06.12.2012 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 3 dni.
WTOREK (30.11)
No i dzisiaj rano odpalałem laptopa jednak spokojnie.
Robert Lewandowski nie zdobył Ballon d'Or, corocznej nagrody magazynu France Football. Zdobył ją po raz siódmy (rekord) Lionel Messi. Lewy w klasyfikacji był drugi i tym samym uplasował się na podium oczko wyżej niż swego czasu Kazimierz Deyna i Zbigniew Boniek. Zdobył "tylko" nagrodę dla najlepszego snajpera, napastnika, za bieżący rok.
Rano, przez przypadek, dotarło do mnie, co codziennie połykam. Do tej pory nie interesowałem się, i brałem wszystko, co dała Żona, co najwyżej z komentarzem Czy ja to wącham, czy ja to smakuję?...
Przy I Posiłku wykazałem się czujnością i przekrzykując salon poinformowałem Żonę, że położyła mi na stole dwie piguły (suplement) zamiast "zwyczajowych" trzech. Żona przekrzykując salon poinstruowała mnie, skąd mam wziąć trzecią. Więc wziąłem wskazaną buteleczkę i machinalnie przeczytałem etykietę. Na widok pierwszego od góry (czytam wszystko) napisu Mieszanka paszowa uzupełniająca dla zwierząt domowych włos zjeżył mi się na głowie. Głośno przeczytałem, raczej wskazując fakt Żonie, że wreszcie dotarło do mnie, co połykam.
- A nie jesteś zwierzęciem domowym?! - Żona odkrzyknęła nieźle się bawiąc. - A to, co jesz, nie jest pewnego rodzaju paszą? - dalej się bawiła.
- Ale te dawki!... - nie wiedziałem, jakie są właściwe dla człowieka, ale chyba jakaś różnica pomiędzy ludzkimi a zwierzęcymi powinna być.
- "Właściwe" dawki są tylko w suplementach sprzedawanych w aptekach. - Za małe, reszta to uzupełniające, szkodliwe świństwo. - Wypełniacze! - Jeszcze by tego brakowało, żeby człowiek wyzdrowiał. - Żona dalej krzyczała z salonu. - Cała farmacja poszłaby z torbami!... - Więc, żeby te nasze zostały dopuszczone do obrotu, musieli umieścić taki napis.
Zostałem przekonany. Siła logiki i argumentów.
Zabrałem się za życie.
W mieszkaniach dla gości uzupełniłem zapas drewna, szczap, kartonów i gazet i wyczyściłem kozy. Teraz to goście przyjadą dopiero na Święta Bożego Narodzenia i na Sylwestra. Ale może być inaczej, więc lepiej pracę sobie rozłożyć i nie dać się zaskoczyć. I wreszcie zabrałem się do wszystkich zaworów wodnych. Dziwny Hydraulik rok temu, a może i wcześniej, zalecił, żeby wszystkie zawory, szczególnie te nieużywane, raz na pół roku zmusić do sztucznej pracy, czyli żeby nimi pokręcić kilka razy zamykając i otwierając dopływ wody.
- Inaczej zawory poprzez fakt nieużywania mogą się zapiec i będą problemy. - uprzedził wtedy.
Było to niezłe poletko doświadczalne. Pomijając fakt nurkowania pod umywalkami i zlewami i ekwilibrystyczne pozy, aby do danego zaworu się dostać, to jeszcze często w zakamarkach rur i wężowych splotów nie mogłem ich dostrzec. A gdy już je znalazłem, trzeba było umiejętnie przyłożyć siłę i metodą prób i błędów kręcić w lewo lub w prawo nie urywając przy okazji danego zaworu, bo mogłoby być śmiesznie. Oczywiście tak nie powinno być, system powinien być jasny i powtarzalny, ale nie był. Trudno mieć za złe fachowcom, skoro przy montażu w różnych miejscach i okresach czasowych działały trzy różne ekipy. W związku z tym natykałem się na zawory różnego rodzaju, które musiałem rozszyfrowywać od początku, a niektóre były zmyłką i nie pełniły funkcji zaworu, tylko chyba przedłużki, więc kręcenie nimi było bez sensu, ale to okazywało się dopiero po jakimś czasie.
