11.10.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 312 dni.
WTOREK (05.10)
No i to jest wtorek po publikacji.
Nadal w Uzdrowisku.
I co z tego? Owszem jestem tym faktem zrelaksowany, ale od wtorkowego życia oczekiwałem czegoś więcej. W sumie niczego nadzwyczajnego - dłuższego spania. Nastawiłem wczoraj smartfona na 08.30, ale myśli i kościelne dzwony postawiły mnie na nogi już o 06.30.
Z tymi kościelnymi dzwonami wzywającymi chyba wiernych na mszę, bo tu akurat biją codziennie o tej samej porze, jest w pewnym sensie tak, jak ze zmianami czasu na letni i zimowy. Nijak się mają do obecnych realiów cywilizacyjnych. Konieczność zmiany czasu jest najczęściej tłumaczona oszczędnością energii, co od dawna jest bzdurą, ale jak wytłumaczyć konieczność bicia w dzwony? Tym, że są, to muszą bić?! Dawniej, gdy nie było zegarów, powiadamianie okolicznych mieszkańców (nie chcę używać słowa "wzywanie") o zbliżającym się nabożeństwie miało oczywistą rację bytu, tak jak ogłaszanie za ich pomocą wszelkich alarmów ("bicie na trwogę"). Ale teraz? Wystarczy na pierwszym lepszym smartfonie nastawić przypomnienie msza św. (przy okazji - czy może być nieświęta?; i kto miał moc ustanowić ją, nazwać, świętą? ; to chyba coś dla teologów...) i budzenie gwarantowane. Inna rzecz, czy będzie się chciało wstać i iść. I tu by mogło znaleźć się uzasadnienie dla natrętnego bicia dzwonów - trzeba wzywać wiernych. Tylko co to za wierni, których trzeba wzywać? Ale to już zupełnie inny dylemat.
Innym z kolei dylematem jest postawienie sprawy w ten sposób: Dlaczego ja, ateista, mam być wzywany na mszę? Dlaczego nie mogę sobie pospać i wypocząć, skoro tak samo, jak wierni, jestem obywatelem tego państwa i płacę podatki, z których z kolei sporą część, bez mojej zgody, bo działa dyktatura większości, debili, czyli demokracja, państwo przekazuje za darmo kościołowi tylko po to, żeby mógł on rano dzwonić i wzywać, w tym mnie. Widać w tym gorzki absurd i paradoks. Jedyne wytłumaczenie jest takie, że żyjemy w państwie wyznaniowym. A to przepraszam. W takim razie zmieńmy konstytucję, przestańmy wszystkim i sobie nawzajem mydlić oczy i porzućmy zgodnie z chrystusowymi naukami hipokryzję. Wtedy my z Żoną i z podatkami wyprowadzimy się do Czech. Bedzie to przynajmniej uczciwe.
A może porannie otaczały mnie dwa byty? Zło i Dobro? Szatańskie myśli i niebiańskie dzwonienie? Kto wie? Jeśli tak, to znowu przepraszam i użyję parafrazy formuły wysyłanej często przez dostawcę prądu, operatora sieci komórkowej lub banku upominającego się i przypominającego o zaległościach płatniczych: Przypominamy, my siły Dobra i Zła, że istniejemy i jeśli się z tym pokornie zgadzasz i wycofasz swoją wcześniejszą pisaninę, uznaj to przypomnienie za niebyłe.
Dzisiaj kolejny raz w moim życiu objawiło się prawo serii. Ostatecznie nic nowego, ale ciekawe, że potrafi tak działać. Wiemy, że jeśli jest dla nas korzystne, mówimy o dobrej passie, jeśli niekorzystne, mówimy, że nieszczęścia chodzą parami.
Dzisiejszy dzień był powtórzeniem wczorajszego. Z wyjątkiem porannego smsa Teściowej. Gdyby ponownie przyszedł, zacząłbym się bać. Skopiuję więc samego siebie korzystając z formuły "kopiuj-wklej" wnosząc drobne zmiany.
A dzień był niezwykle nieskomplikowany - śniadanie poza naszym hotelem,
bo tutaj są słabe, długi spacer z Bertą, przerwa na pisanie, kawiarnia z
ciemnym Kozelem x2 i Pilsnerem Urquellem x2, z książkami , przerwa na pisanie i obiad w naszej drugiej
ulubionej knajpie.
Chodząc od niedzieli po Uzdrowisku siłą rzeczy zwróciliśmy uwagę na liczne afisze zapowiadające występy artystyczne (śpiew) jakiegoś księdza XY. Z afiszy spoglądała na nas twarz takiego przystojniaka, opalona na południowca, z wymodelowaną fryzurą, przyprószoną siwizną, uśmiechająca się seksownie, wszystko w typie Maxi Kaza. Przypomnę T-Raperów znad Wisły:
W Ciechocinku, tam gdzie dom zdrojowy, Maxi Kaz rusza na łowy.
Na deptaku czai się na Panie, każda szansę dziś dostanie.
Taki ze mnie Maxi Kaz.
Taki ze mnie Maxi Kaz.
Nie chcę przez to powiedzieć, że wolałbym ujrzeć na estradzie, gdybym już musiał, jakiegoś obleśnego grubasa w czarnej sutannie nieprzyjemnie kojarzącego się z pedofilią.
A gdyby ostatecznie ktoś chciałby mnie zapytać, co wolałbym w tej kwestii, to wolałbym, żeby kapłani cofnęli się o 2000 lat, ponownie wysłuchali nauk Jezusa Chrystusa i wyciągnęli wnioski. Bo on chyba teraz ciągle przewraca się w niebiańskim grobie. Trudno inaczej, skoro tu, na ziemi, człowiek tak spartolił jego naukę i przesłanie.
