29.11.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 361 dni.
WTOREK (23.11)
No i jednak Szpital New Amsterdam odpada.
Wczoraj obejrzeliśmy 2 odcinki. Podobały się nam, nie mieliśmy zastrzeżeń, ale...
- No, powiedz, ale ostatecznie czym on się różni od dziesiątków "medycznych" seriali?
Musiałem przyznać rację. Ja mógłbym oglądać, ale może rzeczywiście byłaby to jakaś strata czasu.
Przed wyłączeniem telewizora Żona "niechcący" włączyła I odcinek Rancza.
- A pamiętasz, gdy oglądaliśmy drugi raz, to się nam dobrze oglądało. - Mogłabym ponownie. - Nie chodzi o fabułę, ale o poszczególne sceny i dobrą grę aktorską. - Poza tym miałabym z głowy ciągłe szukanie.
Nie wiem, czy chciałbym i nie wiem, czy nie chciałbym. Chyba irracjonalnie przeszkadzałaby mi w oglądaniu świadomość "braku" Kusego, czyli niedawnej śmierci Pawła Królikowskiego (2020). Zobaczymy, co przyniesie wieczór.
Przed południem pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa robiąc po drodze w Powiecie zakupy, bardziej dla nich niż dla nas. Taki sąsiedzki układ.
Gdy wróciliśmy, ściąłem jedną taczkę nawłoci, narąbałem drewna i powiesiłem wreszcie karnisz nad tarasowymi drzwiami. Żona powiesi jakąś zasłonę i już ją nie będzie niepokoić "w dzień" przepastna czarna otchłań.
Wieczór niczego nie przyniósł, bo oglądałem mecz Dynamo Kijów : Bayern Monachium (1:2). Warto było dla samej kapitalnej bramki z przewrotki Roberta Lewandowskiego. Żona dość rączo poświęciła swój czas i wiedzę, przeszła przez meandry logowania i wykupiła mi za 40 zł miesiąc transmisji w Polsat Sport Premium 1.
Gdzieś po 18.00 naszło mnie, że chętnie obejrzałbym ten mecz. Myślałem, że się uda w "zwykłej" internetowej telewizji, ale się zawiodłem.
- A ja już sobie takie plany robiłam na samotny wieczór... - Żona się również zawiodła.
Stąd ta jej rączość.
Przy okazji dotarło do mnie, jak jestem telewizyjnie uwsteczniony i nie zdaję sobie sprawy, na przykład, z faktu, ile jest Polsatów. Dawno się w tym pogubiłem, a teraz to już wcale tego nie śledzę.
Pamiętam, jak po ustrojowej zmianie, pojawił się Polsat Polsat, czyli kwintesencja ówczesnego jednego Polsatu, co wtedy było oczywistą sensacją. Zresztą co nią wtedy nie było.
Puszczali jakieś chałowate filmy dotychczas niedostępne, o fatalnej jakości obrazu, chyba w trybie (systemie? - nie znam się na tym) wideo, z lektorami ściągniętymi chyba prosto z ulicy i z reklamami, które ówcześni realizatorzy i technicy Polsatu ucząc się nowego reklamowego fachu puszczali dość brutalnie w trakcie jakiejś akcji lub dialogu, bo w pół strzału lub w pół słowa. Już wtedy było to mocno irytujące, ale wygłodniały naród, mimo że był to pewien obciach, oglądał nową telewizyjną ofertę.
Pamiętam, że podobnie było z Biedronką. Gdy raz zajrzałem z ciekawości, długo potem ją/je omijałem szerokim łukiem. Przypominała najgorszy dyskont (Dyskont
– sklep sprzedający towar w ograniczonym asortymencie i w obniżonych
cenach. Główną strategią dyskontów jest przyciąganie klientów obecnością
towarów o niskich cenach i agresywną polityką promocyjną skierowaną
przede wszystkim na niskie ceny), chociaż wtedy jeszcze dokładnie nie wiedziałem, co to oznacza. Ale sam widok gór towaru złożonego na paletach, porozrywane folie, byle jak ułożony asortyment, ogólne wrażenie bałaganu odrzucały i przypominały bardziej targowisko niż sklep. Drażniło to moje poczucie estetyki, chociaż przecież byłem człowiekiem z komuny.
