poniedziałek, 4 października 2021

04.10.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i  305 dni. 

WTOREK (28.09)
No i co prawda to nie jest ten wtorek po dniu publikacji, jak w Nie Naszym Mieszkaniu, ale jednak.
 
Zawsze w ten dzień tkwi we mnie świadomość spełnionego obowiązku.
Wczoraj dyskutowaliśmy z Żoną, że to już niedługo 4 lata, jak piszę. 
- Gdybym ja tak długo i regularnie pisała, to przestałabym siebie poznawać. - skomentowała Żona.  

Dzisiejszy dzień był taki bez historii. W jego przypadku tego typu określenie nie ma u mnie cienia pejoratywności. Jest najlepszym z możliwych. A każda pozadomowa sprawa ją zakłóca.
- To dlatego zawsze tak pędzisz na zakupach, żeby być jak najprędzej w domu. - śmiała się Żona, gdy byliśmy w Powiecie.
Do I Posiłku (ciągle rano jestem z nim i z książką nad Stawem wykorzystując pogodę) zerwałem dwa kartony jabłek. Naszych ulubionych - twardych, soczystych, winnych. Dwie jabłonie pięknie obrodziły.
Kilka dni temu posprzątałem pod nimi, wyzbierałem wszystkie zgnilaki i spady nienadające się do jedzenia, żeby mieć czystą, nomen omen, sytuację. Postanowiłem teraz codziennie kontrolować stan pod drzewami, ale przede wszystkim nie czekać i zrywać te jabłka, które wyczuwa się pod ręką, że są już chętne do odpadnięcia od matki, stłuczenia się na ziemi i późniejszego bezsensownego gnicia.
W piwniczce ułożyłem paletę (po remontach jest ich nadmiar), a na niej zebrane jabłka tak, żeby się nie dotykały.  Bo jedno zarażone gniciem może załatwić pozostałe. Od razu było widać, że niedługo będę musiał dostawić drugą paletę.

W Powiecie mógłbym odnotować tylko dwie ciekawostki.
W ZUK-u, w którym jak zwykle była ludzka, niekorporacyjna obsługa, bez problemów uznali naszą reklamację, zwłaszcza że podparłem się świeżutką, bo dzisiejszą poranną fakturą wydrukowaną przez stale nas odwiedzającą panią od ścieków, kumatą i konkretną.
Pozwoliłem sobie na zdziwienie, że po co do tego samego licznika przychodzą w odstępach kilku dni dwie różne osoby z dwóch różnych firm. Bo rozumiem, że trzeba dać ludziom pracę i etaty, a więc muszą istnieć dwie oddzielne firmy i dwóch prezesów z całą infrastrukturą administracyjno-urzędniczą, ten od wody i ten od ścieków, ale jakaż to byłaby duża oszczędność, gdyby porozumieli się między sobą i przychodziła (przyjeżdżała) tylko, dajmy na to, pani Krysia, powiedzmy od wody, a potem, po powrocie do biura, strudzona objazdem, przy kawie, zadzwoniłaby do Zosi też pijącej kawę (takie układy i stosunki panują w Powiecie określane przez nas Powiatowstwem, co nam bardzo odpowiada), tej od ścieków, i podałaby jej stan licznika. Bo jedni i drudzy według jego wskazań naliczają stosowne opłaty. Nawet mógłbym podsunąć pomysł, że, żeby równo obdzielić kosztami dwie firmy, panie mogłyby co miesiąc się wymieniać. To znaczy wtedy ta od ścieków by objeżdżała, a potem strudzona  piłaby kawę, a ta...
- Tak zdaje się będzie od stycznia. - pani od ścieków przerwała moje zdziwienie bardziej zakamuflowane we mnie w cichych domysłach. - Jedna firma, jeden odczyt. - Tak już było wcześniej, dopóki... - znacząco machnęła ręką.
Zawsze przy czymś dobrym, dobrze funkcjonującym, ktoś musi majstrować. PIS?
Pani nie zauważyła, że przypadkowo wypowiedziała świetny tekst nadający się na chwytliwy slogan reklamowy: JEDNA FIRMA, JEDEN ODCZYT!
Ja zaś, oszołomiony, że od stycznia aż tak mocno, bo o 50%, będzie zwiększona efektywność odczytów i pracy, zupełnie nie wykazałem się refleksem. Jak przyjdzie następnym razem, podsunę jej jej własny pomysł. Niech pisemnie przedstawi go prezesowi "nowej" firmy (zdaje się, że to będzie ZUK; i bardzo dobrze). Może dostać za to całkiem niezłą kasę.

Drugą ciekawostką był Litovel. Przypomniałem sobie o nim w sklepie przy okazji Socjalnej. Chyba jako jedyni w Powiecie mają i to, i to. Wziąłem dwie butelki, żeby spróbować najpierw na dworze, przy pracy, a potem w domu, na przykład przy złej pogodzie, żeby w pełni ocenić smak.
Przy rąbaniu brzozowych szczap smakował bardzo dobrze (słowo "znakomicie" w tym przypadku zarezerwowane jest dla Pilsnera Urquella). Być może gdzieś w oddali dało się wyczuć nutę słodyczy, ale chyba bardziej na skutek tego, że przy piwie jestem na to wrażliwy. Poza tym miał swoją wyraźną głębię i charakter, nie był sikaczem. I być może gdzieś w oddali pojawiała się lekka gorycz.
Gra jest warta zachodu, bo jedna butelka kosztuje 1,50 zł mniej niż Pilsner Urquell. Mógłbym dywersyfikować dzienne spożycie bez specjalnego cierpienia.
Krecie górki zaś likwidowałem przy Pilsnerze Urquellu. Nadmiar irytacji trzeba było czymś złagodzić.
Najpierw trochę ziemi zbierałem do taczki, a pozostałość na górkach ubijałem ubijakiem. A ponieważ górek było kilkadziesiąt, to się zdrowo naubijałem. Ale miałem jeszcze siły, żeby skosić trawę przed domem (po to był ten ubijak) i w Alei Brzozowej.
Jeśli dodam, że obie panie goście(?) niczego od nas nie chciały, a był nawet taki przypadkowy moment, że ucięliśmy sobie z nimi sympatyczną, niewymuszoną  pogawędkę, musiałem ten dzień zaliczyć do bardzo udanych.
Wieczorem szybko padłem.  Zawsze tak mam po ubijaku.
 
