poniedziałek, 18 października 2021

18.10.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 319 dni.

WTOREK (12.10)
No i znowu wtorek po publikacji.
 
Nadal w Wakacyjnej Wsi. 
Mogę więc niespiesznie z samego rana donieść, co wczoraj wieczorem oglądaliśmy. Amerykański romans/dramat z 2019 roku Małe Kobietki (Little Women).  Chyba dosłowne tłumaczenie nie oddawałoby ducha filmu, ale nie znam na tyle angielski, żebym mógł się wypowiadać. Może po...może Po Morz...ech Pływający? Mogłaby i Córcia, gdyby czytała bloga. Ale to raczej po mojej śmierci, a i to nie wiadomo. Zresztą wtedy już żadna pomoc nie będzie mi potrzebna. Takie skomplikowane układy. Teraz, w życiu, i po nim. Bo nic, co wydaje się proste...
Sam film był nominowany do Oscara w 5 kategoriach, a zdobył go za kostiumy. Zdobył też szereg innych nagród. Dwie godziny i 14 minut oglądania.
Żona znając mnie od razu zastrzegła:
- Jak chcesz, możemy oglądać na dwie raty. - Tam żadnych strzelań nie będzie...
Oglądałem z przyjemnością, ale aura filmu nie ustrzegła mnie przed wpadnięciem dwa-trzy razy w pewien stan odrętwienia, prawie bliski zasypianiu. Być może ostatecznie w drugiej części filmu do tego by doszło.

Poranny wtorek jest zawsze demoralizujący. Wszystko wokół nas i my sami poruszaliśmy się jak muchy w smole. Nie powiem, żebym takiego stanu nie lubił. Ale w końcu, gdzieś około 14.00 udało się nam wyjechać do Powiatu. Oprócz standardowych spraw (pranie, Socjalna, Litovel, Pilsner Urquell) na uwagę zasłużyły dwa zakupy - jagoda kamczacka (zaimponowała mi wytrwałością na mrozy do -45 st., a kwiatów do -8), dwa krzewy borówki wysokiej i dwa krzewy malin oraz 10 mb siatki stalowej ocynk, w wałku o szerokości 1m i długości 10m.
Udało mi się na szczęście posadzić tylko jagodę i dwie borówki, bo było już za ciemno na maliny.
Zrobiłem to według opisu z wywieszek przyczepionych do krzaków, a potem gdy dokładnie poczytałem, okazało się, że wyszło w punkt. Stanowiska umieściłem w miejscach w przyszłości nasłonecznionych, a je same uzbroiłem w glebę kwaśną. Powinno być pięknie.
Doczytałem również, że trzeba będzie dać jagodzie kamczackiej towarzysza lub towarzyszkę, bo
wskazane jest (ze względu na zapylanie krzyżowe) sadzić blisko siebie dwa krzaki jagody kamczackiej w odległości 1 metr, najlepiej różnych odmian. Jeden krzak też zaowocuje, ale słabiej.
Maliny z powodu swojej ignorancji chciałem wystawić na najwyższą próbę i posadzić je również na stanowisku nasłonecznionym. A one lubią półcień i cień. Więc jutro zadbam i o nie.
 
Z kolei kupując siatkę stalową ocynk postanowiłem wydać wojnę wszelkim nornicom i im podobnym. W przyszłym roku nie mogę dopuścić, aby panoszyły się w skrzyniach permakulturowych, podchodziły aż pod samą powierzchnię ziemi, robiły tunele i dziury i podgryzały, na przykład buraczki. Mam zamiar z każdej skrzyni wybrać warstwę ziemi, z jakieś 20 cm, położyć siatkę i z powrotem ziemię nałożyć. Taką metodę mógłbym również zastosować w stosunku do kretów, gdybym:
- chciał mieć przynajmniej 100 m2 trawnika typu golfowe pole,
- chciał wyrzucić w błoto, czyli w ziemię około 700 zł na zakup siatki,
- chciał przerzucić tam i z powrotem 20 m3 ziemi z darnią.
- chciał od nowa tworzyć trawnik, który ostatecznie już jest.
Żadnej z tych rzeczy nie chcę, a nawet gdybym chciał, to pozostaje Żona. A ona na pewno by nie chciała. Krótko mówiąc pozostaje sikanie.
 
