poniedziałek, 20 września 2021

20.09.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 291 dni.
 
WTOREK (14.09)
No i dzisiejszy dzień należał do tych optymalnych spędzanych w Metropolii. 

Wspominałem o warunkach, jakie muszą być spełnione, żebym go za taki uważał. Przypomnę. 
Musi to być wtorek i był, muszę być świeżo po publikacji i mieć oddech - byłem i miałem, muszę być sam i byłem, pobyt w Szkole nie może mnie wykończyć - i nie wykończył, nikt i nic nie może mnie w jakikolwiek sposób popędzać - nic i nikt mnie nie popędzał.  Jeśli na dodatek trafi się jakiś wtorkowy bonus, to wypełnia mnie wtedy dziwna pozytywna energia, której definicja jest najbliższa słowu Radość
Dzisiejszym bonusem miał być wieczorny mecz Polska : Rosja. Już w południe wymieniliśmy się z Konfliktów Unikającym typami wyników. Niezależnie od siebie, bez wcześniejszego kontaktu i komentarza, on stawiał 3:0 dla Polski, a ja... 3:0 dla Polski. Trudno więc było to nazwać wymianą, które to słowo z samej definicji sugeruje dwie różne rzeczy. Ale też nie była to taka jałowa i okrutna "wymiana", jak w tym dowcipie, z podstawówki, jakby powiedziała Żona, a ja śmiem twierdzić, że z ogólniaka.
Idzie dwóch baców. Nagle jeden zauważył gówno leżące na drodze.
- Załoze sie, baco, o 100 złotych, ze tego gówna to wy nie zjecie. 
- Co, ja nie zjem?!
Schylił się, zjadł i wygrał 100 zł.
Idą dalej. Nagle ten, co zjadł, ujrzał kolejne gówno na drodze.
- A teraz ja sie załoze o 100 złotych, ze wy tego gówna nie zjecie.
- Co, ja nie zjem?! - odparł ten pierwszy. Schylił się, zjadł i wygrał 100 zł.
Idą dalej milczący i jacyś tacy markotni.
- Wiecie, baco, - zagadał ten pierwszy - cosik mi sie zwiduje, ze my to gówno za darmo zjedli! 
 
Rano zrobiłem sobie aż ponad dwie godziny zapasu, żeby niespiesznie wybrać się na 09.00 do Szkoły.
Celebrowałem poranne ablucje, przygotowywałem posiłki, zajrzałem do laptopa. To dodatkowo wprowadziło mnie w świetny wtorkowy nastrój.  Miał on trwać aż do końca dnia. Bo:
- W Szkole udało się zrobić wiele rzeczy, podomykać je i zamknąć SIO w obszarze zatrudnienia nauczycieli w tym roku szkolnym. Z tym zawsze jest drobny problem polegający na "małym" nieprzystosowaniu systemu do szkolnictwa niepublicznego. Dlatego za każdym razem trzeba wymyślać system porozumiewania się z systemem. Taka gra. W sumie  dość głupia.
Z Nowym Dyrektorem ustaliliśmy, że skoro wszystkie zaległości są zrobione,  a sprawy bieżące są na bieżąco,  to mój przyjazd w październiku nie ma sensu. Równie dobrze może się okazać, że w listopadzie i grudniu również nie, może w styczniu, kiedy zwykle jest kumulacja spraw i rozliczeń za ubiegły rok.
- W Nie Naszym Mieszkaniu kontynuowałem piękny wtorek. Przy końcówce książki Jacka Ostrowskiego Paragraf 148  o pani mecenas Zuzannie Lewandowskiej (w tamtych czasach, nie wiem, jak teraz, ten zawód adwokata powszechnie nazywany był papugą), której przyszło działać w ponurych czasach PRLu, nie dość że przybijanej komuną, której szczerze nienawidzi, to jeszcze dobijanej swoją papugą arą, niezwykle inteligentną, wredną i upierdliwą, wkopującą na każdym kroku swoją chlebodawczynię, wrzeszczącą na przykład na widok milicjantów Preeecz z komuną! Preeecz z komuną! Preeecz z komuną!, kiedy to, nawet oni, "inteligentnie" mogli się domyślać, kto tego nauczył to rozwrzeszczane ptaszysko,  pożarłem drugą porcję lodów.
Pomysł nieopatrznie "podsunęła" mi Żona, gdy wyjeżdżałem kwękając z tego powodu.
- Jak już będziesz w Nie Naszym Mieszkaniu,  wejdziesz na tamtejsze tory, to ci przejdzie. - Nikt ci nie będzie zawracał głowy. A poza tym... - spojrzała na mnie uważnie - kto wie, co ty wtedy tam robisz?... - Może kupujesz sobie lody?... 
Takiej okazji nie mogłem przepuścić. Dlatego wczoraj po przyjeździe do Metropolii przy okazji drobnych zakupów kupiłem w Kauflandzie skromną porcję lodów waniliowych Grycana, różne orzeszki i 0,5 l advocata. Pierwszą ucztę miałem wczoraj, a dzisiaj drugą.
Zdawałem sobie sprawę, że ten advocat mnie zdradzi i pogrąży. Starałem się znaleźć takiego "szczeniaczka", buteleczkę 100 ml, w sam raz na dwa razy, żeby po moim występku nie zostawić  żadnych śladów, ale były tylko same półlitrowe kolubryny. To ile mogłem zużyć? Resztę miałem zamiar przywieźć do Wakacyjnej Wsi zdając sobie sprawę, że będę szedł pokornie na rzeź, jak to cielę. Ale wylać nie byłem w stanie mając gdzieś w sobie tlącą się nadzieję, że może i przy Żonie się przyda. Owszem, butelkę, bez zdrady, mogłem zostawić w Nie Naszym Mieszkaniu, ale jej  zawartość mogłaby stanowić taką tykającą bombę stojącą aż do stycznia nie w lodówce (przy wyjeździe wyłączam). Użycie zawartości mogłoby być tragiczne w skutkach, albo przynajmniej śmieszne, tak czy owak uniemożliwiające przyszły pobyt w Szkole.
- Przed meczem rozmawiałem z Bratanicą. Odkryłem Amerykę, że rozmowa z 18-latką, a z 24-latką to dwie inne bajki. Oczywiste 5 lat różnicy robiły różnicę. Ale i one mogłyby nie pomóc, gdyby nie 2,5-letni synek, dom i zbliżający się ślub, który ma się odbyć w przyszłym roku. Z tego wszystkiego Bratanica jest dumna przy całkowitym braku ochów i achów, które są całkowicie sprzeczne z jej naturą.
Przyczyną rozmowy był fakt, że musiała się pochwalić Wujciowi, że zdała maturę, bo z poprawki z matematyki uzyskała 62%. Rozmawialiśmy, jak to może być istotne w jej przyszłym życiu. 
Rozmowa na tak ważny temat trwała jakieś 2 minuty, ale wiadomo, że zawsze się znajdzie temat ważniejszy, na dodatek ciekawszy. Więc w kolejne 10 minut dokładnie przeanalizowaliśmy i przenicowaliśmy mający się odbyć za chwilę  mecz Polska : Rosja. Z kim jak z kim, ale z nią można by na ten temat rozmawiać bez końca. W końcu oboje,  ze swoim partnerem, Siatkarzem, siedzą w siatkówce po uszy czynnie ją uprawiając i biorąc udział w zawodach. Ja tak nigdy nie robiłem, ale to ja wytypowałem prawidłowy wynik (oni stawiali 3:2 dla nas), czym być może zasłużyłem sobie na kolejną drobinkę ich szacunku.
- Obejrzałem przy tylko jednym(!) Pilsnerze Urquellu mecz Polska - Rosja (3:0). Opłacało mi się marnować drugiego, skoro wiedziałem, że wygramy w trzech setach? Zaraz potem miałem zamiar iść spać, więc takie picie na siłę, nawet Pilsnera Urquella, nie miało sensu.
Emocjonowałem się tylko w drugim secie, jak nie ja w meczu z Ruskimi. Ale gołym okiem było widać, że ten mecz wygramy 3:0.
Więc sumarycznie, wtorkowo, można było się dziwić mojemu dobremu nastrojowi? 

