08.11.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 340 dni.
WTOREK (02.11)
No i znowu wtorek po publikacji.
Jednak jakiś taki koślawy, z ograniczoną satysfakcją. Trudno się dziwić patrząc na mikry blogerski profesjonalizm, ale z drugiej strony sztuką jest, zwłaszcza przy moim charakterze, sobie odpuścić. Więc wczoraj sobie odpuściłem. Już o 18.00 wiedziałem, że z koniem się nie pokopię i trzeba się poddać totalnemu zmęczeniu i fizycznej obolałości. Skąd się one wzięły? - poniżej.
Nadal w Wakacyjnej Wsi.
W czwartek, 28.10, od rana przygotowywaliśmy dolne mieszkanie dla jednego weekendowego gościa, a dokładniej gościny (gościówy, gości <dopełniacz od gościa>, pani gość, gościa żeńskiego?), a potem dla relaksu obszedłem kilka razy Staw ze szpachelką i szufelką i sprzątnąłem urokliwe kupy Berty, czyli jednego autoramentu, ale o zróżnicowanych wielkościach i strukturach. Nie będę się rozpisywał, ale skoro ich sczerniały widok zaczął nawet mnie przeszkadzać...
Potem, znowu dla relaksu pomalowałem drugi raz werandową futrynę. Innym kolorem niż za pierwszym razem i wyszło dla Żony do zaakceptowania. Dla mnie też, bo skoro dla Żony...
I znowu dla relaksu posmarowałem pozostałe trzy drzewka owocowe, dla których w poprzedniej smarowniczej turze zabrakło smarowniczego środka.
Te relaksy na tyle mnie fizycznie zrelaksowały, że już z prawdziwą niechęcią myślałem o grabieniu góry liści pod orzechem. Postanowiłem więc tylko wybrać te z tarasu, werandy i wokół klona przy gościnnej furtce, gdzie na stałe się zakleszczyły po poprzedniej wichurze. Ale jakoś tak zaraz po tym nie mogłem się rozstać z grabiami i taczką i dobrałem się do tych spod orzecha. Nie spodziewałem się, że je dzisiaj wszystkie "wymiotę". Było tego z 10 taczek albo i więcej, bo bardzo szybko z tego relaksu w liczeniu się pogubiłem, a pracę skończyłem prawie po ciemku.
Dotrwałem do efektywnego finału chyba tylko dzięki gości (głupio brzmi, ale jeszcze durniej "gościnie"), która w międzyczasie przyjechała i trzeba było pracę przy liściach po raz pierwszy przerwać i ją, gościę, znowu relaksacyjnie, wprowadzić w arkana życia w dolnym mieszkaniu, a zwłaszcza nauczyć rozpalać w kozie. Umówiliśmy się, że da mi znać, kiedy chciałaby już doświadczyć magicznego widoku ognia.
Druga relaksacyjna przerwa od liści nastąpiła, gdy się zmierzchało, i gdy gościa napisała, że mogłaby już pobierać nauki w rozpalaniu w kozie. Szedłem pełen niepokoju i wzajemnie znoszących się myśli, które razem mógłbym zatytułować rozwiniętym zdaniem Jak tu zrobić, żeby się z gością nie pokłócić, żeby zadowolona a niezrażona gospodarzem chciała jeszcze kiedyś do nas wrócić, a przynajmniej nas z sympatią polecić, żeby restrykcyjnie poddała się moim wskazówkom, żeby się nie wymądrzała i nie miała swoich pomysłów i żeby wreszcie ogień w kozie bez żadnych afer zapłonął?
A wszystko przez fakt, że, jak się przy powitaniu okazało, była emerytowaną nauczycielką i pracowała z trudną młodzieżą. Nie muszę tłumaczyć, jakie cechy musiała mieć w sobie.
- Musimy na wstępie ustalić jedną rzecz... - od razu na wejściu w desperacji zakomunikowałem, co panią niespodziewanie dla mnie rozbawiło. Jak się nad tym później zastanowiłem, była jednak przede wszystkim kobietą i z wrodzoną sobie intuicją po moim zagajeniu od razu wiedziała, do czego zmierzam i się tego spodziewała.
- Tak?... - zapytała z uśmiechem, co trochę zbiło mnie z pantałyku.
(... dawniej oznaczał on patyk, kij, laskę używaną do podbijania piłki. Pochodzenie wyrazu nie jest pewne, najczęściej jednak wskazuje się na proweniencję rosyjską, ponieważ powiedzenie ma swój analogiczny rosyjski odpowiednik sbit' s pantałyku).
- ... jako nauczyciele, emerytowani co prawda, - kontynuowałem - zakładam, że jesteśmy w stanie wczuć się również w rolę ucznia... i musimy w naszym układzie od razu ustalić, kto jest uczniem i przyjąć na siebie bez szemrania tę rolę.
Pani tę rolę przyjęła na siebie natychmiast, co bardzo ułatwiło współpracę. Rozpalanie ruszyło z kopyta.
- Specjalnie nie przygotowałem wstępnie kozy, czyli nie włożyłem gazety, kartonów i szczapek, żeby pani mogła wszystko robić od początku. - wyjaśniłem. - To może ja sobie siądę, a pani będzie robiła po kolei. - To proszę wziąć jedną gazetę i ją zmiąć. - Ale jedną prosiłem...
- To znaczy jedną płachtę? - pani nie robiła problemów.
- Tak. - I proszę ją inaczej zmiąć, żeby się łatwiej rozpaliła. - Dobrze. - Teraz kartony, jako druga frakcja... - Jestem chemikiem. - wyjaśniłem.
To słowo "chemik" zdaje się podziałało idealnie, bo pani składała tekturowe kartoniki według moich wskazówek już bez jakiegokolwiek słowa, nawet jak rzucałem krótką komendę nie tak! Wiadomo, praca z trudną młodzieżą to jedno, a ogólnie nabożny stosunek do chemii to drugie.
- Teraz trzecia frakcja - szczapy. - Proszę je tak ułożyć na krzyż, żeby nie przydusić ognia i żeby do każdej miał dostęp.
Pani milczała i układała z wyraźnym przejęciem czując, że już za chwilę...
- No i teraz tylko jedna zapałka...
- Jak w harcerstwie?... - raczej podekscytowana skomentowała niż zapytała.
Kiwnąłem głową.
Ogień zapłonął od jednej zapałki. Pani była z siebie dumna i patrzyła znacząco na mnie z niemymi słowami w oczach No proszę...
- To proszę siąść i poczekajmy.
- Za chwilę podrzuci pani trzy belki, dokładnie trzy. - To czwarta, ostatnia frakcja. - Ale nie za wcześnie i nie za późno. - A trzy, a nie jedną lub dwie, żeby nie marnować ognia, który bezproduktywnie uciekałby do komina, a cztery by się nie zmieściły. - Poza tym z trzech wytworzy się za jakiś czas żarowa baza i wtedy będzie pani mogła swobodnie regulować paleniem. Wyjaśniłem jak.
Gdy ogień lizał już trzy belki, ucięliśmy sobie pogawędkę. Najpierw o oczywistościach, czyli o atawizmach, a potem zeszło na życie. Siedziałem u niej jakieś pół godziny, z tego rozpalanie zajęło 5 minut. Gdy wychodziłem, miałem odczucie, że się zaprzyjaźniliśmy.
Ciekawe... Co to jednak znaczy ta starsza nauczycielska kadra.
Wieczorem dla relaksu obejrzeliśmy amerykański film z 2020 roku Nomadland (Oscar
i nagroda BAFTA dla najlepszego filmu oraz Złoty Glob dla najlepszego
filmu dramatycznego) w reżyserii Chloe Zhao (Oscar za reżyserię tego
filmu), za 18 zł, bo "świeży" . W roli głównej Frances McDormand i
kilkoro naturszczyków. Ale dostaliśmy na jego obejrzenie aż 48 godzin.
Już na starcie ta informacja była mocno demoralizująca i demobilizująca
przy moim ogólnym relaksacyjnym zmęczeniu po całodziennym trudzie, a zwłaszcza po
machaniu grabiami i schylaniu się po kolejną kupę liści.
Niespieszna
akcja, o której trudno byłoby powiedzieć, że była akcją, powodowała, że
ze dwa razy wpadałem w stan przedsennego odrętwienia, chyba w tych
momentach, kiedy z ekranu wiała kompletna kontemplacyjna cisza. Muzyka w
całym filmie była bardzo oszczędna, żeby nie rzec szczątkowa, bo
ograniczała się praktycznie do fortepianowych akordów. Nic dziwnego,
skoro skomponował ją Włoch, Ludovico Einaudi, chyba kompozytor niszowy,
czytaj specyficzny, skoro otrzymał różne nagrody, między innymi Nagrodę Japońskiej Akademii Filmowej czy też Niezależnego Kina Brytyjskiego (wytłuszczenia moje).
Dotrwaliśmy jednak do końca.
- To ciekawe, bo to taki amerykański film wcale nieamerykański. - skomentowałem całkiem przytomnie.
- No, właśnie. - potwierdziła Żona. - Taki bardziej skandynawski...
-
Ja na miejscu scenarzysty i reżysera rozruszałbym całą "akcję" i, na
przykład, wprowadziłbym sceny z najazdu motocyklowego gangu (może mi się
to skojarzyło przez Helę i Paradoxa?) na kemping, czyli obozowisko, z
kamperami i głównymi bohaterami filmu.