A teraz? Kupuję tam Pilsnera Urquella.
Żona "odzyskany" wieczór wykorzystała na oglądanie MasterChefa. Wiadomo, że ze mną by się nie dało. Dawniej, w czasach naszowsiowych to była jej ulubiona rozrywka. Druga, zdecydowanie ważniejsza, w kategoriach "pasja", to było oglądanie Grand Designs. Teraz już tego nie robi, bo mniej więcej od 19. lat ma własne Grand Designs. Poza tym nie ma już Kevina McClouda, a to nie pierwszy przypadek, kiedy obecność lub nieobecność danego człowieka czyni różnicę.
- Na Gesslerową jednak już patrzeć nie mogę. - Te jej miny, ubiory... - Interesują mnie ci wszyscy młodzi ludzie, którzy przygotowują fajne rzeczy. - wieczór podsumowała Żona.
Dzisiaj o 09.36 napisał Po Morzach Pływający.
W temacie marynarskim.
Wczoraj 22.12.22 pracę rozpocząłem o godzinie 0620, a zakończyłem ją dzisiaj 23.11.21 o godzinie 0240.
Jak zauważyłeś w niedzielę 21.11.21 rozładowywałem cement, a w poniedziałek czyli wczoraj załadowałem pszenicę.
Nie narzekam ostatnio na brak zajęcia.😉
Jest 0311 i....mimo zmęczenia nie mogę zasnąć.
Na dzień dobry, fotka z wczorajszego dnia
Wczoraj 22.12.22 pracę rozpocząłem o godzinie 0620, a zakończyłem ją dzisiaj 23.11.21 o godzinie 0240.
Jak zauważyłeś w niedzielę 21.11.21 rozładowywałem cement, a w poniedziałek czyli wczoraj załadowałem pszenicę.
Nie narzekam ostatnio na brak zajęcia.😉
Jest 0311 i....mimo zmęczenia nie mogę zasnąć.
Na dzień dobry, fotka z wczorajszego dnia
Chyba nawet przyzwyczaiłem się, a może i nauczyłem specyficznego podawania godzin. Nie wiem, czy wynika on ze współczesnego świata, gdzie na wszystko szkoda czasu, nawet na kropki, czy też jest to taki międzynarodowy marynarski sposób zapisu. Dobrze, że przy datach kropki były.
Wydawało mi się, że system rozszyfrowałem i za każdym mailem Po Morzach Pływającego nieźle się w nim poruszałem, ale przyznam, że po dzisiejszym trochę zgłupiałem. Bo chyba dobrze odczytałem, czytając od lewej do prawej, a nawet od prawej do lewej, że pracę rozpoczął 22. grudnia 2022 roku o godzinie 06.20, a zakończył ją 21 listopada 2023 roku lub 23 listopada 2021 roku o godzinie 02.40. Z kolei za chwilę pisze o rozładowywaniu cementu 21 listopada 2021 roku (czytając wte i wewte), więc zgłupieć można...
Wytłumaczenia tego stanu rzeczy mogłyby być dwa.
Jedno niedorzeczne, mianowicie, że statek, nomen omen, poruszał się z prędkością świetlną i to by tłumaczyło w jakiś sposób dziwną czasoprzestrzeń. Ale skoro tak, to wraz z nim musiałaby się w ten sposób poruszać cała infrastruktura portowa, załadowczo-wyładowcza, a ona jest mocno i przyziemnie przytwierdzona do ziemi, która z kolei jest przytwierdzona do Ziemi. A ta z prędkością światła się przecież nie porusza. Tak więc metodą redukcji doszliśmy do absurdu takiego tłumaczenia.
Drugie jest ludzkie, przyziemne, wytłumaczalne rozumem. Przemęczenie, o którym pisze sam Po Morzach Pływający.