Wieczorem obejrzałem mecz Albania - Polska (0:1).
Byłem do niego przygotowany już od soboty. Wystarczyło tylko wyciągnąć z lodówki talerzyk z plasterkami boczku i górką smalcu, dokroić świeżej cebuli, wyciągnąć Stumbrasa i można było oglądać. Nawet nie straciłem czasu na poszukiwanie kieliszka.
Muszę powiedzieć, że w 95% przewidziałem cały scenariusz meczu. I przede wszystkim wynik. Mam na to dowody w postaci smsowej korespondencji z Konfliktów Unikającym i Kolegą Inżynierem.
Ona sama stanowiła dodatkową  atrakcję wieczoru, bo na jej przykładzie można by napisać doktorat na temat charakterów ludzkich i ich zachowań. Zacytuję niektóre fragmenty z obfitej korespondencji.
 
Stanowisko Kolegi Inżyniera można by scharakteryzować znanym powiedzeniem-dylematem  W połowie szklanka pełna czy pusta? Z takim zastrzeżeniem, że u niego szklanka nigdy nie jest w połowie pełna, może gdzieś tam na dnie zdarzają się jakieś ilości tego czegoś, najlepiej aby były śladowe, że użyję chemicznego języka.
Ja (prowokacyjnie): - "Będzie! Będzie zabawa! Będzie się działo!"
Kolega Inżynier: - Drużyna kontra zbieranina (kciuk w dół; dla wyjaśnienia - zbieranina to my)
KI: - Męka patrzeć...
Ja: - Nieprawda! Mecz walki! Są takie (uśmieszek)
KI: - Chyba z własną niemocą (smutna buźka)
Ja: - Nie! Gołym okiem widać, że wygramy 1:0 (buźka rozradowana - tak napisałem w przerwie meczu, gdy było 0:0)
Od momentu strzelenia przez nas bramki w drugiej połowie meczu Kolega Inżynier się zawiesił. Umilkł. Musiałem brutalnie go przywoływać do dalszej korespondencji, by ostatecznie złagodnieć.
Ja: - Czy ja coś mówiłem?! Co z tą szklanką?
KI: - Naprawdę ci się podobało? Przecież z takim graniem jak zwykle nie wyjdziemy z grupy (smutna buźka)
KI: - O ile wygramy baraże, oczywiście (buźka z przekąsem)
Tu kilka słów wyjaśnień. Dla orientującego się w piłce nożnej było oczywiste, że pisanie o wyjściu z grupy, zjawisku rzeczywiście traumatycznym w przypadku naszej reprezentacji, wyraźnie akcentuje fakt, że jednak znajdziemy się w przyszłym roku na Mistrzostwach Świata w Katarze. A to jest duża dawka optymizmu, nawet jak dla mnie. Bo jeśli teraz wyjdziemy na drugim miejscu z obecnej eliminacyjnej grupy, o Katar będą nas jeszcze czekać baraże właśnie.
Kolega Inżynier przerażony taką nagłą dawką optymizmu, trudno powiedzieć, że jego nadmiarem, bo nie może być nadmiaru czegokolwiek, jeśli wyjściowo tego czegoś nie ma, i niewytłumaczalną chwilą słabości wrócił natychmiast na właściwe sobie tory i szybko wysłał tego ostatniego smsa.
Ja: - Oczywiście! Piękno piłki (buźka rozradowana
Ja: - A o barażach pogadamy (buźka rozradowana)