Żona na chwilę zamilkła.
-
Wprowadziłabym trochę więcej ruchu, zmian, kiedy ci "pionierzy" się
przemieszczają. - Usunęłabym kilka takich scen, kiedy, na przykład, dwie
panie siedzą naprzeciwko siebie, nie odzywają się i piją herbatę.
Może to wtedy opadało mnie to odrętwienie?...
Trwałbym
jednak przy motocyklowym gangu. Oskara bym nie dostał, ale przynajmniej
by się działo. Taka gwałtowna, zaskakująca zmiana charakteru filmu.
Zasypiałem z myślą, że był to taki relaksacyjny dzień.
W piątek, 29.10, Żona bardzo szybko do mnie zagadała ze swojej sfery 2K+2M.
- A piszesz o wczorajszym filmie?
- Tak.
- Bo wiesz, został w mojej głowie...
Trzeba powiedzieć, że w mojej też. Nawet bez motocyklowego gangu.
Sprawdziłem, kto zacz Chloe Zhao. Chinka, 38 lat, urodzona w Pekinie.
- To jednak nie Finka?... - Żona wróciła do naszych wczorajszych wieczornych przemyśleń.
Równolegle z Żoną też miałem swoje 2COŚ+2COŚ, które można by nazwać totalnym rozprzężeniem.
Czego w nim nie było.
Najpierw do bólu w Internecie przenicowałem cały dostępny sport. Potem odbiło mi, bo nie oglądając od dawna Tadeusza Sznuka i jego 1 z 10, chociaż cały czas do tej pory lubię, obejrzałem jeden odcinek, ten, gdzie facet kierując pytania "na siebie" zdobył rekordową liczbę punktów - 513, co musiało zrobić na wszystkich wrażenie i wkurzyć konkurentów, innych uczestników, niedopuszczonych do głosu. I na końcu postanowiłem dokonać kolejnego wpisu w Kopalińskim odnotowanego pod datą 29.10.2021:
Jestem przy haśle NOC - str. 842. Nie wiedziałem, że była córką CHAOSU. Całkiem logiczne.
Kilka dni temu rozdarła się jedna strona grzbietu Kopalińskiego. Wpływ niewątpliwie miał jego ciężar. Muszę skleić taśmą. Aha! Dosłownie kilka dni temu wreszcie nauczyłem się na pamięć tytułu słownika - SŁOWNIK MITÓW I TRADYCJI KULTURY. Prawie przez 3 lata nie potrafiłem wbić sobie tego tytułu do głowy.
Gdy ja w końcu robiłem, za przeproszeniem, jaja na miękko, Żona skontaktowała się z infolinią Whirpoola i podała błąd F15 i numer fabryczny zmywarki. Jaja wyszły w punkt, według Żony o mazistości żółtka na ocenę celującą. A infolinia reklamację przyjęła i obiecała, że zgłosi się serwis.
Dzisiejszą pracą dnia wydałem wojnę nornicom i nie wiem jeszcze komu, co właziło od spodu skrzyń do samej góry robiąc korytarze i dziury, a przede wszystkim podgryzając buraczki i co tylko się dało lub smakowało. Wybierałem ziemię na jakieś 25 cm, na całej powierzchni skrzyni nakładałem siatkę metalową ocynk, z powrotem przysypywałem cienką warstwą ziemi, na którą wrzucałem przerobiony gnój, by całość, po wierzch, zasypać ziemią. Teraz to coś może mi nacmokać. Dałem radę przygotować w ten sposób dwie skrzynie.
Gościa najpierw poprosiła o odetkanie odpływu w kabinie prysznicowej kibicując mi i nie robiąc sobie nic z zawartości, jaką wydobywałem z kratki ściekowej, mimo że lojalnie ją uprzedzałem, co wyciągnę.
- Wie pani, mnie jako chemika, to wcale nie bierze.
- Mnie też... - śmiała się.
Późnym popołudniem zaś wysłała do Żony smsa: Nauka nie poszła w las. Stara belfrowska szkoła.
Wieczorem oglądaliśmy amerykański film z 2000 roku Nazywał się Bagger Vance z
Mattem Damonem, Charlize Theron i z Willem Smithem. O golfie, który w
filmie oczywiście gra główną rolę, ale jest tłem i pretekstem do
ukazania ludzkich spraw, na których losy mają wpływ I Wojna Światowa i
światowy kryzys.
Po 1/3 usłyszałem charakterystyczny oddech Żony.
- Śpisz. - odezwałem się dość brutalnie.
- Tak. - nie protestowała. - Ale jutro obejrzymy?... Interesuje mnie. - I tacy dobrzy aktorzy...
Tym razem nie będzie pośpiechu, bo Żona za 18 zł wykupiła miesięczną możliwość korzystania z platformy Player.pl.
W sobotę, 30.10, Żona z samego rana uraczyła mnie filmikiem z Helą jeżdżącą na motocyklu i kręcącą ósemki. Robiło wrażenie. Ale tym razem nie dałem się zwieść szykującemu się ponownemu rozprężeniu i od razu zabrałem się za robotę wiedząc, że za parę godzin przyjedzie Krajowe Grono Szyderców z całą obstawą i to na dwie noce.
Skończyłem antynornicowo skrzynie i przygotowałem jeden kwadrat poza ogrodzonym ogródkiem dla przyszłorocznej dyni. A potem musiałem się położyć, żeby dotrwać do przyjazdu gości.
Wszyscy byli dla mnie wyrozumiali i nikt mi nie przeszkadzał. Q-Zięć od razu pojechał wyżyć się rowerem, a Q-Wnuk zaprzągł do meczu Żonę, Pasierbicę i chyba Ofelię, więc miałem spokój. Zdaje się, że wygrał Q-Wnuk.
Ale później trzeba było stanąć na wysokości zadania. Grałem w jednym teamie z Ofelią kontra tamta trójka. Wygraliśmy 10:2, a Ofelia strzeliła nawet jedną bramkę, kto wie czy nie pierwszą w swoim życiu, historyczną. A potem, bez litości dla dziadka, musiałem rozegrać z Q-Wnukiem mecz jeden na jeden. Przegrałem 9:10.
Wieczorem Q-Wnuki bez żadnych protestów niczego nie oglądali, bo wcześniej Q-Wnuk naoglądał się różnych meczów, a Ofelia bajek. Fakt tego względnego spokoju wykorzystałem i położyłem się wcześniej do łóżka zdając sobie sprawę, że "dodatkowo" będę spał godzinę dłużej. Inni dorośli o tym również wiedzieli, ale już Q-Wnuk i Ofelia nie. Berta również. W nocy musiałem ją wypuścić na sikanie, bo się kręciła i groziło to zrobieniem Hau! Dzięki mojej nocnej trzeźwości umysłu i nieuchronnemu skrzypieniu klamki u drzwi obudziłem tylko Q-Zięcia.
W niedzielę, 31.10, Q-Wnuki nie wiedziały, jak pisałem, o konieczności spania godzinę dłużej i "już" o 07.00 władowały się do naszego łóżka. Na zabawę w głuchy telefon i na grę w skojarzenia. Fajnie tak uzyskać od razu, jeszcze w łóżku, trzeźwość umysłu bez żadnej kawy i gimnastyki.
Rano desperacko zaproponowałem jajka na miękko. Wyszły na twardo. Przy 14 sztukach i garnku wielkości wiadra nie byłem w stanie precyzyjnie ustalić czasu gotowania. Ale rozgniecione w szklankach z dodatkiem masła i soli smakowały znakomicie.
Do południa udało mi się porozmawiać z Córcią. Całą rodziną byli na krótkim wypadzie w... Uzdrowisku. Poruszali się "naszymi" śladami. Rozmawialiśmy o rzeczach dobrze nam znanych. Wiedząc, że mieliśmy zakusy, aby tam zamieszkać, namawiała nas, abyśmy ten krok zrobili. I masz babo placek.
Q-Zięć znowu wyczynowo pojechał rowerem, a ja szykowałem ognisko. Miały być kiełbaski, żelki, karkówka i pieczone ziemniaki. Do tego ja dysponowałem jakimiś ciemnymi piwnymi popłuczynami, które Żona przestała pić, a które trzeba było zużyć. Na szczęście Q-Zięć po powrocie z wycieczki stanął na wysokości zadania i w pobliskim DINO kupił mi dwa Pilsnery Urquelle w puszce (w butelkach nie prowadzą) i wieczór od razu wyglądał inaczej. Nie zmienił tego fakt, że cały worek ziemniaków również kupionych przez Q-Zięcia spaliłem na wiór. Gdy wszyscy byli już w domu, wróciłem po godzinie do ogniska wygrzebać pyszności i doznałem szoku. Ziemniaków nie było, jakbym ich tam nie wkładał. Po żmudnym i niedowierzającym grzebaniu udało mi się znaleźć kilka sztuk przypominających węgle, które przyniosłem powiększając tylko zawód oczekujących. A przecież wziąłem poprawkę na wielkość ziemniaków i czas pieczenia względem tych paradoxowych skróciłem o 0,5 godziny. Żona mnie pocieszała twierdząc, że będziemy musieli zrobić kilka pieczeniowych sesji dopasowując wielkość ziemniaka do czasu jego pieczenia. Aż się nauczymy.