Trzeba by zacząć się martwić jego stanem. Pocieszeniem jest fakt, że niedługo stanie na twardym gruncie, nomen omen, przypłynie/przyleci/przyjedzie do domu, a Matka Natura pozwoli mu wrócić do pierwotnego rytmu ukształtowanego milionami lat.
Inna ciekawostka z maila jest taka i mocno mnie ona zastanowiła, że te same ładownie wożą a to cement, a to pszenicę. Wiem, że inaczej się nie da patrząc przez pryzmat ekonomii. I wiem, że ładownie są myte i glancowane na błysk, zwłaszcza że nadzoruje to Po Morzach Pływający, ale... Ale jako chemikowi coś mi tu nie gra i zgrzyta, a poza tym, ilu na świecie jest takich Po Morzach Pływających?...
ŚRODA (24.11)
No i prawie z samego rana zabraliśmy się wreszcie za drukarkę.
Czyli za drukowanie.
Drukarka nie działała od ponad dwóch miesięcy, jak się okazało z powodu złego tuszu. Najpierw długo zwlekaliśmy z wydrukiem różnych rzeczy, a jak już nas naszło, okazało się, że nowy tusz jest wadliwy. A z jego wymianą na nowy znowu czekaliśmy kilka tygodni. Zaległości narastały, aż w końcu osiągnęły wartość krytyczną i nagle musieliśmy gwałtem z samego rana drukować, bo się dłużej takiego stanu nie dało wytrzymać.
Publikacje blogowe zalegały od połowy września, brak też było wydrukowanych dowodów opłaty OC Inteligentnego Auta (jeździmy) i Terenowego (nie jeździmy) oraz wszelakich faktur i innych dokumentów. Zeszło nam na tym blisko dwie godziny. To otworzyło mi front biurowych prac po godzinie 16.00, kiedy o tej porze roku miało być już ciemno.
Za jasnego wyciąłem dwie ostatnie taczki nawłoci i żyłką opędzlowałem całe nabrzeże. W ten sposób na wiosnę, a będzie to już trzeci raz w Wakacyjnej Wsi, w pełni zapanuję nad tym co rośnie nad Stawem, w stosownych momentach, całkowicie na bieżąco, wycinając zbędne tryfidy.
Potem zabrałem się wreszcie za złamany konar, który swoje kilka tygodni odleżał dając świadectwo złego gospodarzenia. Sekatorem odciąłem wszystkie gałęzie, a stihlem pociąłem konar. Grubsze poszło na przyszłe ognisko, a drobnica wylądowała na górce. Przy okazji wyglancowałem cały podjazd przed Małym Gospodarczym.
Wieczór, czyli po 16.00, najpierw spędziliśmy na ciekawej kolejnej rozmowie o życiu i czekających nas w najbliższych dniach sprawach, a potem drugą i długą jego część przesiedziałem na porządkowaniu wydruków, wkładaniu ich w odpowiednie segregatory, czyli według Żony byłem w swoim żywiole. O tyle było to zgodne z prawdą, bo po tym, jak ona wydrukowała mi kartkę z napisem 3 BLOG EMERYTA, którą włożyłem w grzbiet kolejnego segregatora, trzeciego oczywiście, z lubością wpinałem do niego kolejne wydrukowane wpisy.
Jeśli do tego dodam uporządkowanie całej naszej domowej buchalterii, to nic dziwnego, że zaczęliśmy oglądać film trochę przed 21.00. Jak na nas bardzo późno.
Amerykańska komedia z 2015 roku Przewodnik po życiu okazała się być filmem bardzo nieamerykańskim. Bliższym francuskiemu z pewną powolnością i delikatnym humorem trochę przypominającym filmy Woodego Allena. To wszystko spowodowało, że w połowie zacząłem zasypiać. To wcale nie oznaczało, że film mnie nie interesował, jednak brak "prostej" adrenaliny przy ogólnym zmęczeniu zrobił swoje. Z Żoną ustaliliśmy, że dokończymy jutro. I za jej namową nastawiłem smartfona na 08.00. Czekało mnie ponad 10 godzin snu. Było to mocno karygodne, bo według mojego Syna Starsi ludzie potrzebują coraz mniej snu, a ty?!... Zarzucał mi kiedyś ten haniebny postępek mocno zirytowany, że tylko bym spał i spał, na przykład o 23.00 lub później nie bacząc na różne moje uwarunkowania niezwiązane z wiekiem. Znowu wrzucał mnie do jakiejś szuflady.