Mógłbym mieć uwagi do tych trzech ekip, że fajnie byłoby zamontować tak zawory, żeby można było je odpowiednio objąć i zakręcić lub odkręcić bez obcierania sobie knykci i to dwóch rąk, bo często dawało się doń dotrzeć albo tylko lewą dłonią, albo wyłącznie prawą. Byłoby też miło, gdyby któraś ekipa (pogubiłem się która) zaślepiła zawór, albo całkowicie go zdemontowała, ten, który w czasach prehistorycznych doprowadzał wodę w górnej naszej łazience do pralki i zmywarki. Bo nie jest sympatycznie włożywszy głowę w czarną podzmywalkową czeluść otrzymać prosto w twarz strumień zimnej wody będąc wcześniej przekonanym, że wreszcie dotarło się do poszukiwanego zaworu.
Ale co tam. I tak miałem satysfakcję. Bo kręcenie zaworami przy bojlerach stanowiło prawdziwą przyjemność i wynagradzało wszystkie trudy.
To mnie tak rozochociło, że dopadłem zawory w naszej części Domu Dziwa, nawet te ukryte za pralką lub zmywarką. A na deser dobrałem się do głównych, tych w piwnicy.
To na pół roku będę miał spokój. - taki sympatyczny wierszyk ułożył mi się przy okazji.
Zaczęło się ściemniać, gdy zacząłem porządki w podcieniach. Jest to jedna z wielu podstawowych prac do wykonania wyszczególniona przeze mnie w moim spisie. Coś na kształt 12. prac Heraklesa.
Do zmroku udało mi się usunąć i przeflancować w odpowiednie miejsca cztery taczki kamieni granitowych (pozostałość po licznych wykuciach w elewacji budynku wymyślonych przez Żonę), dziesiątki śmiecia foliowego, trzy szyby, które znalazły się tam nie wiedzieć skąd i po czym, pół worka kwaśnego torfu (pozostałość po moim sadzeniu roślin przy murze zaprojektowanym przez Żonę), wiadro z jakąś stwardniałą zaprawą oraz tylną ściankę komody (plecy), która obecnie stoi u nas w sypialni pełniąc swoją podstawową funkcję oraz funkcję podstawki pod telewizor, a która w czasie rocznych wichur i deszczy stojąc na balkonie dodatkowo została pozbawiona jednych drzwiczek i blatu w zasadzie, bo ten, co jest, był się wygiął na kształt łódki, na tyle, że trzeba było odpowiednio celować nóżkami telewizora, żeby stał stabilnie.
Reszta różnych ciekawych rzeczy "złożonych" w podcieniach przede mną.
Wieczorem skończyliśmy oglądanie angielskiego filmu z 2021 roku Wykopaliska z Carey Mulligan (zupełnie nie znaliśmy i nie kojarzyliśmy) i z Ralphem Fiennesem. Anglicy też potrafią robić filmy o niczym, więc wczoraj wieczorem oglądało się sympatycznie, dopóki nie zacząłem zasypiać. Żona natychmiast zareagowała wyłączając telewizor. Dzisiaj zostało raptem 20 minut, więc postanowiliśmy rozpocząć oglądanie jakiegoś serialu.
Mieliśmy wcześniej wytypowane niby dwa czy trzy, ale Żona rzutem na taśmę wynalazła amerykański Breaking bad (premiera 2008, finał 2013). Dała mi do przeczytania krótki opis pilota serialu:
Niedoceniany nauczyciel chemii, u którego zdiagnozowano nieoperacyjnego raka płuc, zabiera się za produkcję metamfetaminy, aby zapewnić byt rodzinie po swojej śmierci.
Nie trzeba było mnie namawiać - dramat kryminalny i czarna komedia, chemia i nauczyciel. Chyba wypali i Żona na dłuższy czas (5 sezonów) będzie miała spokój z cowieczornym szukaniem.
