poniedziałek, 13 września 2021

13.09.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 284 dni. 

WTOREK (07.09)
No i kury doniosły,  a krowa dała się wydoić, nomen omen. 

Konkretnie kury 20 jaj, a krówka na tyle dała mleka, że sumarycznie zrobiło się 5 twarogów. Po takie coś można było już jechać. Bo aspekt towarzyski, owszem jest istotny, ale zawsze mądrze jest łączyć przyjemne z pożytecznym.

Do południa nic nie zrobiłem, po południu również. W związku z tym musiały zaistnieć same miłe akcenty. 
Najpierw na Orlenie, gdy jechaliśmy do Naszej Wsi.
Pani, na oko lat 40, po zatankowaniu zakomunikowałem, żeby mi niczego nie proponowała.
- Ani żadnej aplikacji, ani kawy, hot doga lub płynu do spryskiwacza. - Niczego! - Nawet tego, co jest w świetnej promocji! - patrzyłem na nią wrednie. - Potwierdzenia z karty też nie!
Natychmiast bezsłownie się obraziła i nadęła.
- Potwierdzenie z karty? - usłyszałem za chwilę.
- Nie dziękuję! - Przecież mówiłem...
- Ale ja pytam o potwierdzenie z karty. - powtórzyła bezrozumnie.
- Właśnie na początku mówiłem pani, że nie  chcę! - Do widzenia.
- Do widzenia.
We wszystkim nie było u niej luzu i wdzięku. Ale czy taka biedna pracownica musi je mieć i eksponować, zwłaszcza dla takiego kutasa? Dla porządku tylko dodam, że osobiście wolałbym, żeby mi niczego nie eksponowała. Strach pomyśleć.

Wieczorem był kolejny miły akcent. Obejrzeliśmy 5. i 6. odcinek Downton Abbey. Jak już miało być rozprężenie, to na całego.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Rozśmieszył mnie tytułem maila: Ischias. Wydobył skądś starą, dawno nieużywaną nazwę (pochodzącą wprost z łaciny) określającą rwę kulszową zwaną potocznie atakiem korzonków nerwowych. Pamiętam, jak używali jej moi rodzice i tamto pokolenie. Stwierdziłem, że też tak będę. Dla większego efektu. Na przykład w takiej sytuacji, jak ostatnio.
Kupowałem Socjalną. Ledwo przy moim stanie doniosłem z samochodu skrzynkę i postawiłem ją na innych, zadowolony, bo nie musiałem się schylać. Młoda dziewczyna zażyczyła sobie jednak, nie wiedzieć czemu, żebym skrzynkę postawił na podłodze. 
- Nie mogę, bo mam  atak korzonków nerwowych.
Dziewczyna chyba za bardzo nie wiedziała, o co mi chodzi, Świadczył o tym brak współczucia w jej oczach, a nawet jakieś niezadowolenie. Następnym razem będę mówił Nie mogę, bo mam ischias.
Niech  się martwi i wpada w panikę myśląc, że jest to jakaś kolejna forma zmutowanego koronawirusa.
 
Po Morzach Pływający podzielił się ze mną swoimi doświadczeniami z ischiasowego poletka.
Fatalnie, ale nie tragicznie.
Od dawna odpuściłem sobie wszelkie prace które mogą narazić ten delikatny organ na urazy.
Historycznie to miałem małą " kolizję" z klapą od/ do  włazu . Wygiąłem się jak łuk i coś mi tam chrupnęło. Oczywiście nie poszedłem do lekarza bo i po co. Przecież byłem młody i silny, ale 20 lat później  odczułem skutki tej niemądrej decyzji.
Uważaj na siebie i dbaj o tę część ciała.

ŚRODA (08.09)
No i dzisiaj był z kolei dzień pracy.
 
Na dodatek trzeba było ze wszystkim zdążyć przed meczami.
Rano bez Zadokładnej przygotowaliśmy dla gości dolne mieszkanie. Potem zrobiłem dojście do drewna (Żona pali w kuchni) rąbiąc na szczapy pocięte wcześniej i porozrzucane deski. Dalej bardzo sumiennie podlałem wszystkie rośliny, to znaczy te, które do tej pory podlewałem, licząc się z tym, że to może być ostatnie podlewanie w tym roku. A potem jeszcze żyłką, na dwa akumulatory, skosiłem trawę w sadzie.
Mogłem więc z czystym sumieniem późnym popołudniem zasiąść do meczu Polska : Ukraina (3:0). Czy się emocjonowałem? Nie. Czy się cieszyłem? Tak.
Przed meczem Polska : Anglia (1:1) zdążyliśmy jeszcze obejrzeć 7. odcinek Downton Abbey.
A potem już sam na dole oddałem się piłkarskiej uczcie. Bo tak muszę nazwać ten mecz.
Tak grającej reprezentacji Polski to nie widziałem dawno. Walecznie, z zębem, nie pękającej przed lepszym przeciwnikiem, mądrze, bez błędów (jeden, przez który Anglicy objęli prowadzenie) i do końca wykazując się mocną psychiką. I ten gol Szymańskiego w doliczonym czasie gry, po podaniach Rybusa, kapitalnej akcji Modera i za chwilę doskonałej centrze na pole karne Lewandowskiego. Oszaleliśmy wszyscy.
Jak rzadko, wysłuchałem po meczu wszystkich wywiadów i komentarzy.

CZWARTEK (09.09)
No i rano musiałem odbyć pomeczowy onan. 