ŚRODA (29.09)
No i dzisiaj raniutko dostrzegłem przez tarasowe drzwi dwa krecie kopczyki.
 
Nawet się nie zdenerwowałem. Miło było ze strony kreta/kretów, że zostały zrobione w miejscach, z których wczoraj zbierałem nadmiar ziemi i placki ubijałem ubijakiem. W szarości poranka od razu wyszedłem i jeden, mniejszy, obsikałem. Na drugi "nie stykło". Gdybym wiedział, to rano w łazience zachowałbym się inaczej. Ale poranna kawa zrobi swoje.
 
Żona przy swoim 2K+2M drugi dzień z rzędu dostrzegła nad stawem parę bażantów. Bardzo to nas ucieszyło, rozbawiło i zdziwiło. Żeby bażant nad Stawem??  I jak się tam dostały,  skoro to nieloty? Gdy uciekają wolą biec, niż latać. Wyczytałem, że gatunek ten nie jest rodzimy. Został sprowadzony z Chin.

O 11.00 miały przyjechać dwie panie, matka z córką, oglądać Pół-Kamieniczkę. Miały dać znać z trasy, kiedy będą dokładnie. Stwierdziłem, że do tego czasu będę rąbał szczapki, bo to najłatwiej w każdej chwili rzucić i jechać. 
Narąbałem dwie kopiaste taczki, jakieś 250 % dziennej normy, a pań nie było. To zabrałem się za bierwiona - kolejne dwie taczki. Pań nadal nie było. Dopiero po smsowej interwencji Żony ..., bo chcielibyśmy sobie zaplanować dzień pani łaskawie odpowiedziała, że się rozmyśliły.
- No i powiedz, czym się różnią obecni ludzie od tych z komuny? - Żona zadała mi pytanie wiedząc, że to jest woda na mój młyn, zwłaszcza że ostatnio cytuję jej stosowne fragmenty z książek o Zuzannie Lewandowskiej i o życiu w czasach PRL-u. - I tam, i tu chamstwo. Chamy są dumne z tego, że są chamami.
- Czym to się różni? - nie odpuszczała. - Dostali 500+ i teraz im się wydaje...
Po tym intensywnym rąbaniu musiałem skorzystać z hamakowej regeneracji. Żona przyniosła mi grubą narzutę i zaległem. Ale dałem radę wytrzymać tylko pół godziny, bo jednak chłód zaczął przenikać i nieprzyjemnie rozbudzał.
Skorzystaliśmy z niespodziewanego luzu czasowego i z Bertą pojechaliśmy do Pięknego Miasteczka. Ostatnio ciągle się dziwimy, bo odkrywamy w nim kolejnych fachowców i specjalistów i nie musimy ze wszystkim jeździć do City, czyli do Powiatu. Tym razem był to weterynarz.
Szczepienie Pieska przeciwko wściekliźnie trwało 10 sekund, a pozostałe 1790 sekund zeszło na gadce. Bo tu też obowiązywało Powiatowstwo.
Pan Weterynarz wiedział wszystko i lepiej. Więc najpierw w 95% jego monologu przeszliśmy przez kwestie rodowodu psów, w którym to obszarze obśmiewał ich durnych właścicieli uważających, że  kilkumiesięczni pupile mają już rodowód. Nawet się z tym zgadzaliśmy mówiąc mhm lub uśmiechając się z jednoczesnym potakiwaniem głową. Potem się oburzył, gdy usłyszał, że Berta była w hodowli kennelowej i po dwóch miotach, mniej więcej w połowie  swojego życia, została oddana do adopcji, czyli nam, żeby jego resztę spędzić już bez wysilania się i obowiązków.
- Takiego idiotyzmu to nie słyszałem! - Chyba po to zakłada się hodowle, żeby mieć z tego pieniądze?!
Żona, gdy wyszliśmy, zaszeptała:
Oho! - Od razu sobie powiedziałam wtedy, gdy usłyszałam, co on wygaduje, że dyskutować z nim na ten temat to nie ma po co!
Na inne też nie było za bardzo jak. Nieopatrznie zauważyłem sportową koszulkę z wydrukowanym orłem z czyimś autografem, pięknie wyeksponowaną w ramie i wystawioną w honorowym miejscu.
- A nazwisko Damian Wojtaszek coś panu mówi?! - zapytał trochę zaczepnie, gdy zapytałem A czyja to koszulka i autograf?
Owszem, mówiło i to wiele. Mogłem wykazać się szeroką siatkarską wiedzą, ale Pan Weterynarz i tak wiedział lepiej. Niepomny tego zapytałem:
- A co pan sądzi o nowym prezesie PZPS, Sebastianie Świderskim, bo ja pokładam w nim duże nadzieje?...
- A niby dlaczego?! - od razu ciężko pożałowałem. - A co się ma niby zmienić?! - Niech pan patrzy... - wyciągnął dłoń i zaczął wyliczać na palcach.
Żona wyszła z pieskiem na trawkę przed lecznicą. Ja za jakiś czas też tylko dlatego, że przezornie nie poruszałem już żadnego, jakiegokolwiek, dowolnego tematu, bo z tym ostatnim miałem zbyt wiele problemów, żeby się wyczerpał i wygasł. Udało mi się go zamknąć tylko dlatego, że w desperacji i z pewnym refleksem zaczaiłem się na zaczerpnięcie oddechu przez Pana Weterynarza i błyskawicznie rzuciłem:
- A mógłbym dostać zaświadczenie o szczepieniu?...
- To ciekawe, jak potrafią się  tworzyć pewne typy charakterologiczne... - zauważyła Żona, gdy wracaliśmy. - No, kogo ci on przypomina?  - A nasz Zdun? - powiedziała zorientowawszy się, że nie kojarzę. - Taki sam wzrost (niski - wyjaśnienie moje), taka sama twarz z podobną mimiką, sposób mówienia, jedyna racja, ta mojsza...
Berta na tym wszystkim się nie poznała. Zachowała się w swoim stylu prezentując siłę spokoju. Chyba nawet nie zauważyła i/lub nie poczuła ukłucia igłą. Pchała się do środka niczym do raju, a i z wyjściem specjalnie się nie spieszyła. Może dlatego, że nie rozumiała, co Pan Weterynarz wygaduje.
Oczywiście następnym razem skorzystamy z jego usług, bo do nich nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń, zwłaszcza że logicznie wytłumaczył nam co i jak. Ale będziemy uważać na słowa.
Gdy odwiozłem płeć żeńską, z powrotem zawitałem do Pięknego Miasteczka. Wykoszenie trawy przy Pół-Kamieniczce na dwa akumulatory poszło dość szybko, ale sporo czasu zajęło mi wyczyszczenie z chwastów i ziemi 50 metrów chodnika i krawężnika przy ulicy.
 
