15.11.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 347 dni.
WTOREK (09.11)
No i znowu dzień po publikacji.
Tym razem satysfakcjonujący.
Nadal w Wakacyjnej Wsi.
Noc była krótka i rozbita. Jak to po późnej publikacji.
Żona przeczytała wpis i zwróciła uwagę na jedną nieścisłość.
- Na ognisku piecze się pianki, a nie żelki. - A swoją drogą ciekawe, jak taki żelek by się zachował... - Chyba by ściekł w postaci płynnej galaretki. - śmiała się.
Dla mnie jeden pies i wymysł.
Stać mnie było tylko na wstępne przygotowanie mieszkań (kozy, drewno, szczapy), bo zaraz po tym, więc stosunkowo szybko, dopadło mnie złe samopoczucie - nieprzytomność i ból mięśni, którego nie mogę się pozbyć od jakiegoś czasu. Przez to dalej psychicznie źle się czułem.
W międzyczasie usiłowaliśmy w końcu uruchomić drukarkę, ale bezskutecznie. Nie drukowała, a raczej drukowała śladowo, mimo że wymieniłem tusze.
Dalej źle się czułem. Żona stwierdziła, że podprogowo przemycam swoje stany, jakieś pretensje, uwagi i żale, wszystko w nieuzasadniony sposób. Taka różnica zdań między nami, nie wiem, czy do pogodzenia. W końcu nie mogąc mnie znieść poszła na górę robić porządki i tłuc się. Mnie to nie przeszkadzało. Położyłem się na godzinę. Wstałem jakby lepszy, z mniej obolałym ciałem.
O 18.30 mieli przyjechać oglądacze Pół-Kamieniczki. Jechałem w pierwszych poważnych jesiennych mgłach. Okazała się nimi młoda ukraińska para. Najsympatyczniejsza ze wszystkich dotychczasowych, zwyczajna. Mocno zainteresowana kupnem. Ale dopóki nie jest podpisany akt notarialny...
Humor zdecydowanie mi się poprawił.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 ostatnie odcinki z drugiej części Lupina. I mamy z głowy. Zostawianie jednego na jutro nie miało sensu, bo trzeba było od razu dowiedzieć się, jak cała rzecz się skończyła. Co innego wiedzieć widząc, a co innego wiedzieć domyślając się przewidywalnego scenariusza i myśląc o tym i tłukąc się z własnymi domysłami w łóżku w nocy.
Ostatnimi odcinkami i samym zakończeniem byłem trochę rozczarowany. Ale zdawałem sobie sprawę, że nie wiem, jak mógłbym to zakończyć, więc nie będę się wymądrzał.
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Się ma.
Faktycznie" zapierdalam" i nie mam czasu na nic, ale to nie do końca prawda. Doba ma 24 godziny, a ja średnio pracuję 16 godzin dziennie przy. dozwolonych 14, ale...
Tym samym mam 8 godzin odpoczynku z których 2 godziny muszę poświęcić na dokumentację, 30 min na opracowanie harmonogramu prac na następny dzień, 30 minut na jakiś posiłek, pranie 20min, prysznic 10 min i zanim pójdę spamam tylko 5.5 godziny , a przepisy mówią....po 14 godzinach co najmniej 10 godzin odpoczynku w tym 6 bez przerwy.
Mając 5.5 godziny do dyspozycji muszę jeszcze odjąć co najmniej 40 min zanim zasnę i obudzę się czyli zostaje 4 godziny 50 min. Jeżeli sąsiad zza ściany nie będzie " gadał" przez telefon, albo słuchał muzyki to powinienem obudzić się w miarę przytomny i o 0400 rozpocząć poranną wachtę. Jeżeli w tym czasie nie wchodzimy do portu to jest szansa, że o 1030 położę się spać, żeby wypocząć przed popołudniową wachtą. Jeżeli wchodzimy do portu to.....patrz wyżej.
Jeżeli jakikolwiek marynarz powie Wam, że to nieprawda co napisałem to znaczy , że po prostu kłamią.
Przepisy to jedno, a praca to drugie. Jest tyle niewiadomych, że trudno o jakiś rozsądny wynik. W Swoim Świecie Żyjąca (zmiana moja) napisała prawdę.
Teraz płyniemy do Irlandii. I ..... wszystko zaczyna się od początku ponieważ wchodzimy wcześnie rano, szybko rozładunek --- 600t/h --- i ....lecimy dalej.
Trzymaj się zdrowo
Faktycznie" zapierdalam" i nie mam czasu na nic, ale to nie do końca prawda. Doba ma 24 godziny, a ja średnio pracuję 16 godzin dziennie przy. dozwolonych 14, ale...
Tym samym mam 8 godzin odpoczynku z których 2 godziny muszę poświęcić na dokumentację, 30 min na opracowanie harmonogramu prac na następny dzień, 30 minut na jakiś posiłek, pranie 20min, prysznic 10 min i zanim pójdę spamam tylko 5.5 godziny , a przepisy mówią....po 14 godzinach co najmniej 10 godzin odpoczynku w tym 6 bez przerwy.
Mając 5.5 godziny do dyspozycji muszę jeszcze odjąć co najmniej 40 min zanim zasnę i obudzę się czyli zostaje 4 godziny 50 min. Jeżeli sąsiad zza ściany nie będzie " gadał" przez telefon, albo słuchał muzyki to powinienem obudzić się w miarę przytomny i o 0400 rozpocząć poranną wachtę. Jeżeli w tym czasie nie wchodzimy do portu to jest szansa, że o 1030 położę się spać, żeby wypocząć przed popołudniową wachtą. Jeżeli wchodzimy do portu to.....patrz wyżej.
Jeżeli jakikolwiek marynarz powie Wam, że to nieprawda co napisałem to znaczy , że po prostu kłamią.
