25.10.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 326 dni.
WTOREK (19.10)
No i znowu wtorek po publikacji.
Nadal w Wakacyjnej Wsi.
Zanim się obejrzeliśmy, było po 13.00. Przez ten wtorkowy luz pół dnia przeciekło między palcami.
Żeby jako tako się rozruszać i nie skisnąć w tym luzie narąbałem taczkę drewna. Nie pierwszy raz się przekonałem, że jest to świetne antidotum na stres, wewnętrzną demobilizację i demoralizację oraz różne cywilizacyjne wymysły w idiotyczny sposób odciągające człowieka od prawdziwego życia.
Od razu nabrałem werwy.
A ona pozwoliła mi rzucić się do malowania. Pisałem już, że jest to ten rodzaj pracy, której nie cierpię, czasami nienawidzę, dla mnie jakiejś takiej jałowej, po której bardzo często łeb mnie nap.. . Co najmniej tak, jak u towarzysza Siwaka, swego czasu (jedynie słusznego) członka Biura Politycznego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Co było robić? Pogoda piękna, malowanie na zewnątrz, więc wentylacja doskonała. Nie było jak uciec.
Okleiłem framugę zamontowaną ileś miesięcy temu w werandowym otworze, wszystko wykonane przez Nowego Fachowca i Pumę, i pomalowałem. Kolor okazał się nie być tym, jaki wyobrażała sobie Żona, więc jutro spróbuję przykryć go innym kolorem, wybranym wcześniej przez Żonę, który bardzo szybko wówczas okazał się być również nie tym.
- Bo najładniej wyglądało, jak było niepomalowane... - podsumowała Żona patrząc na efekt z odległości 30 metrów.
Zwariować można.
Ale z tego rozpędu, skoro kombajn został uruchomiony, zabrałem się za malowanie jednego z dwóch ikeowskich stolików, takich barków ze szczebelkowymi półkami i z dwiema nogami na kółkach.
- Ty mi je tylko zmontuj - zaproponowała Żona jakieś pół roku temu - a ja je sama pomaluję.
Wiedziała, że malowania nie lubię, a zwłaszcza takiej dłubaniny przy dziesiątkach szczebelków i zakątków.
Więc na klęczkach malowałem nieźle się gimnastykując. Wyszło cudo. Stolik nabrał sznytu i pomalowany wyglądał według Żony analogicznie odwrotnie względem framugi.
- Ale chciałam ci podziękować za to, że go pomalowałeś. - Żona wykazała się dobrą pamięcią.
Za drugi już się nie zabierałem, bo tradycyjnie przy malowaniu lekki ból głowy rozpoczął się kłuciem w prawej półkuli. Co z tego, że była świetna wentylacja? Tak już mam.
Dałem jeszcze radę przygotować się do jutrzejszego wyjazdu do Naszej Wsi. Zadzwoniłem do Sąsiada Filozofa z pytaniem, czy ma obornik (wiedziałem, że ma) i czy mi trochę odpali. Wypadało zapytać i uprzedzić.
Z ciężkim sercem powiększyłem całą przestrzeń bagażową w Inteligentnym Aucie i przygotowałem je na zderzenie ze śmierdzącą rzeczywistością. Wstawiłem cztery puste beczki, rękawice, widły i gumofilce. Serce się kroiło.
Wieczorem obejrzeliśmy film, który dawno temu oglądaliśmy. Amerykański z 1996 roku - Lęk pierwotny. W rolach głównych Richard Gere (partner Julii Roberts w Pretty woman), Edward Norton (debiut filmowy) i Laura Linney (żona Jimiego Carrey'a w Truman Show). Norton świetny - taki chłopaczek, a strach się bać. Dla nas dodatkową i niespodziewaną atrakcją filmu były stroje z tamtych lat. Niby już za połową dekady lat dziewięćdziesiątych, ale wyraźny wpływ lat osiemdziesiątych. Te obszerne marynarki, płaszcze, obowiązkowo długie, mocno luźne spodnie w kant... Mieliśmy niezły ubaw.
ŚRODA (20.10)
No i przez Pieska wstałem niewyspany (opis niżej).
Nie wiem, czy Żona również, ale chyba była trochę nieprzytomna, bo udało się jej z samego rana nastraszyć gości. Napisała do tych z dołu, którzy mieli dzisiaj wyjeżdżać, że nie muszą się spieszyć i mogą zostać dłużej. Goście i tak wyjechali bardzo wcześnie, bo widocznie musieli, a sms dotarł do tych z góry.
- Ale my zdaje się mamy rezerwację do piątku?... - odpisała wyraźnie zdeprymowana pani z góry.
Żona sprostowała pomyłkę.
- Ufff! - odpisała pani.
W południe wybraliśmy się do Sąsiadów z Naszej Wsi. Po standardowej kawie i cieście zabrałem się za gnój. Sąsiad Filozof zaproponował mi taki "mocno przerobiony", po koniach, których oni nie mają od lat. Dodatkowym plusem była jego bezzapachowość. Każdą beczkę przykryłem folią, więc wracaliśmy niczego adekwatnego nie czując. Mogłem swobodnie wejść do kilku sklepów bez obawy, że będę ciągnął za sobą charakterystyczną woń.
Wróciliśmy późno i już mi się nie chciało uruchamiać malarskiego (malowniczego, malującego, malowanego???) kombajnu. Na framugę i na drugi ikeowski stolik nawet nie spojrzałem. Za to cztery beczki z gnojem ustawiłem za skrzyniami tak, żeby z porannej perspektywy Żony nie były widoczne, nie kłuły w oczy i nie zakłócały jej 2K+2M.
Wieczorem uporządkowałem papiery nagromadzone z dwóch tygodni i zabierałem się do obejrzenia meczu, gdy zadzwoniła w Swoim Świecie Żyjąca. Przypomnę - córka Czarnej Palącej i Po Morzach Pływającego. Byliśmy niezwykle miło zaskoczeni, a ja doznałem szoku posądzając ją o 22 lata, gdy usłyszałem ze śmiechem W ten poniedziałek skończyłam 25. Patrzyłem z niedowierzaniem na Żonę, żeby się utwierdzić, że ona słyszała to samo. Dopiero po rozmowie dotarło do mnie, że "dziecko" rozmawiało tak jakoś bardziej dziarsko, swobodnie, z elokwencją, z poczuciem humoru, dorośle po prostu. Chyba rzeczywiście mówiło prawdę z tym wiekiem. Tylko znowu - kiedy, do cholery, to się stało?