Siedząc więc w ogródku kawiarni przy ciemnym Kozelu i Pilsnerze Urquellu i relaksując się przy książkach usłyszeliśmy nagle z pobliskiego amfiteatru próbę mikrofonu. A za chwilę pan występujący w supporcie dał krótki koncert nawiązując co chwilę do występu głównej gwiazdy dzisiejszego popołudnia, tegoż księdza właśnie. Przy czym w przerwach zapraszał do kupna płyt z nagraniami gwiazdy. Ksiądz już później tego nie robił. Nie wypadało.
- Ciekawe, czy od tej sprzedaży ktokolwiek odprowadza podatek z tytułu prowadzonej działalności gospodarczej? - nie omieszkałem odezwać się do Żony.
Ale chyba działalność poświęcona, nomen omen, szerzeniu kultu religijnego, zwłaszcza katolickiego, w naszym państwie zwolniona jest z mocy ustawy z podatków. Chyba, uczciwie mówię, bo nie wiem.
Czego tam w utworach księdza, w większości jego autorstwa, nie było. O miłości przede wszystkim, o matce, o braciach i siostrach, i o Panu, oczywiście. Można się było wzruszyć do łez. Wszystko w stylu piosenek ogniskowo-oazowych, ale oczywiście profesjonalnie zaaranżowanych i bardzo dobrze wykonanych, bo ksiądz miał głos, no i sprzęt był niczego sobie. Ciekawe z czyich podatków kupiony?
Postanowiliśmy, przede wszystkim za sprawą Żony, wykazać zrozumienie dla sytuacji i znaleźć w niej plusy.
- Ale przynajmniej mamy w tygodniu niespodziewaną i niepowtarzalną atmosferę Uzdrowiska. - pojednawczo stwierdziła. - Fajfy, występy... - dodała patrząc na moją, chyba nieciekawą, minę.
Być może wymiękłem, bo mimo tej wspaniałej, niepowtarzalnej uzdrowiskowej atmosfery zamówiłem drugiego Pilsnera Urquella. Żona więc domówiła małego Kozela.
Z odległości 30 metrów słychać było idealnie, ale i patrzeć też było na co.
Ksiądz, w czarnej sutannie oczywiście, poruszał się dość demonicznie wśród ławek zajętych przez widzów - kuracjuszy i turystów, określanych w mediach nazwą seniorów, nadużywaną, używaną nieadekwatnie i wkurzającą mnie, gdy w jakikolwiek sposób chce się do mnie przypałętać i dokleić.
Dziady w ławkach klaskały i kolebały się wolno w lewo i w prawo w takt muzyki, co natychmiast skojarzyło mi się z braćmi z Zachodu tak samo się bawiącymi w czasie Oktoberfest.
- A ty co byś chciał?! - Żona stanęła w ich obronie. - Żeby skakali?! - Nie po to przyjechali przecież do Uzdrowiska...
Były też inne humorystyczne akcenty.
- A teraz będzie piosenka po włosku. - zapowiedział artysta, nomen omen.
Tak więc dzisiaj dla mnie nieszczęścia chodziły parami - rano dzwonne zawłaszczenie przestrzeni, po południu artystyczne.
Wieczór spędziliśmy w naszej drugiej ulubionej knajpie na uroczystym obiedzie.
- Tu jest zupełnie inny świat - zauważyła Żona. - Inna muzyka, inny klimat, inni ludzie.
Chyba tak samo odbierałem atmosferę miejsca.
- Wiesz, już mnie ten występ z księdzem tak nie dotyka. - poinformowałem Żonę. - Złagodniało we mnie. - W końcu nie jestem tym zakładającym na swoje ciało pas z ładunkiem wybuchowym, żeby w jedynie słusznej racji znaleźć się w siódmym niebie i mieć do dyspozycji 72 hurysy.
Doczytałem potem, że są to dziewice, ale szatan od razu podsunął mi konieczność logicznego rozumowania. Bo skoro są to dziewice, a szczęśliwcy je otrzymują, to muszą być ich niezmierzone zasoby, bo przecież już tylu pobożnych muzułmanów na przestrzeni wieków zginęło za jedynie słuszną wiarę, przecież między innymi po to, żeby w nagrodę z tych hurys skorzystać. A taka wykorzystana, za przeproszeniem, hurysa, przestaje nią być. Ale byłem w błędzie. Wcale ich tak dużo nie musi być, bo wyczytałem, że ich dziewictwo się odradza. Sprytnie i mądrze pomyślane. Moje wątpliwości zostały natychmiast rozwiane. Prawie. Bo nie wiem, czy taka "odrodzona" hurysa przechodzi na własność kolejnego szczęśliwca, czy już na wieki wieków zostaje przy tym jednym, "pierwszym". A ta wątpliwość rodzi kolejne pytania według zasady im więcej wiesz, tym mniej wiesz. Ale i na to człowiek znalazł sposób w postaci dogmatu, czyli czegoś, co jakaś osoba lub zespół ludzi uznali (?!) za prawdę objawioną. (dogmat - słowo z języka greckiego dogma; w liczbie mnogiej: dogmata. Pierwotnie rozumiane było ono jako: opinia, pogląd, decyzja, wspólne przekonanie, zasada; zatem związane z ustaleniem(?!) konkretnego stanu rzeczy...)
Więc czy można się dziwić, że wśród samych chrześcijan jest tyle odłamów? (Według Center for the Study of Global Christianity jest ich aż 45 000.) I każdy z nich jest święcie przekonany o tej swojej jedynej prawdzie.
Dosyć!