CZWARTEK (25.11)
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
Żona kusiła mnie, abym sobie pospał jeszcze dłużej, ale nie było szans, bo i tak czułem się wystarczająco nieswojo. Rano się zdziwiłem, bo mój smartfon odezwał się pierwszy, a za jakieś trzy sekundy żoniny, a oba były nastawione na tę samą godzinę. Ciekawe, bo przecież oba te urządzenia sterowane są tym samym cyborgowym zwierzchnikiem.
- To może pośpisz dalej?... - nie odpuszczała Żona.
Leżąc rozbudzony z postanowieniem wstawania coś mruknąłem pod nosem. W końcu się zebrałem.
- To jak ja mam teraz leżeć?... - zapytała zdezorientowana Żona.
Nie dziwiłem się jej. Też chciała wstawać, ale razem, na trzy cztery, to jakoś tak głupio, za dużo porannego zamieszania, a ona tego rano nie lubi. A poza tym na dole nierozpalone...
Zeszła, gdy i w kuchni, i w kozie się paliło. Fizycznie to niczego nie zdążyło zmienić, ale dla psychiki było już cieplutko. Widok ognia, to trzaskanie drewna i buczenie w kominie...
Ze wszystkim byłem gotowy o 08.40. A "normalnie", ostatnio, o 07.10. Powiedziałem sobie po cichu i dla wzmocnienia efektu głośno, że to ostatni raz. Ale sytuację, mimo tak późnej pory, opanowałem.
Żona broniła dzisiejszego incydentu, więc stwierdziłem, że dobrze, raz na dwa lata może być.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na drobne zakupy w świetle zbliżającego się dwudzionka. A po powrocie "zrobiłem" dolne mieszkanie oraz narąbałem górę drewna, żeby mieć dwudzionkowy spokój.
Wieczorem dokończyliśmy oglądanie filmu. Nie zawiódł nas i pozostawił ciepłe i sympatyczne wrażenie.
O 21.00, jak Pan Bóg przykazał o tej porze roku, już spałem.
PIĄTEK (26.11)
No i dzisiaj skończyłem z chorymi eksperymentami.
Wstałem o 05.30.
Dzień tkwiący jeszcze w nocy od razu zrobił się dłuższy. Prosta recepta. Dodatkową mobilizacją był dzisiejszy przyjazd gości do dwóch mieszkań, więc od rana trzeba było palić w kozach, żeby na wejściu mieli ciepło. Takie oczywiste standardy. Poza tym musiało być ciepło dla Żony, która też miała co tam robić.
Po wczesnym I Posiłku zabrałem się za górne mieszkanie, potem za nasze, a potem za siebie. Gdy goście przyjechali, jedni o 15.00, drudzy o 16.00, zrobił się luz, bo nie trzeba było pilnować kóz i do nich dokładać.
Po II Posiłku zrobiliśmy sobie kolejny wieczór z cyklu Rozmowy o życiu.
Wieczorem oglądaliśmy Tożsamość z Liamem Neesonem. Dreszczowiec z 2011 roku. Kraj produkcji złożony - Francja, Niemcy, USA, Wielka Brytania. Taki międzynarodowy miszmasz.
Film zaczynał budzić we mnie dreszcze, gdy Żona delikatnie uprzedziła, że "chyba" zasypia. W takich sytuacjach postanowiliśmy nie dyskutować i nie przekonywać się nawzajem. Po prostu wyłączyliśmy laptopa i telewizor.
SOBOTA (27.11)
No i dzisiaj wykorzystaliśmy piękną pogodę na... obijanie się.
Oraz na kolejne rozmowy o życiu. Wolę uczestniczenie w nich i specyficzne wówczas stany Żony, niż jej ostatni, sprzed kilku dni. Dla mnie przerażający.