ŚRODA (01.12)
No i dzisiaj rano miałem nietypowy scenariusz budzenia się.
Wściekłość, jaką osiągnąłem we śnie, mnie wybudziła. A najlepsze, że ten sen i ta wściekłość potem jeszcze się kontynuowała na jawie. Taki byłem wpieniony. Widocznie kumulowały się we mnie różne sprawy, i to od dawna, a mózg z tego wszystkiego zrobił swoje misz masz. Tym razem bardzo adekwatne do rzeczywistości z wszelkimi jej niuansami, stąd ta moja przedłużająca się wściekłość.
We śnie byłem w jakiejś placówce PKO BP. Stałem jako drugi w bardzo długiej kolejce obsługiwanej przez jedną panią, a pozostałe trzy lub cztery siedziały sobie bez żadnych klientów za swoimi szybkami i coś robiły lub udawały, że robią. Pierwsza osoba w kolejce, jakaś kobieta, marudziła i marudziła i pracownica banku nie mogła dojść, o co jej chodzi. We śnie było widać, że i ja, i reszta kolejki też nie wiedziała, o co tej babie chodzi i było czuć, jak narasta irytacja.
Jakby tego było mało, nagle bez kolejki wepchał się jakiś facet w moim wieku z towarzyszącą mu żoną lub partnerką i mrucząc coś w stylu To będziesz wiedziała, co z tym zrobić... wręczył "naszej" pani 7 dolarów włożonych w zagiętą kartkę. Wiedziałem ile, bo pani na oczach wszystkich przeliczyła.
Jakoś po jej reakcji domyśliłem się, że facet chciał założyć konto w obcej walucie. Nawet się zdziwiłem zbiegiem okoliczności, bo ja właśnie miałem zamiar zrobić to samo, ale wpłacając 8 dolarów, które dusiłem w kieszeni. Ponadto się zdziwiłem, że facet ot tak dał pieniądze bez pokwitowania i zniknął, ale wytłumaczyłem sobie, że to musiał być jakiś znajomek tej pracownicy banku, bo skoro to Powiat?... Ale we śnie miejsce, czyli Powiat, nie były jednoznaczne.
Nagle z tyłu za mną pojawiła się jedna z tych pań zza szybki i nad moją głową rozpoczęła rozmowę, głośną, niczym nieskrępowaną z tą obsługującą naszą kolejkę, która oczywiście przestała obsługiwać. Trajkotały jak najęte ciągle wybuchając śmiechem.
- A wiesz, że on z żoną... - ta za mną.
Trudno było się nie domyślić, że chodzi o faceta, który przed chwilą "wpłacił" 7 dolarów.
- Ha, ha, ha!... - Ty wiesz, że on nawet nie wziął pokwitowania?! - ta przede mną. - Ha, ha, ha!
- Ha, ha, ha! - ta za mną. - A mówią, że oni...
- Ha, ha, ha! - Nie żartuj! - Poważnie?.. - ta przede mną.
- Ha, ha, ha! - obie.
- Ale to jest skandal! - wydarłem się we śnie. - Ja sobie nie życzę, żeby panie obmawiały klienta i to na dodatek nad moją głową!
Inna pani zza okienka zerwała się natychmiast ze słowami, że idzie po kierowniczkę Bo nie można tolerować w państwowej placówce tak karygodnego zakłócania spokoju!
- Tak, niech pani idzie - wściekły darłem się dalej - ale proszę się dobrze zastanowić, bo to mogą być pani ostatnie godziny pracy w tym monopolistycznym krwiopijczym banku.
Cała długa kolejka patrzyła na mnie i milczała.
- A może by kierownik przeorganizował pracę - dalej się do niej wydzierałem - i podesłał te panie siedzące przed innymi okienkami, przed którymi nie ma klientów, i panią również, tutaj?! - A pani mogłaby się wreszcie sprężyć, bo stoję tutaj i stoję jako drugi i widzę, co pani wyprawia! - nie darowałem tej przede mną.