Żona mnie dzisiaj zaskoczyła. Swoją odwagą i determinacją. Bo ileż można?!... Precyzyjnie w miesięcznicę (29.08 - 29.09)) zdecydowała się na wykorzystanie szafek, które powiesiłem z Q-Zięciem i niby przez które miałem zapalenie korzonków. Przez cały miesiąc podchodziła do tematu, jak pies do jeża, mimo że wiele razy ją do tego zachęcałem, przypominałem, upominałem modulując na różne sposoby swój głos zawsze starając się nie przekroczyć pewnej jego decybelowej mocy, nigdy nie wiadomo jakiej w danej sytuacji. Przez miesiąc balansowałem na cienkiej linie i wchodziłem na grząski grunt. Mógł przecież w danym momencie zadecydować raptem 1 decybel więcej w moim głosie i na zagospodarowanie szafek mógłbym "sobie nagwizdać", przynajmniej na kolejny miesiąc. Bo Żona nie cierpi przymusu, a już z mojej strony...
Co prawda kilka razy smutnym głosem mówiła, że nie wie,  jak się do tego zabrać i że nie ma w sobie iskry Bo potem będę musiała wszystkiego szukać, a teraz wiem, co gdzie jest. Poza tym nie mam koncepcji...
Raz nawet prowokacyjnie rzuciłem To może ja te szafki zdemontuję, skoro nie są potrzebne, ale widząc wzrok Żony bardzo szybko z takich głupich żartów się wycofałem. Parę razy dodawałem jej ducha proponując pomoc w znoszeniu maneli z klubowni, poprzedniej kuchni, ale nic to nie dawało. Aż tu nagle...
W Żonę wstąpiły od razu nowe siły. Pokazywała mi z wyraźnym zadowoleniem, co gdzie teraz jest Gdybyś szukał. O moim zadowoleniu nie ma co mówić. Bo parafrazując powiedzenie jednego ze słuchaczy dawnej, fajnej Trójki <Żona zadowolona, to i mąż zadowolony. Pozdrawiam!>
Podsumowując dzień - dawno się tak nie narąbałem. Ostatnio 12. grudnia ubiegłego roku.
 
CZWARTEK (30.09)
No i po wczorajszym narąbaniu rano mocno czułem plecy.
 
Ale poranna gimnastyka pozwoliła mi jako tako się poruszać. 
O 11.00 miała wyjechać jedna z pań, o 16.00 druga. Udało się zgrać tak terminy, żebyśmy pomiędzy nimi mogli pojechać na kolejną wycieczkę. Wyjechaliśmy bez problemów, zwłaszcza  że panie do samego końca swojego pobytu dawały radę, były samodzielne i nie stwarzały kłopotów.
Taka seksistowska analiza mogłaby być oburzająca dla nich i dla Żony, na przykład, ale w tej mierze mam swoje różne doświadczenia, a ta jest stwierdzeniem faktu, nie złośliwością.
 