Z Konfliktów Unikającym rozpocząłem tak samo prowokacyjnie.
Ja: - "Będzie! Będzie zabawa! Będzie się działo!"
Konfliktów Unikający: - Będzie się działo! (mocno uśmiechnięta buźka)
KU: - Oj dana dana (buźka z przymrużeniem oka)
Wyraźnie się znalazł i wszedł w konwenans.
Ja: - Co mówiłem o naszej agresji? Gołym okiem widać, że wygramy 1:0 (rozradowana buźka)
Ja: Świderski za Buksę. Już!
KU: Nie, Buksa dobry
Ja: Co zrobić?
KU: Strzelić gola!
Ja: Tak
Ten dialog przypomniał mi Kazimierza Górskiego. W przerwie jakiegoś meczu pytany przez dziennikarza Panie trenerze, co według pana powinniśmy zrobić, żeby ten mecz wygrać? odpowiedział:
- Mi si (czytamy s-i - dop. mój) wydaji, że powinniśmy strzelić bramkę.
Ja: - Świderski za Buksę. Już!
KU: - No może?
Ja: - Świderski za Buksę. Już!
Ja: - Co mówiłem? (to napisałem po zmianie)
KU: - No mówiłeś, no
Potem nastąpiła seria bardzo niecenzuralnych obopólnych smsów wyrażających nieokrzesaną radość po strzeleniu bramki przez Świderskiego.
KU: - No Emeryt (zmiana moja), zawsze miej rację i tyle (rozradowana buźka i dwa kciuki do góry)
KU: - Mamy to, rwa!
To już było po zakończeniu meczu.
 
ŚRODA (13.10)
No i dzisiaj wyjechaliśmy do Metropolii. 

Przed wyjazdem zdążyłem jeszcze posadzić dwie maliny, a po I Posiłku i spakowaniu się ruszyliśmy niezwłocznie. Chcieliśmy zdążyć przez chwilę posiedzieć przy kawie z Pasierbicą. A musieliśmy do niej zajrzeć, żeby zabrać fotelik dla Q-Wnuka. Pasierbica została ugotowana w siedzenie w domu, bo Ofelia przywlokła jakieś choróbsko. I to byłoby na tyle.
Po Q-Wnuka pojechaliśmy do... szkoły! Pierwszy raz. A całkiem niedawno pierwszy raz jechaliśmy po niego do żłobka.
Mieliśmy z nim spędzić jedną dobę w Nie Naszym Mieszkaniu. I mieliśmy się z nim cackać, czyli na niego uważać, bo kaszlał jak stary gruźlik. Nie było wiadomo, kto zaczął pierwszy - czy on, czy jego siostra. O uważanie i nieprzeginanie szczególnie apelował smsowo Q-Zięć, bo jego syn, jako jeden z dwóch, został wybrany z drużyny, w której z wybranym kolegą regularnie grają, do jakichś rozgrywek szczebel, czy dwa wyżej, a w związku z tym w piątek i bodajże sobotę mieli mieć specjalny trening, a w niedzielę cały turniej.
A weź tu uważaj i nie przeginaj przy temperamencie Q-Wnuka. I co się okazało? To co zwykle. Trafiła kosa na kamień. Wystarczyło tylko szczuć w różnych sytuacjach Bo jak nie, to... albo Jeśli, to..., to się tak załatwisz, że nie zagrasz w turnieju, żeby chodził, jak w zegarku. Dlatego, gdy wieczorem poszliśmy na miejską wycieczkę do Wielkiej Galerii, z lodami nie było żadnych problemów. Sam z siebie zamówił babeczkę z orzechami i sok jabłkowy Nie z lodówki!!! A wieczorem specjalnie nie protestował przy ograniczeniu liczby bajek przy naszym Bo musisz już spać, żeby wypocząć i nie protestował, że po raz pierwszy w Nie Naszym Mieszkaniu nie będzie spał w jednym łóżku z Babcią i Q-Dziadkiem Bo skoro bierzesz udział w turniejach...
Stąd późnym wieczorem mogłem spędzić w łóżku sympatyczny czas z książką. Ale humor miałem trochę skwaszony. Nie dość że pobolewał mnie ząb, to jeszcze cały czas doskwierała mi świadomość otaczającej mnie antyhumanitarności. Nawet, gdy byłem w łóżku, co jakiś czas słyszałem wycie karetek pogotowia (może straży pożarnej, ale z punktu widzenia wycia jeden pies). Ale przede wszystkim cierpiałem w drodze do Wielkiej Galerii i w powrotnej przy mijanych tłumach ludzi, gwiździe aut i motocykli i szumie pędzących tramwajów, jeszcze z tego wszystkiego najsympatyczniejszych. A samo siedzenie w kawiarni, nawet przy waniliowych lodach z orzechową posypką i przy kawie, też nie dawało ukojenia. Ta świadomość miejsca. Nie była to bowiem mała kawiarenka w jakimś małym miasteczku. A może tak się czułem, bo nie było polewy z advocata?
 