Wracaliśmy bodajże z Powiatu, gdy, chyba ja, zacząłem o Cykliniarzu Angliku i jego pewnych zaległościach dotyczących Pół-Kamieniczki, które do tej pory nie zostały zamknięte. To od razu podkręciło nastrój w Inteligentnym Aucie w kierunku ostrawej i nieprzyjemnej dyskusji, by w końcu skisić humor na cały wieczór.
- Wiesz, przez ten wczorajszy wieczór - zaczęła Żona dzisiejszego dnia, gdy zeszła rano na swoje 2K+2M - spadło na mnie jakieś odium, że nawet myśleć mi się nie chce!
A to u niej oznacza co najmniej jak żyć mi się nie chce! Stąd moje przerażenie. Wpadłem w lekką panikę i w końcu ubłagałem ją, żeby myślała, że damy radę, że to był incydentalny przypadek, itd.
Starałem się jej stan zagadać i nie dopuścić do niej myśli, że ona nie myśli i chyba jakoś się udało, bo Żona zaczęła wracać do normy, czyli do życia.
Poza tym, gdzie i w czym ja znalazłbym swoją poranną przestrzeń, gdyby od rana Żona nie myślała i chciała od razu rozmawiać?... Aż strach pomyśleć. Taka zmiana po tylu latach.
Żeby całkiem jednak nie skisnąć, piękną pogodę wykorzystałem też na ogródek. Skopałem do końca cały teren nawiózłszy go uprzednio końskim obornikiem od Sąsiadów. Usunąłem resztki po dyniach, ostatnią, czyli drugą z tegorocznych plonów w końcu zerwałem (?) i przyniosłem do domu nie wiedząc, że jeśli ją zostawię bez uprzedzenia na stole w kuchni, to nieźle nastraszę Żonę, która, gdy weszła z salonu, została zaskoczona widokiem monstrum. Mogłem uważać dzień za zaliczony.
Wieczorem skończyliśmy oglądanie Tożsamości, a ponieważ trwało to zaledwie 40 minut, to zabrałem się za Safe House, amerykański thriller z 2012 roku z Denzelem Washingtonem i Ryanem Reynoldsem.
Żona miała dosyć, a ja bardzo szybko zorientowałem się, że już ten film oglądałem. Stąd po pół godzinie resztę przełożyłem na jutro.
NIEDZIELA (28.11)
No i niedziela była niedzielą, a nawet więcej.
Do południa nic się nie działo, oprócz padania deszczu. O 14.00 zaproponowałem Żonie, że na górze sam obejrzę pozostałą część Safe House, by na wieczór być gotowym na jej wybrane propozycje filmowe.
Leżałem sobie na łóżku, obok stał Pilsner Urquell a za oknem sypał pierwszy śnieg z deszczem. Było pięknie, zwłaszcza że mogłem sobie dość swobodnie ustawić głośność, żeby lepiej słyszeć strzały, gonitwy i bijatykę.
Humor miałem jednak nie najlepszy. Chyba najadekwatniej oddawał mój stan cytat tego tygodnia (poniżej). Stąd zasugerowałem Żonie, żeby na wieczór znalazła do obejrzenia taką lekką komedię, bez specjalnych ambicji, najlepiej francuską.
- Bo oni mają lekkie. - wyjaśniłem.
- Ciekawe skąd ci wezmę na zawołanie francuską komedię... - odparła bez specjalnej zgryźliwości.
Stanęło na wspólnym wyborze. Obejrzeliśmy amerykańską komedię (remake filmu z 1958) z 2003 roku Czego pragnie dziewczyna. Wśród wykonawców dostrzegliśmy nazwisko Colina Firtha, którego lubimy, cenimy i który dawał szansę, że film obejrzymy do końca. Tak też się stało. Mimo amerykańskiej głupkowatości pewnych scen, do przyjęcia biorąc pod uwagę konwencję filmu, dominował humor angielski (większość aktorów brytyjskich), a to nam zupełnie wystarczyło.
PONIEDZIAŁEK (29.11)
No i znowu się nic nie działo.