Tym razem po kilku latach nieobecności odwiedziliśmy piękne tereny, które nie należą do Pięknej Doliny. Miały one jednak dla nas wartość z kilku innych względów pomijając, że są piękne i urokliwe. 
Wiele lat temu, gdy na dobre zapuściliśmy korzenie w Naszej Wsi, zjeździliśmy je wzdłuż i wszerz. I to wielokrotnie. "Kupowaliśmy" sporo nieruchomości i działek, wszystkie oglądając i się z nimi na nasz sposób Bo tu tak klimatycznie i co można by z tego miejsca zrobić? utożsamiając. Poza tym często tamtędy jeździliśmy na trasie Nasza Wieś - Metropolia i z powrotem. Stanowiły one odcinek 1B tej trasy (były odcinki 1A, 1B, 2, 3 i 4 różniące się wyraźnie między sobą charakterem), z którym wiąże się wiele naszych wspomnień, chociażby mandaty i specyficzny mikroklimat. Gdy wszędzie panowała wiosna, na nim czaiła się zdradliwa zima ze śniegiem i z poślizgami. Wiedząc o tym, w jakimś okresie jeżdżenia starym Mercedesem, beczką (oddzielna historia), trzeba było, przy jego tylnym napędzie, do bagażnika po lewej i po prawej stronie, po równo, wkładać cegły albo worki z piaskiem, żeby nie tańczył na drodze. A i tak nie dało się jechać szybciej niż 40 na godzinę. To nie przeszkodziło sarnie wyskoczyć wprost pod koła i zerwać z samochodu kilka ozdobnych listew (nadmienię, jak w końcowych napisach filmu - zwierzęciu nic się nie stało; rączo pobiegło do lasu).
Słowem był to kawałek naszego życia. I dzisiaj dla mnie przestał się kontynuować. Dla Żony chyba też.
Odwiedziliśmy wszystkie stare, znane nam miejsca, w tym wszystkie, które "kupowaliśmy". Nadal były piękne lub miały potencjał, ale cóż z tego. W prosty sposób odbiliśmy się od pytania Co moglibyśmy zaoferować naszym gościom, oprócz klimatycznego, urządzonego przez nas, miejsca? Lasy? Grzyby? Chyba mało. 
Na koniec wycieczki odwiedziliśmy  dom pana Kazimierza w urokliwej wsi. Ją samą odkryliśmy wiele lat temu i wtedy, i za każdym następnym razem, robiła na nas wrażenie. Jadąc dzisiaj wiedzieliśmy, że pan Kazimierz od kilku lat nie żyje. Dziwnym zbiegiem okoliczności dowiedzieliśmy się o tym od naszych naszowsiowych gości, młodych "dziwnych" ludzi, którym chciało się jeździć po tych okolicach i je podziwiać, zamiast siedzieć z nosem w smartfonie. Ale "widocznie" musieli takimi być, skoro do nas przyjechali. W przypadkowej rozmowie z nimi zeszło na różne wsie.
- A byliście może państwo w takiej urokliwej wsi?... - zaczęliśmy.
Byli.
- Bo tam jest takie gospodarstwo, na końcu wsi, w głębi od drogi...
- Oglądaliśmy. - przerwali ze śmiechem. - Ale dowiedzieliśmy się, że ten pan już nie żyje.
Zawsze to samo. Planowaliśmy, planowaliśmy i planowaliśmy, żeby znowu tam pojechać i zobaczyć się z panem Kazimierzem. I nie "zdążyliśmy". Można by powiedzieć, że śmierć nie czekała.