Plan na wieczór był taki, że dzieci oglądają bajki, a dorośli grają w kierki. Ale Żona padła twierdząc, że nie da rady siedzieć na dole. Trochę byłem zawiedziony, ale jak się okazało, był to przypadkowo dobry pomysł. Ona tam na górze mogła sterować ruchem wnuków, zneutralizować je i wziąć na siebie ich cały wieczorny impet, a my dorośli mogliśmy spokojnie grać. Przy Metaxie.
Q-Wnuk bez problemów został spacyfikowany słynnym meczem z Mistrzostw Świata z 2014 roku Brazylia - Niemcy (1:7), a Ofelia niezliczonymi bajkami.
Na dole zaś się działo. Można by ten czas podzielić na dwa główne nurty wzajemnie się uzupełniające - samą grę i równoległe dyskusje pod hasłem "Wypierdalać z Polski".
Kto zna grę w kierki, ten będzie wiedział, jakiego wyczynu dokonała Pasierbica. Otóż przed trzema grami na plus (trzema, bo trzech graczy) miała -685 pkt, podczas gdy ja -585, a Q-Zięć -370. W pierwszej grze na plus wzięła 10 lew (na 16) i od razu zainkasowała 250 punktów dodatnich. W drugiej i trzeciej też sporo zdobyła, na tyle że przed loteryjką miała -110, ja -185, a Q-Zięć -145. Doszło do niecodziennej sytuacji. Ten kto wygrywał loteryjkę i zdobywał w związku z tym +200 pkt, wygrywał całą grę. Każdy więc miał szansę, ale wygrała Pasierbica. Aż na pamiątkę sfotografowała cały zapis.
Drugi element wieczoru, dyskusja nad przyszłością, była o tyle owocna i dla mnie niezwykle ciekawa, że Krajowe Grono Szyderców opisało dokładnie swoje życie, stosunek do wielu spraw i ludzi, wszystko bardzo pozytywnie, gdy było Zagranicznym Gronem Szyderców. Pozytywnie z dwoma wyjątkami - tęsknoty za Polską i za rodziną oraz w związku z faktem, że Q-Zięć nie miał na uczelni zapewnionej pracy na czas nieokreślony. Ale lata upłynęły, zobaczyli pod wieloma względami, jak się mieszka i żyje w Polsce w porównaniu do życia w Niemczech, a poza tym nastał czas rządów PISu.
Więc żarty się skończyły.
W dyskusji trzymałem jedną linię: Jak najszybciej spierdalać do Niemiec! Póki się da! I póki możecie! Gdyby mi ktoś powiedział 30 lat temu, że takie słowa będą mi przechodzić kiedyś przez gardło i to wielokrotnie, to bym mu się popukał po głowie.
Młodym tłumaczyłem swoją teorię. Według niej, nie wchodząc w szczegóły, PIS będzie jeszcze rządził 17 lat.
- I co wtedy zrobisz, gdy będziesz miała 51 lat, a twój mąż 53?! - zaatakowałem najmocniejszy punkt oporu przed ponowną emigracją, czyli Pasierbicę. - Na wyjazd będziesz mogła sobie nagwizdać! - O ile w tym czasie będzie możliwy. - Restrykcje unijne, konieczność posiadania paszportu i wizy... - sączyłem niepewną przyszłość.
Puszczała to mimo uszu. Ale jedna rzecz nią wstrząsnęła. Jej wiek. Kobieta. Wyłapałem ten słaby punkt i go umiejętnie i upierdliwie przez cały wieczór drążyłem. Pasierbica zachowywała jednak spokój.
W ogóle dyskusja przebiegała spokojnie oraz rzeczowo-nostalgiczno-wspomnieniowo-planująco. Raz tylko jeden element (emelent) ją zakłócił, gdy Żona z góry wysłała do Pasierbicy smsa:
- Q-Wnuczuś prosi, "żebyście się tak nie drzeli!"
W poniedziałek, 01.11, rano nie odpuściłem. Nie wiedząc nawet o tym stosowałem się do powiedzeń i mądrości wielkich ludzi:
Największy błąd, jaki możemy popełnić w życiu, to poddanie się lękowi przed popełnieniem błędu. -
- Elbert Green Hubbard (amerykański pisarz, wydawca, artysta i filozof)
Nie pozwól, by to czego nie możesz zrobić powstrzymywało Cię od zrobienia tego, co jesteś w stanie zrobić. - John Wooden (amerykański zawodnik i trener koszykówki)
Nie popełnia błędu tylko ten kto nic nie robi. - Theodore Roosevelt (26. prezydent USA)
Nie poniosłem porażki, po prostu wymyśliłem 10 000 sposobów, które nie działają. - Thomas A. Edison (amerykański wynalazca, przedsiębiorca)
Nasza największa chwała nie leży w tym, by nigdy nie upaść, ale w tym, by podnieść się za każdym razem, gdy upadniemy. - Ralph Waldo Emerson (amerykański poeta i eseista)
Porażka jest po prostu okazją, by spróbować ponownie, tym razem bardziej przemyślanie. - Henry Ford (amerykański przemysłowiec, inżynier, założyciel Ford Motor Company)
Każdy artysta zaczynał kiedyś jako amator. - Ralph Waldo Emerson (patrz wyżej)
- Elbert Green Hubbard (amerykański pisarz, wydawca, artysta i filozof)
Nie pozwól, by to czego nie możesz zrobić powstrzymywało Cię od zrobienia tego, co jesteś w stanie zrobić. - John Wooden (amerykański zawodnik i trener koszykówki)
Nie popełnia błędu tylko ten kto nic nie robi. - Theodore Roosevelt (26. prezydent USA)
Nie poniosłem porażki, po prostu wymyśliłem 10 000 sposobów, które nie działają. - Thomas A. Edison (amerykański wynalazca, przedsiębiorca)
Nasza największa chwała nie leży w tym, by nigdy nie upaść, ale w tym, by podnieść się za każdym razem, gdy upadniemy. - Ralph Waldo Emerson (amerykański poeta i eseista)
Porażka jest po prostu okazją, by spróbować ponownie, tym razem bardziej przemyślanie. - Henry Ford (amerykański przemysłowiec, inżynier, założyciel Ford Motor Company)
Każdy artysta zaczynał kiedyś jako amator. - Ralph Waldo Emerson (patrz wyżej)
Tak to już bywa, że kiedy człowiek ucieka przed swoim strachem, może się przekonać, że zdąża jedynie skrótem na jego spotkanie. - J. R. R. Tolkien (brytyjski pisarz oraz profesor filologii klasycznej i literatury staroangielskiej)
Postanowiłem jeszcze raz ugotować 14 jaj na miękko. Wyszły na twardo. Ale pomny zacytowanych myśli, nie zraziłem się. Tak jak w kwestii ziemniaków z ogniska.
Znowu w ruch poszły szklanki, masło i sól.
Dzień przed wyjazdem Krajowego Grona Szyderców musiał stać pod znakiem meczów.
Pierwszy rozegraliśmy w składach: ja, Pasierbica, Żona (kolejność według umiejętności) kontra reszta świata, czyli Q-Wnuk i Q-Zięć (mogłaby być kolejność odwrotna). Przy stanie 9:7 dla nas, podałem do Żony, a ona coś takiego dziwnego zrobiła z nogami, ale na tyle skutecznego (umiejętności jej rosną z meczu na mecz), że trafiła piłką wprost pod nadbiegającego Q-Wnuka, który niechcący wepchnął ją do własnej bramki. Samobój i 10:7. Gdyby Żona miała mniejsze albo większe umiejętności, to takiego numeru nie zrobiłaby w życiu. Ale na nieszczęście miała w sam raz.
Rozpacz była straszna. Łzy, obraza na świat, trzaskanie drzwiami i Najgorszy mecz w moim życiu!
Trzeba było rozegrać kolejne. Przy kontuzjach moich, Pasierbicy i Q-Wnuka. Ocaleli z meczowej pożogi o dziwo Żona i Q-Zięć.
Za szarego udało się Krajowemu Gronu Szyderców wyjechać do Metropolii.
A ja w ramach zmywarki pomyłem kolejny raz naczynia, gary i sztućce. Żona przez cały czas nie czuła jej braku. Jak mogła czuć, skoro zmywarka była.
Wieczorem zapadła cisza. Pisałem, ale przy dużym zmęczeniu. I myślałem o zmarłych. I o tym, że dzisiaj Wnuczka skończyła 2 latka. Tak to się toczy.
Dzisiaj, we wtorek, wstałem po 10 godzinach snu. "Zerwałem się" z łóżka co prawda o 06.00, ale i tak miałem dobrze, bo dla organizmu była 07.00.
Czułem się wyspany i wypoczęty, ale bolały mnie mięśnie pleców, ramion i nóg. Niby poranna gimnastyka "przy" kawie poprawiła sytuację, ale nie na długo. Gdy Żona zeszła na dół, wcześniej niż zegarowo powinna (u niej też działał biologiczny zegar), sytuacja wróciła do "normy" - bóle wróciły ze swoją charakterystyczną słodkością i mdłym smakiem. Co chwilę postękiwałem, a za każdym stęknięciem Żona namawiała mnie, abym się położył. A jak się można położyć, skoro dnia nie ma prawie wcale? Miałbym później wyspany siedzieć po nocy, to znaczy od 16.00?