To jak to było z tym mailem PostDoc Wędrującej?
Tydzień temu napisałem, że Mail mnie rozbawił w wielu, wielu aspektach i cholera, wstyd się przyznać, wzruszył. I że ... co za żyzne poletko...
Ten specyficzny, można by powiedzieć autorski, żywy język PostDoc Wędrującej, z typowym dla niej (niego) chaosem pociągającym za sobą bezlik "normalnych" w obecnych szybkich czasach błędów wynikających z nieużywania naszych klasycznych polskich liter,  co często doprowadza do humorystycznych sformułowań  i znaczeń, pociągającym błędy gramatyczne czy ortograficzne, wprowadzanie czcionek różnego kroju (to mnie zaciekawiło, bo ja tak nie potrafię), wstawianie angielskich słów albo angielskich "przerobionych" na polski, dawał świadectwo żywego przekazu. Oryginalność przekazu dodatkowo wzmocniona została chińskimi nazwami i zdjęciami. To może zacytuję w wersji prawie saute z koniecznymi moimi zmianami.
Hej Żona I Emeryt, (zmiana moja z utrzymaniem mianownika liczby pojedynczej)
Wiem ze dlugo nic nie pisze, wiec nic o mnie nie wiecie. Jaz a to korzystam I wiem "wszystko" z bloga 😉 Tak w ogole to blog jest super, I fanie sie go czyta itp itd (jak to w piosence)
Ale zeby cos jednak napisac "ciekawego" to sie postaram ponizej.
Ogolnie w Chinach  to w pierwszej polowie 2021 byl "luz" tzn mozna bylo sobie jezdzic gdzie sie chce robic co sie chce itp. Wszystko to bazuje tez (tak mysle)  na "sledzeniu"czlowieka telefonem, czyli kto gdzie z kim itp byl.
To byl ogolny wstep.
Ja z moimi znajomymi (fajna paczkaPolakow)  zapalanowalismy wyjazd na tydzien n a wakacje do Guilin/Yangshuo. Wszystko bylo Ok, o koteliu w Guiln I Yangshuo powyslalismu nasze paszporty, potwierdzenia ze jestesmy w Chinach od dawna i wszystkie tzw "kody zdrowia"- wszystko OK!          ALE – nadchodzil tajfun, nadchodzil, nadchodzil ( ze tajfun nadchodzi sie wie od wielu dnio sa prognozy gdzie pojdzie itp)
My –okazalo sie rano (w dzien kiedy mielismy leciec wieczorem) ze lot jest odwolany – co robimy ? Bo jutro mamy byc na drugimn koncu Chin – I tam tz miual dooleciec kolega ktorego tajfun nie ïnfluencowal" (comment dla Romka- myslalam zeby powiedziec "nie wzruszal"ale wydaje mi sie ze to nie oddaje dobrze co kto morze – moze Kopaliski by sie przydal)!
Z- co robimy? Byly tony opcjii – albo lepiej powiedziec jakies opcje .. bo bezposrednie "szybkie"pociagi byly ju z wszystkie sprzedane. Wiedzielsmy juz tez ze w niektorych miejscowosciach zaczyna narastac COVID, wiec nalezy je ominac. OK wybralismy opcje "sensowna" z pociagiem "wolnym"(w  sensie slow)  od Shanghaju  do Zhuzhou, I potem z Zhuzhou do Guilin ( czyli gdzie chcielismy doleciec samolotem).  Podroz tym nocnym pociagiem to byl spory fun, I zupelnie inne doswiadczenie niz w "szybkich"pociagach. Typu np ludzie spali na podlodze na kartonach, to byla taka "Azja" a nie "nowoczesne Chiny". My wiedzac juz jak jedziemy I majac 4-osobowa Polska ekipe zaopatrzylismy sie w plynne prowiaty pozwalajace przetrwac podroz. Bylo w sumie wesolo I fajnie 😉 W Zhuzhou przesiadlismu sie na (tym razem juz szybki I wypasiony) pociag do Guilin. I w sumie dostalismy sie tam gdzie chcielismy tyle ze nie wieczorem dnia poprzedniego (samolotem – odwolanym) a dnia nastepnego= rano – po calej nocy w pociagu. OK.
Od tego momentu bylismy na wakacjach – okolice Guilin I Yangshuo jakotakie, sa super, swietne meisjscena wypoczynek I bardzi w sumie niezwykly krajobraz – zalaczam jakies zdjecia ale mozecie tez tony zobaczyc na wiki itp.
Waskacje sie koncza I ja tak nie byalm pewna czy zostaje dluzej niz tydzien czy wracam. A w miedzyczasie zaczela sie nowa Covidowa panika – tu mozna tu nie mozna itp. Jak ja stwierzial ze zostaje 3 dni dluzej (bo mi sie tam totalnie podobalo) to sie okazalo ze najpierw musze aplikowac o wyjazd – SIC – bo jak  wyjezdzalam  to jeszcze nie musialam..I jak zaczelam aplokoac o wyjezd to musialam powiedziec "jak I gdzie" wyjechalam. W tym momemcie okazalo sie ze Zhuzhou – tam gdzie mialam przesiadke I bylam oklo godziny jest teraz juz "yellow zone" czyli ze wracajac do Shanghaju musze odbyc kwarantanne. Normalnie to moze byc we wlasnym domu, ALE, ze moj wlasny dom jest na universyteckim kampusie – to mnie tam NIE wpuszca, I bede musiec miec kwarantanne w tzw "designated places"- na swoj koszt..
Z UNIV mi doradzili ze lepiej bedzie jak ja zostane dluzej na wakacjach w Yangshuo – tak ze mina 23 tygodnie od "przejazdu prze zolta zone".  Tak zrobilam – mialam "wymuszone"dluzsze wakacje. Wakacje byly super. W ogole w Chinach sa totalnire cirekawe  miejsca. Total przyroda czasami.
Zeby sie tym na prawde cieszyc to trzeba omijac tlumy innych turystow.
Ja juz wiem ze omijanie jest bardzo proste, to jest moim zdaniem nie do wybrazenia dla Polaka lub innego Europejczyka jak standardowy mlody (15-35 lat) Chinczyk jest niewydolny ruchowo. Albo mu sie nie chce. Wystarczy pojsc gdziekolwiek gdzie trzeba podejsc albo isc wiecej niz 2km I tam nikogo nie bedzie. To jest masakra.
OK, sorry ze tak malo pisze, ja nie jestem bardzo pismienna z natury
Poza tym co powyzej, choc tez w pewnym nawiazaniu to faktycznie tu powstala ostatnio (albo ja ostatnio dolaczylam)  fajna paczki Polakow. Nie ze z innymi nacjami sie czlowiek nie dogada, absolutnie nie, czasem jest gorzej z "rodakami", ale to co tu teraz mamy jest cool.
Wasz Nowej wsi project wyglada super, To co gdzie u kogo itp to wiem, Mam nadzieje ze jakos ta cala paczki zobacze niedlugo
Generalnie mam plan wrocic do Polski, zeby to sie stalo to ktos gdzies mnie musi w Polsce zatrudnic  (jako profesora, moge rozwazyc nie byc szefem "katedry") zobaczymy.
Ale plan powrotu do PL jest aktualnie jedynym konkretnym planem który rozważam. Wcześniej-przed-Covid chciałam najpierw starać sie o tenure w US, ale mam jednak Rodziców, Brata (zmiany moje), chce ich czasem widzieć. Pożyjemy zobaczymy, ale taki mam plan (no I troche go juz realizuje).
Ucalowania
 