Pana Kazimierza poznaliśmy w typowy dla nas sposób.
Zobaczyliśmy ciekawe zabudowania, długi dom i kilka gospodarczych, wszystkie z cegły, w głębi od asfaltu. No wprost nic, tylko koniecznie przyjrzeć się temu z bliska, ciekawsko zajrzeć do środka. Auto zostawiliśmy na drodze i zaczęliśmy iść w kierunku drewnianej bramy. A tam już stał starszy pan. Widocznie, jak to na wsi, ujrzał obcych przez okno, to wyszedł.
- A państwo do kogo? - zapytał ciekawsko, bez cienia agresji i pretensji.
- A my... nic..., tylko tak... chcieliśmy zobaczyć, ... bo tu tak ładnie. - wydukaliśmy jąkając się.
- A to wchodźcie, wchodźcie, zrobię wam kawy, pogadamy. - zaczął od razu otwierać furtkę. 
- Ale naprawdę, my nie..., dziękujemy. - Nie chcemy robić kłopotu...
- A jaki to kłopot?! - Sama radość, panie kochany!
Zaprowadził nas do swojego mieszkania, takiego wiejskiego, urządzonego w stylu lat osiemdziesiątych tamtego wieku. Do trzech szklanek w charakterystycznych koszyczkach wsypał kawę i zalał wrzątkiem. Postawił na stole z cukrem ze słowami Sama radość, panie  kochany! i wyraźnie ożywiony zapalił papierosa z kategorii sztynkatora, bo tak drażnił oczy i drapał w gardle. Gdybym nie miał świadomości, że to koniec pierwszej dekady XXI wieku, gotów byłbym myśleć, że są to być może Klubowe lub E-kstra Mocne jeszcze z czasów PRL-u, których przezornie olbrzymi zapas zrobił nasz gospodarz.
- A tu macie ciasto! - Moja córka je upiekła. - Jedzcie! - Sama radość, panie kochany!
Opowiedział nam o swoim życiu. 
Pracował w swoim powiecie w ZNTK na stanowisku kierowniczym. W tamtych czasach trzeba było umiejętnie lawirować, bo taki kułak (pejoratywne określenie stosowane w ZSRR, a następnie w państwach bloku wschodniego wobec bogatego chłopa uznanego za zdziercę, wroga klasowego i "pijawkę na zdrowym ciele społeczności wiejskiej") nie mógł podwójnie wykorzystywać państwo ludowe i pobierać jeszcze pensję w państwowym zakładzie.
- Ale teraz jestem na emeryturze. - Żona mi niedawno zmarła. - wzruszył się na chwilę.
- To chodźcie, pokażę wam gospodarstwo. - Jak żyła żona, to wszystko wyglądało inaczej. - O, tutaj mam kurki. - Sama radość, panie kochany!
Chodziliśmy po terenie z dużą ciekawością.
- To był piec chlebowy. - Sam piekłem. - Sama radość, panie kochany! - Ale teraz jestem już za stary. - Córka mi przywozi. - A ten orzech daje piękne orzechy. - Sama radość, panie kochany! - A tu miałem garaż i warsztat. - Sama radość, panie kochany!
Na koniec zaprowadził nas do swojej kuzynki zajmującej część domu z oddzielnym wejściem. Niezwykłe wrażenie zrobiła na nas ceglana podłoga w kuchni-ganku. Stare cegły o nietypowych dla naszych czasów wymiarach, duże, wytarte przez setki(?) lat, z charakterystycznymi wgłębieniami. 
Na środku siedziała taka starowinka rodem z XIX wieku w jakiejś długiej spódnicy, w kubraku, z chustą na głowie. Zupełnie nie reagowała na nasze przybycie, ale dzień dobry powiedziała.
Musieliśmy już jechać. Pan Kazimierz (w którymś momencie powiedział nam, jak się nazywa) chciał nam wcisnąć ciasto od córki, ale się jakoś wykręciliśmy. Za to jaj od jego kurek nie odmówiliśmy. O mało się nie obraził, gdy wyciągnąłem portmonetkę i chciałem zapłacić.
Odprowadzał nas wzrok 16. kotów (specjalnie policzyłem). Wszystkie takie same, czarne. Różniły się tylko wielkością. Siedziały nieruchomo wzdłuż wydeptanej w trawie ścieżki, którą szliśmy do furtki. Wyglądało to prześmiesznie, a jednocześnie diabolicznie.
Odwiedziliśmy go jeszcze może ze 2-3 razy. Za każdym było to samo.
- Wchodźcie, wchodźcie. - Zrobię wam kawę. - Sama radość, panie kochany! 
I stawiał na stół paterę z ciastem.
- To córka piekła. - Sama radość, panie kochany!
I przy sztynkatorach opowiadał nam różne ciekawostki z tamtych czasów i z jego  gospodarstwa.
A potem wziął i zmarł. Można by powiedzieć już na sam koniec i na pożegnanie Sama radość, panie kochany!
Już tam chyba nigdy nie pojedziemy.  Bo co ujrzeliśmy dzisiaj? Smutek. Dom, z dwiema parami drzwi zamkniętymi na głucho (kuzynka na pewno też zmarła), jeszcze się trzyma, warsztat również, ale budynek, w którym mieścił się piec chlebowy i gospodarczy były w zaawansowanym stanie walenia się. Kotów oczywiście nie było. Śladu życia. Najsmutniejszy był widok bramy, przy której pierwszy raz zobaczyliśmy pana Kazimierza. Niezamknięta, bo już nie było co zamykać. Pochylona i połamana dawała sobą świadectwo, że nie ma już gospodarza, że można bezwstydnie i bezkarnie wejść i buszować.
- To co zwykle - skomentowała Żona, gdy wyjeżdżaliśmy. - Rodzina nie może się dogadać w sprawach spadkowych i wszystko zmarnieje. - A takie miejsce i taki potencjał...
Ale z tych wizyt zostało nam wiele? Oprócz wspomnień często mówimy, gdy coś się nam podoba SAMA RADOŚĆ, PANIE KOCHANY!
 
Powrót do domu był filozoficzno-sentymentalny z dużą domieszką smutku. Trudno inaczej.
Życie zaraz jednak pozwoliło wrócić do normy. Pożegnaliśmy się z drugą panią i od razu zabraliśmy się za przygotowywanie mieszkań, bo jutro mają do nich na weekend przyjechać kolejni goście.
Przed zmierzchem zdążyłem jeszcze skończyć porządki między Gospodarczymi. Chyba nigdy tak tam za naszych czasów nie było.
A wieczorem pisałem. Dawno tego nie robiłem o tej porze dnia. Wyraźnie zbliża się zima - na dworze ciemno, a na zegarach ledwo 18.00. A co będzie za 2-3 miesiące?
 
PIĄTEK (01.10)
No i mamy październik. 

Pisałem kilka miesięcy temu, że niedługo będą Święta Bożego Narodzenia?
Dzisiaj był taki kolejny dzień bez historii.
Rano przygotowywaliśmy dwa mieszkania. Każde robiło swoje. Na pierwszy październikowy weekend mieli przyjechać goście, bo pogoda dopisywała.
W takiej naszej bezsłownej współpracy jesteśmy mistrzami. Czasami wtedy, tak dla rozrywki przypominamy sobie sytuację z Teściową i ją cytujemy.
- Matka by wyła z zachwytu! - wymyśliłem takie powiedzenie.
Było do w Dzikości Serca, kiedy mama przyjechała do nas w odwiedziny. Po kilku dniach, kiedy zamykaliśmy domek na kolejny miesiąc, jak zwykle każde z nas robiło swoje zabezpieczając go na ten okres samotności i przygotowując nas do wyjazdu. Mama kilka razy pytała, czy w czymś pomóc, co oczywiście było normalnym odruchem, a poza tym ewidentnie się nudziła. A my ciągle dziękowaliśmy, bo, po pierwsze, samo tłumaczenie co i jak należy zrobić niepotrzebnie wydłużałoby czas, a po drugie za chwilę okazałoby się, że mama prosi o pomoc przy "zleconych" pracach, a to by niepotrzebnie...
- Bo wy tak pracujecie cały czas bez słów, bez porozumiewania się, a wszystko jest gotowe. - podziw mamy brał się również stąd, że zakres prac i ciążąca odpowiedzialność w związku z zabezpieczeniem i zamknięciem domku trochę przerastały jej wyobraźnię.
W końcu daliśmy mamie miotłę z prośbą, żeby pozamiatała całą chałupę, co na końcu naszego bezsłownego krzątania się należało zrobić. Teściowa była bardzo zadowolona, bo praca była na jej siły i neutralnie możliwa do wykonania bez naszego nadzoru lub pomocy, no i czuła się przydatna.
 