CZWARTEK (14.10)
No i mogliśmy nawet pospać do 08.20.
 
Czyżby przez ten turniej Q-Wnuka?
Tak czy owak należało rozpatrywać to w kategorii cudów, bo nawet nie było śmieciarzy. 
W okolicach śniadania (Q-Wnuk) i I Posiłku (ja) oglądaliśmy na laptopie skróty ostatnich meczów Polski, a to miało tę oczywistą dobrą stronę, że nie dość, że mnie to ciągle interesowało, to w nieograniczony sposób Q-Wnuka. Miałem więc go bezenergetycznie z głowy. Od czasu do czasu zadawał tylko jakieś pytania, bo nawet on, jako dyrektor, nie wiedział wszystkiego. Ale już przy grach planszowych wiedział. Tłumaczył różne aspekty dobitnie i jednoznacznie wspierając się nowym dyrektorskim gestem w postaci nachylania całej prawej ręki, od barku po dłoń, i przesuwania jej od siebie z jednoczesnym wskazywaniem otwartą dłonią czegoś tam, co tłumaczył. Zrezygnował, nie wiedzieć kiedy, z podobnego w takich sytuacjach gestu mającego tę samą wymowę, czyli kilkukrotnego kiwania palcem wskazującym prawej dłoni. Chyba już z tego wyrósł. Pozostaje mieć nadzieję...

Po południu z Bertą poszliśmy do parku. Pieskowi też się coś należało. W takiej szajbie to jej chyba nigdy nie widzieliśmy.  Trawa i otwarta przestrzeń plus dość przyjemna pogoda ją nakręcały. Tarzaniu się i bieganiu nie było końca. Było to w takim kontraście względem jej standardowego zachowania, że pękaliśmy ze śmiechu.
Q-Wnuk pomny czekającego go turnieju minął spokojnie labirynt, w którym zwyczajowo mnie wykańczał w gonitwach, a z niego samego się lało i ograniczył się do statycznych ćwiczeń na różnego rodzaju linach i przyrządach.
Po powrocie znowu były skróty meczów i gry planszowe, ale w końcu musiał jednak nastąpić ten moment. W opróżnionym z butów i kurtek przedpokoju zagraliśmy dwa mecze, jeden na jeden. Rozpędzić się nie było gdzie, piłka szmaciana - to wszystko powodowało, że Q-Wnuk się nie spocił, a mecze były zaliczone. Pierwszy wygrałem 10:9, drugi przegrałem 6:10, więc było widać, że dla Q-Wnuka spotkanie zostało zaliczone.

O 18.00 byliśmy z powrotem u Pasierbicy. Było trochę zamieszania przy oddawaniu fotelika, bo niepotrzebnie wjechałem na podziemny parking, z którego dość trudno było wyjechać takiemu człowiekowi ze wsi, który, nie dość że musiał się zmierzyć z otwieraną bramą grożącą w każdej chwili gwałtownym zamknięciem się dokładnie na połowie Inteligentnego Auta, to musiał pokonać labirynt korytarzy z pięcioma (słownie: pięcioma) parami drzwi tej samej wielkości i koloru na poziomie podziemnego parkingu oraz trzema na poziomie parteru, gdzie mieszka Krajowe Grono Szyderców.
Ostatecznie udało się szczęśliwie wyjechać przy pomocy jakiegoś bardzo rezolutnego i sympatycznego młodzieńca, który przystał na moją prośbę, żeby nie wyjeżdżał i poczekał 2 minuty, dopóki nie zdam fotelika, a potem otworzył ostatnie drzwi z tych pięciu, bezpośrednio prowadzących do strefy parkingowej, w które waliłem pięścią, bo od mojej strony zamiast klamki była gałka i potrzebny był klucz, żeby je otworzyć. A gdy już wydostaliśmy się z tej pułapki (Żona twardo mi towarzyszyła), przybiegł Q-Wnuk i Ofelia z kluczami. Więc wyjechawszy w nerwach dzwoniliśmy do Pasierbicy Czy dzieci dotarły do domu?!!! 
- Dotarły... - zdziwiła się Pasierbica. - Dlaczego miały nie dotrzeć - poinformowała nas - skoro same bardzo często idą na parking lub z niego do domu?
Czy my o tym wiedzieliśmy? Całą drogę przed oczyma stały mi te jednakowe drzwi, każde bardzo ciężko się otwierające i zamykające na zasadzie zakleszczania, jeśli się nie zdąży wyjść z obszaru framuga - krawędź skrzydła, ciężkie, twarde, ognioodporne. I to biedne małe ciałko między nimi...