W Swoim Świecie Żyjąca studiuje w Metropolii. I postanowiła się do nas wybrać. Chciała na ten weekend, ale ze względu na planowany przyjazd Heli (ciągle nie daje znaku życia), przesunęliśmy wizytę na początek tygodnia. "Dziecko" w poniedziałek skończy zajęcia i przyjedzie do nas po południu, bo wtorek i środę ma od nich wolną. Mamy odebrać je w Miasteczku na dworcu, tym samym, gdzie parę dni temu odbieraliśmy Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego. Wyraźnie w tym komunikacyjnym i logistycznym względzie został przetarty szlak i zaczęło działać prawo serii.
W środę odwieziemy je z powrotem do Miasteczka, bo w czwartek ma zajęcia, a potem, nie wiem, czy dobrze zrozumiałem, jedzie do domu rodzinnego, do Czarnej Palącej (ojciec pływa po morzach), do Głuszy Leśnej. Z tego, miedzy innymi, chyba by wynikało, że to już nie takie dziecko. A było jakieś 12-13 lat temu. Ciekawe, czy nadal żyje w swoim świecie? Nie widzieliśmy się spokojnie ponad dwa lata, a może i trzy, a to w tym wieku olbrzymi szmat czasu.
Wieczorem obejrzałem mecz fazy grupowej Ligi Mistrzów - Benfica Lizbona - Bayern Monachium (0:4). Od wielu lat ograniczam się praktycznie do finału, co dobitnie świadczy o zmianach zachodzących również we mnie. Ale ze względu na Lewandowskiego (strzelił jednego gola)...
CZWARTEK (21.10)
No i przepowiadanie pogody dla mnie, to jak wróżenie z fusów.
Ale ostatnio zacząłem się dziwić, bo żeby tak od razu nabrać szacunku do prognostyków (prognostów), to jeszcze daleka droga. A zaczęło się od gości, którzy przyjechali do górnego mieszkania w poniedziałek (ci, których Żona wystraszyła "proponując" wyjazd w środę, mimo że mieli rezerwację do piątku). Pani zapowiedziała, że zaraz po przyjeździe jadą na rowery Bo będzie ładnie. Do czasu ich przyjazdu było nieciekawie, a potem rzeczywiście zrobiło się "ładnie". Według pani wtorek miał być ciepły i słoneczny, a środa jeszcze bardziej. I były. To wszystko potwierdzała Żona. Nie wiem, skąd się dowiedziały, ale sprawdziło się w punkt. I dokładnie opisały czwartek, czyli dzisiejszy dzień. Rano miało padać, potem przestać i się rozchmurzyć, miało z powrotem zrobić się ciepło, a potem miały nadejść wichury.
Gdy wstałem, lekko padało, było mokro i szarawo. Ale już po 2K+2M zaczęło się rozjaśniać. Więc poszedłem przygotowywać swoją działkę w dolnym mieszkaniu. Gdy skończyłem, zrobiło się ciepło, jasno i wzmagał się wiatr. A potem do końca dnia piździło jak w Kieleckiem. Z tą różnicą, że było ciepło. Tu wyjaśnienie - pełne powiedzenie, literackie, brzmi Wieje, jak na dworcu w Kielcach. A z niego powstały wszystkie pozostałe, znane, w tym dosadne.
Skąd wzięło się takie powiedzenie? Znalazłem trzy wyjaśnienia. Pierwsze sensowne, dwa następne raczej z kategorii humorystycznych lub pseudonaukowych:
- Kiedy wybudowano dworzec pod koniec XIX w. w Kielcach, ul. Sienkiewicza nie dobiegała wprost do tego dworca i trzeba było pewien fragment przejść w odkrytym terenie. Podróżni odczuwali silne powiewy, stąd być może jeden z nich wprowadził do polszczyzny, takie powiedzenie: wieje jak na dworcu w Kielcach...
-... nadana została przez podróżnych z racji architektonicznego wyglądu owego obiektu. Kiedy podróżny wjeżdża na peron w Kielcach co widzi, co zastaje? Kilka tyczek i śmieszne zadaszenie. Pod tym daszkiem ledwo przed słońcem można schronić głowę, bo od wiatru lub brzydkiej aury raczej trudno. Siłą rzeczy na peronach hula wiatr. (zastrzegam, że nigdy nie byłem na dworcu w Kielcach i nie wiem, jak tam jest)
-... Faktem jest, iż nawet w najbardziej ciepły i bezwietrzny dzień wieje tutaj wiatr. Nawet kiedy w całym mieście nie uświadczysz nawet lekkiej bryzy :), wystarczy udać się na dworzec, tam zawsze wieje. Ma to związek z formacjami geologicznymi. Miasto otoczone jest górami. Leży w dolinie. Dworzec natomiast usytuowany w takim miejscu gdzie powstają zawirowania magnetyczne (?) - znak zapytania mój, bo może chodzi o zawirowania innego typu?
-... Faktem jest, iż nawet w najbardziej ciepły i bezwietrzny dzień wieje tutaj wiatr. Nawet kiedy w całym mieście nie uświadczysz nawet lekkiej bryzy :), wystarczy udać się na dworzec, tam zawsze wieje. Ma to związek z formacjami geologicznymi. Miasto otoczone jest górami. Leży w dolinie. Dworzec natomiast usytuowany w takim miejscu gdzie powstają zawirowania magnetyczne (?) - znak zapytania mój, bo może chodzi o zawirowania innego typu?