Na koniec dnia chciałbym skromnie zaznaczyć, że dzisiaj były urodziny Żony. Stąd nasz wyjazd do Uzdrowiska i dzisiejszy uroczysty obiad. Żona coś takiego zrobiła ze swoimi ciuchami, że musiałem ją sfotografować. Pro memoria. Za pomocą kilku fatałaszków wykreowała niezwykle wysublimowany, wysmakowany obraz kobiecej postaci z domieszką arystokratyczno-szpanerską. Najciekawsze, według mnie, wysłałem Pasierbicy, Q-Zięciowi i Teściowej z adekwatnym tekstem: Twoja Matka/Teściowa/Córka w dniu urodzin.
Odpowiedzieli:
Pasierbica - No bardzo ładnie, elegancko :)
Q-Zięć - Oprawię w ramkę :)
Teściowa - A gdzie to jest? Dziękuję. Dobre zdjęcie :)
Można powiedzieć, że każde w swoim stylu.
I dokładnie dzisiaj Wnuk-I kończył 15 lat. Zadzwoniłem do niego z życzeniami i zaprosiłem go wraz z którymś z wybranych przez siebie bratem do Wakacyjnej Wsi. Na gorąco wybrał Wnuka-II. Nie dziwiłem mu się.
Wczoraj napisał Po Morzach Pływający śląc pozdrowienia z Francji. Jak to mówił mój malutki Syn ze sFrancji. Nic nie wiem, kiedy Po Morzach Pływający wypłynął. Trzeba będzie napisać do niego maila. Zbieram się już od tygodni.
No i dzisiaj rano ubiegłem dzwony.
Wstałem o 06.15, więc jak zaczęły rozbrzmiewać, byłem już na chodzie. Stanowiły w ten sposób element (emelent) dnia, nie nocy. O Żonę byłem spokojny, bo ona potrafi spać z włożonymi do uszu słuchawkami z audiobooka pełniącymi rolę stoperów.
Czas było wracać do domu. Zachmurzone niebo i padający deszczyk wyraźnie dawały do zrozumienia.
Ale w pogodę wstrzeliliśmy się idealnie. W czasie naszego pobytu było ciepło i słonecznie. Mogliśmy chodzić z Bertą na spacery i przesiadywać w ogródku. Żona dodatkowo kilka razy się relaksowała na balkonie Bo tutaj chłonę atmosferę Uzdrowiska.
Wyjeżdżając z Uzdrowiska pojechaliśmy jeszcze odwiedzić "naszą" willę, tę od Laparoskopowego i Szczwanej Lisicy. Nadal była piękna, willa, bo Szczwanej Lisicy nie widzieliśmy, ale jakaś taka smutnawa i zaniedbana. I z początkami schyłkowości. Taka bez życia.
Do Wakacyjnej Wsi wracaliśmy trochę z ciężkim sercem. Przez tę willę, a przede wszystkim z powodu końca krótkiego urlopu i czekających nas problemów z Pół-Kamieniczką. Te ostatnie szczególnie Żonie psuły nastrój, ale gdzieś w połowie drogi wziąłem byka za rogi, zdefiniowałem problem, przedyskutowaliśmy go i humor Żonie się poprawił. Na tyle, że na miejscu wielokrotnie akcentowała Jak tu pięknie. A już całkowicie wrócił jej dobry nastrój, gdy ona z ciemnym Kozelem, ja z Pilsnerem Urquellem wybraliśmy się nad Staw, siedliśmy na ławeczce i dyskutowany w samochodzie problem jeszcze raz rozebraliśmy na czynniki pierwsze, czyli gdy wziąłem w nieodczuwalny negatywnie dla niej sposób udział w dzieleniu włosa na szesnaście.
Dzisiaj byliśmy blisko dietetyczno-kulinarnego ideału, czyli jednego posiłku dziennie.
Do domu dojechaliśmy o dwóch jabłkach, a i na miejscu specjalnie nie spieszyło się nam do jedzenia. Bo najpierw ławka i Staw, potem rozpakowywanie się, a potem Żona wydobyła ze słoika resztki wcześniej przygotowanego śledzia. Ilości były śladowe, ale i one posłużyły za podkład do dwóch kieliszków wódki. Jakiej, nie podam, bo to były spady i resztki po jakiejś imprezie.
Dopiero później Żona zrobiła dla mnie szakszukę, sama zaś zjadła pasztet własnej roboty ze smalcem własnej roboty i z kiszonym ogórkiem.
Gdy dodatkowo rozpaliłem w salonie, w kozie, zrobiło się niedzielnie. I ta niedzielność została już do końca dnia. Czytanie książek i obijanie się, a wieczorem amerykański film Tony'ego Scotta z 1998 roku Wróg publiczny z Willem Smithem, Gene Hackmanem i Jonem Voightem. Film był opisywany jako sensacyjny dreszczowiec, ale nie takie wymiękały przed Żoną. Nagle sama z siebie przyznała, że przysnęła. Ja nawet tego nie zauważyłem uwikłany w intrygę, sensację i dreszcze (z emocji nie mogłem rozgrzać stóp; zawsze w takim przypadku pomaga założenie skarpet). Bez problemów porzuciliśmy film zostawiając sobie jego resztę na jutro.
CZWARTEK (07.10)
No i wróciliśmy do pourlopowego rytmu.
Nawet bez specjalnego bólu.
Rano, bardzo szybko jak na nas, się zebraliśmy i pojechaliśmy do Powiatu. Musieliśmy zrobić zakupy dla nas i dla Sąsiadów z Naszej Wsi, do których się wybieraliśmy.
W Biedronce ustaliliśmy, że płacimy kartą, bo gotówka w Powiecie w różnych dziwnych sytuacjach się przydaje. I się przydała. W wysublimowanej płatniczej rzeczywistości. Padł system bankowy i nie można było płacić kartami w żadnej z kas, w tym samoobsługowej. Jeśli gdziekolwiek są, to zawsze się tam kieruję, bo idzie błyskawicznie. No chyba że mam chociażby jedną butelkę Pilsnera Urquella, to samoobsługowych unikam jak ognia. Mało to razy przy konieczności autoryzacji przez panią z obsługi pojawiały się komplikacje?