Przepisy to jedno, a praca to drugie. Jest tyle niewiadomych, że trudno o jakiś rozsądny wynik. W Swoim Świecie Żyjąca (zmiana moja) napisała prawdę.
Teraz płyniemy do Irlandii. I ..... wszystko zaczyna się od początku ponieważ wchodzimy wcześnie rano, szybko rozładunek --- 600t/h --- i ....lecimy dalej.
Trzymaj się zdrowo
PMP
Na bazie tego opisu "dnia pracy" dwie rzeczy od razu przyszły mi na myśl. Jak niewiele wiemy o specyfice zajęć innych ludzi, co za nią stoi, jakie są problemy i wyzwania. I oczywiście trudno, żebyśmy byli w stanie wiedzieć. Czyli, zacytuję samego siebie, Nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
Druga to fakt, że opis ten w oczywisty sposób skojarzył mi się ze słynnym dialogiem:
- Ja to proszę pana mam bardzo dobre połączenie. Wstaję rano, za piętnaście trzecia. Latem to już widno. Za piętnaście trzecia jestem ogolony, bo golę się wieczorem, śniadanie jadam na kolację, więc tylko wstaję i wychodzę.
- No ubierasz się pan...
- W płaszcz jak pada. Opłaca mi się rozbierać po śniadaniu?
- Aaaa...fakt.
- Do PKS mam pięć kilometry. O czwartej za piętnaście jest PKS.
- I zdanżasz Pan?
- Nie, ale i tak mam dobrze, bo jest przepełniony i nie zatrzymuje się. Przystanek idę do mleczarni, to jest godzinka. Potem szybko wiozą mnie do Szymanowa. Mleko, wiesz pan, ma najszybszy transport, inaczej się zsiada. W Szymanowie zsiadam, znoszę bańki i łapię EKD. Na Ochocie w elektryczny, do Stadionu. A potem to mam już z górki, bo tak:119, przesiadka w trzynastkę, przesiadka w 345 i jestem w domu. To znaczy w robocie. I jest za piętnaście siódma. To jeszcze mam kwadrans.To jeszcze sobie obiad jem w bufecie.To po fajrancie już nie muszę zostawać, żeby jeść, tylko prosto do domu i góra 22.50 jestem z powrotem. Golę się, jem śniadanie i idę spać.
Ten tekst od dawna mam wydrukowany, ale z oczywistych względów skorzystałem z Internetu na zasadzie kopiuj - wklej. Wziąłem pierwszy lepszy, ale wizualnie coś mi nie grało. Dopiero po wstępie umieszczającego ten tekst i jego komentarzach i po przeczytaniu dialogu(?) zorientowałem się, że na pewno musiał to być jakiś młodziak, który wiedział lepiej i poprawiał. Więc poprawił z Aaa...fakt na Fakt oraz z I zdanżasz pan? na I zdążasz pan? Szkoda słów.
ŚRODA (10.11)
No i dzisiaj od rana humor miałem zdecydowanie lepszy.
Mimo stosunkowo krótkiego snu. Mięśnie bolały mnie zdecydowanie mniej, chyba dlatego, że wczoraj w zasadzie fizycznie się oszczędzałem. Zacząłem poważnie się zastanawiać i wyszło mi, że w ostatnim okresie (miesiąc, półtora?) naprawdę się przesiliłem, do całego organizmu wpuściłem taki słodkawy mięśniowy ból, który codziennie od rana mi towarzyszył od razu negatywnie nastawiając mnie do życia. Poza tym od podobnego czasu bolą mnie staw łokciowy i barkowy prawej ręki i to wcale nie słodkawo tylko kłująco. Już sam nie wiem, co lepsze. Na dodatek zaczęły się pojawiać w środku dnia lekkie bóle głowy podobne albo takie same do tych, gdy jestem niewyspany i z tego tytułu trochę nieprzytomny
Ale znowu dzisiaj zauważyłem w trakcie porannej gimnastyki, że kłuło jakby mniej. Czyżby zaczął działać Płyn Wojskowy, którym Żona smaruje newralgiczne miejsca?
Ale gdy już jechaliśmy po I Posiłku do Powiatu, ogólny "stan słodkości" i obolałość wróciły. Musiałem w końcu o tym opowiedzieć Żonie, czyli się przyznać. Słuchała z wielkim zainteresowaniem i uśmiechała się. A gdy dodałem ból głowy i ewidentne ostatnio braki w koncentracji, była w domu. Wiedziałem, co to oznacza. Oto pojawiło się kolejne interesujące poletko, aby zmierzyć się z problemem w sposób niemedyczny i niefarmaceutyczny. POZASYSTEMOWY! A Żona uwielbia być poza wszelkimi systemami.
Wytłumaczyła mi, co mi jest. Z diagnozy zrozumiałem tylko cztery słowa, po kolei: przymiotnik rodzaju nijakiego , rzeczownik odsłowny (odczasownikowy), spójnik współrzędny i rzeczownik w liczbie mnogiej, który najbardziej mnie zaniepokoił. A były to: OGÓLNE OSŁABIENIE I NIEDOBORY. A później jeszcze BOR. Przy czym słowo to popieprzyło mi się z BROMEM, co najlepiej świadczyło o moim stanie, skoro jestem chemikiem.
- No, to jak połączymy mój wiek z bromem, to już będzie całkowita kaplica! - skomentowałem spanikowany.
Żona parsknęła śmiechem. Na szczęście szybko do mnie dotarło, że mówiła o borze. I jak z kapelusza natychmiast, jeszcze na przedmieściach Powiatu (chyba nie ma takowych, bo od razu zaczyna się Powiat i to z każdej strony świata), wyciągnęła z Internetu opis działań tego pierwiastka i jakie ma on znaczenie dla dobrego funkcjonowania każdego organizmu, nie tylko mojego, mimo że występuje w ilościach śladowych.