Tak czy owak - piździło u nas jak w Kieleckiem. Wszędzie fruwały liście i gałęzie. Orzech z pierwszego planu był śmiesznie ogałacany przez wiatr. Zewnętrzne części gałęzi były już tylko bezlistnymi kikutami, ale cała pozostała, zwarta część korony miała się całkiem nieźle. Nadawało to drzewu specyficzną, kolczastą formę. Zaś pod nim nie można było uświadczyć choćby jednego spadniętego listka. A wcześniej było już ich sporo, więc nawet powoli przyzwyczajałem się do myśli o nieuchronnym grabieniu. Za to były w różnych dziwnych miejscach - przy siatce pod płotem i to było najfajniejsze, bo stamtąd nie będę musiał ich ruszać, ale upatrzyły sobie również jeden narożnik tarasu, gdzie zgromadziły się sporą kupą, a przede wszystkim werandę. Tam miały niezłe poletko do używania. Za każdym razem, gdy nakładałem czeskie buty robocze, musiałem je opróżniać i wytrzepywać, a za chwilę to samo z kapciami, gdy wracałem do domu. Były wszędzie.
Ogólnie po wichurze można powiedzieć, że się nam upiekło. Fruwające po całym terenie u gości elementy (emelenty) memo należało rozpatrywać w kategoriach humorystycznych, chociaż zbieranie było upierdliwe. Wiatr wszystko pozostałe, co kisi się na balkonie przez rok, oszczędził. Za to wyrwał klapkę od skrzynki listowej i trzeba będzie kupić nową. Skrzynkę oczywiście, nie klapkę.
- I bardzo dobrze. - cały fakt spokojnie skomentowała Żona. - Była taka badziewna, plastikowa. - I jeszcze na słońcu wyblakła.
Dosyć łatwo pogodziłem się ze stratą jednej brzózki z Brzozowej Alei. Nie wiem, co jej się stało, bo po posadzeniu żyła jak inne, była hołubiona jak wszystkie, by nagle, przedwcześnie, zrzucić z siebie wszystkie listki. Miałem nadzieję, że w tym stanie dotrwa do wiosny, by na nowo odżyć, ale wichura bezceremonialnie obnażyła prawdę. Drzewko wyschło, nie miało giętkości i zostało złamane przez wiatr. Trzeba będzie w tym miejscu na wiosnę posadzić nowe. W tej sytuacji został jeszcze taki jeden bezlistny brzozowy wypłoch, do której wypłochowatości przyczyniłem się ja sam. Stoi przesadzony na górce i czeka wiosny. Nadziei nie mam żadnych, ale ciekawe, wichura go nie zmogła. Chyba po to, żeby był dla mnie, domorosłego ogrodnika, niemym wyrzutem ogrodniczego sumienia i przestrogą przed dalszymi moimi nieudanymi działaniami.
Prawdziwym upieczeniem się był duży modrzewiowy konar, który wyrwany w nocy przez wiatr z pobliskiego modrzewia leżał obok Inteligentnego Auta. Wystarczyłby metr, żeby auto uszkodzić, a dwa, żeby uszkodzić poważnie. Czym prędzej przeparkowałem koło Małego Gospodarczego, z którego nie miało co spadać i który stanowił barierę-ścianę dla wiatru.
Nieszkodliwą atrakcją były braki w dostawie prądu. U nas trwały może 2-3 godziny, a słyszeliśmy, że w niektórych rejonach Polski dzień, a nawet dwa. W takiej wsi, jak nasza i w takim Domu Dziwie robota znajdzie się zawsze i nie potrzeba do tego prądu. Na dworze było jasno, więc rąbałem drewno i na bieżąco usuwałem skutki wichury. A potem prąd "przyszedł" i nagle go doceniłem. Ściągnąłem do domu Makitę, kilka lamp z Małego Gospodarczego, narzędzia ręczne i zniosłem odkurzacz. Zabrałem się za montaż lampy nad wiejską kuchnią. Nie wpadłbym na ten pomysł, gdyby nie dzisiejsza sugestia Żony, raczej taki monolog skierowany do siebie, ale prowadzony na tyle głośno, żeby był skierowany do mnie: Fajnie byłoby mieć tutaj nad kuchnią jakieś światło, robi się ciemno coraz szybciej...
Nie czekałem na dalszy rozwój monologu i niezwłocznie, jak tylko "przyszedł" prąd, zabrałem się za robotę. Trzeba powiedzieć, że byłem z niej dumny. Nie dlatego że wywierciłem sensowny otwór w suficie, wbiłem kołek i wkręciłem hak na tyle fachowo i odpowiedzialnie, że gwarantował, że w nieokreślonej lub określonej przyszłości lampa na nim wisząca nie zleci z hukiem na gotujący się właśnie obiad, ale dlatego że lampa spełniła swoją podstawową funkcję, czyli świeciła.
Normalnie nie rozwodziłbym się nad tym tyle, ale elektrykiem nie jestem, prądu się boję i zawsze przy wierceniu mam obawę, że się wwiercę w kabel, a wtedy kaplica. Wszystkie przeszkody pokonałem, ale musiałem uruchomić cały mój skromny zasób elektrycznej wiedzy, żeby pokonać niedoróbkę Prądu Nie Wody.
Jeden włącznik miał zapalać lampę na kuchnią właśnie i drugą nad zlewozmywakiem. Połączenie chyba było szeregowe, ale zrobione tak zmyślnie, że w tym moim miejscu, nad kuchnią, prądu nie było wcale, a w tym nad zlewem, też nie, bo, gdy włączałem, od razu z hukiem wywalało bezpiecznik. I to główny, na werandzie. Ale, jak często piszę, nie po to Bozia dała rozum, a socjalistyczne, ludowe oczywiście, państwo łożyło na moje wykształcenie, żeby sobie nie poradzić. Co prawda studiowałem chemię, ale na V roku przez jeden semestr miałem przedmiot bezpośrednio związany z prądem, jakąś elektrotechnikę, czy coś takiego, i to egzaminacyjny. Pamiętam, jak w dniu mojego egzaminu poszedłem do profesora przełożyć egzamin Bo, panie profesorze, nie zdążyłem się przygotować.
- Eee, tam, nie zdążył się pan przygotować... - usłyszałem ku swojej zgrozie. - Na pewno coś pan wie. - Niech pan siada.
- Ale, panie profesorze, ja naprawdę...
- Niech pan siada.
Co było robić. Usiadłem jak na mękach.