Stanęliśmy w długiej kolejce do jednej z kas i patrzyliśmy na siebie wymownie. Nie sposób przeliczyć naszych dyskusji, że kiedyś będzie Armagedon?
W sklepie z Socjalną kupiłem 5 butelek Litovela. Jak go "odkryłem", nie wiedziałem, że będzie mi sprawiał pewien problem. Za pierwszym razem, gdy kupiłem dokładnie taką samą ilość, poniewczasie na paragonie odkryłem, że sklep dolicza sobie za sztukę 60 gr kaucji. Na szczęście akurat wypiłem jedną butelkę, więc nie miałem problemów ze znalezieniem pustej szurniętej do jednego z trzech miejsc
(Dom Dziwo, Duży Gospodarczy i Mały Gospodarczy). System składowania butelek, wtedy jeszcze wyłącznie po Pilsnerze Urquellu, sam "przyszedł", bo było szkoda czasu, żeby przemierzać kilometry po posesji, żeby pozbyć się szkła. A przy Litovelu już parę razy przyłapałem się na tym, że stan pełnych i pustych butelek mi się nie zgadzał i musiałem grzebać w trzech workach nie pamiętając oczywiście w amoku pracy, gdzie butelkę szurnąłem. Pilsner Urquell takich problemów mi nie przysparzał i nie przysparza.
Tak więc, żeby ułatwić sobie życie, przy okazji kupna Socjalnej zdaję 5 butelek po Litovelu i kupuję 5 nowych. Wtedy paragony mi się nie mylą. Paniom również. Nie powtórzę już błędu, gdy wychodząc przed orkiestrę "zbyt wcześnie" zdałem puste butelki. Dwie, a na paragonie "stało" pięć. Od razu w sklepie powstał problem z liczeniem. A tak pięć za pięć. Dziecko nawet zrozumie.
Ponieważ sklep ten jest bardzo dobrze zaopatrzony, wręcz wyspecjalizowany w alkoholowej ofercie, wykupiłem dla Żony cały zapas porzeczkowego cydru (aż 5 butelek), który właśnie tutaj ona odkryła i bardzo polubiła, a siebie zaopatrzyłem w Stumbrasa (przypomnę - litewska z ziemniaków). Zbliżają się mecze - sobotni Polska - San Marino, niedzielny finał Ligi Narodów i wtorkowy Albania - Polska. Ale pomijając tak oczywiste fakty tłumaczące zakup wódka w domu musi być. Bo nigdy nic nie wiadomo. Może stać miesiącami, ale gdy pojawi się niespodziewanie śledzik albo galaretka, to jak tu bez niej? Nie wspomnę o zbliżających się chłodach i innych okolicznościach.
Potem pojechaliśmy do ogrodniczego sklepu.
Od zawsze jednym z moich marzeń był widok własnego sadu z pobielonymi drzewkami owocowymi. Bo takie urokliwe. Zdawałem sobie sprawę, że nie po to się bieli, tylko żeby w jakiś sposób pomóc drzewkom, ale wytłumaczenia tej konieczności nie znałem.
- Kiedy trzeba bielić drzewka owocowe, czym i czy to coś pani ma? - wyrwałem się w sklepie z pytaniem jak taki oszołom, na dodatek zerwany z choinki, błądzący, nieświadomy.
- A robił pan to kiedyś? - pani zlustrowała mnie od góry do dołu, jakby to miało jakieś znaczenie.
- Nie! - szczerze i radośnie się uśmiechnąłem.
- W styczniu. - odparła po chwili widocznie mieląc w głowie myśli na temat tych biednych drzewek, do których chciałem się dobrać.
- Tak późno?! - spokojnie brnąłem w swoje dyletanctwo.
Pani wyraźnie odczytała mój zawód, bo się lekko uśmiechnęła.
- A ja myślałem, że teraz... - Poobcinałem gałęzie, prześwietliłem drzewka...
- A te miejsca posmarował pan?
- Nie i nie posmaruję, bo tego jest tyle, że przy jednym drzewku musiałbym spędzić cały dzień.
Tu akurat wiedziałem, o czym mówiliśmy, bo mam takie smarowidło, które zaaplikowałem młodziutkiemu klonowi, gdy mu żyłką nadwyrężyłem korę.
- No dobra... - pani westchnęła i spojrzała na mnie badawczo. Widocznie pogodziła się z dolą tych drzewek. Poza tym wyraźnie dała mi odczuć Pana cyrk, pana małpy.
- To na pewno nie teraz się białkuje? - nie ustępowałem zawiedziony, że na razie niczego więcej przy drzewkach nie będę mógł robić.
- Na pewno. - Teraz musi je pan opryskać roztworem siarki. - Ile ma pan drzewek?
- 15. - odpowiedziałem tak na rybkę, bo nigdy nie liczyłem.
- To musi pan kupić dwa opakowania.
I wytłumaczyła mi, jak drzewka opylić.
- Trzeba dwa razy, a pod drzewkami nie, bo i tak ścieknie.
- A jak przygotować wapno do bielenia? - czepiłem się tego wapna.
- Trzeba wymieszać i zrobić taką konsystencję jak ciasto do naleśników.
Nie wiedzieć czemu odwróciła wzrok do Żony, chociaż od początku było wiadomo, że bielić będę ja.
Może dlatego, że Żona powiedziała przy słowie "naleśników" aha, a ja nic nie mówiłem.
- Ale najpierw trzeba oczyścić korę z mchu szczotką ryżową. - Wie pan jaką?
- Tak. - Mam taką. - znowu się ucieszyłem.
- A potem trzeba bielić dwa razy.
- W jakich odstępach czasowych? - pani nie wiedziała, że jestem chemikiem.