A dlaczego mail mnie wzruszył? 
Bo w temacie maila napisała: Hej to ja post-doc cały czas only po Chinach wedrujeacy. 
I z powodu, że czyta, ale przede wszystkim dlatego, że dojrzewa do powrotu do Polski. Trzeba znać PostDoc Wędrującą, żeby wiedzieć, że to duża rzecz.

No to pociągnijmy i zdominujmy wtorkowy wpis przez omówienie kolejnego maila.
Już o 00.58 napisał po Morzach Pływający.
Dzień dobry
U nas jak to we wrześniu. Grzyby i nauka Juniora
(Nowego Rudego - dop. mój) samodzielnego wychodzenia z domu i powrotu na " komendę" Juniorek ,chodź do mnie. Nigdy nie sądziłem, że kota można czegoś takiego nauczyć. Okazuje się jednak, że można i Juniorek wraca do domu nie przymierzając jak porządnie wychowany owczarek niemiecki czytaj Bydlak Starszy (zmiana moja).
W przeciwieństwie do Ciebie nic nie robię od jakiś 2 tygodni. Odpoczywam i mentalnie przygotowuję się do pracy. Niezrealizowane plany przeniesione na wiosnę.
 
Chciałbym mieć w sobie taki luz.
 
ŚRODA (15.09)
No i dzisiaj zaliczyłem w Szkole drugi dzień pobytu z mojego stałego dwudniowego cyklu.