Przeczytałem wszystko o meczu, co tylko się dało. Na różnych portalach - filmiki, wypowiedzi i komentarze. Ale widocznie było mi mało, bo gdy wstała Żona, pokazałem jej skrót meczu i wszystkie wywiady. Z tego niespiesznego powodu zrobiło się bardzo późno. Dość powiedzieć, że I Posiłek zjadłem tuż przed południem, a za poważną robotę, czyli życie, wziąłem się dopiero o 12.30. Ale w pomeczowej aurze takie niedopuszczalne opóźnienie mi nie doskwierało.
Na kolejne dwa akumulatory wykosiłem trawę w sadzie. Określenia tego miejsca, zaskakująco oczywistego, używam po raz pierwszy. Gdy starałem się w którymś momencie Żonie powiedzieć, gdzie idę skończyć koszenie machając trochę bezrozumnie w tamtą stronę ręką i coś niezrozumiale i skomplikowanie tłumaczyć, zapytała:
- W sadzie?
I tak oto doszedł kolejny element (emelent) na naszym terenie wyraźnie inny od pozostałych. Są więc - ogród, Aleja Brzozowa, górka, Staw i sad. Nie wiem, jak nazwać teren tuż przy domu połączony z nim werandą i tarasem, komunikacyjną część pomiędzy Domem Dziwo a Małym Gospodarczym prowadzącą do wewnętrznej bramy oraz cały teren przed gośćmi. Trzeba poczekać na inwencję Żony.

Przy okazji sadu - ciągle w nim coś odkrywam. Tak chyba trzeba nazwać ten proces, skoro teren długo pozostawał dla nas dość obojętny i sporo zaniedbany przede wszystkim ze względu na dominujące sprawy remontowe. Nasze zainteresowanie ograniczało się do orzecha, który nie dość, że daje duże, twarde owoce, trudne i upierdliwe do obróbki, to nie daje ich wcale. W tamtym roku było kilka sztuk (pisałem o naszych podejrzeniach dotyczących kradnących je wiewiórek), w tym ani jednej. Za to sama korona pięknie się rozrosła dając na pierwszym planie oryginalny widok, na który patrzy się z atawistyczną, a więc najczęściej nieuświadomioną przyjemnością, w moim przypadku z odrobiną dziegciu, bo mam świadomość, że skoro w tamtym roku zgrabiłem i wywiozłem trzy taczki liści, to w tym roku będzie ich dwa razy więcej. Ale co tam? Niech się korona rozrasta. Tak pięknie zacienia hamak.
Siłą rzeczy interesowała nas również jedna z jabłonek, która w zasadzie jako jedyna owocowała. Nie było tego dużo, ale jabłka były pyszne. Innych drzew jest sporo, ale nic z tego nie wynikało.
Kosząc trawę na już odkrytej ziemi znalazłem dojrzałą brzoskwinię. Ciężko się zdziwiłem, bo była pyszna. Obszukałem teren wokół znajdując jeszcze kilka, a potem drzewo dokumentnie "ogołociłem" zrywając pięć sztuk. 
To jednak był duży impuls na przyszłość, zwłaszcza że w tym roku aż dwie jabłonie, chyba takie same gatunkowo, obrodziły w jabłka i to te nasze. Sam z siebie postanowiłem po zasięgnięciu fachowych porad i licząc się z tym, że po moich zabiegach pielęgnacyjnych drzewa w przyszłym roku będą musiały "odchorować", we właściwym momencie poobcinać gałęzie i drzewa odpowiednio uformować. Przy czym słowa "uformować" przy dyskusji z Żoną będę musiał unikać nie chcąc usłyszeć Bo ty byś wszystko robił na eins, zwei, drei. Po czym prawie na pewno westchnęłaby ciężko z ewentualnym dodaniem Biedne roślinki!
- Trzeba by wszystkie drzewa pobielić. - Żona zaskoczyła mnie taką sadowniczą inicjatywą. - Sam mówiłeś w tamtym roku, że trzeba i że nie mogłeś się doczekać.
Więc pobielę, zwłaszcza że tego nigdy nie robiłem. Po pierwsze uzyskam kolejną sprawność harcerską, po drugie z widokiem pobielonych owocowych drzewek mało co może się w sadzie równać. Może morze kwiatów na wiosnę na wiśniach, czereśniach i jabłoniach.

Równolegle do koszenia, stosując dywersyfikację obciążeń mięśniowych, sprzątałem dalej za Dużym Gospodarczym. Ostatecznie do ściany przymocowałem cztery pary kątowników, na których złożyłem wszystkie długie elementy (emelenty) walające się dotychczas jak popadnie, a to w pionie, a to w poziomie, bez żadnej segregacji na plastik, metal i drewno. Teren przejrzał, A co miał, ..., nie przejrzeć!
"Poszedłem dalej". 
Przyciąłem deskę odpowiedniej długości i przymocowałem ją zaraz, jak się wchodzi na teren za Dużym Gospodarczym, z brzegu ściany. A na niej powiesiłem wszystkie moje ulubione i proste (w sensie konieczności używania rozumu i w sensie fizycznym, co ma podwójne znaczenie, bo od używania siły i od fizyki, jako jednej z naukowych dziedzin) narzędzia. I tak oto powstała strefa grabi przechodząca przez widły w strefę szpadla i łopat, by skończyć na szczotkach. Na górze deski w przemyślny sposób utworzyłem królestwo kilofa i pięciokilogramowego młota odpowiednio je układając i mocując. Pod deską z oczywistych względów ustawiłem ciężki ubijak, a obok niej duże sito.
Widok zrobił wrażenie na Żonie i nie ukrywam, że na mnie też. Przy okazji udzieliłem jej instrukcji, jak poszczególne narzędzia zdejmować, zwłaszcza kilof  lub młot bez rozwalenia sobie głowy lub zmiażdżenia stopy. Znając ją mogę się spodziewać, zwłaszcza pod moją nieobecność, że może próbować w jakichś dziwnych celach zmierzyć się z tymi ciężkimi narzędziami.
 