- Jak pan dojdzie do ostatniego, to pierwsze będzie już suche i będzie można drugi raz.
Nawet nie przeszkodził mi brak chemicznego konkretu, na przykład "za godzinę" lub "za 24 godziny". Poddałem się tej kobiecej nieprecyzyjności typu "szczypta soli", "garść mąki", "za chwilę" albo jeszcze bardziej zwodniczej "za minutkę", które to zdrobnienie w dojrzałym mężczyźnie budzi natychmiastową spokojną reakcję w postaci wygodnego rozsiadania się przed pilnym wyjściem w wygodnym fotelu przy kawie i gazecie (teraz laptopie).
Potwierdziło się kolejny raz moje ulubione powiedzenie: Nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
Może kiedyś uhonoruję je umieszczając w którymś wpisie jako cytat tygodnia.
W domu w końcu poczytałem na ten temat i doznałem szoku. Całe swoje świadome życie byłem przekonany, że bielenie wapnem służy ochronie drzew przed szkodnikami (horrorystycznie oczami wyobraźni widziałem, jak wyłażą z ziemi i po pniu wspinają się do góry, by w odpowiednim momencie pożerać moje jabłka), co mi jako chemikowi pasowało i zgadzało się z moją chemiczną świadomością. A tu się okazało, że guzik prawda. Bielenie służy ochronie kory drzewa przed jej pękaniem, co może spowodować osłabienie naturalnej ochrony. Chodzi o to, że w porze zimowej przy słonecznej pogodzie kora drzewa potrafi się mocno nagrzać, zwłaszcza ta część od strony południowej, a w nocy, przy ujemnych temperaturach, mocno ochłodzić i pękać. A na to tylko czekają szkodniki wszelkiej maści.
Biel pnia odbija nadmiar promieniowania i nie dopuszcza do takich skoków temperatur. Cały mechanizm jest jasny jak słońce, nomen omen, zwłaszcza mnie, fotochemikowi. Nagle wszystkie puzzle wskoczyły na swoje miejsce.
U Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa pół czasu spędziłem przy wymianie sedesowej deski, czyli z nosem w kiblu. Pisałem już, że takie numery, jako chemika, mnie nie biorą. Mógłbym równolegle pić kawę i podjadać ciasto, które Sąsiadka Realistka zawsze ma na nasz przyjazd, gdyby ktoś chętny w czasie mojej pracy podsuwał mi pod usta kawałki, abym swobodnie mógł sobie ugryźć, bo jakoś tak brać samemu swoimi ubabranymi "palcyma" byłoby głupio. To dziwne, bo "w zamian" natychmiast źle reaguję na sztuczne zapachy - dym papierosowy, chmurę ciągnącą się za odymionymi perfumami, dezodorantami lub wodami toaletowymi paniami lub panami, wszelkie farby malarskie, itp. Od razu zaczyna boleć mnie głowa ze specyficznym kłuciem wyłącznie w prawej półkuli, a jeśli dłużej pobędę w tym środowisku, to rzyganie pewne.
Chętnych do asystowania przy mojej pracy i dokarmiania jednak nie było. Żona rozmawiała z Sąsiadką Realistką, a Sąsiad Filozof wyszedł z piwami na podwórze niby pomagać swojemu szwagrowi przy jakichś pracach porządkowych na obejściu.
A dlaczego aż pół czasu? Bo od montażu takiej samej deski u Teściowej trochę minęło. Wydawało mi się, że mam go w małym palcu. Ale pewność siebie i wyłączenie mózgu mnie zgubiły, zamontowałem źle i musiałem po demontażu zacząć od nowa. Można by zapytać A co tam było takiego skomplikowanego w tej desce? Odpowiem - Nic, ale Nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
A dlaczego Sąsiad Filozof jej nie montował? Bo według jego żony miałby problem potem ze wstaniem z klęczek, nomen omen.
W drodze powrotnej zajrzeliśmy do wsi, w której kiedyś "kupowaliśmy" gospodarstwo. Zabudowania w swoim układzie i funkcjach (dom, obora, stodoła) podobne do naszowsiowych, tylko że wszystko z cegły.
- A wiesz, że ktoś to wreszcie kupił? - zapytała Żona pokazując mi kilka dni temu w Internecie charakterystyczny dom z gankiem i rosnącym obok jesionem.
My takim kupującym kibicujemy, bo zapobiegają ruinacji i przywracają do życia piękne miejsca.
Trzeba było ich odwiedzić.
Właściciel, lat na oko 55, był bardzo sympatyczny i trzeźwo myślący. Przyjechał z rodziną z sąsiedniego województwa. Planował remont na dwa lata. Rozmowa trwała długo, bo my jako tutejsi mogliśmy wiele rzeczy mu przybliżyć, a poza tym siedzimy w branży, z którą on planuje (wynajem dla turystów, córka chce w w przyszłości uruchomić restaurację) ruszyć, więc bardzo chętnie korzystał z naszych informacji. A my niczego nie ukrywaliśmy.
- Wiesz z czego się cieszę? - zapytała Żona już w Inteligentnym Aucie? - Że nie muszę tego robić! - nie czekała na moją reakcję. - Taki olbrzymi zakres prac! - Jak sobie pomyślę, że...
Po powrocie do Wakacyjnej Wsi dalej "prześwietlałem" owocowe drzewka. Doliczyłem się ich 16., a potem jeszcze po drugiej stronie "odkryłem" dwa. Więc stan 18. Z tego w tym roku rodziły i to obficie 2 jabłonie. Reszta zdziczała, a cała para szła w duże pionowe odrosty. Ale nie ze mną takie numery...