Zadał mi trzy pytania, odpowiedziałem, wziął indeks i wpisał mi bardzo dobry. Całą sytuację dlatego tak dobrze pamiętam, chociaż działo się to ponad 48 lat temu, bo mój stan, gdy wyszedłem z budynku, był euforyczny. Dosyć szybko zdałem sobie sprawę, a teraz jestem tego pewien, że potraktował mnie, jako chemika, niezwykle pobłażliwie, bo z góry było wiadomo, że elektryka ze mnie nie będzie.
Tego mechanizmu doświadczyłem jakby z drugiej strony rok wcześniej, kiedy w wakacje po IV roku studiów nadrabiałem zaległości z laboratorium chemii organicznej. W jednym rogu pustej sali prowadziłem swoje doświadczenia, a w drugim krzątał się jakiś gostek, wiekowo mój równolatek. Później okazało się, że jest na inżynierii sanitarnej (kanalarz) i że też odrabia jakieś chemiczne zaległości.
- Stary - w którymś momencie podszedł do mnie z lekkim obłędem w oczach - gdzie tu mogę znaleźć jakieś jony H+ i OH- ?
Rozbawiła mnie i uatrakcyjniła mi mój pobyt w śmierdzącym laboratorium, gdy na dworze świeciło piękne słoneczko, forma przedstawienia przez niego problemu, zwłaszcza słowo "jakieś", oraz fakt, że wokół na wszystkich możliwych półkach i w szafach był do dyspozycji bezlik butelek i buteleczek z wszelkimi prawie odczynnikami, w tym z kwasami i zasadami. Ale czy ja miałem zamiar i ambicje robić nagle z niego chemika? Nawet wtedy, w tak młodym wieku, uniknąłem zbędnego dydaktyzmu skracając mu męki, bo wiedziałem, że nie miałoby to najmniejszego sensu i że przecież chemika z tego gościa nie będzie. Nie po to szedł na kanalarstwo.
Wykazałem się wówczas, jak na mnie, niespotykaną empatią.
- Stary, tu masz jony H+ - wręczyłem mu jedną buteleczkę opisaną nazwą związku i wzorem chemicznym - a tu OH- - dałem mu drugą. - Tylko nie pomyl! - dorzuciłem, gdy się szczęśliwy oddalał. Słyszałem, jak tylko pod nosem powtarzał lewa - jony H+, prawa - jony OH-, lewa - jony H+, prawa - jony OH-, lewa...
Zabiła mnie i wzruszyła jego głęboka wiara w człowieka, czyli w to, co mu przekazałem. Mogłem mu przecież powiedzieć odwrotnie, z satysfakcją i niemą złośliwością Masz za swoje, nieuku!
Ciekawe, co z niego wyrosło? Bo skoro ze mnie nie elektryk, to z niego raczej nie chemik.
Gdy się przyjrzałem kablom wystającym z sufitu, w miejscu nad zlewem, nie trzeba było filozofa elektryka, wystarczył chemik, żeby stwierdzić, że panowie fachowcy do dwóch kostek podłączyli po dwa kable w parach przewód fazowy - przewód neutralny. To jak,..., miało nie wywalać?!
Kable odciąłem, niebieski połączyłem z niebieskim, brązowy z brązowym i zadziało, że mucha nie siadała.
- Zrobiło się tak domowo... - Żona się rozmarzyła, gdy zobaczyła, że wszystko, mimo zmierzchu, nad kuchnią widzi.
Ustaliliśmy, że kupimy kabel, taki ozdobny, "do żelazka" i lampę powieszę na nim niżej, bo teraz zaczęła od razu niepotrzebnie dawać po oczach.
Wszystkie urządzenia złożyłem w salonie, bo to nie koniec prac. Wiertarka będzie potrzebna, pozostałe rzeczy też, więc czy opłacało się je sprzątać? (...Opłaca mi się rozbierać po śniadaniu? - Aaaa...fakt.)
Wieczorem obejrzeliśmy za 10 zł amerykański film z 2012 roku Arbitraż. Tym razem z ... Richardem Gerem i Susan Sarandon. O zasypianiu nie było mowy, bo wykup filmu obowiązywał dobę, więc ewentualne oglądanie na raty mogłoby być problemem. Nas film zawiódł, więc nie polecamy. Nawet w którymś momencie zaczęło mnie opanowywać senne odrętwienie, ale te 10 zł przywołało mnie do porządku. Tak naprawdę ciekawą postacią i dobrze zagraną była rola detektywa (Tim Roth).
PIĄTEK (22.10)
No i rano na spokojnie szacowałem teren po wichurze.
Trzy wyschnięte drzewa, własność Sąsiada Muzyka, były wyrwane z korzeniami i opierały się na naszym orzechu oszczędzając w ten sposób płot pod nimi. Staw został zasypany warstwą gałęzi i igliwia. Wokół niego było to samo. W sumie normalka po wichurze.
Zaczęliśmy przygotowywać górne mieszkanie dla Heli i jej nowego partnera, wtedy jeszcze w zasadzie no name. Przy czym zaznaczam, że użycie słowa "nowego" ma tylko sens w naszym kontekście. Bo dla Heli nie był nowy z kilku powodów. Nie dość, że się znali jeszcze z czasów ich podstawówki i oczywiście z rodzinnych stron, to przede wszystkim od jakiegoś czasu, owianego małą dawką tajemniczości, zaczęli razem żyć. Po drodze zdaje się, że wiele między nimi się działo, ale póki co nie śmiałem drążyć i dociekać. Żeby tak od razu, za pierwszym razem?... Nie godzi się.
Wiem tylko z późniejszych, z tego weekendowego ich pobytu, opowieści, że on jako starszy (obecnie 52 lata) w tamtych czasach patrzył, jak Hela (obecnie 46) przeobraża się z dziewczynki, w piękną dziewczynę, a potem w równie piękną kobietę. Romantyczne, cholera...
Wichura dołożyła ponadstandardową robotę, bo schody i taras prowadzące do górnego gościnnego mieszkania obsypane były liśćmi i gałęźmi(!). Ale się obrobiliśmy i pojechaliśmy do Powiatu uzupełnić zapasy i lepiej się przygotować do wizyty. Przy okazji zaparliśmy się kupić ten ozdobny kabel w splocie materiałowym (może być lniany, bawełniany, poliestrowy), ale w całym Powiecie takiego dziwa nie mieli. Pozostawał Internet.