Wszystko się jej zgadzało, więc jeszcze bardziej była rozradowana. Ja też. Wszystko, tylko nie brom! Jak w tym dowcipie, nie wiem, czy z przedszkola, czy z podstawówki, a może już z liceum, bo wyższych lotów.
Dwie mężatki wymieniały się informacjami i doświadczeniami na temat różnych przymiotów mężów. W końcu jedna z nich podsumowała:
- Nawet mógłby być bez rąk, bez nóg, byleby nie był kaleką.
W drodze powrotnej z Powiatu, na kanwie tych moich wynurzeń i przyznania się do złego samopoczucia oraz reakcji Żony, naszły mnie myśli dotyczące natury i specyfiki charakterów ludzkich. Zadawałem sobie durnowate pytanie, jak to jest, że ja mógłbym być (oprócz chemika) ogrodnikiem, stolarzem lub księgowym (nie policjantem lub wojskowym wbrew temu, co sądzi Żona), a ona architektem, architektem krajobrazu, filozofem i medykiem (znachorem, uzdrowicielem, bo na pewno nie lekarzem).
Po południu kończyliśmy przygotowywać dolne mieszkanie. Wcześnie też rozpaliłem w kozie, bo co prawda goście mieli przyjechać dopiero o ok. 20.00, ale to byli ci jeszcze z Naszej Wsi, ci, którzy "napadli" nas w Nowym Kulinarnym Miejscu i dziękowali, że w poważnym stopniu przyczyniliśmy się do tego, że odkryli i pokochali Piękną Dolinę. W Wakacyjnej Wsi mieli być pierwszy raz.
Oboje byli zachwyceni ciepłem bijącym od kozy, a pani głaskała ściankę z luksferów w łazience i zachwycała się pomarańczowym kolorem narożnika.
- Tak jak w Naszej Wsi...
To miłe, że goście jeżdżą po świecie naszymi śladami.
Wieczorem oglądaliśmy amerykański film akcji science fiction Niepamięć z 2013 roku z Tomem Cruisem. Science fiction było, ale akcji nie za bardzo, więc w połowie zaczynałem zasypiać, bo nic mnie nie emocjonowało.
- Ale piszą o nim dobrze i ma ponoć sympatyczne zakończenie. - Żona mnie pocieszała. - Bo on jest taki malarski...
- Ja bym tam wprowadził jakiś motocyklowy gang... - zawiesiłem głos. - Ale oczywiście, że jutro obejrzymy, bo jestem ciekaw zakończenia.
Dzisiaj Trzy Siostry Mająca ukończyła 50 lat. Żona wysłała życzenia na FB, a ja mimo że pamiętałem cały dzień, zapomniałem zadzwonić. Braki w koncentracji.
CZWARTEK (11.11)
No i dziś jest Święto Narodowe.
103 lata temu odzyskaliśmy niepodległość.
Chciałbym bardziej, śledząc media, uczestniczyć w tym święcie i je przeżywać. Ale przy obecnej opcji rządzącej po prostu się nie da. Ocieka jedyną słuszną narodową papką i przez to wszystko, co narodowe, w tym samo słowo "narodowe", zaczyna irytować i być podejrzane. Powoli się dewaluuje. A to w sumie smutne. Ta świadomość niebezpieczeństwa zawłaszczenia przez pewne grupy. I świadomość historii. Jak powiedział Edmund Burke (irlandzki filozof i polityk, 1729-1797): Do triumfu zła potrzeba tylko, aby dobrzy ludzie nic nie robili. Bez sensu jest się wymądrzać i pytać, co by było, gdyby dobrzy Niemcy (Dobry Niemiec to martwy Niemiec - ulubione powiedzenie Sąsiada Filozofa) coś robili i nie dopuścili Hitlera do władzy.
I powiedział również o rozbiorach Polski: Żaden mądry ani uczciwy człowiek nie może pochwalać tych rozbiorów i nie może przyglądać się im, nie przepowiadając, że w jakiejś przyszłości wyniknie z nich wiele nieszczęścia dla wszystkich państw. To a propos dzisiejszego naszego święta.
Więc co robić? Najrozsądniejszym wydaje się i najbardziej możliwym brać udział w głosowaniu. To o tej grupie społeczeństwa, 50-40. %, nie chodzącej regularnie na wybory, zdawał się mówić Irlandczyk.
Za chwilę dojdzie do tego, że przestanę używać określenia "reprezentacja narodowa", tylko będę mówił wyłącznie "reprezentacja Polski". Może takim dobrym momentem stanie się jutrzejszy mecz między narodową reprezentacją Andory a reprezentacją Polski? Zdziwię się, gdy narodowe media będą jutro na 99,9999% (i 9 w okresie) mówić o naszej reprezentacji "narodowa", skoro wszystkie znaki na ziemi i na niebie mówią, że zagra w niej po raz pierwszy nieczysty narodowo Matty Cash. Gołym okiem widać, a raczej dużym narodowym nosem czuć, że powinien śmierdzieć narodowcom, tym ogolonym i z karczychami, skumplowanym z PIS-em, a raczej i nawet odwrotnie. A skoro tak, to i narodowej telewizji. Z Matty Cashem w składzie dziennikarze w studiu i sprawozdawcy z boiska nie powinni więc używać nazwy "narodowa", skoro nie dość, że jego ojciec jest Anglikiem, to sam piłkarz na gwałt uczy się hymnu nar..., przepraszam, państwowego, to znaczy Mazurka Dąbrowskiego, żeby wypaść choć trochę na Polaka. Bo o narodowcu to nie ma co marzyć.