Dzisiaj o 03.45 napisała PostDoc Wędrująca. U niej musiała być chyba  09.45. Też dzisiaj i też rano.
Mail mnie rozbawił w wielu, wielu aspektach i cholera, wstyd się przyznać, wzruszył. A to mogłoby oznaczać wzrost fali sentymentalizmu jednoznacznie wskazującego na proces "posuwania się w wieku". Niedobrze...
Mail z kilku względów zasługuje na poważne, oddzielne potraktowanie. Nic na łapu capu. Dlatego zostanie zacytowany i skomentowany (co za żyzne poletko) w następnym wpisie. Bo ramy tego mogłyby nie wytrzymać.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 8. odcinek Downton Abbey.

PIĄTEK (10.09)
No i przez tę piękną pogodę i nigdzie niewyjeżdżanie mamy z Żoną wrażenie, już drugi lub trzeci dzień, soboty, niedzieli nawet, a nawet mini urlopu.
 
Oczywiście do takiego stanu ducha dokłada się całkowity brak pośpiechu, odkładanie do granic mojej wytrzymałości wszelkich prac, które miałem przecież zaplanowane i obopólna demoralizacja przez przeciągające się poranne pogaduszki. Czyżby poremontowe odreagowywanie?...
 
Pisałem, gdy nagle Żona przeczyła maila od gości, którzy dzisiaj mieli do nas przyjechać na weekend.
- Za chwilę wyjeżdżam z Metropolii.
- Zauważyłeś, jak to sformułował? - dodała. - Zaznaczam, że ma przyjechać para.
- No właśnie... - chciałem skomentować drobiazg, który zauważyłem, a który okazał się nie tym, na który Żona zwróciła uwagę.
- Nic o partnerce lub żonie, a przecież rezerwacja jest na dwie osoby. - Ale żebyś się nie ważył tego komentować albo "uprzejmie" dziwić!... - szybko dodała widząc, że nabieram oddechu. 
Miała powód. Taką "sprawę" już w tym roku mieliśmy. Była u nas skądinąd sympatyczna para, nawet dwa razy. On za każdym razem pisał lub mówił w liczbie pojedynczej w rodzaju męskim, na przykład Już wyjechałem do państwa. Mieliśmy więc podstawy by sądzić, że jego partnerka (żona) przyjedzie drugim samochodem z jakiegoś innego kierunku. Trudno więc było nie zdziwić się, gdy w aucie przed bramą ujrzeliśmy dwie osoby. Albo gdy w widocznym pośpiechu zostali zatrzymani przeze mnie jakimś pytaniem.  Przepraszam - odezwał się wtedy asertywnie - ale się spieszę, bo zamówiłem kajak.
Partnerka stała obok i widocznie się nie spieszyła, bo przecież ona kajaka nie zamawiała.
 
- Może on rzeczywiście jedzie z Metropolii sam, a ona z innej strony? - Żona starała się go usprawiedliwić.
- Może, ale ja zwróciłem uwagę na coś innego. - Co to za sformułowanie u faceta "za chwilę"? - Czy to baba, żeby mówić "za minutkę", która nie ma nic wspólnego z minutą, lub "niedługo" albo "zaraz"?!
- To ciekawe,  bo jak niby według ciebie powinien napisać? - Żona odezwała się zaczepnie.
- Na przykład chociażby "wyjadę do dziesięciu minut" jeśli nie wie, czy za cztery, czy za siedem!
- Najlepiej jakbyś przygotował dla gości listę dopuszczalnych sformułowań do użycia w określonych sytuacjach! - Żona natychmiast weszła na wyższy pułap dyskusji. - W razie niezastosowania się natychmiastowa anulacja rezerwacji!!! - Oczywiście zaliczka przepada ze względu na straty moralne gospodarzy! - powinieneś umieścić w karcie gościa.
Ciągle powtarzam, że ja ten cały interes prowadziłbym inaczej.
- A mielibyśmy wtedy gości? - zawsze wtedy zjadliwie dopytuje Żona.