Starałem się więc odpędzić zdradliwe sugestie Żony rąbiąc drewno i nawożąc ileś taczek do dużej kozy. Nic to nie dało. O 12.30 poddałem się. Wyznaczyłem sobie limit do 14.00 ze świadomością, że zakosztuję jeszcze trochę dnia i z jednego fizycznego stanu nie wpadnę w drugi, w depresyjny, z powodu braku dziennego oświetlenia.
Fizycznie pomogło, a i psychicznie też, bo Żona zakomunikowała, że za jakąś godzinkę przyjedzie pan do zmywarki. Więc, żeby jeszcze bardziej poprawić sobie nastrój, odgruzowałem siebie od stóp do głowy, ot tak, bez przyczyny, bo nikt nas nie odwiedzał, a i ja nigdzie się nie wybierałem.
Pan przyjechał o 15.15 i mocno się zdziwił, gdy otworzyłem sobie piwo. A ponieważ był typem żartownisia, ale w dobrym guście, nieszarżującego, a przede wszystkim wykonującego swoją robotę i udzielającego nam wielu rad dotyczących obsługi sprzętu, o której nie mieliśmy zielonego pojęcia, więc był strawny i obie strony się dobrze przy okazji bawiły.
- O widzę, że pan to ma dobrze... - A nie za wcześnie pan zaczyna?...
- Proszę pana - zacząłem wyjaśniać - ja nie patrzę na zegarek, tylko słucham się mojego organizmu. - A on mi mówi, że czas się napić.
Facet zaczął się śmiać, a gdy dopowiedziałem, że organizm sam wie, że to nie 15.15 tylko 16.15, pękał ze śmiechu. Widać było, że takiego tłumaczenia i wywodu to chyba jeszcze nigdy nie słyszał.
Cała wymiana pompy z gadką i próbami trwała pół godziny. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że producenci zmywarek nie wiedzą na razie, co z tym fantem robić, bo pompy się psują z powodu używania do mycia tabletek zawierających... piasek. Oczywiście jest on niesamowicie rozdrobniony, ale w miarę używania powoli gromadzi się i psuje pompę. Unia nie pozwoliła używać do produkcji tabletek jakichś środków chemicznych, więc producenci zastąpili je tymżesz piaskiem właśnie nie wchodząc w technologiczne szczegóły.
Wieczorem, czyli po południu, znowu zaczął odzywać się ból mięśni, oczywiście w znacznie mniejszym stopniu niż poprzednio. A to nieodmiennie i męcząco sugerowało mi wcześniejsze położenie się do łóżka, ale nawet w takim stanie czułem się nieswojo i niezręcznie, gdy myślałem, że będę się kładł już o 18.00, czyli 19.00.
Udało się dotrwać do 19.00, czyli do 20.00. Byłoby znacznie łatwiej, gdybym dysponował chociaż jednym Pilsnerem Urquellem, a przynajmniej Litovelem, ale nic takiego w domu nie było. Gorzej - nie było żadnego piwa. To ostatnie, które wypiłem przy facecie, było jakimś ciemnym piwem kościerskim (z browaru z Kościerzyny, więc dlaczego nie "kościerzyńskim"?), takim wymysłem, które Żona wcześniej kupiła, ale ostatecznie zrezygnowała z picia. Więc z braku laku ostatnimi dniami, żeby się nie zmarnowało, spijałem ostatnie butelki.
Najlepiej określę stan naszej domowej gospodarki, jeśli dodam, że w domu nie ma również cydru.
Wieczorem, czyli wieczorem, kończyliśmy, adekwatniej mówiąc, kontynuowaliśmy oglądanie Nazywał się Bagger Vance. Obejrzeliśmy do końca. Film miał nieszablonową formułę i w minimalny sposób przybliżył zwykłym zjadaczom chleba ten specyficzny sport. Oglądając mogliśmy sobie wyobrazić, jak jest on emocjonujący.
Skądinąd wiedziałem, że na liście najlepiej zarabiających sportowców na świecie był właśnie golfista. Żona myślała, że tenisiści. Dokopałem się najpierw do starych danych (czerwiec 2008 - czerwiec 2009), ale oddawały one ówczesny układ sił. Listę przygotował biznesowy Forbes.
By znaleźć się na liście "Forbesa" trzeba było zarobić przez ostatnie dwanaście miesięcy przynajmniej 30 milionów dolarów. Najlepsza dziesiątka najbogatszych przedstawia się następująco:
1. Tiger Woods (golf, 34 lata) - 110 mln dolarów: w swojej 13-letniej karierze, Tiger Woods zarobił już prawie 900 milionów
2. Kobe Bryant (koszykówka, 31 lat) - 35 mln dolarów (niedawno zginął w wypadku helikoptera - dop. mój)
3. Michael Jordan (koszykówka, 46 lat) - 35 mln dolarów
Wśród pozostałej siódemki było jeszcze: trzech kierowców ścigających się w różnych formułach, jeden bokser, jeden golfista, jeden koszykarz i jeden piłkarz (David Beckham).
Ale już to samo zestawienie Forbesa za maj 2020 - maj 2021 jest zupełnie inne.
1. Conor McGregor (MMA) - 180 mln dolarów (sporty walki - wyjaśnienie moje)
2. Leo Messi (piłka nożna) - 130 mln
3. Cristiano Ronaldo (piłka nożna) - 120 mln
4. Dak Prescott (futbol amerykański) - 107,5 mln
5. Lebron James (koszykówka) - 96,5 mln
6. Neymar (piłka nożna) - 95 mln
7. Roger Federer (tenis) - 90 mln
8. Lewis Hamilton (Formuła 1) - 82 mln
9. Tom Brady (futbol amerykański) - 76 mln
10. Kevin Durant (koszykówka) - 75 mln
(…)
48. Robert Lewandowski (piłka nożna) - 34 mln
ŚRODA (03.11)
No i dzisiaj wstałem pół godziny przed smartfonem.
Dzięki temu miałem rano więcej czasu dla siebie. Na ten mój poranny stan muszę wymyślić jakiś skrót go określający, coś na podobieństwo żoninych 2K+2M.
Dzień rozpocząłem od napompowania 8. kół. Terenowemu się należało, bo powietrze z jego opon zawsze powoli schodziło (nieszczelne, lekko skorodowane felgi). Więc nie miał znaczenia fakt, że auto ciągle stoi w miejscu. Inteligentne Auto zaś od pewnego czasu zachowuje się dziwnie, zwłaszcza w związku z jego prawym tylnym kołem. Co jakiś czas komputer mnie denerwuje i wyświetla na wprost moich oczu alarm blokując inne informacje, że w tymżesz kole ciśnienie wynosi 1,6 bara, a gdy jadę dopompować, mechaniczny wskaźnik pokazuje wartość prawidłową, czyli 2,1. Podejrzenie więc padło na czujnik ciśnienia, ale ostatnio nawet mechaniczny wskaźnik podaje wartości poniżej normy, więc może jednak w oponie siedzi jakaś franca. Zdaje się, że wyjątkowo już w listopadzie przy temperaturach + 18 stopni C zmienię opony na zimowe, żeby wulkanizator przy okazji stwierdził, czy to opona, czy jednak czujnik.
W takim samochodowym stanie pojechaliśmy do Powiatu. Co chwilę obserwowałem komunikaty komputera, ale wszystkie opony trzymały wartość ciśnienia, którą rano wycisnąłem z kompresora.
Taki stan jest najgorszy - raz tak, raz tak, i nie wiadomo, co z tym fantem robić. (wyraz "fant" wziął się w polszczyźnie z języka niemieckiego, gdzie słowo "Pfand" oznaczało zastaw, a więc przedmiot dany jako gwarancja zwrotu np. pożyczki albo wygranej w karty). Decyzja o przedwczesnej wymianie opon jednak zapadła.
W Powiecie załatwiliśmy kilka spraw.
Przede wszystkim obcinanie bertowych pazurów. Żona co prawda kupiła specjalną obcinarkę i na miejscu otrzymała instrukcję, jak obcinać, żeby był efekt i żeby jednocześnie Pieskowi nie zrobić krzywdy, ale ostatecznie zawsze przeważała opcja Nie zrobić pieskowi krzywdy, więc Piesek nadal, zwłaszcza po nocach, gdy się przemieszczał nie wiedzieć po co (No przecież musi się napić! - protestowała na bieżąco lub nad ranem Żona, gdy ja protestowałem), sympatycznie szurał pazurami o podłogę. Poza tym Żona miała świadomość, że zbyt długie pazury powodowały stałe złe stawianie łap, co na pewno źle się odbijało na stawach Pieska. Problemu by nie było, gdyby pieski nie były ileś tam tysięcy lat temu udomowione i mogły w naturalny sposób ścierać sobie pazury. Ale zakumplowały się z człowiekiem, zwłaszcza nasz, i pazurowy problem powstał. Na pewno nie tylko ten jeden.
Wydobyliśmy Bertę z bagażnika i zaprowadziliśmy do lekarza weterynarii, żeby pazury obciął i żeby Żona zobaczyła, jak to się optymalnie robi. Pan weterynarz zażyczył sobie założenia masek, a ponieważ mieliśmy jedną, więc z przyjemnością skorzystałem z okazji i zostałem na zewnątrz. Czas wykorzystałem kupując sąsiadom Angorę i już się przymierzałem do nasłonecznionej ławeczki i do rysunków na ostatniej stronie, gdy Żona wróciła.