Ciekawe, co zrobiłaby obecna ekipa - PIS, narodowcy (łysa głowa i karki + konieczny tatuaż) i biedni dziennikarze i sprawozdawcy, gdyby w obecnych czasach w reprezentacji Polski grał Emmanuel Olisadebe. Nie znał słowa po polsku, więc o śpiewaniu hymnu państwowego nie było mowy. To akurat dałoby się wytłumaczyć sprawozdawcom, bo i teraz zdarza się, że rdzenny, "aryjski" reprezentant Polski nie śpiewa, bo zdaje sobie sprawę, że przy obecnych możliwościach techniki i podsuwaniu pod nos wysokoczułych mikrofonów w trakcie śpiewania zostałby zapamiętany przez kibiców jako ten, który jeszcze przed meczem doprowadził ich i do łez, i do bólu, i do śmiechu, zależałoby od wrażliwości danego kibica.
Ale jego czarnego, hebanowego koloru skóry już nie. Nawet przy współczesnych możliwościach techniki. Oczywiście wiem, co by zrobiła obecna ekipa. Zrobiłaby tak, że taki czarnuch(!) do narodowej reprezentacji nie zostałby powołany. I co z tego, że strzelił (lub strzeliłby) mnóstwo goli w ekipie Jerzego Engela walnie przyczyniając się po 16 latach do awansu Polski na Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej w 2002 roku w Korei Płd i Japonii?
Chyba jednak byłby powołany. Bo doczytałem, że pochodzący z Nigerii "Oli" był praktykującym katolikiem i wielbicielem Jana Pawła II. Więc tutaj kościół miałby najwięcej do powiedzenia, oczywiście w ramach rozdziału państwa od kościoła. Ale jako piłkarski sprzedawczyk musiałbym przyznać, że w tym sportowym względzie nie miałbym nic przeciwko, gdyby kościół akurat się "wtrancał".
- A czy dzisiaj nie należałoby wywiesić flagi? - zapytała Żona, gdy wyjechali oglądacze.
Patrzyła na mnie prowokująco-wyczekująco stojąc przed tarasem i uśmiechając się w specyficzny sposób, wiedząc co za chwilę będzie. Zatrzymałem się, jak rażony piorunem.
- To najlepiej świadczy, jak się w ostatnim czasie wyluzowałeś i odszedłeś od wielu bieżących, kiedyś mocno absorbujących cię spraw... - nadal stała i się uśmiechała.
Może miała i rację, na przykład w sprawie Szkoły, o której myślę coraz mniej, można powiedzieć sporadycznie. Ale w sprawie flagi na pewno nie. Jedynym wytłumaczeniem mojego niedbalstwa i patriotycznego niedopatrzenia była podprogowa (ostatnio ulubione słowo Żony - nie wiedziałem, że tyle rzeczy jest podprogowych) niechęć do wszystkiego, co narodowe.
Zakląłem szpetnie i zacząłem samego siebie wyzywać od najgorszych, rzuciłem wszystko i poleciałem, ku nieskrywanej uciesze Żony, do Dużego Gospodarczego po flagę. Z pietyzmem i z dumą ją powiesiłem. A potem z dużą wdzięcznością kilka razy dziękowałem Żonie. Jak bym się, na przykład, jutro czuł, gdybym nagle sobie uzmysłowił, że wczoraj nie wywiesiłem flagi? A jakbym się czuł, gdyby ta świadomość dotarła do mnie akurat tuż przed meczem? Jak zdrajca? Nie oglądałbym meczu w ramach pokuty? Strach pomyśleć.
Żona mnie uratowała. Postanowiłem, że flaga powisi sobie jeszcze jutro cały dzień, a zdejmę ją po meczu, w sobotę rano.
Wspomniałem coś o oglądaczach? Wielkie mi halo... Owszem, byli i oglądali przez blisko 3 godziny Wakacyjną Wieś. Widocznie im się spodobała. Nawet nie chcieli ani kawy, ani herbaty. Tak na sucho.
Oglądacze chyba mają prawo oglądać, skoro są oglądaczami. Nawet Wakacyjną Wieś. Od razu dzięki nim spojrzeliśmy na wszystko świeżym okiem, zwłaszcza nad tymi miejscami lub momentami nad którymi wzdychali z zachwytu lub racjonalnie i trzeźwo pozytywnie oceniali.
Przyjechali w pięcioro aż z Bardzo Dużego Miasta. On, 43 lata, ona troszeczkę młodsza, trzech synów - 9, 8 i 3 lata oraz duża sunia lat 3, Milka z racji swoich czarnych łat na białej sierści. Byli pierwszy raz w Pięknej Dolinie i jej nie znali.
Dzieci i psy od razu atawistycznie poddały się słonecznej pogodzie i przestrzeni. Hasaniu i zabawom nie było końca. Oczywiście komicznie było obserwować najpierw Milkę, która do tej pory nie znała stawu ani innego podobnego akwenu, więc pierwszy raz wpadłszy z impetem do wody i zobaczywszy, że to jest mokre, zimne i pryska, dostała szajby z kolejnym wpadaniem i wyskakiwaniem z wody oraz ostrymi biegami wzdłuż Stawu z gwałtownymi, praktycznie w miejscu, nawrotami. A gdy się tak wyszalała, bawiła się z Bertą. Kino, teatr za darmo. Wszystko w wersji komicznej.
Chłopaki odkrywali TAJEMNICE terenu, hamak i wysokie trawy, ale i tak numerem jeden były gonitwy między skrzyniami. Tyle możliwości.
Dorośli gadali i gadali. W końcu oglądacze pojechali. Jakie były korzyści z ich wizyty?
Pierwsze, towarzyskie niewątpliwie. Spodziewałem się ludzi troszkę innego pokroju, takiego na pograniczu korporacyjności, ale na ich widok i naturalnego sposobu bycia, ich synów oraz psa i lekko pokiereszowanego samochodu od razu stwierdziłem, że są normalni. Ten czas z Żoną spędziliśmy bardzo sympatycznie.
Po drugie, dzięki nim spojrzeliśmy na wszystko, do czego już zdążyliśmy się przyzwyczaić, od nowa, o czym pisałem wyżej.