Muszę jeszcze policzyć krzaki owocowe - jest aronia i ileś porzeczek. W tym czarne. Komplet "owocowości" uzupełniają winogrona rosnące w dwóch różnych miejscach. W ogóle się nimi dotychczas nie zajmowałem, ale i tak obrodziły niesamowicie. Wśród nich panuje niesamowity harmider, wzajemne przeplatanie się gałęzi i kiści, zdaje się trzech gatunków.
Gdy kładłem się spać, znowu zaskoczyła mnie "moja anatomia". Nie spodziewałem się, że mam takie i tyle mięśni. Od intensywnego obcinania gałęzi nieprzyjemnie mnie bolały. Na tyle, że nie mogłem sobie znaleźć miejsca na żadnym z boków. Więc ja na pół siedząco, Żona na leżąco dokończyliśmy oglądanie filmu. Pozostawiona wczoraj końcówka na tyle była krótka, że udało się bez problemów.
PIĄTEK (08.10)
No i po śnie ból przeszedł, jak ręką odjął.
Na tyle, że rano dla rozgrzewki narąbałem dwie taczki drewna. A potem dla dywersyfikacji zrobiłem swoją część w dolnym mieszkaniu, do którego wieczorem mieli przyjechać goście.
Chciałem się rozpędzić dalej, ale przy I-Posiłku Żona mnie zatrzymała. Długo rozmawialiśmy o życiu. Jej taka rozmowa od czasu do czasu jest potrzebna i dobrze jej robi. Mnie też, nie powiem.
Na tyle zdążyłem wypocząć, że rzuciłem się do dalszych prac. Prześwietliłem dwa ostatnie "odkryte" drzewa, a potem długo sprzątałem teren zasypany bezlikiem gałęzi. Te największe składałem pod płotami, do wyschnięcia (przydadzą się na ognisko), mniejsze ciąłem na kawałki i gromadziłem, żeby w przyszłym roku wykorzystać je jako jeden z wypełniaczy do dwóch skrzyń permakulturowych, które mam zamiar dołożyć do obecnych czterech. Przy okazji zinwentaryzowałem krzaki porzeczek - są trzy czarnej i jeden białej.
Goście przyjechali bardzo późno, bo dopiero o 20.00. Sympatyczna, młoda para, kulturalna i muszę użyć nadużywanego przeze mnie w rozmowach z Żoną słowa "grzeczna", za którym ona w opisach gości, i nie tylko, nie przepada. Wiem, o co jej chodzi - Bo ty byś chciał, żeby wszyscy przed tobą stali na baczność! Ale co mam powiedzieć, skoro wśród młodych przyjeżdżających do nas par bardzo często, oprócz kultury, emanują one właśnie grzecznością. I żeby tak było, nie musi przed młodymi ludźmi stać starszy facet z siwymi włosami. Żona też często nabierała takiego wrażenia w kontaktach z nimi.
Ci dzisiejsi wiele razy byli u nas w Naszej Wsi, a do Wakacyjnej przyjechali drugi raz. Na powitanie mieli przygotowaną ciepłą kózkę promieniującą światłem ognia i jego ciepłem. Co mogę poradzić na to, że nie dość, że bardzo dziękowali (oczywisty obszar kulturalnego zachowania), to robili to jeszcze ... grzecznie. Pani omal nie dygnęła. Takie dygnięcia przed moją osobą zdarzają się co jakiś czas. Są niezwykle miłe i zabawne, ale nie wiem, czy jest się z czego cieszyć, skoro zdarza się, że nawet taka trzydziestolatka dyga prze dojrzałym mężczyzną.
Wieczorem obejrzeliśmy Tożsamość Bourne'a z 2002 roku, amerykański film zainspirowany powieścią Roberta Ludluma. Oczywiście już go kiedyś oglądałem, ale nic nie poradzę, że lubię Matta Damona i że film nadal trzymał mnie w napięciu. Odwrotnie niż Żonę. Bardzo szybko przerzuciła się na audiobooka.
SOBOTA (09.10)
No i rano się zdziwiłem, gdy zadzwoniła Pozytywna Maryja.
- Jest pan już na chodzie? - usłyszałem.
Pozytywna Maryja pilnuje mnie w sprawie czosnku.
- To niech pan wyjdzie przed furtkę. - Przyniosę panu jedną główkę, tylko się ciepło ubiorę.
Nie zdziwiło mnie to jej ciepłe ubieranie, bo od kilku dni rano widzę szron na trawie. Poza tym słyszę za każdym razem Muszę dbać o siebie, bo pan wie, że jestem po trzech udarach?...
Przyniosła główkę czosnku. Moje przy nim stanowiły mamucie wypierdki. Wszystkie bez wyjątku. Ja z ośmiu główek uzyskałem 15 ząbków, takiej drobnicy, a jej w otrzymanej główce zawierał aż 9, nawet nie ząbków, tylko zębisk. Ale trudno się dziwić, skoro od samego początku mój traktowałem po macoszemu dodatkowo dając się zwieźć gatunkowi. Bo skoro syberyjski, znaczy wytrzyma wszystko. Wytrzymał, ale cała para poszła na przetrwanie za wszelką cenę kosztem rozbuchanej płodności.
- Ale niech pan przygotuje ziemię, nawiezie ją... - z troską patrzyła na mnie.
Ucieszyła się, gdy powiedziałem, że ziemię przekopię i wzbogacę ją kompostem.
Oczywiście zeszło na inne tematy, bo przy niej się nie da inaczej. Kolejny raz stwierdziłem, że jest mądrą kobietą, taką mądrością życiową, trzeźwo-rozsądkową, z dużą życzliwością do ludzi.
- To kiedy pan posadzi czosnek? - na koniec mnie przyszpiliła.
Obiecałem, że najpóźniej w przyszłym tygodniu.