Czyżbym naprawdę wchodził w wiek emerytalny?
Na kanwie tych myśli, dzisiaj rano, gdy Żona zeszła na swoje 2K+2M, poruszyłem temat nicniedzianiasię. Żona specjalnie tematu nie rozwijała, więc zaznaczyłem jej, zresztą nie po raz pierwszy, żeby w sytuacji przeciągającego się nicniedzianiasię zwracała mi każdorazowo uwagę i pilnowała mnie, gdybym w takiej sytuacji zaczął nagle chodzić "na narciarza" i zaczął mlaskać. Jak się nic nie dzieje, bardzo łatwo zdziadzieć.
Złośliwie zademonstrowałem Żonie przez sporo sekund chodzenie "na narciarza" i dopiąłem swego.
- Przestań! - Nie mogę na to patrzeć! - usłyszałem z satysfakcją.
Życie jednak wyciągnęło do mnie pomocną dłoń i wprowadziło pewne ożywienie. Zbliżał się początek grudnia, a z nim coroczne spotkanie z właścicielem mieszkania wynajmowanego dla Teściowej. Zawsze o tej porze rozliczamy czynsze i płatności za media oraz przystępujemy do negocjacji na nowy rok. Szykował się więc wyjazd do ukochanej Metropolii.
Dodatkowo Żonę telefonicznie napadła firma, która koniecznie chce wymienić w Nie Naszym Mieszkaniu podzielniki ciepła. To się umówiłem na środę.
Żona zaproponowała, żebym jechał sam Bo trzeba przypilnować domu i po co Bertę wozić samochodem tam i z powrotem?
No i w prosty sposób otworzył się raj. Wprost nie mogę się doczekać metropolialnych korków i mojego złorzeczenia, miejskiego paraliżu z powodu obfitych opadów śniegu i zaskoczenia wszelkich antyśniegowych służb, wycia karetek po nocach i ich stania w środku nocy z migającym przez godzinę niebieskim światłem pod oknem pokoju (w którym śpię) Nie Naszego Mieszkania, wycia motocykli prowadzonych przez debili mknących jedną z głównych metropolialnych arterii 160 na godzinę, porannych stukotów szpilek pań spieszących do pracy, ciekawych rozmów przed windą i pod oknami mieszkania i wreszcie śmieciarzy. Wzruszyłem się na samą myśl. Życie od razu mi wróciło.
A ile czeka mnie niespodzianek. Chociażby ze strony samej firmy wymieniającej podzielniki ciepła. Nie do przewidzenia. O Teściowej to już głupio nawet wspominać, zwłaszcza że zaprosiła mnie na obiad.
Po I Posiłku (ja twaróg, Żona jaja na miękko, które przez ostatnie dni robię bezbłędnie, nomen omen) pojechaliśmy do Powiatu. Po standardowe zakupy. A gdy wróciliśmy, zabrałem się za przygotowanie fury drewna, żeby Żona pod moją nieobecność miała czym palić i grzać. Poza tym obdzwoniłem trzech dostawców drewna, bo te nasze zeszłoroczne 20 kubików powoli się kończy. Sąsiad Od Drewna zachorował na Covid-19, więc na niego nie można liczyć. Stąd skontaktowałem się z dwoma nowymi dostawcami, których zwizytuję w czwartek w drodze powrotnej z Metropolii. A potem podejmiemy decyzję - ile i za ile.
Miałem dzisiaj oglądać ceremonię wręczenia Złotej Piłki najlepszemu piłkarzowi, ale w ostatniej chwili doczytałem, że ta najgłówniejsza informacja wypłynie dopiero o godzinie 23.00. A na tak długie śledzenie gali i bicia piany mnie nie stać. Chciałbym, żeby to był Robert Lewandowski i uważam, że mu się należy, ale w tym względzie jestem pesymistą. Jednak jutro rano laptopa będę odpalał z drżeniem serca.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.50.
I cytat tygodnia:
Zamartwianie się nie usuwa jutrzejszych problemów, ale zabiera dzisiejszy spokój. - (anonim)