Po trzecie, jeszcze kilka takich wizyt i dom będzie na glanc. Żona od rana tłukła się na górze. Sprzątała. A zabierała się do tego od kilku miesięcy. Oczywiście o 2K+2M mowy być nie mogło. Nawet nie siadła na kanapie, tylko obok mnie przy stole i spojrzała mi w oczy.
- Ale nie będziesz im serwował kawy kuloodpornej i... nóżek?!
- Oczywiście, że nie! - oburzyłem się. - Gdybym tak każdemu oglądaczowi, to co by nam zostało?! - Bez przesady!
- Już ja cię znam. - Tylko załapiesz jakiś kontakt, a już samo poleci...
Oczywiście, że mnie zna. I że samo by poleciało, gdyby chociaż znalazł się jakiś ciekawy temat o kościele, PIS-ie lub szczepieniach. Ale nie poleciało! Nie było na to czasu.
Po wyjeździe gości najpierw dokładnie omówiliśmy ich całą wizytę, a potem zabraliśmy się do życia. Żona za II Posiłek, ja za drewno. Półtorej taczki stanowiło dzisiaj cały mój wysiłek fizyczny. Zauważyłem, że ostatnie oszczędzanie się i druga dawka boru zdecydowanie poprawiły moje samopoczucie. Mam nadzieję, że to nie autosugestia.
Po południu zadzwoniłem do Trzy Siostry Mającej. Akurat wybierała się na spotkanie. Musiałem wołami wyciągać z niej każdą informację. Na dane pytanie odpowiadała w sobie charakterystyczny sposób, czyli pojedynczymi słowami, ale w końcu dowiedzieliśmy się, że jedzie autobusem do kawiarni na spotkanie z trzema siostrami, jak przystało w związku z jej urodzinami i z jej blogowym imieniem.
Zaprosiliśmy ją i Skrycie Wkurwioną do nas w najbliższą sobotę. Ciekawe, czy przyjadą?
Wieczorem dokończyliśmy oglądanie filmu z Tomem Cruisem. Ludzie zwyciężyli, klony zginęły, czyli happy end. Pomijając fakt, że Ziemia została zniszczona.
- Gdybym wiedział o tym filmie to, co teraz wiem po jego obejrzeniu, to bym go nie oglądał. - podsumowałem.
- Ja nie żałuję. - Był ciekawy wizualnie i mnie uspokajał. - Nie było jakichś drastycznych scen, krwi... - Wiem, ty od razu wpuściłbyś tam gang motocyklowy...
PIĄTEK (12.11)
No i znowu dzisiaj wstałem 0,5 godziny przed smartfonem.
Nic na to nie mogłem poradzić.
Ranek był taki poniedziałkowy, skoro wczoraj "była" niedziela. Emerycki, niespieszny. Ten stan się powtarza coraz częściej, zwłaszcza gdy akurat nie ma jakiegoś nagłego ruchu "w gościach" albo gdy nas prywatnie nikt nie odwiedza. Wtedy zazwyczaj nachodzi mnie kulinarnie i z pewnym zdziwieniem obserwuję, że sprawia mi to przyjemność.
Więc z samego rana od jakiegoś czasu najpierw Żonie nie pozwalałem nic robić, by teraz doszło do tego, że ona swoje rozszerzone poranne nicnierobienie przyjęła jako coś normalnego. Więc, gdy pojawia się po nocy, serwuję jej wodę z solami, kawę z olejem kokosowym i kawę/-y kuloodporną/-e, a potem często I Posiłek. Potrawy proste - jajka na miękko, jajecznica na słoninie, cebuli i ewentualnie papryce, ale Żona uważa, że robię najlepsze.
To wszystko dzieje się powoli i długo. Takie slow food i slow life, że będę w obecnym zaśmiecającym trendzie językowym. W życiu chodzi o więcej, niż tylko o zwiększanie jego szybkości. - jak powiedział Mahatma Gandhi (indyjski prawnik, filozof, polityk i mąż stanu, jeden z twórców współczesnej państwowości indyjskiej i propagator pacyfizmu jako środka nacisku politycznego).
Po porannym slow nadal szło slow. Oboje niespiesznie przygotowywaliśmy górne mieszkanie dla naszych gości. A potem ciągle slow narąbałem 1,5 taczki drewna.
Goście przyjechali około 17.00. Pierwszy raz w Pięknej Dolinie. Tacy zapalczywi rowerzyści. Już od kilku godzin jeździli po tych terenach, a sądząc po ciemnościach, gdy przyjechali, musieli jeździć z czołówkami. Bardzo sympatyczni, jak my to mówimy, "nasi", określając w ten sposób profil naszego gościa.
Żona przygotowała II Posiłek, ale jakiś taki mikry, więc zaprotestowałem w kontekście czekającego mnie meczu.
- To, jak będziesz głodny, zjesz sobie nóżki. - Zrobisz sobie... jakiś bal... - śmiała się wiedząc, że dzwonią w kościele, tylko nie wiedziała w którym.
- Nie jakiś, tylko Nieokrzesany Bal Murzynów... - wymądrzyłem się. - Jaki może być inny bal przy meczu?
Ale czy mogłem mieć więcej uwag? Taki doskonały pomysł, na który sam bym nie wpadł. Natychmiast jednak zmarkotniałem. Co to za Nieokrzesany Bal Murzynów bez wódki? Ponieważ od dawna jej nie kupuję, to byłem pewny, że w domu nic nie ma. Jakież było moje zdziwienie i radość, gdy przy mojej desperacji i mobilizacji odnalazłem jedną butelkę Wyborowej. Musiała być spadkiem po jakiejś imprezie i po naszych gościach (czyżby ciągle grudzień tamtego roku?), bo ja czegoś takiego nie kupuję. O dziwo znalazłem ją na dole, w spiżarni. Musiała ją tam znieść z góry Żona w ramach "przyspieszonych" porządków. Doszła więc niespodziewanie czwarta korzyść z wizyty oglądaczy.