Gdy wróciliśmy, Żona kończyła przygotowanie mieszkania, a ja się zabrałem za siebie. Fajnie jest, jak od czasu do czasu odwiedzają nas znajomi. Pojawia się wtedy motywacja i mobilizacja do odgruzowania się. Można się ostrzyc, ogolić, obciąć paznokcie, wykąpać się...
A potem spokojnie oczekiwaliśmy. Przy czym ten spokój dotyczył tylko Żony, bo ja byłem w nerwach i nie potrafiłem sobie tego stanu wytłumaczyć. A ponieważ staram się siebie od dłuższego czasu analizować, o dziwo najczęściej z dobrym skutkiem, to i głośno, i po cichu wewnętrznie doszukiwałem się powodów.
Było ich chyba kilka. Nawzajem się przeplatały, uzupełniały i/lub wspierały nie dając mi spokoju. Ten stan wynikał chyba z mojej płci, jak i osobniczego charakteru oraz chyba z przyczyn obiektywnych. Na przykład nie spodziewałbym się w sobie ksenofobii, że zacznę od niej bez hierarchizowania względem siebie tych wszystkich odczuć, jakie się we mnie kłębiły. Podświadomie czułem lęk przed nowym facetem Heli jednocześnie pomieszany z głupim oczekiwaniem, że będzie on podobny do Hela.
- Bo ty byś chciał idiotycznie, żeby to był taki Hel Bis. - Żona brutalnie sprowadzała mnie na ziemię tłumacząc mi oczywistość.
Co z tego, że wiedziałem, że to przecież jest niemożliwe, więcej, hipotetycznie zakładając, że nawet możliwe jakimś cudem, to ostatecznie głupie. Niestety drgania w moim organizmie były nie takie, jakich bym racjonalnie oczekiwał.
Poza tym chciałem, żeby wszystko wypadło fajnie, żeby od początku pozytywnie zaiskrzyło, tak ze względu na niego, a przede wszystkim na Helę.
- Powtarzam ci - Żona znowu starała się mnie uspokoić śmiejąc się - znając Helę będzie dobrze.
W tej analizie dotarłem jeszcze do jednego levela ( :) ). Mógłbym go określić mianem samczego współzawodnictwa, a raczej samczego, pierwotnego, niezdefiniowanego i podświadomego ostrożnego, delikatnie mówiąc, traktowania osobnika tej samej płci pojawiającego się nie dość że na naszym fizycznym terenie, Wakacyjnej Wsi i w Domie Dziwie, to jeszcze w obszarze Heli, który do tej pory był innym, nam znanym. I tak wróciłem do nieznanego mi, czyli do ksenofobii. Z tym samczym zachowaniem chyba o tyle mam rację wobec siebie, że wyobraziłem sobie trochę inną sytuację. Na przykład - miałby przyjechać nasz bliski kolega ze swoją nową partnerką, a ta, którą znaliśmy i lubiliśmy, zniknęłaby w taki czy inny sposób z jego życia i z naszego również. Czułem, że wtedy miałbym w sobie 0 ksenofobii i 100% akceptacji na wejściu. W końcu to byłoby życie naszego kolegi i jego sprawy. Więc co było nie tak ze mną, gdy oczekiwaliśmy przyjazdu Heli i jej partnera?!
Po kilku smsach od Heli informujących, że wyjechali, że będą za..., otrzymaliśmy ostatniego - Będziemy za kilka sekund.
Ja jestem tak skonstruowany, że taką informację po pierwsze potraktowałem poważnie, a po drugie dosłownie. Ta dosłowność w, na przykład, częstym określaniu terminu mojego przyjazdu Będę o 16.27 albo precyzyjnym potraktowaniu prośby Żony Podaj mi połowę szklanki wody, ją najczęściej denerwuje.
- Nie możesz powiedzieć, napisać lub zrobić "około"?...
Nie mogę. Tak już mam. G, C, C - geny, charakter, chemia.
W tym jednak przypadku nawet Żona nie potraktowała tej informacji Heli "około", tylko oboje wypadliśmy za bramę, na ulicę. A tam ani widu, ani słychu.
Chodziliśmy sobie tam i z powrotem powoli marznąć, bo ubraliśmy się tylko na kilka sekund, a wieczory pod koniec października są chłodne, że użyję eufemizmu. W końcu postanowiliśmy wracać, gdy zadzwonił telefon Żony.
- Bo my skręciliśmy w Pięknym Miasteczku (zmiany moje) w lewo, jedziemy dalej, a waszego domu nie ma... - usłyszeliśmy Helę.
- Jedźcie konsekwentnie dalej prosto... - Żona przytomnie zareagowała.
- Bo ja myślałam, że tam dalej jest już las...
Owszem Gruszeczkowe Lasy są olbrzymie, ale żeby aż tak. Ale w nocy...
Za chwilę pojawiły się światła samochodu. Okazał się nim być jakiś terenowy volkswagen, wysoki, długi na 5 m, pick-up. Z wyglądu, zwłaszcza po nocy, raczej było mu bliżej do czołgu.
Hela niezmieniona, Winyl wyraźnie postarzały (10 lat), co mu nie przeszkadzało z wielkiej radości na nasz widok brutalnie i nieokrzesanie, jak to tylko pies potrafi, próbować wydostać się z kojca z samochodu przy protestach Heli Bo on choruje na stawy! A partner Heli? Duże chłopisko. O dziwo mnie to nie speszyło. Chyba na zasadzie No wreszcie, widzę i wiem, kto zacz.
Na teren wpuściliśmy Bertę. Nie ma innego psa, z którym by się tak przyjaźniła i bawiła. Więc po ciemku, przy księżycu, parskaliśmy ze śmiechu widząc, co psy wyprawiają. Staliśmy i gadaliśmy, a potem wprowadziliśmy ich do górnego mieszkania. I umówiliśmy się na jutro, na 10.00, u nas na kawę i na śniadanie.
- I jak? - Żona zapytała, gdy leżeliśmy już w łóżku.
- W porządku. - odparłem z ulgą.