W Domu Dziwie było chłodno. A jak, ..., miało być, skoro grzejników elektrycznych nie nastawiliśmy na podtrzymywanie temperatury. Kozy jednak błyskawicznie sobie poradziły.

Dzisiaj Syn skończył 44 lata. Dokładnie ten sam moment pamiętam u siebie. Mailowo złożyłem mu życzenia i zaproponowałem układ:
Ojciec - Syn - Syn - Ojciec oraz Kolega - Kolega - Kolega - Kolega z dopiskiem niepotrzebne skreślić.
 
PIĄTEK (15.10)
No i dzisiejszy dzień miał dwa wyraźne etapy.
 
Pierwszy pracowity - niespieszne rąbanie drewna, osłonięcie świeżo posadzonych krzewów palami zabezpieczającymi przed ewentualnym stratowaniem biednych roślinek przez Bertę, "brudne" (kozy, nawiezienie drewna) przygotowanie dwóch mieszkań dla gości, którzy mieli przyjechać w poniedziałek oraz zamknięcie tematu "bruk przy furtce". Przez fakt pięknej pogody nagle mnie naszło i końcówkę podejścia do furtki wyłożyłem okrąglakami.
- Myślałam, że to zrobisz już w przyszłym sezonie... - Żona śmiała się wyraźnie zadowolona.
Naubijałem się ubijakiem zdrowo, więc tym sympatyczniej było przejść do drugiego etapu dnia. Również pracowitego, ale inaczej. Z Żoną długo i wielowątkowo rozmawialiśmy o naszym życiu, w tym przyszłym. Śpieszę uspokoić, że nie pozagrobowym. Rozmowa była niezwykle rozbudowana.
Wieczorem dokończyliśmy film Małe kobietki. Sympatyczny. Obejrzałem bez bólu.
 
SOBOTA (16.10)
No i dzisiaj o 00.38 napisała PostDocWędrująca. 

Szczerze się zdumiałem, bo u niej była 06.38. A ona o tak barbarzyńskiej jak na nią porze nie wstaje. No chyba, że jedzie na kolejną wycieczkę, bo się rozwycieczkowała, co wynika z maila. Jeśli tak, to musiała jeszcze zdążyć wcześniej napisać tego maila. Nic z tego nie rozumiem.
Dodatkowo to był mail do Żony (tak przynajmniej zaadresowany Hej Żona! <zmiana moja, ale niewłaściwa forma wołacza zostawiona>) - taka kompilacja ich wspólnej korespondencji, coś na przekładkę, raz Żona, raz PostDoc Wędrująca, więc tym bardziej się gubiłem i już sam nie wiedziałem, co mogę zacytować, a co nie. To może takie neutralne, ciekawe, o podróżach, bo wtedy na pewno nie zacytuję fragmentu tekstu Żony, skoro na pewno nie była i nie jest w Chinach.
 
...Bardzo mi sie podobalo na wycieczce na step do Inner Mongolii, teraz te krasowe gorki w Yangshuo, lista jest totalnie dluga. Chcialbym w wiele jescze miejsc pojechac. Generalnie miasta sa mnie ciekawe bo sa to bloki, bloki I wiecej wysokich blokow. Wiec zwiedzanie miast nie jest moim priorytetem. Ale cala natura to jest total. To jest tak wielkii kraj ze tu jest wszuystko. Poza tym super ciekawe sa tez opcje zwidzania miejsc wzduz jedwabnego szlaku – czyli zweidzac jak sie zmienialy kultury. Generalnie moge tylko zalowac ze wczesniej latalam wte-i-wewte do Polski/UE/US. No ale mysle cos tu jeszcez zobacze zanim z Chin wyjade, a na prawde jest co zobaczyc I doswiadczyc. Nie pisalam tego do was chyba ale wrzucalam zdjecia na fejsa, totalnie fajna byla wycieczka na pustynie. 53 km na piechote po diunach (w 3 dni), piach piach I jeszcze raz piach. Idziesz I idziesz a dookoloa tylko te diuny. Daje wyobrazenie jaki to total jest przejsc cala pustynie. Comment dla Emeryta (zmiana moja) – tak jak niektozy przeszli pustynie Gobi w czasie 2 wojny swiatowej.
 