Rano bardzo długo pisałem, wręcz ponad normę, zapominając o Bercie i o jedzeniu. Ale też jak na mnie późno wstałem - o 07.30. Przez oglądany wczoraj film. Żona została w łóżku. Już wczoraj po południu zaczęła się czuć nieciekawie z podejrzeniem drobnego zatrucia pokarmowego. Ale co by to miało być? Padło na ciasto Sąsiadki Realistki. Ja zjadłem z sześć kawałków, Żona może pół, ale to wystarczyło. Uczulenie na jakiś składnik?
W związku z tym w domu panowała cisza, Żona niczego ode mnie nie chciała oprócz świętego spokoju. W sumie było jakoś tak głupawo być samemu na gospodarstwie.
Cały dzień spędziłem na dworze.
Ostatni raz w tym roku podlałem Aleję Brzozową i rośliny przy murze. W końcu jednak od długiego czasu nie było deszczu i jest sucho. Z węży pozbyłem się resztek wody i pozwijałem je na zimę. Pompę również opróżniłem. Można by powiedzieć Do zobaczenia na wiosnę!
Skopałem pół ogródka i nawiozłem kompostem. Tym razem czosnek powinien się udać.
I tak w kompletnej domowej ciszy zeszło do zmierzchu.
Wieczór postanowiłem sobie urządzić kulinarnie-sportowo z głównym akcentem w postaci Nieokrzesanego Balu Murzynów w trakcie meczu. Dlatego najpierw wysmażyłem nadmiarową ilość boczku, z której kilka sążnistych plastrów odłożyłem z patelni na talerz. Na pozostałości zrobiłem sadzone z pięciu, obficie oblane tabasco i popijane czerwonym wytrawnym gruzińskim winem. Zaś do talerza dołożyłem sporą ilość pysznego smalcu ze skwarkami, zrobionego przez Żonę, i dwie nasze cebule pokrojone w ćwiartki. Stumbras chłodził się w lodówce, więc do meczu byłem przygotowany. Nawet znalazłem kieliszek do wódki, a to po wprowadzeniu się Żony do kuchennych szafek wcale nie było takie łatwe. Niby miały być w jednej szafce, takiej od szkła, i rzeczywiście były. Ale na najwyższej półce wciśnięte w głąb, co przy moim wzroście skutecznie je kamuflowało. Dopiero po kilkukrotnym wyeliminowaniu różnych miejsc i stanowczym odrzuceniu podejrzeń wobec Żony Przecież nie mogła perfidnie specjalnie je gdzieś schować?! To nie w jej stylu! wspiąłem się na palce i po omacku wyczułem to wspaniałe naczynko.
Wieczór mógłbym spuentować strywializowanym w kontekście kontekstu początkiem wiersza Adama Asnyka Daremne żale:
Daremne żale, próżny trud,
Bezsilne złorzeczenia!
Skoro o 18.00 obżarłem się sadzonymi, to o 21.00 myśl o tłustym, wysmażonym co prawda, boczku i jeszcze tłuściejszym smalcu nie była mi miła. Więc do czego niby miałbym pić Stumbrasa? Wszystko zostało w lodówce, a ja cały mecz grzecznie, bez dygania, opędziłem jedną butelką Pilsnera Urquella.
Mecz Polska - San Marino (5:0) był z serii 3Z - Zakuć, Zdać, Zapomnieć. Należało wysoko wygrać (inna opcja nie wchodziła w rachubę) i natychmiast zapomnieć. Bo we wtorek w Tiranie gramy z Albanią. A ona zgotowała nam nieciekawy eliminacyjny scenariusz wygrywając w Budapeszcie z Węgrami. A tak liczyłem na nich. Wtedy mielibyśmy bardzo dobrą przedbarażową sytuację. W obecnej sytuacji Albańczycy ciągle mają jeden punkt więcej i ich ewentualna wygrana zminimalizuje nasze szanse do tzw. matematycznych. Trzeba więc będzie mecz wygrać. A to może być trudne na ich ciężkim, szowinistycznym terenie. Tak czy owak, we wtorek już na pewno nie obejdzie się bez boczku, smalcu, cebuli i Stumbrasa przede wszystkim.
NIEDZIELA (10.10)
No i rano Żona nadal została w łóżku.
Ale był już wyraźny postęp w jej samopoczuciu. Dała się namówić na jajka na miękko. To wspólne spożywanie takich jajek polega na tym, że Żona je wyłącznie żółtko w obszarze rzadkie - maziste, a całą resztę żółtka poza nim, jak również białko, przekazuje mnie. W ten sposób przy ugotowaniu pięciu jajek obie strony czują się nasycone.
Technika jest taka, że zaczynam ja nadgryzając białko dopóki nie dotrę do żółtka o właściwej konsystencji. Wtedy jajko przekazuję Żonie i rozpoczynam kolejne. Ona z kolei dotarłszy do niewłaściwej już żółtkowej konsystencji przekazuje mi do skończenia jajko pierwsze, a ja jej wtedy daję drugie. Takie swoiste machniom, z rosyjskiego, gdyby ktoś nie wiedział. I tak przy razgaworie, trzymając się tego języka, kończymy na piątym.
Nie muszę mówić, jak duża odpowiedzialność spadła na mnie przy gotowaniu jaj. Gdyby wszystkie wyszły za miękkie lub za twarde, to kompletna klapa. Ja bym zjadł bez problemów, ale Żona...
Nie po to jednak Bozia dała rozum, a państwo ludowe pięć lat studiów politechnicznych, chemicznych, żebym sobie z tym problemem nie poradził. Najpierw wybrałem pięć sztuk (co za zbieżność z latami studiów) identycznych co do wielkości i kubatury, a to wbrew pozorom nie to samo i nie było takie proste. Bo kury Sąsiadki Realistki mają w dupie, nomen omen, unijne dyrektywy i znoszą jaja jak popadnie i jaka im przyjdzie polska, kurza fantazja. Potem je ocznie scałkowałem i biorąc poprawkę na kuchnię wiejską opalaną drewnem, na której jaj nigdy przedtem nie gotowałem, w kontrze do cywilizacyjnych wymysłów, jak gaz i prąd, ustaliłem czas gotowania.