W sumie ten Nieokrzesany Bal Murzynów zrobił się taki bardziej polski. Dominowała seta i galareta.
Było super.
Sam mecz Andora - Polska (1:4) nie wzbudził mojego zachwytu, ale też mnie nie zniesmaczył. Przede wszystkim zadanie zostało wykonane. A to, że w smsowej korespondencji z Konfliktów Unikającym uważaliśmy, że powinniśmy strzelić więcej bramek, to sobie mogliśmy uważać. Taka jest piłka.
Mimo wszystko jednak powinniśmy, skoro Andora po 20 sekundach meczu grała w dziesiątkę. Ich napastnik przy długim podaniu kolegi z linii obrony nie był zainteresowany nadlatującą piłką, tylko naszym obrońcą, Kamilem Glikiem, którego zdzielił z łokcia w twarz. W ten sposób wyeliminował z gry Kamila na kilka minut (wyeliminować go jest w stanie mało co, bo jest znany z tego, że bez ręki albo nogi grać będzie dalej), a siebie samego z całego meczu.
W drugiej połowie zadebiutował w naszej reprezentacji Matty Cash. Grał za krótko, żeby go ocenić, ale plamy nie dał.
Otrzymaliśmy dzisiaj dwa smsy.
Trzy Siostry mająca napisała, że nie przyjadą, bo Skrycie Wkurwiona pracuje w niedzielę.
Kolega Inżynier(!) napisał, że nie przyjedzie, bo jedzie z córkami do swojej matki, która obchodzi 80. rocznicę swych urodzin.
SOBOTA (13.11)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
Pomeczowe niewyspanie i lekki kacyk spowodowały, że byłem bliski przestawienia smartfona na 08.00. Ale ostatecznie rygor i dryl zwyciężyły. Czyli coś, czego Żona nienawidzi. Ale to taka ambiwalencja. Bo nie kryła nigdy, że fajnie jest rano, gdy jestem już na dole. Napalone, ciepło, z kozy bije żywy ogień, no i mąż wszystko podaje. Wtedy jest pełne 2K+2M.
- A jakie ty masz dzisiaj plany? - zadała mi pytanie świadczące, że wyraźnie wyszła już ze stanu dwukadwuemowskiego.
Normalnie to bym się od razu trochę zdenerwował, bo takie pytanie Żony zawsze niesie ze sobą wiele niewiadomych. Poza tym rzadko zadaje pytania dotyczące moich planów. A to jasno oznaczało, że czegoś ode mnie chciała lub oczekiwała. Ale ponieważ była sobota, nadal się oszczędzałem w kwestii prac fizycznych i byłem wyluzowany, zwyczajnie odpowiedziałem:
- Żadnych. - Jestem do dyspozycji.
- Bo ja bym chętnie pojechała na wycieczkę. - Znalazłam takie ciekawe miejsce, które moglibyśmy zobaczyć. - Pokażę ci.
Żona kocha wycieczki. I nie musiała mi tłumaczyć, że tym ciekawym miejscem będzie jakaś nieruchomość, która wystawiona jest na sprzedaż.
Obejrzeliśmy zdjęcia, przeczytaliśmy opis i przenicowaliśmy satelitarną mapę. Jeszcze nigdy w naszym wspólnym życiu nie zdarzyło się, żeby nieruchomość, którą dane biuro nieruchomości "sprytnie" zczaja, żeby kupujący je nie ominął i żeby nie wszedł w bezpośredni kontakt ze sprzedającym, nie odnaleźć. Zawsze odnajdywaliśmy, czasami dla sportu.
Tak było i tym razem. Pałacyk-dworek z parkiem 1,8 ha. Częściowo otoczony murem z cegły, a częściowo przez nowego właściciela płotem z siatki, w miejscach, w których okoliczna ludność po upadku PGR-u rozkradała, co się dało, w tym cegłę.
Przy okazji szukania znowu odkrywaliśmy nowe miejsca Pięknej Doliny i się nimi zachwycaliśmy nie wierząc, że mogliśmy ich nie znać, skoro były tuż obok krajowej drogi, którą pokonywaliśmy setki razy na trasie Powiat - Metropolia i z powrotem.
Mieliśmy fuksa, bo najpierw w wiosce, w której w życiu nie byliśmy, dwaj sympatyczni mieszkańcy udzieli nam wszelkich niezbędnych wskazówek, a później, na miejscu, kiedy nieruchomość tę mieliśmy na widelcu, akurat napatoczył się pan z czterema pieskami na smyczy, który był się okazał opiekunem posesji pod nieobecność właściciela. Zapytaliśmy, czy mógłby nas po niej oprowadzić.
- No nie wiem, kurde mać... - miał wątpliwości.
- Ale przecież ta nieruchomość jest wystawiona na sprzedaż... - staraliśmy się go zmobilizować.
- No nie wiem, kurde mać... - Poza tym ja nie mam klucza do domu, bo mi właściciel nie dał.
- To może obejrzymy budynek tylko z zewnątrz i cały teren? - nie ustępowaliśmy.
- No nie wiem, kurde mać. - Są kamery, kurde mać. - Najwyżej do mnie zadzwoni, kurde mać, to mu wytłumaczę. - No dobra, kurde mać, to zaparkujcie auto tu z boku, ja zaraz przyjdę, tylko zaprowadzę pieski do domu.
Gdy wrócił, daliśmy Kurde Mać 20 zł za fatygę i za czas. Przyjął bez krępacji i od razu stał się inny - gadatliwy, sensowny, niegłupi i życzliwy. Do rozstania się nie powiedział ani razu "kurde mać".
I co się okazało?