Obudziłem się. Chyba z tej wściekłości.
Ale to mi nie przeszkodziło, żeby na pół-jawie kontynuować wściekły monolog i wchodzić w rolę teatru jednego aktora wymyślając na poczekaniu kolejne kwestie i się rozkręcając, i żeby potem przejść całkowicie w jawę i rozkoszować się przyśnitym(?), przyśniętym(?) snem, czyli snem, który się przyśnił. W ten sposób nie zerwałem się jak zwykle na eins, zwei, drei. Ale i tak wstałem 10 minut przed smartfonem. O 06.20.
Rano poczytałem o serialu. Nie dość, że pilot mi się podobał to i jego opis również. Więc nie ma siły, żebyśmy nie oglądali.
Rytm początku dnia był podporządkowany nie tak mojemu wyjazdowi, jak samotnemu pozostaniu w domowych pieleszach Żony. Więc, żeby jej było miło, całkowicie skończyłem sprzątanie podcieni i nawiozłem furę drewna, a ona zrewanżowała mi się sadzonymi na boczku aż z pięciu, żebym mógł spokojnie dotrwać do obiadu u Teściowej.
Wyjechałem o 12.50, żeby się nie spieszyć. W Nie Naszym Mieszkaniu byłem od razu u siebie, zdążyłem się rozpakować i przygotować się na aferę z firmą wymieniającą podzielniki ciepła. Utworzyłem sobie nawet w głowie scenariusz rozmowy z panienką z biura i jej zakończenie To teraz państwo wymieniajcie sobie podzielniki, kiedy chcecie, bo mieszkanie będzie zamknięte, a ja z powrotem w Metropolii to będę nie wiedzieć kiedy!
Czekał mnie srogi zawód. Facet był o 14.02, a wyszedł o 14.17. Młody, sympatyczny, cały czas nadawał, a jednocześnie bardzo sprawnie pracował. Nie było się czego czepić.
Mając mnóstwo czasu przed sobą pojechałem do Kauflandu. Całe szczęście, że go najlepiej znam ze wszystkich Kauflandów i sprawunki zrobiłem błyskawicznie, bo ledwo mogłem znieść śpiewający, piękny, ciepły, modulowany świątecznie, męski głos płynący z głośników ze słowami Merry Christmas to you. Zaczyna się świąteczna masakra.
W Decathlonie świątecznej masakry nie było, za to pan ochroniarz, do którego zwróciłem się od razu na wejściu z pytaniem o pompki do pompowania piłek, zwrócił mi uwagę, żebym założył maskę.
- A co? - zapytałem z fałszywym uśmieszkiem. - Pompka się na mnie obrazi?
- No wie pan, ja tak tylko mówię... - A pompki są na I piętrze. - ręką wskazał ruchome schody.
Jakoś tak to zwyczajnie, bez obruszania się na moje głupie docinki i z pewnym porozumieniem powiedział, że maskę bez szemrania założyłem. Może też dlatego, że z nie jednego pieca chleb jadał, bo był w moim wieku.
Na górze oczywiście od razu to cholerstwo zdjąłem, młody sprzedawca jej brak kompletnie zignorował, ale gdy z pompką zjeżdżałem na dół, z powrotem ją wdziałem.
Chciałem temu panu robić przykrość?
Do Teściowej zakładałem, że będę jechał pół godziny. Jechałem godzinę, z czego wyniknął taki paradoks, że jadąc godzinę pół godziny stałem. Gdy zaskakiwały mnie kolejne korki, uprzedziłem o swoim spóźnieniu. Informacja ta została przyjęta nad podziw spokojnie. Lata pracy.
Rozliczenia z właścicielem mieszkania były tym razem znacznie bardziej skomplikowane niż wszystkie dotychczasowe a to ze względu na przysłane brutalne korekty zarządcy budynków za okres ostatnich pięciu lat, oczywiście z niekorzyścią dla właścicieli mieszkań, a ostatecznie z niekorzyścią dla Teściowej. Nic więc dziwnego, że atmosfera była ciężka i napięta, a ja byłem w pozycji między młotem a kowadłem, czyli między papierowymi przesłankami a złym nastrojem Teściowej. Rozliczenie doprowadziłem do końca, ale co będzie dalej, nie wiem, bo jest to jednak sprawa między właścicielem a najemcą, czyli Teściową.