To komentuję:
...wyżynny obszar stepów, półpustyń i pustyń w Azji Wschodniej, leżący na terenie południowej Mongolii i północnych Chin. Po Saharze druga pod względem wielkości pustynia świata (nie licząc Antarktydy). Pustynia Gobi była ważnym rejonem imperium mongolskiego, prowadziła przez nią trasa Szlaku Jedwabnego.
Powierzchnia ponad 2 000 000 km2 (pow. Polski 312 679 km2, czyli 7 takich pustynnych Polsk).
Nie dotarłem do źródeł mówiących o jej przejściu w czasie II Wojny Światowej. Za to wyczytałem, że w 2018 roku Mateusz Waligóra w ciągu 58 dni pokonał 1785 km i jako pierwszy człowiek na świecie samotnie przeszedł pustynię Gobi. (część  mongolską - dop. mój).
 
I jeszcze ciekawy fragment o nieruchliwości dzisiejszej młodzieży:
Tu generalnie ostanio byl nacisk na uczenie sie, a malo na ruszanie itp. Teraz Partia rozpoznala problem I jest zakaz nadmiernych zajec polekcyjnych I chyba tez jakies nakazy o maks ilosci czasu spedzonej na komputerach/komorkach. Chiny, czyli wiodaca partia mysli za obywateli – jak sie to widzi jak to tu wszystko wyglada to jest to total – pelna kontrola – a ludzie to puki co lubia.  Jest poprawa sytuacvji dla wiekszosci, wiec wiekszosc jest bardzo happy.
To jest dlugi temat, I mieszkajac tu widze jak to dziala. W Chonach jest bardzo skomplikowany system spoleczny. W pewnym sensie klasowy, tak jak mowie temat na dlugie rozmowy. Z mojego punktu widzenia to moge powiedziec ze ciesze sie ze nabralam szerszej perspektywy. Juz w Potugalii widzac ludzi z ex-cplonni, cos sie nauczylam. Ale teraz Azja/Chiny to jest inny poziom.
Mysle ze my w Europie na prawde wiemy za malo.
 