"Facet", na oko 25 lat (mógłby mieć nawet 20, bo tak wyglądał, tylko że gadka nie ta), ale równie dobrze i 30, nie dość, że przyjechał sam, to jeszcze w terminie(!), o czasie, który w pełni uzasadniał sformułowanie "za chwilę". Musiał bowiem od napisania wyjechać w minutę lub dwie. W późniejszej rozmowie wyszło bowiem, skąd w Metropolii wyjeżdżał, więc gdy po jego mailu kontrolowałem aktualny czas, wszystko mi się zgodziło. Na dodatek był podwójnie usprawiedliwiony, bo jego dziewczyna z racji swoich zawodowych obowiązków miała dopiero później dojechać pociągiem do Powiatu, a on miał ją stamtąd odebrać. A już nic nie miałem do gadania i zostałem ugotowany, gdy okazało się, że oni oboje byli kiedyś w Naszej Wsi, że on pamięta mnie i rozmowę ze mną (podejrzewam, że w takim samym stylu, jak dzisiejsza, na powitanie) i że z tego wszystkiego wynikało, że w poważnym sensie zawitali tutaj ze względu na nas.
Więc po co to całe moje wymądrzanie się i natrząsanie?...
Miałem nie pisać o gościach, ale jest tyle smaczków, że trudno się oprzeć. Wprost kopalnia tematów, sytuacji i charakterów. Już chyba mówiłem, że na ich temat powinniśmy z Żoną pisać równolegle dwa oddzielne blogi z indywidualną interpretacją, jej i mojej, tychże tematów. Ależ byłoby ciekawie.
Póki co wybieram tylko takie mało inwazyjne i najbardziej kulturalne, ale przede wszystkim, takie, które zaakceptuje Żona. Inaczej mógłbym usłyszeć Ani mi się waż!!!
 
Wieczorem obejrzeliśmy 9. odcinek (ostatni) sezonu piątego. Scenarzyści, reżyserzy i aktorzy bez amerykańskiej ckliwości bardzo zgrabnie domknęli  wiele wzruszających wątków i pootwierali nowe zachowując z żelazną konsekwencją "angielskość" wszystkich postaci.
 
SOBOTA (11.09)
No i poranek znowu był niespieszny.
 
Przy czym, nie wiedzieć czemu, wydawało się nam dla odmiany, że dzisiaj jest piątek. I nie przeszkadzała nam w tym świadomość, że właśnie co z niego po nocy wstaliśmy.
A skoro był piątek, to należało przed weekendem uzupełnić spiżarnię. A do tego potrzebny był Lidl, Kaufland i Biedronka. Bo kończyła się kawa (bio w Lidlu), papier toaletowy (sklep obojętny), tabasco (Kaufland lub Lidl) i Pilsner Urquell (Biedronka). Poza tym nie było już sera koziego i ciemnego Kozela (Kaufland wyłącznie). Wychodziło z tego, że trzeba jechać do Sąsiedniego Powiatu, ale ponieważ nie przepadamy za drogą Powiat - Sąsiedni Powiat ostatnio wybieramy Sąsiedni Powiat Względem Powiatu i Sąsiedniego Powiatu.
Jak widać, żeby uporządkować wreszcie tę nazewniczą makabrę,  czas najwyższy nadać własną nazwę temu "przydługiemu" powiatowi. Od tej pory będzie to Więzienny Powiat. 
Finezja w nazwie wzięła się z historii. Jest tam bowiem więzienie, w obecnych czasach ponoć dość łagodne.
Zakład Karny w Więziennym Powiecie (zmiana moja) jest jednostką typu zamkniętego, przeznaczoną dla skazanych dorosłych odbywających karę pozbawienia wolności po raz pierwszy i dla młodocianych. Pojemność jednostki wynosi ok. 840 osadzonych. 
Mając własne doświadczenia więzienne wcale niełatwo cytuje mi się taki oficjalny tekst z jakiegoś biuletynu. Ten makabryczny,  odhumanizowany język - Pojemność jednostki wynosi ok. 840 osadzonych. Z drugiej strony sformułowanie Możliwości  jednoczesnego przyjęcia pensjonariuszy wynoszą ok.  840 osób też nie wygląda najlepiej. Nie odstrasza.
Jako bloger muszę przebrnąć i przez takie rzeczy i dać sobie z tym radę.
...więzienie stało się najcięższym politycznym zakładem karnym II Rzeczypospolitej. Osadzano w nim w szczególności komunistów, opozycjonistów i przedstawicieli mniejszości narodowych. Przebywali w nim między innymi: Bolesław Bierut, Marceli Nowotko, Paweł Finder i Marian Buczek.
Czyli ci, którzy po II Wojnie Światowej zostali uhonorowani na wiele sposobów.  Do czasów dekomunizacji nie było miasta w Polsce, które by nie miało ulicy z którymś z wyżej wymienionych "patronów".
"W latach 1945 – 1956 ( ...) więzienie stanowiło swoisty symbol stalinowskiego terroru. Posiadało status Centralnego Więzienia i podlegało bezpośrednio Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego, w którym osadzano więźniów politycznych, żołnierzy skazanych za działalność niepodległościową, a także osoby oskarżone o działanie na szkodę ustroju komunistycznego".
...wyroki odbywali m.in.: prof. Wiesław Chrzanowski, Władysław Bartoszewski, pisarz, żołnierz AK Kazimierz Moczarski, adwokat i działacz polityczny Władysław Siła-Nowicki czy profesor KUL i poseł na Sejm II RP Ignacy Czuma. W kwietniu 1950 roku w (...) więzieniu zmarł jeden z przywódców Polski Podziemnej, sądzony w moskiewskim procesie szesnastu Kazimierz Pużak. Ostatnią grupą więźniów politycznych, którzy odbywali kary w więzieniu (...) były osoby aresztowane po Czerwcu '56. 
Te nawroty historii i ta ludzka natura. Za każdym razem, gdy zdarza się nam przejeżdżać obok więzienia, mam kotłowaninę myśli.