Oglądanie filmu odrzuciliśmy od razu i postanowiliśmy poczytać książki. Ale dałem radę tylko obwąchać obwolutę, informacje o wydawnictwie, itp., o autorce (Hera Lind) i przeczytać krótkie streszczenie (Czarodziejka), by paść. Nie wiedziałem, że zawładną mną aż takie emocje, które mnie spalą.
A tę książkę będę czytał drugi raz. Co jest niezwykłą rzadkością. Być może nawet będzie jedyną, do której wracam. I pomyśleć, że autorką jest Niemka... Bo w książce panuje lekkość, humor w wydaniu nie niemieckim, dystans do życia, no i oczywiście ciekawa fabuła i język.
SOBOTA (23.10)
No i Heli wiatr ciągle owiewa włosy.
To powiedzenie w różnych formach a propos, typu Nie spodziewaj się, że się odezwie. Teraz nie takie rzeczy w jej głowie. Wiatr owiewa jej włosy...albo Miała już dawno przyjechać, ale zrozumiałe, że ważniejsze jest, by wiatr owiewał jej włosy..., albo Hela teraz do tego nie ma głowy...Wiatr owiewa jej włosy weszło do kanonów naszych wypowiedzi, o tyle z naszej strony ciepłych i sympatycznych, że w ten sposób tłumaczą one wszelkie poczynania Heli, a w zasadzie ich brak. Tych z kategorii przyziemnych. Rozumiemy, że po prostu, w hierarchii priorytetów owiewanie włosów przez wiatr zajmuje aktualnie pierwsze miejsce. I się temu nie dziwimy, bo żyć trzeba i odreagować też. Wahadło musi odbić w drugą stronę, bo takie są prawa i fizyki, i psychologii, i nie tylko.
Skąd się wzięło?
Ano z informacji od Heli, że robi prawo jazdy na motocykl, co nami wstrząsnęło i nas przeraziło.
Gdy
kilka miesięcy temu dowiedzieliśmy się o jej nowym hobby ( nie wiem czy
to jest dobre określenie, chyba to raczej specyficzny stan duszy), widocznie musieliśmy psychicznie odreagować i stworzyć sobie tym powiedzeniem dla własnej psychiki wentyl bezpieczeństwa. Bo jak można być spokojnym słuchając trzeźwej i chłodnej relacji jej partnera.
- Mój to BMW R1250GS ADVENTURE. - Waży 265 kg. - Taki smok. - A Heli to BMW F800GS. - Waży tylko 205 kg. - Uczę Helę odruchów, żeby w razie upadku "uciekała" z nogami. (poprosiłem o wypisanie fachowych danych, żeby niczego nie przekręcić)
A Hela dodała, chyba po to, żeby nas "dodatkowo" uspokoić, że już kilka razy w czasie nauki jazdy zaliczyła glebę i nabawiła się ileś siniaków. No cóż, już w polskiej komedii Jak to się robi Bogumił Kobiela, jako instruktor narciarstwa powtarzał na stoku jak mantrę Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz.
Póki co jeździ po Polsce i po świecie ze swoim partnerem, jego motocyklem oczywiście, jako pasażer. Od razu wczuliśmy się w atmosferę jazdy, jej klimat i gwiżdżący wiatr. A ponieważ Hela ma piękne włosy, to reszta narzucała się sama.
W dzisiejszym przypadku owiewanie włosów skutkowało tym, że Hela zapomniała karmy dla Winyla. Biedny pies. Ale cóż, wiatr owiewa jej włosy, to już do niczego nie może mieć głowy z wyjątkiem tych włosów, oczywiście. Pieska wsparliśmy karmą Berty, a sami rano zaczęliśmy od kaw, potem Żona zaserwowała jajecznicę a ja twarożek. A później podawaliśmy "deserową kawę", czyli kawę z ekspresu zmiksowaną z masłem, bo akurat oleju kokosowego nie było.
I nastąpiło przesłuchanie. Zaznaczam przy tym, że "przesłuchanie" jest ulubionym słowem Żony w przypadku, gdy o kimś szczerze chcę się czegoś dowiedzieć i zadaję takiej osobie, zwłaszcza gdy widzimy się pierwszy raz, pomocnicze pytania - wiek, miejsce urodzenia, rodzice, rodzeństwo, szkoły, stan cywilny, wykonywany zawód/zawody, zainteresowania, hobby, światopogląd i szereg innych, często wypływających w czasie "przesłuchania". Wychodzę bowiem z prostego założenia-pytania: Ile będziemy mieć tak naprawdę czasu i okazji, żeby się czegoś o sobie dowiedzieć, poznać się trochę mniej pobieżnie? Otóż nie wiadomo. Dlatego trzeba zastosować taki przyspieszony kurs wzajemnego poznawania się. Można czegoś nauczyć się ucząc się całe życie, a można ten proces przyspieszyć i pójść do szkoły, którą, zdaje się, w tym celu wymyślono. Przy czym od razu zaznaczam, że widzę plusy i minusy obu systemów.
Partner Heli zdał egzamin bez problemu nie robiąc z tego większych ceregieli, chociaż doskonale było widać, które tematy mu leżały i żywo były przez niego rozwijane, a które półburkliwie, odstręczająco i zniechęcająco, z nie wchodzeniem w niegrzeczność, umiejętnie i sprytnie skracane. No cóż, jego życie, jego prawo.
Ale gołym okiem było widać, że na opowiedzianej bazie spokojnie można by nakręcić fabularny film obyczajowy, a być może i sensacyjny, bo skoro ileś lat był w wyższej szkole wojskowej, ileś lat pracował jako ochroniarz i ileś lat, jako dyrektor, prowadził oddział firmy ochroniarskiej, to mogło się dziać.
Zrobiła się 14.00. Obie strony widocznie zetknęły się z dyplomacją, bo zastosowały wybieg przerywający "przesłuchanie" w stylu angielskim. Im za pretekst posłużył planowany spacer do lasu z psem, nam konieczność przygotowania na 17.00 ogniska, na które, już bez dyplomacji, obie strony były napalone.