Mimo całej atmosfery Najemca uraczyła mnie obiadem i szarlotką upieczoną z okazji mojego przyjazdu.
Po tym wszystkim mocno późno wróciłem do Nie Naszego Mieszkania, który jawił mi się jako azyl. Nie pierwszy raz zresztą.
CZWARTEK (02.12)
No i zdążyłem wstać przed szpilkami.
Jakieś 10 minut wcześniej, więc już rozbudzony, na trzeźwo, zdążyłem się nimi wzruszyć. Z przyjemnością słuchałem, jak stukały z II piętra. Nawet przerwałem mycie, żeby mi szum wody nie zakłócał wrażeń. Bo czy ja wiem, kiedy znowu je usłyszę?... (piosenka z lat osiemdziesiątych?)
Najpierw w zaparzarce zrobiłem sobie kawy z nielicznych zapasów spożywczych, jakie zostały w Nie Naszym Mieszkaniu, ale nie dało się tego pić. Płyn miał smak nie wiadomo czego, ale na pewno nie kawy. Chyba przez te miesiące przechowywania i nieużywania wywietrzała. Na szczęście Żona przezornie zapakowała mi, oprócz innych wiktuałów i ten ze słowami Po co ma to tutaj wietrzeć?!
Niespiesznie, przy kawie o smaku kawy, niewiele sobie popisałem chcąc też chociaż trochę odtworzyć atmosferę tamtych lat i dni, kiedy w Nie Naszym Mieszkaniu przebywałem, najczęściej sam, jakąś 1/3 roku. Niedawno obliczyłem sobie na fali wspomnień i przyznam się, zrobiło to na mnie wrażenie.
Kontynuując odtwarzanie atmosfery tamtych lat zrobiłem sobie na gazie, nomen omen, sadzone z pięciu, żeby być dobrze przygotowanym do dnia, bo zapowiadał się złożony i spożywając dary boże czekałem na śmieciarzy. Nie przyjechali. Zawiedziony wyruszyłem w drogę do... Pasierbicy.
Wczoraj telefonicznie sugerowała, żebym po wizycie u Teściowej wieczorem wpadł do nich, do domu, albo dzisiaj rano do niej do pracy. Wieczorem nie miałem już sił, a dzisiaj rano, zwłaszcza po takim posiłku...
Pasierbica wyszedłszy na chwilę z pracy (z przedszkola) na moich oczach otworzyła bagażnik swojego auta, a tam stał pełniutki, nierozpakowany karton Pilsnera Urquella. Cały dla mnie! Pamiętała! Musiałem Inteligentnym Autem podjechać obok i na awaryjnych przerzucić cenny prezent i jeszcze trochę czasu starczyło na pogaduszki o mojej wczorajszej wizycie u Teściowej i o Ofelii i Q-Wnuku (przeziębiony po treningu w zimnie i po przemoczeniu butów), który zamiast w szkole siedział u swoich pradziadków (Byłych Teściów Żony).
W dobrym nastroju wracałem do domu via Powiat. Zwizytowałem dwa składy drewna. W jednym zamówiłem na przyszły tydzień 4 kubiki gałęziówki do kuchni, a w drugim 5 kubików dębu do dolnej kozy. Facet przywiózł mi je jeszcze dzisiaj. Piękne klocki, takich jeszcze chyba w swojej wiejskiej rzeczywistości nie miałem - prawie wszystkie bez sęków i równiusie. Na próbę rąbałem największe kloce. Wystarczało wcale nie mocne uderzenie siekierą, żeby kloc rozpadał się na dwie części, równie piękne i równiusie. Były to tzw, suszki z lasu, gdzie powalone drzewa leżały nie wiedzieć ile lat i powoli wysychały. Gdybym miał takie porąbane, przynajmniej roczne, to spełniłoby się moje marzenie o paleniu całkowicie suchym drewnem. Ciekawe, że przez te kilkanaście lat naszego przebywania w Pięknej Dolinie, nigdy nie dorobiliśmy się suchego drewna dwuletniego.