Nowego Dyrektora nie było. Z Najlepszą Sekretarką w UE domknęliśmy wszystkie możliwe sprawy.
Gdy się z nią żegnałem, aż do stycznia, zasmuciła się. Było to miłe i trochę mi schlebiało.
Na 13.00 udało mi się ekstra ściągnąć faceta do pomiaru szczelności instalacji gazowej. Jak zwykle Nie Nasze Mieszkanie widniało na skąpej liście tych, które swoją potencjalną gazową nieszczelnością zagrażały bezpieczeństwu całego bloku. Widniejący na ogłoszeniu numer Nie Naszego Mieszkania kłuł mnie w oczy, a nie chciałem w takim bolesnym stanie wracać do Wakacyjnej Wsi. Czekanie do jutra, czyli do wyznaczonego kolejnego terminu, nie wchodziło w rachubę.
Facet był punktualnie.
- Wszystko jest ok. - oznajmił za chwilę. - A może pan otworzyć piekarnik, bo się nie otwiera...
- Otwiera się, otwiera, tylko trzeba na chama, bo chyba nieużywany od 10 lat albo i lepiej... - wyjaśniłem otwierając klapę z przeraźliwym zgrzytem.
- Wie pan, wolałem nie ryzykować. - uśmiechnął się.
 
W Domu Dziwie byłem już o 15.00. Od razu zawędrowaliśmy nad Staw. Na ławeczce, ja z Pilsnerem Urquellem, Żona z cydrem, zrelacjonowaliśmy sobie wzajemnie wszystkie sprawy. Ten tryb i sposób naszego witania się bardzo lubię.
Ustaliliśmy, że po omówieniu wszystkich tematów, metropolialnych i wakacyjnowsiowych, na werandzie Żona dokładnie przekaże mi wszystkie swoje przemyślenia na temat Dużego Gospodarczego z charakterystycznym dla siebie dzieleniem włosa na cztery (robi to bardzo często), osiem (przy mnie bardzo rzadko, bo nie jestem tego w stanie wytrzymać), szesnaście (zupełnie nie przy mnie), itd. (postęp geometryczny).  Ale przypadek Dużego Gospodarczego tak mnie podkręcił, że powiedziałem, że wytrzymam, nawet jak zejdzie na ósmy level ważności spraw, czyli na ósmy poziom, a to  by mogło oznaczać dzielenie włosa na 16. Tak mnie to interesowało. I wytrzymałem bez słowa skargi i pospieszania Żony.
Późny wieczór poświęciłem na rozpakowanie się i rozpakowanie zakupów. Nie byłbym w stanie być u siebie i mieć spokojną głowę, gdybym tego nie zrobił. Postanowiłem nie rżnąć głupa i nie wstawiać advocata po kryjomu do lodówki dziwiąc się za jakiś czas "odkryciu" O?! A to skąd tu się wzięło?!, a potem dalej grać głupa przy Żonie Może jacyś goście zostawili?... Kto to u nas ostatnio był?... i nie narażać się na jej wzrok i na niechybne usłyszenie Ale słabe!... Od razu przyznałem się do wszystkiego i... mi się upiekło.

Wieczorem obejrzeliśmy 3. odcinek Downton Abbey.
 
CZWARTEK (16.09)
No i dzisiaj oprowadzaliśmy pierwszego zainteresowanego kupnem Pół-Kamieniczki.

O 10.00 był z kolegą. Obaj przyjechali z Metropolii.
Żona określiła jego zainteresowanie na 49% za, 51% na nie. Ja, o dziwo ostrożniej niż ona - 40% za,  60% na nie. Facet obiecał, że w przyszłym tygodniu zadzwoni.
Jedliśmy z niejednego nieruchomościowego pieca, więc słuchaliśmy jego słów ostrożnie.  Bo jakie jest prawdopodobieństwo, że tak od razu, pierwszy zainteresowany stanie się kupcem? Z drugiej strony...
 
Z Pięknego Miasteczka pojechaliśmy do Powiatu - tylko po pranie i po Socjalną. Przed moim wyjazdem Żona musiała mieć spokojną głowę. Musiała też mieć posprzątaną Werandę, stąd rzeczy Nowego Fachowca i Pumy wyniosłem do Małego Gospodarczego. Narąbałem na  zapas drewna, skosiłem trawę w Alei Brzozowej i przed gośćmi. Mogłem spokojnie jechać.
Tylko to zrobiłem, zadzwonił Nowy Fachowiec z informacją, że Puma wreszcie przyjedzie po nasze zabawki. Ciekawe, prawda? Co za energetyczna synchronizacja, nic wcześniej, nic później. W punkt.  Upieprzyłem się za bezdurno, bo wszystko to co Puma wziął z Małego Gospodarczego, mógł wziąć wprost z Werandy.
 
Nad późnym popołudniem ciężko wisiał mój jutrzejszy wyjazd. Żonie było smutno, bo polubiła moich kolegów i koleżanki, a oni ją. Wiele razy była na zjazdach, ale teraz wszelkie okoliczności uniemożliwiły wspólny wyjazd. Obojgu nam psuło to humor.
Wieczorem, żebym mógł całkowicie spokojnie spać, dokumentnie się spakowałem. Niczego nie zostawiłem na rano.

Dzisiaj rozmawiałem z Wnukiem-IV. Miał ósme urodziny. Żeby "dostać się" do niego i złożyć mu telefonicznie życzenia, musiałem skorzystać z pośrednictwa Wnuka-I. To może przy okazji zacytuję, nie pamiętam kogo, ale na pewno skierowane do Syna:
Żywienie urazy jest jak picie trucizny i oczekiwanie, że zaszkodzi tej drugiej osobie. 
Wspólnie z Żoną rozmawialiśmy też z Zaprzyjaźnioną Szkołą. W końcu rozpoczęli nowy rok szkolny.
Okazało się jednak, że mama Żony Dyrektora ma nowotwór i że będzie musiała przyjmować chemię.
Ale o dziwo, Żona Dyrektora nie była tym przybita i była pełna optymizmu.
Próbowaliśmy też porozmawiać z Helą, ale ciągle odbijaliśmy się od głuchego telefonu.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 4. odcinek Downton Abbey.
 