Już prawie odpalaliśmy Inteligentne Auto, gdy niespodziewanie przyjechał Zaprzyjaźniony Warsztatowiec. Znowu zamontował do Terenowego komputer i starał się auto odpalić. Bezskutecznie.
- Teraz już wiem,  co mówić koledze od komputera, jakie są błędy... - Następnym razem uprzedzę. - dodał z niefrasobliwą miną i odjechał. To było już jego drugie poważne komputerowe podejście. Pierwsze zaliczył, z równym skutkiem, gdy pojechałem do Rodzinnego Miasta na klasowe spotkanie.
Równolegle napatoczyła się młoda para z górnego mieszkania. Z bagażnika auta wyciągnęli mocne obuwie, żeby się przebrać i pójść do lasu na grzyby. Że też się chce takim młodym. 
Wykorzystałem sytuację i dowiedziałem się, ile "spostponowany" przeze mnie młodzian ma lat.
- Bo wie pan, może pan mieć równie dobrze 20, ale po gadce sądząc to i 30. - Daję panu 28.
- 32. - śmiali się oboje. Jego dziewczyna dojechała dopiero dzisiaj rano, bo przegapiła wczorajszy nocny pociąg. Pamiętałem ją z Naszej Wsi. Równie sympatyczna.
Wymieniliśmy się naszymi doświadczeniami w kwestii posiadania w swoim czasie 18 lat i niemożliwości kupienia wódki bez okazania dowodu osobistego. I u niego, i u mnie takie upokarzające wówczas momenty zdarzały się nawet do 28. roku życia.