Sporo po 12.00 przyjechała para młodych ludzi, może dwudziestopięcioletnich, co wynikało z rozmów za chwilę, ale na oko zdecydowanie mniej, z dużym poczciwym psem, w poszukiwaniu rykowiska, czym mnie kompletnie zaskoczyli. Bo żeby tak młodym chciało się w przyrodę i to w tak wyrafinowany sposób? Nigdy na rykowisku nie byłem, ale wiem, że to, zdaje się, trzeba wybrać się  nawet nie skoro świt, tylko grubo wcześniej. A poza tym skąd miałem im wziąć rykowisko? Wyraźnie na mnie patrzyli i tego oczekiwali. Wpadliśmy z Żoną w lekką konsternację z elementami paniki, bo zawsze staramy zachować się względem gości profesjonalnie i spełnić ich oczekiwania. A o żadnych rykowiskach w tym terenie nie słyszeliśmy, nomen omen.
Przy oprowadzaniu młodzieży czujnie zapytałem, czy będą chcieli palić w kozie. Oczy im się zaświeciły, ale się przyznali, że nigdy z czymś takim nie mieli do czynienia.
- To proszę mi wieczorem dać znać. - uprzedziłem ich zakusy. - Przyjdę wieczorem i pokażę co i jak. - Ale  do 20.00. - zastrzegłem.
 
Pojechaliśmy do Powiatu na standardowe zakupy zaczepiając po drodze Wojskowego, który jak zwykle krzątał się na obejściu
- To może w końcu wpadlibyśmy na kawę? - zagadaliśmy bezceremonialnie mając na usprawiedliwienie fakt, że już wiele razy na ten temat z nim rozmawialiśmy.
- O, to się dobrze składa. - ucieszył się. - Bo będzie moja pani.
Umówiliśmy się na jutro na 18.00.
A poznaliśmy ją w drodze powrotnej. Akurat chwilę temu przyjechała ze swoich stron. Fizjonomia Lekarki i jej sposób bycia dobrze rokowały. Spotkanie przesunęliśmy na 17.00.
 
Popołudnie spędziłem na porządkowaniu papierów, a Żona na kończeniu górnego mieszkania.
Wieczorem przyjechała matka z córką, trzynastolatką, wtopioną oczywiście na przednim siedzeniu w smartfona. Ledwo od tego wtopienia dała radę wysiąść z samochodu.
Obie też chciały palić w kozie, więc umówiłem się na wieczór, że ten pierwszy raz przyjdę i rozpalę.
Wieczorem pokazaliśmy Pół-Kamieniczkę parze młodych Ukraińców poszukujących mieszkania do kupna. Kilka razy przesuwali godzinę przyjazdu nie mogąc do nas dotrzeć. To ciągłe nasze, zwłaszcza moje, "stanie na baczność" w końcu mnie zirytowało, więc w kolejnej telefonicznej rozmowie przejąłem pałeczkę od Żony i powiedziałem, co o tym myślę. Trzeba powiedzieć, że młody człowiek się znalazł, bo wielokrotnie przepraszał, również na miejscu, w czasie oglądania.  
Pół-Kamieniczka jest tak specyficzna, że trudno ocenić wrażenie, jakie odnoszą oglądacze. Ale z nią jest tak jak ze wszystkim - musi znaleźć swojego amatora zachwyconego jej nietypowością.

Wróciliśmy późno, ale goście karnie czekali na rozpalenie. I na dole, i na górze odbył się mały teatr jednego aktora. Wytłumaczyłem każdy krok przy rozpalaniu, zwróciłem uwagę na bhp, bo i jedni, i drudzy nie mieli z tym do czynienia, byli z miasta, a ci z dołu na dodatek młodzi, a potem nastąpił ten kulminacyjny moment - strzał jedną zapałką i gotowe. Natura przejęła widowisko.
Wszyscy byli zafascynowani, również ja, bo tu nie ma nic do rzeczy przyzwyczajenie. Atawizm powodował przykuwanie wzroku  do palących się bierwion, migających płomieni i wsłuchiwanie się w trzaski. A za chwilę promieniujące ciepło kończyło pierwszy efekt i rozpoczynało drugi - błogostan i niewytłumaczalne poczucie bezpieczeństwa.
Wszyscy, oczywiście z wyjątkiem leżącej na narożniku nastolatki, nieobecnej, wtopionej w smartfona.
Nigdy bym nie pomyślał, że siła cywilizacji potrafi zablokować pierwotne, prymitywne odczucia. Może się jednak one objawią u tej małolaty wiele lat później? Bo chyba kilkadziesiąt ostatnich lat wyniszczającego działania cywilizacji nie będzie w stanie sprostać utrwalonym przez setki tysiące lat wrażeniom wynikającym z obcowania małpoluda, a potem człowieka z ogniem.
 