Dzięki temu miałem pretekst, żeby nie odkładać w nieskończoność sprzątania wokół stawu. Zgrabiłem wszystkie mniejsze i większe gałęzie pozrywane i porozrzucane przez wiatr. Podpałka była znakomita. Zajechałem też taczką z drewnem, ustawiłem siedzenia, przygotowałem grabie i widelce, a gdy przyszła Hela i jej partner, przynieśliśmy z nim ikeowski barek, ten niedawno pomalowany przeze mnie. Goście zapewnili kiełbasy, musztardę i keczup oraz ...Whisky Ballantines i dla równowagi siatkę ziemniaków do pieczenia. Mieliśmy pełen wypas. Pałeczkę oddaliśmy Heli i Paradoxowi.
No i właśnie. Skąd ten Paradox? Przy ognisku przyszła pora na nadanie blogowego imienia partnerowi Heli. Każda nowa osoba ma prawo wybrać sobie lub nadać sobie imię takie, jakie uważa.
- Bo ja swego czasu miałem ksywę Paradox, przez x właśnie. - Jak byłem dyrektorem oddziału firmy ochroniarskiej, instalowaliśmy kanadyjski system monitoringu (chyba - niepewność moja) Paradox właśnie. - W jakimś mailu czy na forum napisałem o sobie Paradox i tak zostało.
Więc na moim blogu też tak zostanie. Na pewno z biegiem czasu ujrzymy adekwatność osobowości i zdarzeń do tego imienia.
Ognisko wypaliło, nomen omen, wzorcowo. Ogrzewało, smażyło, piekło i wyglądało w ciemnościach urokliwie budząc w nas wszystkich jeden i ten sam atawizm. A pomysł z ziemniakami był genialny. Piękny żar szkoda byłoby nie wykorzystać. Wykopane z niego ziemniaczki przenieśliśmy do domu i w klubowni zrobiliśmy sobie ucztę bez żadnych "przesłuchań". Sól, masełko i umorusane ręce, a niektórzy nosy. Pełnia dziecinnej radochy. Ziemniaków z ogniska nie jedliśmy z 13 - 14 lat, chociaż ku temu w Naszej Wsi mieliśmy wiele okazji i możliwości. Ale jakoś tak wyszło.
Wieczorem, jako lekko upity, byłem upierdliwy i czepiałem się faktu, że Żona niszczy sobie wzrok oświetlając książkę brutalnym i ostrym światłem z lampki Bo straszny kontrast. Żona oczywiście dyskutowała na ten temat i dawała mi odpór, gdy nagle się zorientowała, że ze względu na mój upierdliwy stan, można tak długo. Wzięła się więc na sposób i umilkła. To wystarczyło. Ponoć usnąłem w pół słowa. Chyba przez tą whisky.
NIEDZIELA (24.10)
No i nic mi nie było po whisky.
Może sam sobie stworzyłem legendę o uczuleniu na nią już po jednym łyku i o bólu głowy. Rano, gdy wstałem o 08.00, wsłuchiwałem się w siebie i wczuwałem, a tu nic. Gdybym nie wiedział, że piłem whisky, ... to bym nie wiedział.
Co więcej dopadła mnie dziwna energia, więc rano ustaliliśmy, że Żona jeszcze chwilę poleży i poczeka, aż ja na dole wszystko ogarnę. Rzuciłem się z przyjemnością do rozpalania w kuchni i w kozie i do innych porannych procedur. Gdy przyszła, wszystko było gotowe na tipes topes.
Zastanawiałem się, skąd mój dobry nastrój i ta werwa. Bo przecież nie z faktu, że jednak na stare lata nie napierdalał mnie (przypomnę - jestem pochodzenia robotniczo-chłopskiego, jak Albin Siwak, o którym adekwatny dowcip już kiedyś cytowałem) łeb po whisky.
Ponieważ staram się dotrzeć do przyczyny takiego lub innego mojego stanu, więc docierałem. I dotarłem. Wyszło mi, że jest nim duża ulga w związku ze znajomością z Paradoxem.
- Ja byłam od początku spokojna, że będzie dobrze. - Skoro znamy Helę, to było wiadomo, że facet będzie ok. - powtórzyła Żona.
Ja się jednak bałem i denerwowałem. Bo gdyby coś nie wypaliło? A wiadomo, że pierwsze wrażenie jest najważniejsze.
Analizując siebie dalej okazało się, że zachowałem w sobie sporą dawkę konserwatyzmu, o którą bym siebie nie podejrzewał i która mnie uwierała i wnosiła niepokój. Ale już dzisiaj rano niepokój prysnął, moja akceptacja była pełna, a to mi dawało spokój ducha i tę energię. Mogłem użyć mojego kolejnego ulubionego powiedzenia Sytuacja została opanowana.
Korzystając trochę z porannej werwy pisałem. I od razu natknąłem się na językowy problem z używaniem ksywy Paradox. Postanowiłem spolszczyć, czyli pisać z Paradoxem, a nie z Paradox'em albo o Paradoxie, a nie o Paradox'ie, Paradoxowi, itd.
O 10.00 znów mieliśmy się spotkać u nas na śniadaniu. Tym razem miały być jaja na miękko (my), parówki (oni), twaróg (my).
Hela przysłała w swoim stylu smsa Może wolelibyście od nas odpocząć?...
Żona odpowiedziała Zdążymy odpocząć od was w poniedziałek.
- Bo skoro musiała już to usłyszeć, żeby nie mieć wyrzutów sumienia... - dodała ze śmiechem.
Śniadanie chyba się udało. Chyba, bo jajka wyszły tak bardziej w kierunku na twardo. Ale skoro wszyscy zapewniali, że były super...
Znowu zrobiliśmy sobie przerwę od siebie, by o 14.30 pojechać do Nowego Kulinarnego Miejsca na obiad. Były tłumy, więc według specjalnej analizy Teściowej, potrawy powinny były być świeże. I były, a na dodatek pyszne.
Hela zjadła z dużą ostrożnością karpia. Ostrożność nie wypływała z faktu znanej i wrednej ościstości tej ryby (ości nie było wcale, tak teraz potrafią ją przyrządzić), ale ze względu na mułowaty smak, o którym się nasłuchała. A powinna była wiedzieć, że przyjechała do Pięknej Doliny, gdzie przymulonych, nomen omen, karpi się nie podaje.