PIĄTEK (17.09)
No i pamiętam 17. września1939 roku! Agresję Sowietów na Polskę.  I nigdy nie zapomnę.
 
Ledwo wróciłem z Metropolii, a już dzisiaj rano jechałem do niej z powrotem. W pięknym i urokliwym miasteczku, między dwoma jeziorami, miało odbyć się kolejne spotkanie absolwentów'73 - naszego rocznika ze studiów. Odłożone na rok ze względu na Covid-19. 
Niektórzy twierdzą, że nie mogą  doczekać się emerytury, żeby mieć wreszcie na niej święty spokój. Nie wiem, o co im chodzi.
Na szczęście do Metropolii jechałem tylko na krótko i tylko przejazdem. Pomysł był taki, że ja i Wielki Woźny doczepiamy się do Profesora Belwederskiego i jedziemy we trójkę jego autem. A skoro tak to on miał prawo narzucać warunki. I narzucił.
Nie  wiedzieć czemu wymyślił wyjazd z Metropolii o 10.00. Cała jazda do celu miała trwać mniej więcej trzy godziny, a rozpoczęcie naszego zjazdu miało się rozpocząć o 19.00. Licząc godzinę na nieprzewidziane przypadki, co mieliśmy robić przez pozostałe pięć? Pić? 
Uwierało mnie to trochę. Nie myśl, skądinąd obiecująca, o piciu, bo wiedziałem, że nie będzie z kim (o tej porze nie mogło być nikogo z naszych, a nawet gdyby byli, to lata i wydolność nie te), ale świadomość pewnego podobieństwa do starej babci, która nie wyruszy inaczej w podróż pociągiem, jeśli spokojna nie będzie siedzieć na peronie na walizkach co najmniej godzinę przed jego odjazdem.
Ale nie było tak źle, bo z tych pięciu godzin zrobiła się raptem jedna wolnego czasu.
Najpierw ugrzęźliśmy przy wjeździe na autostradę w mega korku. Wystarczyło, że samochód stałby 10-20 metrów dalej i byłoby po nas. Nic już nie dałoby się zrobić. Ale na szczęście Profesor Belwederski w ostatniej chwili zrobił woltę, przeciął podwójną ciągłą i taki zamalowany trójkąt i umknął w lewo, wjechał na autostradę prowadzącą w przeciwną stronę, na najbliższym węźle zjechał na normalne drogi prowadzące z powrotem do Metropolii i pierwsza godzina była z głowy. Byliśmy mniej więcej w tym samym miejscu, z którego rozpoczynaliśmy naszą podróż. Drugą ponad planową godzinę zużyliśmy na poruszanie się zwykłymi drogami, aby dojechać do eski i na postój na niej. Mniej więcej w połowie trasy wysłuchaliśmy w radiu mrożącego krew w żyłach komunikatu, że na "naszej" autostradzie z powodu zderzenia się dwóch aut osobowych do tej pory nie drgnął  kilkunastokilometrowy korek.
Trzecia godzina zeszła na miejscu, w ośrodku, na pierwsze powitania z nielicznymi koleżankami i kolegami (byli lepsi od nas) i na zakwaterowanie. Wszyscy, jak jeden mąż albo niewiasta, na żądanie  pani w recepcji legitymowali się zaświadczeniami o szczepieniu. Byłem ciekaw, co mnie spotka, gdy miała nadejść moja kolej na zameldowanie się. Czy niespodziewane wykręcenie moich rąk do tyłu przez dwóch wynajętych osiłków i wsadzenie mi przez pielęgniarkę lub lekarza w usta knebla, żebym się nie darł i przymusowe szczepienie, czy też natychmiastowa eksmisja z ośrodka. Skończyło się na wypełnieniu przeze mnie takiego gotowca, że jestem świadom ryzyka i zdrowy na ciele. O umysł nie dopytywali.
Czwartą godzinę spędziliśmy bardzo przyjemnie - na smacznym obiedzie, u mnie dodatkowo wspartym Pilsnerem Urquellem. A piątą na wypoczynku.
Ładnie byśmy wyglądali, gdybyśmy wyjechali później. Strach pomyśleć, że wtedy dodatkowo, na 100%, wpadlibyśmy w piątkowy ogromny ruch. W myślach musiałem zwrócić honor Profesorowi Belwederskiemu.

Przed godziną 19.00 wszyscy ze wszystkimi gremialnie i głośno się witali. Tak było u nas zawsze. Ale nie wiedzieć skąd, wszyscy wiedzieli, że jestem nieszczepiony (zdaje się, że jedyny). Większości to zupełnie nie przeszkadzało, ale trzy koleżanki w sposób nadspodziewanie nieprzyjemny zaznaczyły, żebym się nawet do nich nie zbliżał, a dwie kolejne robiły to samo, ale sympatycznie, z uśmiechem. Nie pomagały moje tłumaczenia, że to ja, jako nieszczepiony, powinienem się martwić, a nie one, tak przecież cywilizacyjnie zabezpieczone, ale nic to nie dawało. Te trzy konsekwentnie przez cały zjazd mnie unikały patrząc na mnie z wyrzutem i hamowanym ledwo odruchem pukania się po głowie, a te dwie uśmiechnięte bardzo szybko pozwoliły koło siebie stać i siedzieć przy stole, a przy pożegnaniach normalnie się przytulić i wyściskać.