Dzisiaj w końcu mieli do nas przyjechać Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. I przyjechali.
Jakoś do tego trzeba było się przygotować. Więc ja naprędce, do południa, szykowałem salon, miejsce planowanych naszych nasiadówek i miejsce ich noclegu, a Żona ogarniała kuchnię. A potem pojechaliśmy po nich Inteligentnym Autem na kolejowy dworzec do miasteczka, które znamy, ale dość pobieżnie. Pobieżniej się zresztą nie da, bo tam nic nie ma. Ale dwie istotne rzeczy są - ten dworzec właśnie i DINO. Dworzec jest o tyle super, że przelatują przez niego pociągi z Metropolii i do Metropolii średnio co 20 - 25 minut, a nawet nie tylko przelatują, ale się na nim zatrzymują. Nawet te intercity. Więc dla Trzeźwo na Życie Patrzącej i dla Konfliktów Unikającego przy braku samochodu była to sympatyczna alternatywa, a dla nas przyjemna i nietypowa rozrywka. Bo jak często w obecnych czasach zdarza się wyjść po kogoś na kolejowy dworzec? Odezwały się takie dalekie romantyczne nuty.
Nawet nie  przeszkadzała świadomość śmiesznej odległości do Metropolii jak na obecne czasy, a więc śmiesznie krótkiej podroży i prawie zerowy bagaż, bo co tu brać na jedną noc. Zwłaszcza że gospodarze zapewniali ręczniki. A to, co było naprawdę potrzebne, kupiliśmy w DINO. 
Oni karkówkę i piwo, my wino i ja korzystając z zamieszania i z chwilowego osłabienia morale Żony lody waniliowe Grycana, mieszankę studencką oraz gorzką czekoladę. Miał się zmarnować otwarty jeszcze w Metropolii advocat? Na jajkach, więc siłą rzeczy miał skrócony termin spożycia.
Clou programu był grill, o którym marzył od kilku miesięcy Konfliktów Unikający. Gość był w swoim żywiole. Ja nawet palcem nie kiwnąłem, co mi bardzo odpowiadało. I muszę powiedzieć, że takiej karkówki nie jadłem, a przynajmniej nie pamiętam, żebym jadł. Miękka, soczysta, świetnie przyprawiona. Jeśli jeszcze dodam, że wsparta Stumbrasem... Od razu ustaliliśmy rozsądnie, że z nim nie przesadzamy, tylko nie wiem po co Konfliktów Unikający co rusz przywoływał wspomnienie z 12. grudnia tamtego roku.
Sporo przed zmierzchem zdążyliśmy jeszcze pójść do lasu na spacer. Berta miała radochę, my też, zwłaszcza że jeszcze udało się zebrać 10 podgrzybków do jutrzejszej śniadaniowej jajecznicy.
Cały długi wieczór, do północy, przesiedzieliśmy przy kozie. Dawno nie spędziliśmy tak sympatycznie czasu i trudno powiedzieć, co składało się na tę wrażeniową całość. Zapewne wszystko po trochu.
- Chyba jednak przede wszystkim brak dzieci. - zauważyła później Żona, gdy analizowaliśmy i podsumowywaliśmy wieczór. - Wiesz, że dziewczyny lubię.(córki Trzeźwo Na Życie Patrzącej - dop. mój) - Są mało absorbujące, ale jednak...
Trudno było nie przyznać racji. Od razu przypomniała mi się piosenka Kazika Gdy nie ma dzieci z tekstem Wyjechali na wakacje wszyscy  nasi podopieczni... uzupełniona teledyskiem. 
Ja dodatkowo mam taką swoją, nieśmiałą, chemiczną teorię. Otóż wydaje mi się, że w naszych kontaktach z Trzeźwo Na Życie Patrzącą została przekroczona pewna bariera potencjału. Łatwiej to będzie można zrozumieć, jeśli dodam, że w styczniu tego roku skończyła ona 40 lat. Matko jedyna!

Na koniec chciałbym odnotować jeden mocno humorystyczny akcent tego dnia. To było w momencie, kiedy Konfliktów Unikający w dosłownym amoku stał przy grillu i pilnował smażącej się karkówki. Nie wiedzieć dlaczego, akurat w takiej chwili poprosiłem go o pomoc przy zniesieniu ławy z klubowni do salonu. Gdy przybiegł na górę, spokojnie i sadystycznie wycierałem ją z kurzu. Konfliktów Unikający, adekwatnie do swojego blogowego imienia, nic nie mówił, tylko nerwowo przebierał nogami i posykiwał.
- Co?! - zagadałem. -  Myślałeś, że przylecisz, zabierzemy ławę i będziesz już z powrotem przy swojej karkówce?!
- Żebyś wiedział. - Bo ty nic nie rozumiesz, co tam się może stać!... - zareagował na moją prowokację.
- No chodź, zobacz! - zawołał mnie, gdy znieśliśmy w końcu ławę. I oskarżycielsko pokazał lekko przypaloną jedną stronę we wszystkich plastrach.
Jak pisałem, karkówka była przepyszna, a to niedopuszczalne wręcz przypalenie tylko nadało jej grillowego sznytu i ją uwiarygodniło.
 
NIEDZIELA (17.10)
No i Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający od rana kontemplowali.