- Już wiem, jak to się robi. - I najlepiej, żeby Piesek tego nie widział, więc w trakcie należy jego łapy unosić do tyłu.
Nie wiedziałem, jakie to miało znaczenie dla Pieska, skoro jego charakter opisywał zespół trzech cech i zachowań: Siła spokoju; Trudno, róbcie ze mną, co chcecie; Kocham weterynarza. Każdego. Więc łapy z przodu, łapy z tyłu, ganz egal, wsio rawno, tomayto, czyli jeden pies, nomen omen, peu importe.
Co innego Bazysia. Ta kochała wszystkich weterynarzy, może nawet bardziej niż Berta, a przynajmniej żywiołowo to okazywała. Zastrzyki? - proszę bardzo! Czyszczenie zębów? - nie ma sprawy! Ale obcinanie pazurów? - to już nie! - Ten metaliczny szczęk obcążek za każdym razem!...
Najnormalniejszy był Bazyl, ale to chłop, wiadomo. Weterynarzy nienawidził, z wielkim strachem w gabinetach poddawał się różnym zabiegom odwdzięczając się co jakiś czas gwałtownym szarpnięciem do tyłu ze strasznym charkotem i bulgotem, który powodował, że mnie samemu ciarki przechodziły po grzbiecie, a pan weterynarz lub pani weterynarka odskakiwali z impetem na kilka metrów. W zasadzie wszystko mogła z nim zrobić Żona, a jeszcze bardziej ja - Pan wkłada rękę po łokieć do mojej paszczy, żeby zabrać mi kość? - Proszę bardzo. Jednego tylko nie cierpiał - gdy jedno z nas go przytrzymywało, a drugie na kark i na dupsko wkrapiało antykleszczowe krople. Co z tego, że nic nie bolało? Ten świst powietrza z ampułki przy jej naciskaniu... Najgorsze co psa mogło spotkać! Ograniczał się jednak wtedy tylko do nerwowego kilkukrotnego głośnego przełykania śliny.
I pomyśleć, że wszystko ta sama rasa. Normalnie, jak u ludzi.
W Powiecie uzupełniliśmy zapasy i wróciliśmy do domu.
Za ogródkiem zdążyłem jeszcze przed zmrokiem przygotować na przyszły rok dwa stanowiska pod cukinię. W sumie z dodatkowym, dyniowym, będą trzy, takie wyeksmitowane poza ogrodzenie, bo panoszą się okropnie, a tam będą miały nieograniczoną przestrzeń.
Było ciemno, ale wcześnie oczywiście, więc nie mogłem oprzeć się Angorze. Taka gratka. Starałem się Żonie przemycić nowinki z Polski przede wszystkim, ale protestowała. Z pewnych rzeczy się śmiała, by za chwilę się oburzać Bo to wcale nie jest śmieszne!
- Nie czytaj mi nic więcej!
Coś było na rzeczy, bo po tym moim czytaniu jakoś tak mi było gorzko.
Wieczorem postanowiliśmy rozpocząć oglądanie jakiegoś nowego serialu. Wybieranie i decydowanie trwało dość długo. W końcu daliśmy szansę amerykańskiemu Pani dziekan z 2021 roku. Po pierwszym 30-minutowym odcinku i po lekkim zniesmaczeniu stwierdziliśmy, że spróbujemy obejrzeć jeszcze drugi Bo może wejdziemy w atmosferę? Po 10. minutach wyszliśmy... z serialu.
Żona namówiła mnie na próbę powrotu do Suits (W garniturach), amerykańskiego serialu (emisja 2011-2019), który namiętnie oglądaliśmy (po 2 odcinki wieczorami) w Naszym Miasteczku. Chciała spróbować wrócić znacznie wcześniej, ale jakoś tak się ociągałem i blokowałem. Czułem, że to już będzie nie to. Nie ta atmosfera tamtego okresu i miejsca. Czułem, że "tamto" było już dla mnie tematem zamkniętym.
Oglądanie rozpoczęliśmy od odcinka "na zahaczenie", żeby sobie co nieco przypomnieć i wczuć się w klimat. Nic z tego nie wyszło. Gubiliśmy się w fabule, konwencja serialu, którą kilka lat temu tak lubiliśmy, nagle zaczęła nam doskwierać, była trochę sztuczna i za szybka. Zrezygnowaliśmy po 15 minutach. Ale ślad i wspomnienie zostało. Żona nagrała muzykę z serialu i od kilku miesięcy, zwłaszcza ja, słuchamy jej w Inteligentnym Aucie z pendrive'a .
Sumarycznie ta wieczorna jałowość poszukiwań i prób tak mnie zmęczyła, że zasnąłem nie wiedzieć kiedy.
CZWARTEK (04.11)
No i znowu wstałem pół godziny przed smartfonem.
Mój organizm ciągle się upiera i nie chce przyjąć do wiadomości czasu środkowoeuropejskiego standardowego i tkwi w czasie letnim.
Rano szykowaliśmy się do wyjazdu do Sąsiadów, Zaprzyjaźnionego Wulkanizatora i Sąsiedniego Powiatu, gdy odkryłem flaka w prawym przednim kole. Podszedłem do sprawy dość spokojnie, chociaż miałem prawo się zdenerwować, bo po pierwsze, po co wczoraj dopompowywałem wszystkie koła, a po drugie, jeśli miała już być kicha, to w prawym tylnym. Przednie było nieupoważnione.
Jechaliśmy, a ja cały czas patrzyłem na komunikaty Inteligentnego Auta. Wszystko było w porządku, czyli mocno podejrzane, skoro raz było tak, a raz siak.
Z tego powodu u Sąsiadów byliśmy, jak na stworzone tradycją normy, krótko, bo ciągle w głowach nam siedziała myśl, że dobrze byłoby już być u wulkanizatora.
I co się okazało? W oponie prawego przedniego tkwił piękny wkręt, być może jeszcze pozostałość po ekipie Ciu Ciu, bo już taki trochę skorodowany. A z prawym tylnym było wszystko w porządku, tak jak ze wszystkimi czujnikami. Nawet ich baterie, o których istnieniu nie miałem zielonego pojęcia, trzymały. Zięć Zaprzyjaźnionego Wulkanizatora zbadał to wszystko takim niedużym, wielkości pilota, urządzeniem. Musiałem mu tylko podać rok produkcji Inteligentnego Auta. Trzeba powiedzieć, że zrobiło to na mnie wrażenie.
Do Sąsiedniego Powiatu jechaliśmy już spokojni. Zaplanowaliśmy najpierw wizytę w kawiarni, w której zawsze mogę otrzymać swój zestaw z lodów waniliowych i w której przychodzą nam do głowy różne pomysły, ostatnio bardzo ciekawe, wszystkie dotyczące naszego przyszłego życia.
Tym razem nic nie zapowiadało takiego końca. Rozmowa była przyciężkawa, bo ileż w końcu można wymyślać. Mieliśmy już prosić o rachunek, gdy do głowy przyszła mi pewna myśl, która na tyle była nowa i inna, że zainteresowała Żonę. To zamówiliśmy jeszcze po herbacie i roztrząsaliśmy pomysł. Wiadomo, że posiadał kilka minusów, ale mógł okazać się w przyszłym roku optymalny. Opiszę, jak trzeba go będzie realizować. A jak tego nie będzie wymagał, też opiszę.
Oczywiście nie tylko po to jechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu. Musieliśmy odwiedzić Kaufland i Lidla, bo tylko tam są niektóre potrzebne nam artykuły.
Po powrocie rozbolała mnie głowa, a to rzadkość. Rozmowa w kawiarni była dla mnie jednak zbyt trudna i dotknęła mojej śladowej wrażliwości ukrytej pod ochronną, grubą, robotniczo-chłopską warstwą.
Wieczorem ze sporą przyjemnością obejrzeliśmy pierwszy odcinek francuskiego serialu Lupin z 2021 roku. Lekki, bo nie dość, że francuski, to jeszcze o Arsenie Lupin, złodzieju dżentelmenie. Ciekawostką był odtwórca głównej roli, bo czarnoskóry Francuz pochodzenia senegalsko-mauretańskiego, Omar Sy (Cezar dla najlepszego aktora w 2012 roku za rolę w Nietykalnych - 19,27 mln widzów w kinach w samej Francji).
Dzisiaj odezwał się wreszcie Po Morzach Pływający.
Słowo "wreszcie" nie zawiera cienia pretensji, tylko ulgę. Według jego córki, W Swoim Świecie Żyjącej, Tato, od kiedy jest na statku chiefem, nie ma na nic czasu. Z tego zrozumiałem, że nie ma czasu na żadne, najdrobniejsze, sprawy prywatne, a to z tego względu, i tu nie wiem, czy nie przekłamuję, że jest chief officer'em, czyli pierwszym oficerem pokładowym (starszym oficerem), czyli na mój rozum drugim po Bogu na statku. A jeśli tak, to odpowiada za ładunek, konserwację statku, gospodarkę okrętową, kieruje bieżącymi pracami pokładowymi. Czyli, jak zwał tak zwał, jest od zapierdalania, więc skąd ma wziąć czas na ułamek prywaty?