W Więziennym Powiecie po zakupach postanowiliśmy pójść na kawę. Pomni poprzednich doświadczeń nie pytaliśmy już nikogo o taki lokal, wiedząc że takowego to ze świecą szukać w Rynku i jego pobliżu, bo baliśmy się, że ponownie trafimy na podobnego w charakterze pomocnego tubylca, jak poprzednia pani, od której nie sposób było się odczepić, bo taka była uczynna i przejęta.
Od razu pojechaliśmy do poprzednio odkrytej przez nią i przez nas restauracjo-kawiarni. Błądziliśmy po jednokierunkowych uliczkach obstawionych znakami zakazu i nakazu, z trudem znaleźliśmy miejsce do zaparkowania, by po przybyciu ujrzeć zamkniętą metalową ażurową bramę, za nią sympatyczny dziedziniec, na którym mieliśmy zamiar się relaksować i kartkę Lokal nieczynny
- Ale dlaczego?! - Żona wyrzuciła z siebie oburzenie pomieszane ze zdziwieniem i zawodem. - Przecież to jest piątek, zwykły dzień. 
Zgadzałem się z nią całkowicie. Niechętnie rozumiałbym to brutalne zamknięcie, gdyby to była sobota, niedziela i blokada lokalu dla zwykłych śmiertelników przez jakieś wesele, sporo spóźnioną komunię, osiemnastkę, wieczór kawalerski lub panieński lub jakąkolwiek inną uroczystość, chociażby z okazji odnowienia przysięgi małżeńskiej. Ale nie było żadnych wyjaśnień. Czyżby splajtowali?
- To może pojedźmy do Sąsiedniego Powiatu? - zaproponowałem chcąc ratować sytuację.
- A ile to kilometrów? - zapytała Żona.
- 40.
- No coś ty! - Taki kawał drogi! - To pojedźmy do Powiatu.
- Do Powiatu na pewno nie dojedziemy, bo po drodze mamy Wakacyjną Wieś i ani się nie obejrzymy, jak będziemy w Domu Dziwie. - Nigdzie dalej nie będzie się nam chciało jechać.
- Jak uważasz... - Żona zrzuciła decyzję na mnie, ale dała się trochę przekonać, gdy jej wytłumaczyłem, że w ten sposób zrobimy "tylko" takie większe powrotne koło. A już całkiem zaczęła czerpać przyjemność z "dodatkowej" jazdy, gdy w którymś momencie rzuciłem od niechcenia, że tą trasą jedziemy po raz pierwszy. Dla Żony taka podróż od razu nabrała innego znaczenia. Stała się wycieczką. A jeśli tak, to natychmiast z dużym zainteresowaniem zaczęła rozglądać się po okolicy i komentowała mijane wsie i ich zabudowę.
Decyzja o wyjeździe do Sąsiedniego Powiatu była brzemienna w skutkach, ale to miało się okazać dopiero za parę godzin. 
Póki co dotarliśmy na płatny parking usytuowany niedaleko Rynku i naszej kawiarni. Do automatu wrzuciłem 3 złote, żeby zyskać czas na spokojne delektowanie się deserem i kawą. W Metropolii za taką kwotę i w takich okolicznościach zdążyłbym co najwyżej dojść do wybranego lokalu, żeby nawet do niego nie wchodzić, bo trzeba byłoby natychmiast wracać, żeby zapobiec obfotografowywaniu Inteligentnego Auta przez jakiegoś dupka lub założeniu blokady kół przez miejską straż.
Widziałem informację, że parking jest płatny od poniedziałku do piątku w godzinach 09.00 - 18.00, więc skoro była 15.00?... Dopiero dziwna informacja na wydrukowanym bilecie Opłata wniesiona do 13.09.2021 do godziny 10.07 dała mi do myślenia i kazała mi wyrwać się z pętli czasu i wrócić do ziemskiego, letniego środkowoeuropejskiego (z Żoną nie możemy się doczekać, żeby to był już na zawsze "zwykły" czas, tylko środkowoeuropejski). Była jednak sobota.
W kawiarni, która zawsze jest otwarta i w której zawsze mogę bez problemów sobie skomponować deser (przypomnę - dwie gałki lodów waniliowych posypanych rodzynkami i wszelkimi możliwymi orzechami, całość oblana advocatem z lekkim pyknięciem bitą  śmietaną), bilet wręczyłem sympatycznej pani kelnerce, żeby go przekazała ewentualnemu potrzebującemu i wreszcie poczuliśmy się sobotnio. 
W znanej nam aurze czekaliśmy na zamówienie (Żona espresso i jakieś smoothie). Ja z nudów zacząłem oglądać paragon z Kauflandu. Ostatnio panie w kasie wydają takie obrzydlistwo podobne do kalki maszynowej (włożona między dwa arkusze papieru przy pisaniu na maszynie lub rysowaniu dawała kopię; ważne było, aby włożyć kalkę właściwą stroną, bo inaczej całe żmudne tłuczenie  w klawiaturę maszyny szlag jasny trafiał - kopię otrzymywało się na kartce oryginału, ale z jego drugiej strony i to w odbiciu zwierciadlanym; zabawnie było wtedy obserwować i posłuchać reakcji piszącego,  gdy pod koniec formatu A4 wykręcał wszystko z wałków maszyny).
Na jego rewersie widniał dumny napis NIEBIESKI PARAGON. Czego tam nie było. Że jest wykonany z papieru termicznego (nie wiem, co to znaczy), bez barwników chemicznych (to skąd ta paskudna barwa?!), że posiada certyfikat FSC (dla mnie równie dobrze mógłby posiadać certyfikat UFO, GMO, 5G, równie oszukańczy, itd.), że pochodzi ze zrównoważonego leśnictwa (to mnie zaniepokoiło, bo wyraźnie coś równoważy człowiek, a więc jeśli równoważy, to na pewno spaprze nawet nie wiedząc o tym; to znaczy wiedząc, ale dopiero za kilka pokoleń), że jest odporny na blaknięcie nawet w wilgotnych warunkach, może być poddawany recyklingowi i że kontakt z żywnością jest całkowicie nieszkodliwy dla zdrowia. To ostatnie nieźle mnie ubawiło, bo w życiu w coś takiego kanapki bym nie  zapakował, pomijając fakt, że od kilku lat kanapek nie jadam. Tu od razu ze zgrozą przypomniały mi się czasy szkolne, kiedy to rodzice nie znali czegoś takiego, jak papier śniadaniowy. A jeśli znali, to nie mieli na niego pieniędzy, a poza tym uważali go za oczywistą mieszczańską fanaberię, co skutkowało podwójnie tym, że chleb ze smalcem miałem pakowany do szkoły w gazetę, w organ, za przeproszeniem, komitetu wojewódzkiego PZPR (Polska Zjednoczona Partia Robotnicza), który ojciec codziennie kupował i czytał. Organ ten zresztą, po stosownym kilkukrotnym pomięciu, był używany również do innych celów, bardziej adekwatnych. 
Tu ze zgrozą, po tylu latach mojego świadomego życia, uświadomiłem sobie, że za stan mojego rozumu nie mogę winić wyłącznie mojego upadku na głowę (między innymi) z okna, z II piętra, we wczesnym dzieciństwie. Chyba do pewnych moich blokad umysłowych musiała się przysłużyć farba drukarska zawarta w organie, zżerana i wchłaniana przez mój organizm oraz ołów i antymon zawarte w stopach drukarskich (wtedy tak drukowano). Nie pociesza mnie w niedoli towarzystwo Rzymian, którzy mając akwedukty doprowadzające wodę, częściowo zbudowane z rur ołowianych, cierpieli właśnie z powodu tych dwóch pierwiastków (między innymi zaburzenia układu nerwowego). U nich to odkryto badając stan i skład kości. U siebie zabraniam.
Na koniec na NIEBIESKIM PARAGONIE z kolei zirytował mnie napis w kwadracie Zróbmy to razem. Bo niby co miałbym z nimi razem zrobić? Nie cierpię, jak mi się przemyca w podświadomość, miło i niegroźnie, "zaproszenia" do wielkich kauflandowskich, lidlowskich, biedronkowskich, tauronowskich, orangenowskich, orlenowskich i innych, gównianych rodzin. Już miałem Żonie, po wcześniejszej relacji o paragonowych sensacjach, przedstawić mój stosunek do "tych rodzin", gdy w końcu nie wytrzymała.
- A czy ty musisz zajmować się tymi pierdołami?! - była wyraźnie zirytowana.
Przyczyna irytacji była oczywista.
- Nie po to przejechaliśmy taki kawał drogi, żeby tego nie wykorzystać! - Wiesz dobrze, że w takich kawiarnianych sytuacjach, kiedy nic nas nie goni i jesteśmy wyluzowani można obgadać wiele rozwiązań i wpaść na ciekawe pomysły. - Lepiej powiedz, co moglibyśmy zrobić, gdybyśmy mieli 1,5 mln wolnej gotówki? 
Zatkało mnie. Bo niby skąd takie pytanie, bez żadnego pokrycia i to akurat teraz. Ale o dziwo  poruszyło ono we mnie jakieś struny i odpowiedziałem, sam sobie nie wierząc, że właśnie tak, bo przed chwilą tych przemyśleń we mnie nie było.
- Właśnie sobie pomyślałem - zacząłem ostrożnie, bo przy Żonie trzeba uważać na słowa (co z tego, że zostałem  "zaproszony" do dyskusji) - że jesteśmy rozrzutni wymyślając różne rozwiązania, często z kapelusza, gdy dysponujemy potencjałem, który się marnuje i którego nie wykorzystujemy.
Widząc w oczach Żony pozytywne  zaciekawienie i zainteresowanie odważyłem się brnąć dalej. Zacząłem szczegółowo przedstawiać swój plan, gdy Żona mi przerwała.
- Ale po co to wszystko, skoro jest Duży Gospodarczy?
Zatkało mnie po raz drugi. Pomysł był tak prosty, oczywisty i genialny, że nie mogłem uwierzyć.           I natychmiast zaczęliśmy go rozwijać.
Do Wakacyjnej Wsi wracaliśmy jak na skrzydłach, zwłaszcza ja nadal nie wierząc w to, co wymyśliliśmy, a przede wszystkim w to, że Żonie bardzo się spodobało i od razu pomysł zaakceptowała.

