić o naszym przyjeździe.
- Ale będzie tylko 20 jaj i dwa serki! - Bo córka z zięciem byli w weekend i wszystko wybrali. - usłyszałem realistycznie.
To ustaliliśmy, że przyjedziemy jutro. Kury do tego czasu doniosą, krówka da mleczko, więc będzie serek - jaki problem?
Przez to nagle pojawił się u mnie czas, więc zabrałem się ponownie za stajnię Augiasza za Dużym Gospodarczym. Zamontowałem na ścianie dwa kątowniki i na nich ułożyłem kantówki - pozostałość po konstrukcji pleksiglasowego zadaszenia tarasu. Przy czym wcześniej każdą z nich żmudnie wyczyściłem z wszelkich wkrętów i gwoździ. Resztę prac porządkowych zostawiłem na jutro, bo przyjemność trzeba sobie dozować, poza tym nie mogłem dopuścić do nawrotu korzonkowego ataku.
Gdy wykosiłem trawę w miejscu dachowej blokady, nikt by się nie domyślił, że tu kiedyś, nad tarasem, było takie cudeńko. 
Żona skorzystała z okazji (brak wyjazdu, piękna pogoda i mąż gdzieś na rubieżach posesji) i z Pieskiem poszła do lasu. Obie to bardzo lubią, ale ostatnio jakoś się nie składało.
Za jakiś czas Żona zademonstrowała łupy - dwa podgrzybki.
- Będą jutro do jajecznicy. - Nie zapuszczałam się w las, chodziłam tylko po drogach ze względu na Bertę. - wyjaśniła.
- A dostanę upoważnienie na wyrwanie kilku buraczków na obiad? - dodała po chwili.
Odpowiedziałem, żeby się nie wygłupiała i nie twierdziła Nie śmiem sama! - Te twoje święte buraczki! - Jeszcze zrobię coś nie tak! Wiedziałem, jak lubi sobie ze skrzyń powyrywać coś na świeżo.
Buraczki były piękne i dorodne.

Wieczorem Downton Abbey nie było. Priorytety - mecz Polska - Belgia (3:0) i poniedziałkowa publikacja. 
Podobała mi się jedna medialna informacja, którą znalazłem przed meczem. Otóż młodsza córka Vitala Heynena, Belga (to dla ignorantów), naszego trenera, powiedziała mu telefonicznie: Tato, ty jako trener możesz przegrać mecz z każdą drużyną, ale dzisiaj z Belgią ci nie wolno!
Vital od "zawsze" śpiewa przed każdym meczem naszej reprezentacji refren Mazurka Dąbrowskiego. Nauczył się mimo słów "marsz" (o zgrozo podwojonego), "przewodem" i "złączym się z", ale widocznie nie był już w stanie przebrnąć przez "jeszcze", "żyjemy", "przemoc", "szablą" i "odbierzemy" z pierwszej zwrotki oraz "przejdziem" (znowu podwojonego, a więc mocno zniechęcającego), "będziem", "przykład" i "zwyciężać" z drugiej.
Oczywiście dość swobodnie śpiewał hymn belgijski.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa razy, to znaczy dwa razy przy mnie. I to dzisiaj, w poniedziałek. Były to szczeki natrętne, upominające, piskliwe, wymuszające na nas jakąś reakcję. Akurat siedzieliśmy na dole, w kuchni, i jedliśmy. A ona siedziała tuż przed tarasem i nie mogła tego znieść. Bezczelna. 
Staje się psem z dwóch powodów. Po pierwsze każdy normalny pies tak by się zachował w tej sytuacji, a po drugie zrobiła to po raz pierwszy przy panu. Nie chciałem wierzyć Żonie, że jej to robi już od jakiegoś czasu. Nie dalej, jak wczoraj z pełnym przekonaniem stwierdziłem w trakcie dyskusji z Żoną, że przy mnie się nie odważy i że fika tylko przy pani.
Godzina publikacji 22.36.