Ale skoro sprawa dotyczyła córki, czas znalazł. Napisał:
Wyjazdy W Swoim Świecie Żyjącej do kogokolwiek przynajmniej pokazują jej inne oblicze , a może to właściwe którego nie zauważamy na co dzień. Mnie też poprawia. A, że to poprawianie przeszło również na Czarną Palącą 😁 to mam przechlapane podwójnie.
Pozdrowienia z mokrej Hiszpanii. Santander (zmiany moje).
Pozdrowienia z mokrej Hiszpanii. Santander (zmiany moje).
Przy okazji wyedukowałem się, bo nie wiedziałem, że Santander to miasto (ok. 170 tys. mieszkańców) nad Zatoką Biskajską. Wiadomo, nazwa kojarzyła mi się tylko z hiszpańskim bankiem.
PIĄTEK (05.11)
No i wstałem o 05.20.
Znowu grubo przed smartfonem. Nie wiem, co się ze mną dzieje.
Dzień miał swoje dwie wyraźne części.
Pierwszą poświęciliśmy dla moich koleżanek i kolegów ze studiów (tym samym dla nas) w związku z planowanym kolejnym naszym zjazdem, szczególnym, bo w 50. rocznicę ukończenia studiów. Pisałem, że wraz z Mineralogiem staliśmy się głównymi organizatorami i że zjazd ma się odbyć w 2023 roku.
No cóż, powiem tak: W tym wspomnianym roku kilkoro z nas (kilku, kilka) już nie będzie, bo zemrzemy (w tym roku odeszły od nas dwie koleżanki), kilkoro (kilku, kilka) poważnie zachoruje, kilkoro (kilku, kilka) będzie mieć 72 lata, gros 73 i dosyć sporo 74. Szacuję, że na zjazd przyjedzie około 60 osób. Mało? Proszę podać mi przykłady innych, podobnych grup, których członkowie byliby tak mocno ze sobą związani i którym chciałoby się w takim wieku życia spotykać. Jesteśmy fenomenem.
Będzie to więc spore wyzwanie dla organizatorów. Żona sama w życiu nie podjęłaby się współudziału w organizacji, bo wie, co się z tym wiąże. Ale ze mną i z Mineralogiem...
- Poza tym ich poznałam i liczę na to, że jako chemicy będą nadal odpowiedzialni i zdecydowani. - skomentowała.
Postanowiłem z pełną świadomością grubo za wcześnie zabrać się za pierwsze organizacyjne przymiarki i jeszcze w tym roku dokonać lustracji i weryfikacji wytypowanych obiektów w Pięknej Dolinie. Dlatego dzisiaj pojechaliśmy do sąsiedniej wsi, aby na umówionych spotkaniach w dwóch różnych obiektach hotelowo-agroturystyczno-gastronomicznych omówić wstępnie warunki i zorientować się w oferowanych możliwościach.
Od razu powychodziły pierwsze kwiatki, na tyle niegroźne, że cały czas te obiekty, na które się zaparłem (Żona chyba też) będą mogły być brane pod uwagę. Chyba trzeba będzie zerwać z tradycją, która nakazywała odbywać zjazdy w ostatni weekend (dwudzionek - Q-Zięć ostatnio podsunął nam polską nazwę na określenie końca tygodnia) maja. Powinno się udać, bo pierwszy wyłom nastąpił w tym roku (wrzesień) z powodów kowidowych. Młoda pani menadżer (z Żoną ustaliliśmy, że całkowicie strawna, bo naturalna i nienadęta) z większego obiektu zaproponowała maj lub lepiej, ze względu na piękniejszą porę Pięknej Doliny, wrzesień, a przede wszystkim środek tygodnia Bo w weekendy nie ma szans, abyśmy się podjęli organizacji. Nie musiała nam tego tłumaczyć, bo tylko raz w dwudzionek wybraliśmy się do nich na rybę i gdy okazało się, że na stolik trzeba będzie czekać 40 minut w ogólnym rozgardiaszu i hałasie połączonymi z trochę nerwową atmosferą, już nigdy ich w dwudzionki nie odwiedzaliśmy.
Postanowiliśmy z Żoną te dwa kwiatki (maj czy wrzesień oraz niedwudzionek) wyjątkowo poddać ankiecie, czyli do wszystkich wysłać informację-pytanie i niech większość, czyli kretyńska demokracja, zadecyduje. Będzie to być może pierwsze z dwóch ankietowanych pytań. Bo drugie pytanie w czasie rozmowy z panią menadżer też się urodziło. Na dotychczasowych zjazdach każda sobota (czyli drugi dzień) zawierała w sobie jakąś zaplanowaną atrakcję. Tu moglibyśmy mieć do wyboru albo piękną wycieczkę konnymi wozami lub melexami wśród stawów, albo... degustację bardzo dobrych polskich win z dwóch pięknodolinieckich winnic. Ciekawe, co koleżanki i koledzy wybiorą. Bo na dwie atrakcje jednego dnia nie starczy czasu, a poza tym trzeba też mieć na uwadze koszty.
O resztę spraw pytać nie będziemy z wyjątkiem oczywistych dotyczących menu (wegetarianie, weganie, bezglutenowcy). Zapanuje ulubiony przeze mnie system, który dawno już nazwałem zamordyzmem demokratycznym. Nawet chemicy, ludzie odpowiedzialni i dorośli, swoje pomysły i oczekiwania mieć będą, a one na 100% będą się między sobą różnić i wzajemnie znosić. Trzeba więc będzie ze spokojem ducha przyjąć na siebie, jako organizatora, myśl WSZYSTKIM SIĘ NIE DOGODZI!
Drugą część dnia poświęciliśmy dla nas.
Żona komunikowała się z trzema oglądaczami Pół-Kamieniczki i umawiała ich na jutro ze mną na pokazywanie. A ja zabrałem się wreszcie za powieszenie w salonie ostatniego grzejnika elektrycznego z całej serii kupionej 1,5 roku temu. Leżał na podłodze pod oknem od dwóch miesięcy w potężnej paczce i kłuł oczy, przede wszystkim żonine. A gdy do paczki dołożyłem miesiąc temu, po montażu lampy nad kuchnią, Makitę, skrzynkę narzędziową, odkurzacz i różne pomocnicze akcesoria w ramach Po co mam to sprzątać i chować, skoro zaraz będę montował grzejnik?, usłyszałem z westchnieniem:
- Tak już było ładnie... - Czułam się jak w domu. - A teraz z powrotem jest plac budowy...
Montaż przebiegł sprawnie i precyzyjnie, a to należałoby uznać za duży sukces biorąc pod uwagę ciężar grzejnika (ponad 30 kg) i brak drugiego faceta oraz zróżnicowaną po remoncie ścianę, gipsowo-kartonową na wierzchu i ceglaną pod spodem, której ten ciężar miał się trzymać i nie odpaść po jakimś czasie z hukiem. No i sprawdziliśmy - grzejnik po 1,5-rocznym leżeniu w Małym Gospodarczym grzał.
Z powrotem zrobiło się domowo. Zwłaszcza, że po sobie posprzątałem.
Wieczorem z przyjemnością obejrzeliśmy drugi odcinek Lupina.
SOBOTA (06.11)
No i dzisiaj może rozpoczął się proces normalnienia organizmu, bo wstałem, gdy obudził mnie smartfon. O 05.30.
Rano zaparłem się i zrobiłem dla siebie i Żony jajecznicę na słoninie, z podsmażoną cebulą i papryką. Wyszła w punkt. Trwało to dość długo, bo smażyłem na delikatnym ogniu nie chcąc niczego przepalić. Nawet taki kuchcina jak ja, wiedział, że słoninowe skwarki, cebula i papryka, każde z nich mają własne krytyczne przepaleniowe momenty. Stąd stałem nad kuchnią niczym żona Lota i cały czas uważnie obserwowałem patelnię.
Żona w obszarze niewtrącania się podeszła tylko dwa razy ze słowami Ja tylko popatrzę, chociaż później przyznała się, że ją ręka świerzbiła, by choć raz pomieszać. A gdy kończyła jeść, żałowała, że nie zamówiła jednego jajka więcej.
Przed 11.00 pojechałem do Pięknego Miasteczka. Na 11.00 i na 12.00 umówionych było dwóch/dwoje oglądaczo-zawracaczy. O 11.00 przyjechała para pięćdziesięciolatków, którzy chcieliby się wynieść z Metropolii, bo mają jej dosyć. Chwała im za to. On był sympatyczny i konkretny, a ona przesadnie racjonalna i wymądrzająca się, powtarzająca co chwilę Bo mój mąż jest budowlańcem, co niezmiennie mnie rozśmieszało przypominając film Barei. Na tyle, że specjalnie się nie zdenerwowałem, gdy Żona powiadomiła mnie smsem, że ten młody, z dwunastej, odwołał spotkanie.
Bite 2 godziny sprzątałem ulicę przed Pół-Kamieniczką. Musiałem wyglądać adekwatnie, czyli profesjonalnie (sprzęt oraz wygląd żula przysłanego z urzędu pracy w ramach aktywizacji zawodowej celem wykonania prac dorywczych) skoro para dość długo stała koło mnie czekając na właściciela. Do głowy im nie przychodziło zapytać, czy ja to ja, i dopiero, gdy po smsie od Żony podszedłem, na twarzy pani wyraźnie było wypisane, że ciągle dla niej jestem marginesem społecznym, menelem, w najlepszym razie wykluczonym, no ewentualnie Ukraińcem, chociaż oni takich prac się nie imają. Dopiero moja płynna polszczyzna, swobodny i kulturalny sposób zachowania, zachęciły panią, żeby wejść do środka i prawie od razu zacząć Bo mój mąż jest budowlańcem.