Park piękny, klony i lipowa aleja. Totalnie zaniedbany, z mnóstwem samosiejek różnej wielkości, połamanych i pociętych drzew, z krzakami i z grubą warstwą liści. Doprowadzenie do sympatycznego stanu - 100 tys. złotych (moja wycena, tak na rybkę). Odzyskanego drewna starczyłoby na 10 lat palenia.
Odtworzenie i uzupełnienie muru z cegły - 100 tys. złotych.
Remont domu z zewnątrz i wewnątrz - 2 000 tys. złotych (przejrzyściej - 2 mln złotych).
Różne niespodziewane - 300 tys. złotych (na rybkę podpartą doświadczeniem).
Konserwator zabytków - X złotych plus koszty zdrowia.
Gdybyśmy spełnili wszystkie te warunki "wystarczające" plus oczywiście koszty zakupu, nie bylibyśmy w stanie spełnić, a raczej sprostać warunkowi koniecznemu. Nie bylibyśmy w stanie mieszkać i żyć obok zakładu ślusarskiego usytuowanego tuż obok, za betonowym płotem, w dawnym popegieerowskim budynku produkującym w każdy roboczy dzień, wytrwale, jakieś stalowe konstrukcje.
W tej sytuacji nie muszę wspominać o bieżących kosztach utrzymania pałacyku-dworku. Przydałby się na etacie jakiś ogrodnik, jakaś złota rączka i pokojowa. A to już by zakrawało na skromny ordynat.
- No wreszcie wyleczyłam się z tej oferty, która mnie prześladowała od jakiegoś czasu. - stwierdziła z ulgą Żona, gdy wracaliśmy do domu.
Naszą skromną Wakacyjną Wieś i Dom Dziwo spotkaliśmy z dużą przyjemnością. Nawet z Żoną wyszliśmy za ogrodzenie, nad Rzeczkę, żeby zobaczyć wstępnie, jak można by tam wykosić teren i przygotować go w przyszłym roku pod przyjazny trawnik z wykonaniem małej zatoczki, plaży i pomostu.
Wieczorem obejrzeliśmy amerykański film z 2010 roku Turysta z Johnny'em Deppem (bardzo lubimy) i z Angeliną Jolie (nie przepadamy). Oglądało się sympatycznie (ja drugi raz, Żona pierwszy), bo film zdawał się nie utracić lekkości swojego francuskiego pierwowzoru z 2005 roku Anthony Zimmer. Piszę "zdawał się", bo wersji francuskiej nie oglądaliśmy, ale jaki może być film francuski, jeśli nie lekki? Choćby to był thriller.
NIEDZIELA (14.11)
No i od samego rana niedziela była niedzielą.
Mimo różnych prac i zdarzeń, co dość szumnie brzmi.
Przed południem pojechałem do Pół-Kamieniczki. Pretekstem byli kolejni oglądacze, z którymi umówiła mnie Żona. Pojechałem kapkę wcześniej i skończyłem ładować do Inteligentnego Auta stare deski wydobyte z sufitu w trakcie prac remontowych wykonywanych przez Drągala.
Oglądacze byli sympatyczną młodą parą z czwartej w kolejności sąsiedniej wsi, w której wiele razy byliśmy, znający miejsce w szeregu względem siwych włosów i trochę spłoszonych, gdy usłyszeli od nich pytanie, czy są małżeństwem. Nie byli. Żeby ich podtrzymać na duchu, poinformowałem, że my z żoną mamy rozdzielność majątkową.
Po powrocie postanowiłem zabrać się za życie. Ostatnie dni spędzone praktycznie bez wysiłku fizycznego w ramach oszczędzania mięśni prowadziły prostą drogą do skiśnięcia organizmu. Ponieważ była niedziela, to sobie po cichu zacząłem wycinać wokół Stawu wyschnięte chabazie, czyli nawłoć kanadyjską. Jest to gatunek introdukowany, inwazyjny. Nawet nie wiedziałem, że robię dobrze ograniczając jego inwazyjność dając jej w łeb żyłką w maju i sierpniu. Ale na pewnych obszarach przy Stawie pozwoliłem jej rosnąć, bo ładnie wygląda i tworzy bezpieczną enklawę dla kaczek. Za to, gdy wyschnie, wygląda szpetnie. Stąd wycinanie przy narzekaniu Żony Ale się zrobiło tak łyso przy Stawie.
Wyszło mi, że wysiłek na trzy taczki jest w sam raz. Obliczyłem, że taki nieprzeciążający trzytaczkowy system spowoduje, że już po trzech dniach pracy, nie licząc dzisiejszego, chabazie powinny zniknąć.
Potem w ramach niedzielnych cichych prac zrobiłem jeszcze pierwsze porządki w gościnnych mieszkaniach. Powyłączałem bojlery i lodówki, pościągałem pościel i zabrałem do prania ręczniki. Taka męska pokojówka, nomen omen.
Ta praca w naszych mieszkaniach jest o tyle przyjemna, że one zawsze są czyste. Nawet po wyjechaniu gości. To oczywiście w dużej mierze ich zasługa, ale również specyficznej konstrukcji i wyposażenia oraz nieustannego... sprzątania. Nawet jak są czyste. Takie standardy i procedury.
Dzisiaj Córcia miała imieniny. Zadzwoniłem do niej z życzeniami. Kiedyś tam miała i urodziny, i imieniny w lutym, ale jak się tylko zorientowała, że taki układ to chała, sama sobie to, co dało się przestawić, przestawiła na listopad.
Była w kiepskiej dyspozycji. Jak nie ona. Bez ikry, niemrawa, zaspana. Trudno się dziwić, skoro jest się w ciąży, a zachód słońca jest o 15.46.