W Powiecie dodatkowo humor poprawił mi Orlen, a konkretnie ta sama pani, co poprzednio. Od razu mnie  rozpoznała i na mój widok natychmiast zacisnęła usta. Widząc jej stan i prawidłowo odczytując jej wkurw, tylko delikatnie przypomniałem, żeby mi niczego nie proponowała.
- Nie rozumiem, po co ona bierze tak do siebie? - zdziwiła się Żona po mojej uradowanej relacji.
Zostawiwszy Żonę natychmiast wróciłem do Pięknego Miasteczka, żeby dokończyć wczorajsze koszenie trawy przed Pół-Kamieniczką. Robota paliła mi się w rękach.  Tak nie mogłem doczekać się pomiarów Dużego Gospodarczego.
Po obrysie budynku pomogła mi Żona, a wszystko wewnątrz pomierzyłem sam. Od czego miałem laserowy dalmierz?
- A zrobisz mi jeszcze przed wyjazdem do Metropolii rysunek w skali?
Żona wie, że to  lubię i że to robię bardzo dobrze i dokładnie. Nie musiała mnie prosić. Nie mogłem wyjechać nie widząc proporcji budynku i jego możliwości.

Wieczorem obejrzeliśmy połowę 1. odcinka 6. sezonu Dowton Abbey. Więcej się nie dało, bo przez to moje cyzelowanie i hołubienie pomiarów zrobiło się późno, a czekał mnie jeszcze mecz Polska : Finlandia (3:0). Emocji nie było, różnica dwóch klas. Przeszliśmy do ćwierćfinału, w którym we wtorek zmierzymy się z Rosją. Mówienie w jakikolwiek sposób o emocjach w tym meczu byłoby wysoce nie na miejscu.
Sumarycznie dzień można by zamknąć pytaniem: I jak tu się nie opierdalać?!  Jak byli fachowcy i trwał remont, była mobilizacja i mnóstwo się działo i dawało się zrobić. A teraz jakoś tak we mnie się coś rozlazło. Żebym z tego tylko nie stetryczał. Może mi się poprawi, bo od nowa, po kolanie i korzonkach, zacząłem poranne gimnastyki i czuję w sobie poprawę.

NIEDZIELA (12.09)
No i dzisiaj od rana dość łatwo pamiętaliśmy, że jest niedziela.
 
Po pierwsze z górnego mieszkania wyjeżdżali sympatyczni młodzi, a to miało być w ostatni dzień weekendu, i po drugie w niedzielę(!) o 12.00 byliśmy umówieni w Pół-Kamieniczce z małżeństwem zainteresowanym wynajęciem mieszkania. Nie dało się jej więc pomylić z jakimś piątkiem lub sobotą.

Ukraińskie małżeństwo od razu było zainteresowane wynajmem i zaakceptowało nasze warunki. Ale po powrocie do Domu Dziwa zaczęliśmy mieć  poważne wątpliwości.  W kontekście opóźnienia turystycznego sezonu w Pół-Kamieniczce, którego już w żaden sposób nie da się nadrobić i czekania przynajmniej do maja przyszłego roku i to z dużą niepewnością, jak to wszystko zaskoczy, stałe miesięczne wpływy byłyby nie do pogardzenia. Ale...
Ale  natura ludzka jest, jaka jest. Do tego przepisy. Żona naczytała się tyle, że zmarkotniała. Bo przecież obie strony kierują się zbieżnym interesem - my chcemy wynająć mieszkanie temu małżeństwu i mu pomoc, bo dobrze im z oczu patrzy i wzbudzili w nas zaufanie, a ono chce je wynająć (ten durnowaty polski język) od nas i nam płacić. 
Więc w czym problem?
Ukrainka jest w szóstym miesiącu ciąży. Czyli niedługo będzie to małżeństwo z dzieckiem. A w takich sytuacjach oni, czyli najemcy, są opisani na różnych forach jako strona, która praktycznie w naszym prawodawstwie jest nie do ruszenia, a jeśli nawet, to wymaga to mnóstwo czasu, zachodu i nerwów wynajmującego, czyli potencjalnie nas. Moglibyśmy mieć związane ręce, czyli być ugotowanymi. Ryzyko duże, niewiadoma również. Bo jest dobrze, dopóki...