Te dwie godziny machania grabiami i szczotką oraz pakowania liści i ziemi do worów spowodowały, że o sytej jajecznicy dawno zapomniałem. Stąd po powrocie do domu z przyjemnością zjadłem śledzia z kieliszkiem wódki. W ramach porządków i znoszenia rzeczy z góry na dół (idzie, jak krew z nosa) odkryliśmy ciekawe alkohole, w tym Toruńską ziemniaczaną, którą chyba przynieśli na imprezę w grudniu tamtego roku Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Szczęście, że nikt z tubylców i taki na przykład Edek, nie czytają bloga, bo wstyd byłoby spojrzeć w oczy, że góra trzy nieduże kieliszki wódki leżały bezproduktywnie w butelce blisko rok i się marnowały.
Tak posilony w końcu zdecydowałem się na założenie uszczelek w dwóch parach drzwi prowadzących prosto z dworu do salonu. W końcu, bo uszczelki kupiłem jakieś dwa miesiące temu, ale pogoda, czyli brak zimowej presji powodowały, że się ociągałem. Ostatecznie jednak poszedłem po rozum do głowy i
w wykutych przez nas drzwiach (Bas i Baryton) prowadzących na podcienie oraz w starych, które prowadzą na werandę (wcześniej zamknięty ganek) pozakładałem je tak, że do zamykania drzwi potrzeba było trochę siły i techniki, ale przynajmniej wiedziałem, że się uszczelniło.
I kontynuowałem proces uszczelniania dalej. Nad drzwiami pomiędzy werandą a salonem zamontowałem na zewnątrz drążek, na którym Żona na żabkach powiesi jakąś szmatę, to znaczy w miarę estetyczne i ciężkie płótno tworzące oprócz drzwi drugą warstwę izolacji termicznej wspomaganej warstwą powietrza pomiędzy nimi. Jeśli system zimą nie wyda, będziemy myśleli co dalej i jak go termicznie wzmocnić. Ostatnio Żona, ku mojemu zdziwieniu, użyła tego obśmianego przez nią potworka językowego, ale nie pamiętam w jakiej wersji, czy To chyba nie wyda, czy To chyba wyda. Cały czas uważała, że pochodzi ono z Rodzinnego Miasta, czyli z miejsca pochodzenia takiego typa jak ja i z miejsc, skąd się biorą fachowcy. Faktycznie, tylko u nich słyszałem "wyda" lub "nie wyda", a na przestrzeni 21 lat wspólnego życia z Żoną trochę ich było.
Pod wieczór Żonie wydawało się, że z jej odczuciami dotyczącymi dzisiejszego dnia najbliżej jej do piątku, ja zaś czułem, że to niedziela, więc średnio wyszła sobota, czyli wszystko się zgadzało. A skoro tak, to postanowiliśmy sobie zrobić prawdziwy dwudzionek. Obejrzeliśmy aż trzy odcinki Lupina. Pierwszy w wersji dziennej, aby po nim można było wyjść z Bertą na sikanie, a dwa kolejne w wersji piżamowej.
NIEDZIELA (07.11)
No i zrobiłem sobie niedzielę.
Wstałem o 07.00.
Dzień od razu stał się innym i trochę dziwnym, skoro, gdy schodziłem na dół, było już jasno.
Z samego rana zaskoczyła mnie Teściowa, która zaszczyciła mnie, a raczej należałoby powiedzieć, że ni z gruszki, ni z pietruszki wysłała do mnie smsa, o treści, jak zwykle na tyle skomplikowanej, trudnej do zrozumienia, wymagającej ode mnie, prostego inżyniera, uruchomienia szarych komórek, żeby spróbować się domyślić Ale o co chodzi?! Obiektywnie rzecz biorąc "domyślanie się" jest ewidentnie moją słabą stroną, zwłaszcza jeśli w jakikolwiek sposób dotyczy ono kobiety lub jest z nią związane. Tu od razu zaznaczam, że Teściowa w tym kontekście jest stanem wyższego rzędu niż "zwykła" kobieta, bo po pierwsze nawet jej córka i wnuczka, przecież jako osoby w najprostszej linii z rodziny, nie są w stanie zrozumieć jej wywodów, a po drugie dodatkowym smaczkiem jest fakt, że nie są w stanie ich zrozumieć jako kobiety. W pewnym sensie jestem więc usprawiedliwiony.
Wywód dotyczył spraw egzystencjalnych dotyczących trudnych obecnych czasów, niepewnej przyszłości i nieprzewidywalności zdarzeń. Tyle to zrozumiałem, ale drugiej części smsa to już nie za bardzo, skoro kilka razy na temat, który poruszyła Teściowa, a o którym domyślałem się, że chyba rozumiem, o co jej chodzi, rozmawialiśmy. Sprawę przedstawiłem Żonie, gdy wstała, ale też nie od razu, żeby jej dać czas na spokojne 2K+2M. Musiało być ze mną jako tako w porządku, skoro Żona zapytała Ale o co mamie chodzi?
Treść smsa przeanalizowaliśmy i dotarliśmy do jakichś wniosków. A ja się uspokoiłem, że jednak sprawa nie jest tak beznadziejnie zapętlona, jak w tym dowcipie:
Do taksówki wsiada bez słowa pijany pasażer i nadal się nie odzywa.
- Dokąd pana zawieźć? - pyta kierowca.
- Ale... o ssso panu choczi?
- Pytam, dokąd pana zawieźć?
- A ja... odpowia...dam, o ssso panu choczi?
- Proszę pana, ja jestem kierowcą taksówki i się pana pytam, dokąd pana zawieźć?
- A ja jestem pasa...szerem i sie pytam, o sooo panu choczi?
Ale podstawowym wnioskiem było Zadzwonić do mamy. Padło na mnie, skoro Teściowa napisała do mnie. Rozmowa z racji jej niejasności i pokrętności, co mnie zawsze w takich teściowych przypadkach z miejsca denerwuje i zmusza do stawiania konkretnych pytań, na które może być tylko odpowiedź "tak" lub "nie", a których Teściowa nie lubi, bo to ją stawia pod mur, a ona postawiona tam nie cierpi być, zwłaszcza przeze mnie, nie należała do przyjemnych. Więc dla wprowadzenia niedzielnej porannej atmosfery, właściwej i uświęconej, nomen omen, i jej przestawienia na sensowne tory, zaproponowałem, że dzisiaj ponownie zrobię jajecznicę. Wyszła jakby lepsza niż wczoraj.
A potem zabrałem się za ciche niedzielne prace. Sprzątnąłem werandę i powiesiłem od wewnątrz drążek w drzwiach prowadzących do podcieni.
O 13.45 byłem umówiony w Pięknym Miasteczku z panią-oglądaczką. Wcześniej rozmawiała z Żoną, wypytywała, wchodziła na tematy polityczne, społeczne, widocznie nudziła się, więc zawracała głowę. Żona wiedziała, że czekać będzie mnie ciężka przeprawa przy oprowadzaniu jej po Pół-Kamieniczce i prosiła, żebym zachował spokój. A ja wiedziałem, że z tym może być u mnie problem, skoro w ostatniej telefonicznej rozmowie z Żoną usłyszałem, jak mówiła To proszę mi przypomnieć smsem, że mam w niedzielę przyjechać...
Od razu na wejściu było źle, bo pani witała się ze mną na ulicy kowidowo, czyli łokciem, co natychmiast wykorzystałem i obśmiałem. I gdy wchodziliśmy do mieszkania kłóciliśmy się na dobre.
- Proszę pana, ja pochodzę ze środowiska lekarzy i obracam się wśród nich, bardzo mądrych i nie mam problemu z decyzją o szczepieniu. - I współczuję panu.
- Proszę pani, ja jestem chemikiem i obracam się wśród nich. - Też nie mam problemu z decyzją o szczepieniu. - Nie będę sobie jakichś gówien wpuszczał do organizmu. - Współczuję pani.
- To ja panu współczuję.
- A pani nie musi się obawiać, skoro się zaszczepiła.
- Ja się niczego ani nikogo nie obawiam, proszę Pana!!!
- To świetnie, że to już ustaliliśmy. - nie odpuściłem.
I tak ciągnęliśmy w tym tonie, oko za oko, ząb za ząb.
Szkoda, że wtedy jeszcze nie miałem w zanadrzu mema krążącego w sieci, bo bym go chętnie jej zacytował. Żona mi go podsunęła znacznie później.
Zabezpieczeni
muszą być chronieni przed niezabezpieczonymi poprzez zmuszanie
niezabezpieczonych do użycia zabezpieczenia, które nie zabezpieczyło
zabezpieczonych.
Ta "dyskusja" nie przeszkodziła jednak równolegle rozmawiać o meritum. Pani zadawała całkiem sensowne pytania podszyte poczuciem czarnego humoru, sarkazmu i pierwszymi komentarzami politycznymi o głównym nurcie Przy tym jebanym PISie trzeba spierdalać z Polski.
Zaczynałem ją lubić. A potem już mnie tylko swoimi sprzecznościami rozśmieszała, co powodowało, że zaczynałem ją lubić jeszcze bardziej.