Jaja wyszły idealnie. Byłem dumny i jadłem ze sporą ulgą słysząc zadowolenie Żony.
Po tym posiłku jednak się złamałem w kwestii owocowych drzewek. Nie mogłem patrzeć na te miejsca pozostałe po obcięciu gałęzi. Takie bezbronne, narażone na destrukcyjne działanie różnych grzybów i innych choróbsk, którym otworzyłem raj. A złamałem się, bo miałem w pojemniczku przecież ten specjalny ochronny środek, który swoim widokiem kłuł w oczy i budził moje wyrzuty sumienia.
Smarowałem i smarowałem. Fakt, że w kilka godzin wysmarowałem wszystkie, a nie tylko jedno, jak powiedziałem pani w sklepie, spowodował, że "z powrotem" odezwała się anatomia i ból mięśni.
Na to wszystko przyszła Żona. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu, bo nagle życie zaczęło wracać do naszych pieleszy. I obiad był sensowny, a nie tylko jajka i jajka.
To mnie tak zregenerowało, że jeszcze pognałem do Pół-Kamieniczki zgrabić trawę, a po powrocie posadziłem 24 ząbki czosnku. Przy czym te od Pozytywnej Maryji w oddzielnym rzędzie, żeby zobaczyć za kilka miesięcy, jaka będzie różnica.
Na więcej dzisiaj nie było mnie stać. Nawet zrezygnowałem z oglądania finału Ligi Narodów (Francja - Hiszpania), który równie dobrze mógł się skończyć o północy. A ja już takich zarwań nocy mnożyć nie lubię. Wystarczyło mi to z Bertą z czwartku na piątek (opis niżej). W zamian obejrzałem kolejnego Bourne'a - Krucjata Bourne'a. Wcześniej przypadkowo przeczytałem czyjąś recenzję, w której facet oceniał ten film gorzej od pierwszego. Od razu się nastroszyłem, bo de gustibus non est disputandum, ale po obejrzeniu musiałem facetowi telepatycznie przyznać rację i odszczekać moje złorzeczenia.
Zdjęcia były robione kamerą z ręki, stąd sceny nadmiernie i za szybko latały, nie było tej głębi psychologicznej, co w pierwszym i całość lekko zahaczała o komiksową manierę, a tego nie lubię. Bo chcę się denerwować naprawdę obgryzając paznokcie, a świadomość, że to trochę robione jest dla jaj, nie jest w stanie mnie zestresować. Nawet stopy miałem ciepłe...
Żona zaś w tym czasie spokojnie słuchała audiobooka.
PONIEDZIAŁEK (11.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Grubo przed wschodem słońca.
Ale publikacyjny poniedziałek swoje prawa ma. Pisanie przeplatałem z pracą. Przede wszystkim wyczyściłem skrzynie i ogródek. Zebrane resztki buraków i cebuli schowałem do piwnicy, a klapnięte nasturcje wyrwałem i wrzuciłem do kompostu. Jako roślina z Ameryki Południowej nie wytrzymała kolejnych polskich porannych przymrozków i rano ujrzałem, jak smętnie wszystko jej zwisa, w tym kwiaty, których barwa z pięknej czerwonej, o lekkim różowym odcieniu (według Żony pomarańczowym oczywiście), takiej żarówiastej, świecącej, zmieniła się w brunatną. I jak takie kwiaty jeść? Bo do tej pory stanowiły stały składnik, oprócz szczypioru i cebuli, porannego twarożku stanowiąc wyrazisty element (emelent) smakowy i kompozycyjny.
Narąbałem też furę drewna, wystawiłem wory z segregacją i rozpocząłem, ale to bardzo, bardzo sygnalizacyjnie, pierwsze porządki w sypialni. Żona przyjęła podobną metodę. Ale w końcu do tej naszej góry trzeba będzie się naprawdę dobrać.
Żona cały dzień była już całkowicie na chodzie. Inne życie.
Wieczorem obejrzeliśmy film. Gdy zakomunikowałem o takiej możliwości, usłyszałem:
- Ale dzisiaj będzie coś dla mnie?
Co będzie lub było, okaże się przy następnym wpisie.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa razy. I to w nocy z czwartku na piątek. Coś jej się pomieszało po pobycie w Uzdrowisku, gdzie co prawda spała w drugim pokoju, ale miała swobodny dostęp do naszego, z którego w nocy jednak nie korzystała. Wyraźnie bezczelnie i nachalnie domagała się, aby ją wpuścić do sypialni, żeby mogła nas uraczyć donośnym chrapaniem, serią usznych strzałów i ciągnącym się w nieskończoność mlaskaniem. Musieliśmy ją spacyfikować. Niski i "głęboki" ton Żony nic nie dał oprócz dodatkowego mojego rozbudzenia się, bo dusiłem się ze śmiechu. Musiałem warknąć na Bertę i do rana jak ręką odjął.
Ale rano Żona przy 2K+2M sprawę rozwinęła. Okazało się, że w nocy były dwa epizody. Świadom byłem tylko tego drugiego. Za pierwszym razem Berta szczeknęła raz, a Żona pomna niejasnej wieczornej sytuacji zrobiła kupę, czy nie? wstała i ją wypuściła w nocną czeluść. Sama zaś spokojnie czekała przy audiobooku. Trudno się więc jej dziwić, że przy drugich próbach wymuszenia przez Pieska trochę się zirytowała.
Godzina publikacji 19.27.
I cytat tygodnia (może będę pierwszy):
Nikt nigdy na łożu śmierci nie powiedział: "Szkoda, że nie spędzałem więcej czasu w pracy. - Arnold Zack