SOBOTA (02.10)
No i dzisiaj od rana ujadał pies tych młodych z dołu.

Najpierw myślałem, że to słychać przez otwarte okno w klubowni Maksia Gruzina, który (Maks nie Gruzin) spędza całą noc na swojej kanapie na tarasie. Ale coś to za długo trwało i było zbyt monotonne. Gdy wstałem, poszedłem sprawdzić. Młodych nie było, widocznie pojechali na poranną przyrodniczą wycieczkę w poszukiwaniu rykowiska zostawiając nam część swojej przyrody ze specyficznym rykowiskiem.
Pies, duży i skądinąd sympatyczny i niezwykle spokojny, nie był widocznie zwyczajny zostawania samemu w domu, na dodatek obcym i stał za dużymi tarasowymi drzwiami i darł mordę. Nie byłem w stanie skupić się na pisaniu, a przede wszystkim myślałem o tej pani z góry, która weekendowo musiała być raniutko postawiona na nogi. Bo wszystko, jak wszystko, ale nastolatce to na pewno nie przeszkadzało.
Po 08.00 młodzi wrócili i zrobiło się cicho. Fajnie.
W ciągu dnia powiedziałem im o sytuacji. Bardzo się przejęli, przepraszali i byli zaskoczeni, bo pies był nauczony zostawać sam w domu. Ale może tylko we własnym? Tym bardziej doceniłem Bertę, która, czy to własny, czy nie własny, nie szczeka. Często goście wyjeżdżając, na przykład po tygodniowym pobycie, są ciężko zdziwieni, gdy dopiero wtedy pierwszy raz ją widzą To państwo macie psa i to takiego dużego?! W ogóle nie było go słychać...
 
Do 15.00 "prześwietlałem" w sadzie owocowe drzewka. Miałem to zaplanowane na kiedyś tam, ale nagle wyszedł spontan, a potem poszło z górki i nie mogłem się oderwać. Nawet podejrzewałem, że mogę to robić za wcześnie, niewłaściwie, nie sprawdziwszy w Internecie wiedzy na ten temat. Ale piękna pogoda mnie sprowokowała. Na początku myślałem, że fajnie będzie, bo te gałęzie z drzew liściastych, pocięte w miarę drobno, wykorzystam jako jeden z wypełniaczy przyszłych dwóch skrzyń permakulturowych, które mam zamiar jeszcze skonstruować. Ale potem gałęzi zrobiło się tyle, że starczyłoby i na 10 skrzyń. A "prześwietliłem" dopiero 2/3 stanu. Resztę musiałem dzisiaj zarzucić z dwóch powodów. 
Po pierwsze nawspinałem się przy tej pracy, napowyciągałem i napowypinałem, że swobodnie powinienem był ponownie nabawić się ischiasa (ischiasu?). Ale chyba codzienna poranna gimnastyka temu zapobiegła. Wolałem jednak nie przeciągać struny.
Drugim była konieczność odgruzowania się przed wizytą u Lekarki i Wojskowego.

Z Żoną solennie sobie przyrzekliśmy, że w związku z tym, że to była nasza pierwsza wizyta i że jutro mieliśmy wyjechać do Uzdrowiska Będziemy max trzy godziny! Nie zmieściliśmy się nawet w pięciu trochę za moją przyczyną, bo wizytę przeciągałem.
Cóż można o niej powiedzieć?
Ano wiele, a i to za mało.
Może zacznę od końca, że chyba z tej znajomościowej mąki będzie chleb...
I że ich życiorysy mogłyby być kanwą dla scenariuszy kilku filmów obyczajowych (a już seriali z kilkoma sezonami to na pewno), przy czym Lekarki, tak osądziłem, na dwa, a Wojskowego na trzy, bo za nim ciągnęła się również fascynująca historia jego rodziców. Dodatkowym scenariuszem, tu dla filmu obyczajowego nazywanego potocznie komedią obyczajową, mogłaby być historia Jak się poznaliśmy? Ona, obecnie lat 54 (dokładny rocznik Żony), "obciążona" wówczas (2014 rok) 18-letnią córką z pierwszego małżeństwa i 10,5- letnim synem z drugiego, on lat obecnie 63, "obciążony" wówczas 25-letnim synem z drugiego małżeństwa, poznali się na jakimś randkowym portalu. Nie jestem w stanie podać, na jakim, tyle ich ponoć jest, z czego nie zdawałem sobie sprawy. Sama ich droga do znalezienia się, do zaiskrzenia, do znalezienia bratniej duszy, do wspólnej chemii wystarczyłaby na pełnometrażowy film.
W tym wszystkim poczesne miejsce zajęłaby ich paczworkowość i próby godzenia i/lub porozumiewania się ich rodzin, nieudane oczywiście. ... Ale ostatecznie my sroce spod ogona nie wyskoczyliśmy i też z naszą paczworkowością i skomplikowanymi układami rodzinnymi mieliśmy wiele do powiedzenia. Daliśmy radę się przebić. A już w kwestii liczby przeprowadzek, oddzielnie Żony, oddzielnie moich, a potem naszych wspólnych, biliśmy ich na głowę i chyba im zaimponowaliśmy.
Dodam, że poczucie humoru, światopogląd, dystans do pewnych spraw czyniły, że rozmowy toczyły się lekko i gładko i że bez obaw obie strony mogły trącać różne struny, często delikatne, bolesne lub drażliwe. I nic się z tego tytułu nie działo, bo wszyscy doskonale wiedzieli, że po prostu takie jest życie lub takie może bywać.
Oczywiście nie bylibyśmy sobą,  gdybyśmy nie obejrzeli dokładnie zewnętrza i wewnętrza domu. Gospodarze nie mieli niczego do ukrycia i oprowadzali chętnie pokazując szczegóły i opowiadając przy okazji o różnych niespodziankach, które ich zastały po kupnie. Jak to zwykle w takich razach bywa. Na przykład ciekawostką był piękny i olbrzymi kominek, którego poprzedni właściciele nie używali przez 14 lat i który ponownie uruchomił Wojskowy. Aż trudno było sobie wyobrazić, że moglibyśmy siedzieć w salonie przy zimnym, nomen omen, kominku. A tak tworzył on jakby dodatkowego uczestnika tego spotkania. I jak się przy nim rozmawiało...
Nie wypada na blogu za pierwszym razem wchodzić w szczegóły ichniego życia. Musimy oswoić się ze sobą i uzyskać mandat na opisywanie smaczków.
 