Wieczorem zaczęliśmy oglądać serial o piłce nożnej. A raczej o jej powstawaniu. Żona sama wyszukała. Angielska gra - pokazuje on, jak osobom zaangażowanym w powstanie piłki nożnej udało się pokonać bariery klasowe i uczynić z niej najpopularniejszy sport świata.
Żonę bardziej interesowało tło epoki, ale w trakcie oglądania "odkryła" i zainteresowała się pierwszymi sposobami grania i rodzącą się taktyką i strategią.
PONIEDZIAŁEK (15.11)
No i rano drugi raz czytałem tekst W Swoim Świecie Żyjącej.
Żeby go zrecenzować, a raczej wystawić opinię.
Pierwszy raz i ja, i Żona przeczytaliśmy go zaraz po wyjeździe od nas W Swoim Świecie Żyjącej i umówiliśmy się, że odpowiemy jej niezależnie nie sugerując sobie nawzajem pewnych wrażeń po przeczytaniu. Ale jedno, to samo słowo, "na trzy cztery", wypowiedzieliśmy. O tym za chwilę.
Myślałem, że swoją opinię przekażę autorce zaraz rano, ale gdzie tam. Ta ostatnia poranna powolność demobilizuje i demoralizuje. A potem robi się tak, że z tej niespieszności nagle robi się spieszność.
Zaczęliśmy się dość ostro zbierać do Powiatu, żeby zrobić zakupy i pozałatwiać kilka spraw dla Sąsiadki Realistki.
Z kolei u Sąsiadów nie zabawiliśmy zbyt długo, zwłaszcza ja, bo trochę czasu spędziłem przy gnoju. Znowu zapakowałem sobie dwie beczki. Z Sąsiadem Filozofem ustaliłem, że tę starą strefę gnoju, mocno "przerobioną", po końskiej stajni (kiedyś Sąsiedzi, w dobrych czasach, które dobrze pamiętamy, mieli ileś koni, ot tak, żeby były, dwie kozy, gęsi, króliki, świnki, dwie krówki i kury oraz wychodek-sławojkę na dworze <Wtedy przynajmniej widziałam, jakie jest piękne niebo nocą, nawet zimą>), wyczyszczę, ile się da i wszystko przeflancuję do Wakacyjnej Wsi. Będę miał w ten sposób taki ogrodniczy skarb.
W drodze powrotnej znowu w Powiecie załatwiliśmy kilka spraw. Miedzy innymi kupiliśmy za 78 zł karnisz.
- Zamocujesz go? - Bo teraz przy takiej czarnej dziurze źle się czuję, gdy jeszcze jest 17.00, a za drzwiami noc. - Mam materiał, to od razu mogłabym powiesić zasłonę.
Ja miałbym, ..., nie zamocować?! Zwłaszcza, że Żonie i że faktycznie drzwi tarasowe zieją nieprzyjemną czernią.
Myślałem, że po powrocie prawie natychmiast zabiorę się za recenzję. Ale najpierw musiałem wypakować samochód, nawieźć drewna i wystawić szkło i plastik do jutrzejszego odbioru. A potem zrobiło mi się niedobrze i mdło. Chyba po cieście, które pożarłem bez umiaru u Sąsiadki Realistki.
Zaległem przed kozą. Po półgodzinnej regeneracji zrobiło mi się lepiej, ale nie na tyle, żeby Żona nie mogła mi zaserwować gorzkich kropel. Jest to w moim przypadku, lepiej, przypadku mojego organizmu, jeden z niewielu medykamentów (chyba to nie jest właściwa nazwa), który u mnie działa natychmiast. Już po 10 sekundach zaczynam odczuwać ulgę. Nawet wrócił apetyt. Co prawda II Posiłek miałem zjeść znacznie wcześniej, a czekający mnie mecz planowałem opędzić galaretą i setą (byłem zobligowany z powodu starego powiedzenia Polak, Węgier, dwa bratanki, I do szabli i do szklanki), ale z racji zdrowotnego opóźnienia stwierdziłem, że na galaretę głodny już nie będę. Za to dwa kieliszki Wyborowej (ciągle jest w domu) pasowały idealnie do posiłku i do mojego stanu zdecydowanie wzmacniając działanie gorzkich kropel.
Więc czy miałem czas, żeby napisać recenzję? Zrobię to jutro i "O tym za chwilę" też jutro. Chyba, że...
Mecz Polska - Węgry (1:2) został rozegrany na Stadionie Narodowym w Warszawie. Wcześniej, gdy o nim czytałem i przenicowałem wszelkie informacje, dowiedziałem się, że nie będzie grał Lewandowski. Kilku innych naszych reprezentantów też, ale oni albo ze względu na pauzę za żółte kartki, albo ze względów taktycznych w związku z czekającymi nas barażami. A Lewandowski ze względu na jego ostatnie mocne obciążenia w Bayernie i w reprezentacji. Czyli w sumie też z powodów taktycznych ze względu na baraże. Ale, jak doniosły głupie media, kibice (chyba jakaś część, a może tylko jeden idiota) w związku z brakiem w meczu Lewandowskiego zażądali zwrotu kosztów biletów. Głupole! Tylko nie wiem, kto głupszy? Czy oni, czy media?
Sam mecz mnie rozczarował. Matty Cash pięknie i z sercem śpiewał Mazurka Dąbrowskiego, grał 45 minut i niczego specjalnego nie pokazał. Ale nie mam mu tego za złe. Trzeba czasu. Drużynie też nie mam za złe. Ale brak Lewandowskiego czyni różnicę, o czym wszyscy wiedzą.
Za miesiąc minie 100 lat, kiedy nasza reprezentacja rozegrała swój pierwszy międzynarodowy mecz. W Budapeszcie. Przegraliśmy 0:1. Koło historii, itd...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.07.
I cytat tygodnia:
Nie ma rzeczy bardziej niewiarygodnej od rzeczywistości. - Fiodor Dostojewski (rosyjski pisarz i myśliciel)