Żona nie mogła sobie odmówić carpaccio z jelenia, a my z Paradoxem zjedliśmy normalnie - po sandaczu z frytkami i surówką z białej.
Dla reporterskiego porządku dodam, że na obiad zostaliśmy zaproszeni przez Helę i Paradoxa. A to było bardzo miłe.
Późnym popołudniem (tak bym mówił latem), a dzisiaj wieczorem, nadszedł nieuchronnie czas rozstania i pożegnań. Teraz, albo uda się nam przyjechać do nich, do HeloWsi, albo oni przyjadą do nas dwoma motocyklami. Będzie się działo...
Wieczorem postanowiliśmy obejrzeć amerykański film z 1999 roku Utalentowany pan Ripley z Mattem Damonem, Judem Law, Gwyneth Paltrow, Philipem Seymourem Hoffmanem i Cate Blanchett. Raz już oglądaliśmy, ale pamiętaliśmy tylko tyle, że intryga trzymała nas w napięciu. Tym razem nie pomogła, bo w połowie zaczynaliśmy zasypiać i tracić wątek. Trzeba było oglądanie rozłożyć na dwie raty.
No cóż, trzeba mieć zdrowie, żeby prowadzić życie towarzyskie, trzeba mieć zdrowie, żeby wypoczywać i wreszcie trzeba mieć zdrowie, żeby chorować.
PONIEDZIAŁEK (25.10)
No i dzisiaj od rana pisałem , pisałem, pisałem.
Robiłem tylko drobne przerwy na posiłki i na czynności drzewniane (drewniane, drewnowe?), aby dać odpocząć oczom i kręgosłupowi.
O 16.22 przyjechała z Metropolii W Swoim Świecie Żyjąca. Pojechaliśmy po nią do Miasteczka.
- Jak lata całe tutaj nie jeździliśmy... - śmiała się Żona.
Ledwo ją na dworcu poznaliśmy. Ja się skoncentrowałem na czerwonych włosach, bo według Żony takie miała mieć, a Żona nie wiem na czym. Tak czy owak na szczęście ona bez problemów poznała nas. A czerwonych włosów nie miała, tylko takie delikatne muśnięcia kolorów tęczy. I na pierwszy rzut naszego oka, które nie widziało dziecka ponad dwa lata, było widać, że jest starsza. Ale na 25 lat nie wyglądała. Raczej z racji swojej szczupłości i wzrostu na wiek kwalifikujący ją do trzymania w stałym pogotowiu dowodu osobistego, zwłaszcza w sklepach z alkoholami.
W drodze powrotnej zaliczyliśmy DINO, żeby dziecko zaopatrzyć w studencki wikt, który samo tak nazywało i sobie wybierało bardziej ku mojej zgrozie, niż żoninej.
- Każdy z nas tak robił. - uspokajała mnie Żona. - Przejdzie jej.
Więc w koszu lądowały bułki(!), szynka konserwowa(!), serek kanapkowy, czyli nieźle przetworzony i nie wiem co jeszcze. A skoro wikt studencki, to z refleksem wykorzystałem sytuację i do kosza dorzuciłem mieszankę studencką zadając niewinne pytanie W Swoim Świecie Żyjącej Czy zje waniliowe lody Grycana, bo w domu zostały mi jeszcze z poprzedniego razu? neutralizując prawie pewny protest Żony dodatkową gorzką czekoladą. Wiedziała, że nie ma sensu protestować.
Po eintopfie i po lodowym deserze rozpaliłem dziecku w kozie w dolnym mieszkaniu. Bo trzeba powiedzieć, że dziecko trafiło na pełny wypas. Miało do dyspozycji ciszę i spokój i mogło spać do woli, czyli do 10.00, 11.00, a nawet do 13.00, bo taką ją zapamiętaliśmy.
- Ale ja już tak nie śpię. - W Swoim Świecie Żyjąca poinformowała. Nie zaprzeczyła, nie zaprotestowała, nie oburzyła się, bo taka była od zawsze i taka jest.
Żona spędziła z nią wieczór na rozmowie, a ja uciekłem do pisania na górę. Potem dziewczyny poszły spać, a ja zlądowałem na dole. Trochę dziwnie mi się pisało wiedząc, że za ścianą śpi dziecko. Stąd po skończeniu, jeszcze przed publikacją, cichcem poszedłem zobaczyć, czy wszystko w porządku. Ot tak dla spokoju duszy. Bo to jednak dziecko.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa razy.
Najpierw z wtorku na środę jednoszczekiem. Pod naszymi drzwiami do sypialni. Gdy wyszedłem, pchała się do środka, ale ją zablokowałem. A potem z dołu ją długo nawoływałem, żeby pindzia raczyła wyjść, żeby zrobić swoje. Do końca nie wiedziałem, o co jej tak naprawdę chodziło.
Dla zabicia czasu, po nocy, czytałem Kopalińskiego.
Rano, gdy Żona zeszła na dół, była zachwycona wzorcowym szczeknięciem naszego Pieska.
- Słyszałeś, jak ona to zrobiła? - zapytała rozradowana. - Takie wzorcowe, książkowe Hau...
Słyszałem, mniej rozradowany. Po incydencie przesunąłem budzenie na późniejszą porę, żeby iluzorycznie nadrobić stracony czas snu wiedząc, że sam siebie oszukuję. Bowiem do dźwięku smartfona już tylko się przewalałem. Ale Piesek szczeka wzorcowo.
Drugi raz dwuszczekiem, gdy wyjechali Hela i Paradox. Wyszedłem z Bertą po nocy, żeby się wysikała. Gdy kończyła, nagle szczeknąwszy dwa razy rzuciła się niczym błyskawica (nasz pies???) do płotu przy Rzeczce. I zapadła cisza. Siłą wielkiego spokoju wyczochrała się jeszcze z lubością o siatkę płotu i spokojnie wróciła do domu.
Godzina publikacji 23.38.
I cytat tygodnia:
Ludzie zbyt łatwo rezygnują z władzy nad własnym życiem. - William Wharton - amerykański psycholog, malarz i pisarz. (od tego wpisu postanowiłem wyjaśniać, kto jest twórcą cytatu, nawet gdyby nazwisko autora było oczywiste)