Tym razem było nas mało, bo 37 osób. Wielu z nas nie mogło przyjechać z powodu swoich chorób, chorób żon i mężów i konieczności opiekowania się drugą połową i z powodu dziesiątków osobistych spraw. Brakowało nam Naczelnika, który mógłby przyjechać, ale po udarze 5-6 lat temu, ma okropną blokadę psychiczną i nie jest w stanie wyruszyć w dłuższą podróż.
Ale oczywiście i w "tym" gronie bawiliśmy się świetnie, tradycyjnie już w pierwszy dzień zjazdu, czyli w piątek, przy gitarze i skrzypcach (nasi dwaj stali koledzy muzykanci), przy śpiewaniu, wspomnieniach i opowiadaniu dowcipów. Bardzo szybko wśród nas zaczęła krążyć najświeższa anegdota odzwierciedlająca, jak mocno utożsamiamy się z naszym rokiem - jednej koleżance w recepcji coś się pomieszało i podała swoje panieńskie nazwisko. Po chwili, gdy pani nie mogła go znaleźć na liście, pomyłka się wyjaśniła.
- A bo to jest moje nazwisko studenckie. - zaznaczyła nasza koleżanka.
Wytrwaliśmy do pierwszej w nocy, po czym nagle, jak za dotknięciem jakiejś starawej czarodziejskiej różdżki wszyscy zniknęli w swoich pokojach. Niektórzy tylko filozoficznie utyskiwali Dawniej to siedzieliśmy do piątej rano, a bywało że i do szóstej.
Spałem w komforcie, bo kolega, z którym miałem dzielić pokój, nie dojechał.
 
SOBOTA (18.09)
No i rano można było swobodnie wypocząć.
 
Śniadanie podawano między 08.00 a 10.00. Wszystkich zaskoczyła wysoka jakość i szeroki wybór. Ale już na 10.15 Wielki Woźny kategorycznie zażądał stawienie się przed budynkiem ośrodka i poprowadził nas po swoim rodzinnym miasteczku. Zmiłuj się nie było. 
Dzięki temu dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy i byliśmy w takich miejscach, o których nie mieliśmy z Żoną pojęcia, więc przy najbliższej okazji będę dla niej przewodnikiem.
Obiad był jak w sanatorium, dla kuracjuszy, bo już o 14.00. Przezornie niewiele zjadłem wiedząc, że tuż, tuż, bo o 18.00 będzie uroczysta kolacja. Też taka nasza zjazdowa tradycja.
Przed nią był czas na wypoczynek, przygotowanie się i na obejrzenie I seta półfinału Polska - Słowenia. Rozgromiliśmy w nim Słoweńców, więc do sali schodziłem w doskonałym nastroju.
Wszyscy byli na galowo, co było oczywiste, bo tak było zawsze w soboty zjazdowe i od zawsze, od 1983 roku. Staliśmy w wielkim kole i najpierw szampanem i Sto lat uczciliśmy dzisiejsze urodziny jednej z naszych koleżanek. A potem niektórzy z nas przekazywali życzenia od bliższym im, ale naszych wspólnych kolegów i koleżanek, którzy nie mogli się pojawić.
Ja sam wywołałem sprawę roku 2023, w którym będziemy obchodzić 50-tą rocznicę ukończenia studiów. Nikomu nie trzeba było tłumaczyć rangi tej daty. Temat zaczęliśmy rozwiązywać od razu, po naszemu, chemicznemu i inżyniersku, bez zbędnego ciężkosrajstwa. Konkretnie i do rzeczy. Trzeba było dokonać najważniejszego - wybrać spośród nas organizatorów. Grubo wcześniej, gdy na naszej politechnice pracowało wielu spośród nas, sprawa była dosyć prosta, zwłaszcza że organizacyjny punkt ciężkości stanowili Naczelnik i Wielki Woźny. Ale przyszły emerytury, Naczelnik nas "osierocił" i od kilku lat musimy dawać sobie radę typując chętnych do podjęcia się organizacji. A łatwy chleb to nie jest. Najlepiej widzieliśmy to na obecnym zjeździe, kiedy naszą koleżankę - organizatorkę wiele razy trafiał szlag i wiele razy musiała świecić oczami za niefrasobliwe koleżanki i kolegów.
Ktoś zaproponował Mineraloga i mnie i od razu wszystkie gały się w nas wlepiły. Spojrzeliśmy na siebie. Lubimy się i znamy trochę więcej niż z innymi. Mineralog, ponieważ jeździ po Polsce, był u nas wszędzie, no może z wyjątkiem Dzikości Serca. 
Głupio i trudno było odmawiać naszym dziewczynom w wieczorowych kreacjach, kolegom takoż, na dodatek wśród nich wielu belwederskim profesorom. Zgodziliśmy się. 
Od razu też powstał komitet organizacyjny - dokooptowali do nas Wielki Woźny i Profesor Noblista (zdobył Polskiego Nobla, a kto wie, co będzie dalej), którzy zajmą się częścią politechniczną zjazdu (uroczysty wykład, spotkanie z rektorem, itp.) oraz Maniek (skąd ten Maniek, to nie wiemy, bo i imię i nazwisko nijak się ma do jego studenckiej ksywy), który zajmie się muzyką i zorganizuje żywą jazzową kapelę.
Od razu zasiedliśmy z Mineralogiem na stronie, żeby omówić nasze pierwsze kroki. Co z tego, że do zjazdu jest 19 miesięcy (ostatni weekend maja). Zleci, ani się obejrzymy. A ponieważ ma on być zorganizowany na tipes topes, jak mawiał Prezes Nikodem Dyzma, to żartów nie ma. Chodzi też o to, jak mawiał,  żeby całej roboty nie spartolić! Obaj z Mineralogiem jedliśmy z "niejednego chleba" i wiemy, że roboty będzie huk, ale też sroce spod ogona nie wypadliśmy i powinniśmy dać radę.
Nasze ustronne knowania nie przeszły niezauważone, bo co rusz przy każdym stole ktoś to doceniał Widzę, że od razu zabraliście się do roboty. I na kanwie tego zaczęły się sypać pomysły. Wiele mądrych i ciekawych, dających się zrealizować, wiele z kapelusza, mnóstwo humorystycznych, dla jaj i sporo przeciwstawnych sobie. Musiałem więc odnieść się do fizyki i plastycznie unaocznić tym kolegom i koleżankom, jak ich wektory reprezentujące pomysły wzajemnie się znoszą. Stąd też uprzedziłem, że razem z Mineralogiem wprowadzimy rządy o mojej ulubionej definicji Zamordyzmu Demokratycznego i stworzymy taki zamordystyczny dualizm. Co bardziej wrażliwym słuchającym tłumaczyłem, że najbliżej temu ustrojowi do monarchii. Akceptowali to łatwiej.
Jak powiedział Abraham Lincoln - Jeżeli chcesz poznać prawdziwy charakter człowieka, daj mu władzę. Chcieli, to będą mieli.