Na szczęście zmarkotniałej Żonie poprawiłem humor wręczając jej wierne odwzorowanie Dużego Gospodarczego w skali 1:50. Zajęło mi to całe popołudnie, bo od razu odważyłem się na wprowadzenie pewnych swoich pomysłów godząc się z nieuchronnym procesem. Jest on naturalnym zjawiskiem, tu akurat wynikającym z oczywistej ingerencji Żony. Pierwszy pomysł, tu akurat mój, jest swoistym zaczynem, katalizatorem następnych. A wynik końcowy prawie zawsze jest inny, a przynajmniej różni się znacząco od pierwowzoru. To tak, jak z bimbrem, który pędziłem hektolitrami w stanie wojennym.
Do gąsiora wlewałem 20 l wody, wsypywałem 10 kg z trudem zdobywanego cukru, 2 kg ryżu i wrzucałem niezbędne drożdże. Czekałem cierpliwie i co wychodziło?... Oczywiście po kolejnych przemyślanych i precyzyjnych zabiegach prowadzonych nocą, żeby pięcioletni wówczas Syn nie widział i się nie pochwalił A tatuś ...
Żona całe popołudnie starała się siedzieć na werandzie, żeby Duży Gospodarczy mieć non stop na oku. Widziałem i czułem wielką kotłowaninę myśli w jej głowie. 
- Wiesz, nawet polubiłam ten Duży Gospodarczy.
Wiedziała, że mnie ubawi. Z racji swojego ohydztwa, jak tylko się wprowadziliśmy, był według niej pierwszym do odstrzału, czyli do wyburzenia.  Ciekawe, co byśmy bez niego robili przez te półtora roku. I jak byśmy teraz pluli sobie w brodę.
 
Wieczorem obejrzeliśmy drugą połowę 1. odcinka i bez problemów cały drugi. 
Cały wieczór był sympatyczny, ale tkwiła w nim łyżka dziegciu. Nie odstępowała mnie myśl o jutrzejszym wyjeździe. Nie lubię.
 
PONIEDZIAŁEK (13.09)
No i od rana gnałem z robotą.

Przygotowanie górnego mieszkania, drewno dla Żony, odbiór paczki z paczkomatu, wystawienie zmieszanych i 21. worków segregacji, skończenie porządków za Dużym Gospodarczym oraz pakowanie się do wyjazdu.
Udało mi się wyjechać o 13.30. Bo jak już to już. Ale dzięki temu prawie zupełnie uniknąłem frustrujących metropolialnych korków. Po zakupach już o 15.00 byłem w Nie Naszym Mieszkaniu. I łyżka dziegciu natychmiast zniknęła.
A potem pisałem i pisałem...
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzynaście razy, wysłał smsa, że dzwonił i wysłał stanowczego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Nad ranem z piątku na sobotę. Robi się coraz bezczelniejsza. Domaga się w ten sposób wpuszczenia do sypialni. Jak wstawałem o piątej lub szóstej nie było problemu - mijaliśmy się w drzwiach. Piesek zadowolony wchodził, ja mniej zadowolony wychodziłem. Ale ostatnio stwierdziłem u siebie postępującą erozję porannej mobilizacji. Wstaję o siódmej, siódmej trzydzieści, a czasami, o zgrozo, nawet później. O tej demoralizacji nawet wspomniałem Żonie, która od razu bardzo poważnie podeszła do tematu i mi tłumaczyła, że tak właśnie powinno być, Niczego nie musisz robić w pośpiechu przy czyichś naciskach. O tym, że naciska mnie Piesek, nie wspominała. A Piesek przez miesiące remontu wdrukował w swój biologiczny zegar tę moją wczesną porę wstawania i stara się nie dopuścić do całkowitej erozji.
O niej świadczą też poszczególne dni, jak chociażby właśnie wyżej wspomniany piątek. Na karteczce wypisałem sobie, co bym chętnie w tym dniu zrobił, tak dla spokoju sumienia potwierdzając w ten sposób moje dobre zorganizowanie z założeniem w ramach zmian mojej psychiki, że jeśli nie da się wszystkiego, nic się nie stanie (naczelne obowiązujące hasło SAMO PRZYJDZIE!).
Wymienię, z komentarzem i procentową realizacją:
- obciąć paznokcie, góra i dół, w ramach wstępnego odgruzowania się przed czekającym mnie w poniedziałek wyjazdem do Metropolii; dołowi nie podołałem -  50%,
- skosić trawę przy Pół-Kamieniczce; nie stykło dwóch akumulatorów 2Ah, bo trawa była wyższa, niż zakładałem - 60%,
- okleić framugę przy otworze werandy, żeby Żona mogła ją wreszcie pomalować - 0%,
- skończyć porządki za Dużym Gospodarczym - 0%,
- zrobić porządki na werandzie; planowałem schować w Małym Gospodarczym wszystkie farby, silikony i narzędzia pozostawione przez Nowego Fachowca i Pumę - 0%,
- kupić różne kołki rozporowe w Zaprzyjaźnionej Hurtowni, bo wyszły; też mi wyczyn, zwłaszcza, że chciałem zobaczyć trochę świata i byłem tam po drodze do Pół-Kamieniczki - 100%,
- zawieźć na górkę kilka taczek ziemi; górka ciągle jest in statu nascendi; wymyśliłem, że tak po trochę będę ją rozbudowywał - 0%.
To co ja robiłem przez cały roboczy dzień? Wygląda mi to na opierdalanie się!...
Godzina publikacji 23.10.

Wpis  zakończę nietypowo.
„ Cały problem ze światem polega na tym, że głupcy i fanatycy są zawsze tacy pewni siebie, a mądrzejsi tak pełni wątpliwości. ” - Bertrand Russell (noblista w dziedzinie literatury - 1950 rok).
Koniecznie muszę przeczytać jego esej Dlaczego nie jestem chrześcijaninem.