- Czy mogę zapalić? - zaczęła, gdy wyszliśmy oglądać podwórze.
- Proszę bardzo. - uśmiałem się w duchu nie nawiązując do jej zdrowia.
- A ten dom obok, to pan wie, co to jest?
- Własność prywatna, a na dole cukiernia, piekarnia i kawiarenka.
- A mogłabym zjeść tam ciastko, bo strasznie jestem głodna?
Tu już nie wytrzymałem.
- Po pierwsze, tutaj?! - W tej dziurze, poza sezonem?! - A po drugie, nie uważa pani, że lepiej się nie szczepić i nie żreć ciastek i nie palić papierosów?!...
- To nie ma nic do rzeczy. - odpowiedziała bardzo spokojnie. Może też zaczęła mnie lubić.
No i stanęliśmy przy bramie i gadaliśmy. Na temat kondycji polskiego społeczeństwa (hołota, proszę pana! - W Irlandii wie pan, jacy są ludzie? - Żyyyczliiiwiii!), na temat zaniedbanych pięknych budynków, jej różnych prac (Jestem tłumaczką angielskiego, pracowałam różnie, w tym w korporacjach, prowadziłam duże projekty. - Jak mi zespół nie odpowiadał albo szef, zwalniałam się w trybie natychmiastowym. - Rzucałam dokumenty na biurko, ot tak! - Zawsze rzucam, jak się zwalniam!), no i oczywiście powtórnie O spierdalaniu z Polski przez ten jebany PIS.
- My z Żoną wyjedziemy do Czech...
- A wie pan, że ja też o tym myślałam. - Ale Irlandię znam i za nią tęsknię. - Teraz jednak nie mogę się nigdzie ruszyć, bo nie zostawię mojego starego schorowanego psa.
Rozmowa zeszła na psy, nomen omen, a potem, nie wiedzieć kiedy, na diety (ona), sposób żywienia się (ja). Zacząłem marznąć ubrany do pracy fizycznej, a nie do stania i gadania.
- Wie pani, musimy się rozstać, bo mam robotę. - pokazałem jej Inteligentne Auto, do którego przed jej pojawieniem się wrzucałem spróchniałe deski wyniesione przez Drągala z trwającego od lutego tego roku remontu trzeciego pokoju w Pół-Kamieniczce.
- Tak, tak, rozumiem. - stuknęła się bezwiednie łokciem, wyciągnęła kolejnego papierosa i... poszła za mną. Ja pakowałem, ona paliła i dalej rozmawialiśmy.
- A ten domek to należy do państwa. - wskazała na zamurowany budyneczek zamknięty na zardzewiałą kłódkę.
- Tak.
- A co tam jest w środku?
- Bajzel.
- A można zobaczyć?
- A po co?! - bezczelnie zapytałem. - Bajzlu pani nie widziała? - Poza tym musiałbym przeciąć kłódkę, bo nie mam klucza i założyć...
- ...nową, ale jej nie mam? - kontynuowała za mnie z uśmiechem i sposobem, który mi coraz bardziej odpowiadał.
- Właśnie. - uśmiałem się. - A poza tym powiem tak: jak jakaś zainteresowana osoba przyjedzie drugi raz potwierdzając swoje faktyczne zainteresowanie, to i kłódkę się przetnie i nowa też się znajdzie, z kluczykiem... - patrzyłem na nią prowokująco.
- Muszę powiedzieć, że szczerość godna podziwu. - A mogę jeszcze raz zajrzeć do mieszkania?
- A proszę bardzo, proszę sobie iść i oglądać samej, a ja tutaj będę pakował auto.
- Bo siku mi się chce strasznie... - Wie pan, parę godzin w podróży, no i kawa.
Nie skomentowałem, że szczerość godna podziwu, ale jej naturalność mi się spodobała.
Czekałem na nią przy bramie. Gdy wróciła, przy papierosie rozkręciła się o swojej chorej tarczycy i złej w jej organizmie gospodarce żółcią. Musiałem zastosować wybieg zupełnie nie rozmijający się z prawdą.
- Musimy się pożegnać, bo się zmierzcha, a ja muszę jeszcze zdążyć rozładować samochód.
- A tak, tak... - To ja jeszcze pójdę obejrzeć Rynek, a potem pojadę do Powiatu na ciastko. - Strasznie jestem głodna. - podała mi normalnie rękę na pożegnanie.
A jak ta pani wyglądała fizycznie? Wiek 40-45 lat, średniego wzrostu, korpulentna, ale z zachowaniem miłej, kobiecej puszystości. Ubrana sportowo, niestandardowo. Twarz ładna, oczy bystre, inteligentne.
Mógłbym się z nią zaprzyjaźnić na stopie towarzyskiej. W większości tematów byśmy się dogadywali, w innych iskrzyłoby strasznie bez wzajemnego obrażania się na siebie. Czyli dać cios i z przyjemnością czekać na odwet. Mieć ją za żonę? Nigdy!
Po powrocie do domu czekała mnie niespodzianka. Żona robiła nóżki, bo z racji pory roku zrobił się odpowiedni czas na tego typu wiktuały. Miałem używanie. Obgryzienie wszystkich kostek, zjedzenie ponadnormatywnego mięsa, skóry i wszelakich przerostów starczyły za II Posiłek. A ponieważ przemarzłem, resztki Toruńskiej ziemniaczanej pasowały idealnie.
Zdałem ze szczegółami relację ze spotkania.
- Czułam, że ona ci się ostatecznie spodoba. - Żona śmiała się. - Pamiętasz, jak ci opowiadałam, co gada i jak o PISie?...
Wieczorem obejrzeliśmy trzy odcinki Lupina - jeden w wersji dziennej, dwa piżamowej. W końcu nadal był dwudzionek.
PONIEDZIAŁEK (08.11)
No i jak byłem czynny zawodowo, o wszystkim pamiętałem.
A to dzięki książkowemu kalendarzowi, który co roku musiał być taki sam, czyli mieć określony układ i rodzaj stron. W nim zapisywałem wszystkie sprawy służbowe i prywatne i o niczym nie zapominałem. Był tak gęsto zapisany, że osoba postronna dostawała oczopląsu, a ja w tym gąszczu zapisów, dopisów, podkreśleń, zaznaczeń, wykrzykników i znaków zapytania oraz trzech kolorów (czerwony, zielony, niebieski - triada RGB) i uwag zapisywanych ołówkiem czułem się, jak ryba w wodzie.
Ale to są czasy minione. Teraz też mam taki kalendarz, ale praktycznie niczego w nim nie zapisuję. Bo co niby mogę? Kiedy zabiorą śmieci zmieszane lub szkło i plastik?.. Gratką stały się zapisy odwiedzin rodziny lub znajomych, transmisji meczów i w żelaznym repertuarze urodziny i imieniny naszych bliskich. A to wszystko mieszczę w kalendarzowym kompendium, gdzie trzy miesiące mieszczą się na jednej stronie. Pozostałych blisko 400 stron jest pustych i wieje od nich brakiem życia. Więc tam nie zaglądam i nie wpisuję codziennych oczywistości, których zapisy przeniosłem do bloga.
To jest jednak pułapka, bo blogowe zapisy są po faktach, więc można z przypomnieniem obudzić się z ręką w nocniku.
- A ty nie byłeś dzisiaj umówiony na 08.00 w Zaprzyjaźnionym Warsztacie na przegląd Inteligentnego Auta, wymianę oleju, itd?... - Żona zapytała mnie przytomnie ledwo rozpoczynając swoje 2K+2M.
Jakby mnie coś dźgnęło przy stole. Była 08.10. Natychmiast zadzwoniłem z przeprosinami. Z Panią Z Pierwszej Linii Frontu umówiłem się na 10.00 Bo pański podnośnik jest już zajęty. Dobrze, że technologia poszła do przodu i teraz w większości warsztatów samochodowych są podnośniki, a nie kanały, bo dopiero miałbym kanał.
Wymianę filtrów, oleju i wycieraczek zrobiono w godzinę i dwadzieścia minut. Czas ten spędziłem na miejscu a to czytając książkę, a to drzemiąc, a to obserwując niezwykłą galerię typów ludzkich, kierowców i klientów warsztatu w jednym.
Gdy wyjechałem zadowolony, że wszystko przebiegło tak sprawnie i szybko, zapaliła się kontrolka swoim wyglądem podejrzanie podobna do filtru paliwa dopiero co wymienionego. Wróciłem.
Okazało się, że nowy filtr jest do wyrzucenia.
- Wie pan, to jest chińszczyzna. - w swoim stylu skomentował Szef Warsztatu. - Będziemy reklamować.
Ale stanął na wysokości zadania. Błyskawicznie ściągnął drugi, też nowy i po kolejnych dwóch godzinach mogłem wracać do domu. Na pulpicie nic się nie zapalało.
W domu czekała mnie jeszcze godzinna, można powiedzieć konstruktywna dyskusja z Żoną, pokłosie ostatniego naszego pobytu w Kawiarni Rodzącej Dobre Pomysły w Sąsiednim Powiecie i już mogłem zasiąść do pisania. Pisałem i pisałem.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.54.
I cytat tygodnia:
Nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku. - Lao-tzu (półlegendarny chiński filozof, twórca taoizmu) - dewiza ta też by pasowała do jajek.