Zanim zeszliśmy na dół, zrobili sobie kawę, siedli w kuchni na fotelach i przez tarasowe drzwi bezsłownie gapili się na ogród, sad i w oddali na okolice Stawu. Na zieleninę po prostu. To tak, jak z gapieniem się na ogień. Atawizm.
Gdy zeszliśmy, zaczęliśmy oczywiście od kawy, a I Posiłek był w dalekich planach. Stąd goście niezwyczajni takiego głodowania zostali poczęstowani twarożkiem Sąsiadki Realistki.
W końcu Żona zlitowała się nad wszystkimi i zrobiła pyszną jajecznicę na grzybach. Można było iść ponownie do lasu na pożegnalny spacer. I znowu udało się zebrać 10 (?) grzybów. 
Na 14.56 odwieźliśmy naszych gości na ten sam dworzec, a sami wróciliśmy do obowiązków. Byliśmy dzisiaj umówieni z oglądaczami Pół-Kamieniczki.
Pierwsi, cała czwórka, przyjechali o 16.00. Najstarszy z nich, taki wysoki buc, chyba mniej więcej w moim wieku, przyjechał chyba tylko po to, żeby mi zakomunikować od razu na wejściu My takich rzeczy nie szukamy. Cały czas chodził nadęty z wypisaną na twarzy pretensją do mnie, że Pół-Kamieniczka nie jest tą rzeczą, której on szuka. 
Drugi nie objawił się wcale. Miał być o podobnej porze i przed przyjazdem zadzwonić. Nie odezwał się wcale. 
Takie polskie chamy. Dlatego Żonie już dzisiaj zaproponowałem, że będę jeździł na pierwsze spotkania sam. Bo słysząc te wszystkie głupoty co najwyżej w tłumiony sposób się wkurwię, czyli sumarycznie spłynie to po mnie, jak woda po kaczce, a Żona w takich sytuacjach też w tłumiony sposób szarpie sobie zdrowie. Ustaliliśmy, że będziemy razem jeździć na drugie spotkania, kiedy będzie wiadomo, że ten ktoś pierwszy raz widział, przemyślał i jest zainteresowany.
Z powodu polskich chamów stałem na baczność będąc w stałej gotowości, ale specjalnie mi to nie doskwierało, bo i tak czytałbym książkę. Po wizycie Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego odpuściłem wszystko i zrobiłem sobie taką relaksacyjną końcówkę  weekendu.
Co nie uchroniło mnie przed bólem głowy, a ta przypadłość zdarza mi się raz na ruski rok. Chyba przez tych polskich chamów jednak.
Grubo przed 20.00 spałem.
 
PONIEDZIAŁEK (18.10)
No i wstałem dzisiaj o 05.30. 

Żeby stwierdzić, że Po Morzach Pływający napisał już do mnie o 04.11!
...Wstałem o 0340, położyłem się o 2100
Jutro dzień który marynarze najbardziej cenią.
Wyjście na morze i powrót do " normalnego" życia.
Ale... dzień szósty.
Czekamy co się wydarzy.
Marynarz cieszy się dwa razy.
Kiedy jedzie na statek i kiedy z niego wraca.
Morze towarzyszy mi wszędzie.
W domu, w ogrodzie, na urlopie, w sklepie, w pracy 😁.
Nie da się o nim nie myśleć. Ciągle gdzieś tam szumi w głębi mózgowych zakamarków i wzywa do powrotu. Jest jak afrodyzjak.
Spowija Ciebie jak wielki kokon jedwabnika i parafrazując" może Ciebie wyzwolić tylko ugotowanie larwy" czyli......no wiecie co.
Czasem zdarza się mi o czymś zapomnieć w tej ekscytacji w oczekiwaniu na wyjazd.
Tak, wróciłem na morze i może😁wrócę w grudniu do domu...
 
Chciałbym, żeby tak było i żebyśmy się wreszcie zobaczyli.

Rano zabraliśmy się za przygotowanie dwóch mieszkań. O 15.00 miały przyjechać dwie pary. Daliśmy radę wygospodarować jeszcze 1,5 godziny, aby pojechać do Powiatu i pozałatwiać drobne sprawy. 
A po południu, do II Posiłku, nie mogłem się zabrać za nic konkretnego. Nawet w publikacyjny poniedziałek śmiałem skończyć książkę, ostatnią z serii o Zuzie Lewandowskiej.
Wieczorem jednak już tylko pisałem i pisałem.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił 0 razy. Ewenement.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Gdy przyjechali Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający, nie mogła się doczekać, kiedy wszyscy razem do niej wyjdziemy. Chciała, żebyśmy poszli z nią nad Staw. Takie towarzyskie bydle(!).
Godzina publikacji 22.55.
 
I cytat tygodnia:
Życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne. - William Shakespeare