Tuż przed spaniem, na skutek pomieszania i nadmiaru towarzyskich wrażeń, znów udało mi się stworzyć takie lingwistyczne cudeńko odnoszące się do przed chwilą co zakończonego spotkania:
- Wyszły z tego ciekawe rzeczy, już pomijam, że interesujące.

NIEDZIELA (03.10)
No i dzisiaj rano było cicho. 

Można było spać i funkcjonować bez stresu i nie obawiać się, że goście/gościny w górnym mieszkaniu będą mieli/miały zakłócony poranek.
Wszyscy opuścili nas przed 12.00, a my zaczęliśmy się pakować. Do Uzdrowiska wyjechaliśmy trochę po 13.00.
Przywitało nas po dwuletniej nieobecności tłumami turystów i kuracjuszy. Mnie to zmartwiło, ale Żona przypomniała Kazimierz nad Wisłą.
- Pamiętasz, co mówił nam wtedy nasz gospodarz? - Że o 17.00 wszystkich wymiecie, a o 18.00 będą kompletne pustki. Tak też się i stało, ale pustek nie było. Ale zanim to nastąpiło, przed każdą naszą ulubioną knajpą stał wianuszek ludzi czekających, aż kelner/ kelnerka zaprosi ich do środka i wskaże stolik.
Odstaliśmy swoje, ale potem było, można powiedzieć, prawie po staremu, gdyby nie ten tłum. Ale i tak z wielką przyjemnością wypiliśmy, Żona ciemnego Kozela, ja Pilsnera Urquella, oba z beczki. A to już inna bajka. I niespiesznie, urlopowo zjedliśmy obiad z pysznymi deserami i kawą.
Od razu poczuliśmy się u siebie. O hotelu nie ma co wspominać, bo Żona zarezerwowała noclegi w naszym ulubionym, gdzie traktują nas, jak stałych gości i gdzie Żona przy rezerwacji podaje numer "naszego" pokoju, który jest dwupokojowy. Jest gdzie się rozłożyć, bezkonfliktowo pracować i ulokować na noc chrapiącą Bertę. A na balkonie ciągnącym się przez dwa pokoje Żona lubi przesiadywać i wchłaniać atmosferę Uzdrowiska.

PONIEDZIAŁEK (04.10)
No i dzisiaj w sposób niezwykle zdyscyplinowany wstałem o 06.00.
 
Rano pisałem, gdy o 07.23 zdenerwował mnie, w sensie mocno zaniepokoił, sms od Teściowej. Bo w takich momentach od razu mam nieciekawe skojarzenia ze Szwagrem.
- Możemy gdzieś poza Żoną (zmiana moja) chwilkę porozmawiać?
To jeszcze bardziej mnie zaniepokoiło. Tajniacko i po cichu, żeby nie obudzić Żony, pokonałem skrzypiący zamek i klamkę u drzwi i wymknąłem się na dół, do tylnego wyjścia z hotelu.
Sprawa okazała się błaha. Ale to był mój punkt widzenia. Dla mamy widocznie była ważna. Dlatego nie mam zamiaru opisywać szczegółów, bo i tak tego nikt, oprócz Żony, Pasierbicy, Q-Zięcia i Byłych Teściów Żony, nie będzie w stanie zrozumieć. Bo skoro nam, członkom rodziny i osobom często z Teściową się stykającym było trudno, to...
A wspominam o tym incydencie pro memoria i dlatego, że stał się pewnym humorystycznym akcentem tego dnia. 
A dzień był niezwykle nieskomplikowany - śniadanie poza naszym hotelem, bo tutaj są słabe, długi spacer z Bertą, przerwa na pisanie, kawiarnia z ciemnym Kozelem i Pilsnerem Urquellem, z książkami i deserami (zielona herbata i lody waniliowe), przerwa na pisanie i obiad w naszej drugiej ulubionej knajpie. A wieczorem oczywiście pisanie, gdy Żona udała się do łóżka na wypoczynek i Poczytam sobie trochę. Bardzo szybko usłyszałem realizację tego trochę z charakterystycznymi symptomami wyluzowania, relaksu i bezpieczeństwa.
Bo gdzieś tam w uśpionym organizmie tkwiła świadomość, że tuż obok czuwa mąż.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.56.

I cytat tygodnia:
Trzeba czasem mówić do kobiety zgodnie z jej kobiecością, a to jest tak, jakby mówić do wariata zgodnie z jego obłędem. - George Bernard Shaw