Ale wbrew pozorom wieczór w moim przypadku wyglądał jednak troszeczkę inaczej. Byłem jedynym, który pierwszą połowę kolejnego seta spędzał na sali, a drugą w pokoju przed telewizorem. Za każdym razem wracałem w coraz podlejszym nastroju pocieszany i wciągany w analityczne dyskusje takiego a nie innego siatkarskiego stanu rzeczy. W końcu przyszedłem z hiobową wieścią - przegraliśmy 1:3 i będziemy walczyć tylko o brązowy medal. Słowo "tylko" specjalnie napisałem bez cudzysłowu, bo nic nie poradzę, że nasze apetyty celowały w złoto.
Z tego wszystkiego, przez emocje i adrenalinę, bardzo szybko po meczu zaczęła boleć mnie głowa. W łóżku byłem już o 23.00. Zasrany sport!
Ale ponoć wszyscy poznikali w swoich pokojach niewiele później, bo o północy.
 
NIEDZIELA (19.09)
No i jak to zwykle w niedzielę, naszym ostatnim dniu, nie mogliśmy się ze sobą rozstać. 

Po śniadaniu od razu się spakowaliśmy,  bagaże wsadziliśmy do aut i staliśmy przed ośrodkiem, i staliśmy. W końcu koleżanka, główna organizatorka, wyrzuciła z siebie Do cholery! Przecież trzeba jechać! i w ten sposób kolejny zjazd się zakończył.
Do Metropolii, tym razem zupełnie inną trasą, dotarliśmy bez przeszkód i przygód. Zaproponowałem Wielkiemu Woźnemu, że mogę go podrzucić do domu, bo jest mi to prawie po drodze. Długo rozmawialiśmy. Wydawało się, że sporo o nim wiem, ale tylko mi się wydawało. W ogóle na tym  zjeździe rozmawiałem z dwiema koleżankami i kolegą, z którymi tak bliżej nie miałem okazji się zapoznać. Historie ich wszystkich to gotowe scenariusze odrębnych filmów.

U Teściowej byłem o 14.30. 
W trakcie jazdy do Wakacyjnej Wsi wywiązała się ciekawa dyskusja. Mama wcześniej zapytała, czy mogłaby do nas przyjechać Bo muszę odpocząć od syna. Dostał 16 dni urlopu, Koszmar! Po dyskusji z Żoną stwierdziliśmy, że w chwili obecnej biorąc pod uwagę charakter mamy, jej wysoką inwazyjność, nieskończony w naszej części remont i obecność gości, co prawda nie non stop, możemy ją przyjąć na trzy noce. W wersji pierwotnej miało to być od wtorku do piątku. Ale  skoro dzisiaj byłem samochodem w Metropolii, to należało tę sytuację wykorzystać, ale nadal na trzy noce. Teściowej jednak utrwalił się PIĄTEK i dziwiła się mojemu zdziwieniu.
- Wszyscy mnie pytają A dlaczego tylko do piątku?! - Teściowa patrzyła się na mnie lekko wyzywająco.
Wszyscy, to zapewne jej bracie i siostry z oczywistych powodów niezorientowani w naszych problemach, możliwościach, a w końcu w naszych rodzinnych układach.
- Bo chyba mnie wcześniej nie wyrzucicie? - dodała.
- Nie wiem, nie było mnie trzy dni, nie wiem, co z gośćmi... - Przyjedziemy, na miejscu się okaże. - odpowiedziałem rzetelnie i uczciwie wcale nie starając się mamy zbywać.
- No właśnie, to takie dziwne... - i zaczęła przedstawiać argumenty, jako swoje, na temat, jak powinny wyglądać rodzinne stosunki.
Zaskoczyła mnie. Szermowała argumentami i przykładami rodem z wyidealizowanych rodzin (chyba u Świadków Jehowy), których przecież nigdy nie była przedstawicielką i się z taką opcją nie utożsamiała.
Nie dość że trwale ugruntowała swoje chore relacje ze swoim synem, alkoholikiem, co jej teraz w okrutny sposób wychodzi bokiem, to jeszcze starała się i stara przerzucać je na nas mając nam za złe, że w egoistyczny sposób nie interesujemy się jej problemami i całkowicie się od nich izolujemy. To co mamy robić?! Rozpieprzyć sobie małżeństwo?! Parę  razy właśnie przez to było blisko. A jeśli się izolujemy od jej problemów z synem, to izolujemy się od niej. To oczywiste, ale ona tego nie rozumie lub stara się nie rozumieć.
Do tego dochodzą jej durnowate zasady dotyczące zachowań w sytuacji świąt, imienin, urodzin, itp. Jej religia zabrania obchodzenia takich wymysłów. A czy ktoś jej każe obchodzić? Mogłaby przecież uczestniczyć bez obchodzenia, zwyczajnie być, a to przecież dla życia rodzinnego wiele. Ale Teściowa nie potrafi się znaleźć w takich sytuacjach, brak jej luzu i dystansu do łaskawego przecież Jahwe, który według jej wyobrażeń (wiary?) gdzieś tam z góry śledzi jej niecne postępki, jak przytulenie prawnuka na jego urodzinach, albo nawet przyjmowanie naszych życzeń z okazji jej 80-tych urodzin. Przykro mi  mówić, ale to tylko świadczy o ciasnocie umysłu.
O tym ostatnim Teściowej w samochodzie nie powiedziałem, o reszcie tak. Ona zaś używała głównego argumentu w postaci naszego egoizmu, z czym się zgadzałem. 
- Tak, jesteśmy egoistami. - odpowiadałem. - Bardzo często lubimy być sami ze sobą i wcale w danym momencie nie bawią nas spotkania z naszymi ulubionymi przyjaciółmi, a jeszcze bardziej z rodziną, która potrafi mieć stosunek roszczeniowy i być w pretensjach albo w żalach. - Co więcej - dopowiadałem - sami ze sobą nie zawsze lubimy przebywać i cieszymy się, jak Żona i ja możemy być oddzielnie. 
- Ale nie! - Trzeba nas wsadzić na siłę w ten pieprzony rodzinny system, obtoczony panierką w postaci warstwy religii, jakiejkolwiek, ale oczywiście jedynie słusznej, i najlepiej z domieszką PISu.
Tego ostatniego wywodu Teściowej nie przytoczyłem, bo w czasie jazdy na to nie wpadłem. I tak się dziwię swojej podzielności uwagi. 
Argumenty i sposób ich przekazywania przeprowadzaliśmy w stylu angielskim. Strzelaliśmy z grubych armat,  ale o dziwo kulturalnie, wzajemnie się nie obrażając. U Teściowej to norma, ale skąd to u mnie?...

Na miejscu, w Domu Dziwie, okazało się, że dolne gościnne mieszkanie będzie wolne do piątku i że będzie je można oddać do dyspozycji mamy. Wprost bomba. I daleko i blisko. Przeszkoliliśmy tylko mamę na okoliczność zamykania drzwi i używania kuchenki ceramicznej i mogliśmy być na 70% spokojni. Bo jak uczy życie, każda obecność Teściowej może...
Wieczorem mogłem spokojnie Żonie zrelacjonować cały mój pobyt na zjeździe. A ponieważ bardzo chciała jechać, musiałem to zrobić ze szczegółami.  Nie spodziewałem się aż takiej jej pozytywnej  reakcji, gdy usłyszała, że ja i Mineralog będziemy głównymi organizatorami kolejnego zjazdu. Ale potem wszystkie puzzle mi się poukładały. Po pierwsze miała mieć w tym swój udział i czynnie uczestniczyć w przygotowaniach. Po drugie lubi Mineraloga. Po trzecie zna Mańka, Wielkiego Woźnego i Profesora Noblistę i też ich lubi. Po czwarte cały komitet organizacyjny spotka się u nas w Domu Dziwie (Może nawet ze dwa razy?... - dodała) i wreszcie po piąte - jaka jest wspólna cecha komitetu organizacyjnego? To proste - płeć. A Żona uwielbia towarzystwo takich mężczyzn i współpraca tylko z nimi to będzie dodatkowa gratka.

W tym całym zamieszaniu z przyjazdem Teściowej udało mi się obejrzeć mecz o brązowy medal Polska - Serbia. Wygraliśmy 3:0. Cieszyłem się, ale gorzko. Finału Włochy - Słowenia nie oglądałem. Nie miał już dla mnie znaczenia.
 
PONIEDZIAŁEK (20.09)
No i dzisiaj oceniałem stopień inwazyjności Teściowej. 

Wyszedł mi trzy, co prawie graniczyło z cudem. Ale trudno się dziwić, skoro kategorycznie zakomunikowałem Dla ciebie jest to dzień adaptacji i rozruchu, ja piszę bloga, a jutro jestem do dyspozycji. Teściowa zawsze się w takich razach oburza Ale ja przecież niczego od ciebie nie chcę!
Tra la la la! Tak się mówi.
Dywersyfikowałem laptopową pracę i na dwa akumulatory żyłką skosiłem trawę, kosiarką obrzępoliłem pas wokół Stawu i narąbałem drewna. I oczywiście pisałem, pisałem...
Żona oceniłaby chyba inwazyjność na więcej, ale może tylko na 5? Bo była z  mamą i Bertą w lesie, a to zawsze jest przyjemność, no i poza tym zdarzyło się kilka wspólnych babskich i matczyno-córkowych płaszczyzn, w których się stykały.

Dla porządku dodam, że mistrzami Europy w siatkówce zostali Włosi. To ich już drugi taki sukces w tym roku. Pierwszy dotyczył Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy, wysłał smsa i wysłał jeden list.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Żona twierdzi, że szczekała lub poszczekiwała w różnych sytuacjach, ale sam nie wiem , czy je i jak odnotowywać.
Godzina publikacji 23.49.
 
Od dzisiejszego wpisu wprowadzam nową, świecką, blogową tradycję. Wyjaśnię, skąd się weźmie.
Rano, gdy wstaję, przy ubieraniu się kończę picie Płynu Nocnego (woda i ocet jabłkowy). Jego końcówką popijam łyżeczkę witaminy C. Następnie przygotowuję sobie kubek wody z solą himalajską lub kłodawską. W trakcie picia odpalam laptopa i zaglądam do/na:
- mailową pocztę,
- konta w banku,
- Google w poszukiwaniu interesujących mnie wydarzeń i wyników sportowych,
- Kalendarza Świąt, żeby zachwycać się różnymi dziwnymi imionami, wiedzieć, kiedy jest pełnia, jaka jest długość dnia i nocy, ile pozostało dni do... oraz żeby przeczytać cytat dnia. I właśnie jeden z tych cytatów spośród siedmiu z tygodnia będę umieszczał na samym końcu wpisu, bo uważam, że są tego warte,
- otwieram bloga i piszę - to już przy kawie, najpierw z olejem kokosowym, a potem czarnej.

Proszę, nie bierz życia zbyt poważnie - na pewno nie wyjdziesz z niego żywy. - Elbert Hubbard