Od razu zrobiłem konstrukcję na składowanie nowego, żeby jednocześnie pod tym samym zadaszeniem móc dostać się do starego. Teraz ono będzie służyć tylko do rozpalania i dla gości, jeśli zawitają do nas grzewczą porą. Nowe będę łupał na mniejsze i jakoś powinniśmy dać radę.
Do zmierzchu ułożyłem z 1/3 z olbrzymiej kupy leżącej przed Dużym Gospodarczym.
Wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki Breaking Bad. Jeden w wersji dziennej, a po wieczornych przygotowaniach do nocy i po wyjściu z Bertą nad Staw, drugi, w wersji piżamowej.
Coraz bardziej się nam podoba, bo jest to dziwna mieszanina czarnego humoru, krwawego Tarantino i jego absurdów oraz specyficznych uwikłań bohaterów, dobrej gry aktorskiej i scenariusza, który kładzie nacisk nie na pośpiech, ale na budowanie atmosfery dłuższymi scenami, wcale nie nużącymi, a odwrotnie, w przewrotny sposób trzymającymi w napięciu i często prowadzącymi widza, wydawałoby się w oczywistym i przewidywalnym kierunku, by go kompletnie zaskoczyć. No i ta chemia.
PIĄTEK (03.12)
No i dzisiaj skończyłem 71 lat.
Jak się czuję? To może niech aktualny mój stan, samopoczucie, sposób patrzenia, teraz z godziny 07.45, opisze jeden z dodatkowych (wyjątkowo) cytatów tygodnia:
Nie
bądź dla siebie zbyt surowy. Jest wielu ludzi, którzy chętnie zrobią to
za ciebie. Kochaj siebie i bądź dumny z tego co robisz. Nawet twoje
niepowodzenia świadczą o tym, że przynajmniej próbowałeś. - (anonim)
Do 12.00 celebrowałem urodzinowy czas, czyli się obijałem. Ale scenariuszem rozwleczonego poranka nie odbiegałem specjalnie od "zwykłego" dnia. A potem zabrałem się za drewno. Rąbałem i układałem, ale urodzinowo skończyłem o godzinę wcześniej, czyli o 15.00.
W międzyczasie Żona zakomunikowała mi, wcześniej przy życzeniach mnie przepraszając i zwalając winę za brak prezentów na różne obiektywne okoliczności, że do odbioru w paczkomacie są trzy paczki, w tym prezenty dla mnie. To sobie zrobiłem przerwę i pojechałem. 1500 metrów.
Co otrzymałem?
Dwa tomy Dzienników Samuela Pepysa wydane w Polsce w 1966 roku (wówczas, jako 16-latek zrywałem z tzw. złym towarzystwem i starałem się wracać na tory nie grożące wyrzuceniem ze szkoły, kryminałem, alkoholizmem i bardzo krótkim i prostackim życiem), tłumaczone przez Marię Dąbrowską (przypomnę Noce i dnie i nasz ulubiony serial z piękną muzyką, którą umiem w całości gwizdać i która niezmiennie mnie smuci, jak zresztą książka i serial). Po bliższym zapoznaniu się w Wikipedii z osobą autora wyszło mi, że on w tamtych czasach pisał po prostu bloga, tak jak ja, czyli ja, tak jak on.
Na wstępie dojrzałem jeszcze jedną zbieżność miedzy nim a mną, o której muszę wspomnieć raczej z akcentem humorystycznym. Otóż on znał pięć języków, ja zaś akurat podobnie z tą różnicą, że rzucony w daną społeczność gdzieś dopiero po pół roku życia w niej dość swobodnie bym się odnalazł, pod warunkiem, że byłaby to społeczność rosyjska, angielska, niemiecka lub francuska. Z oczywistych względów nie wspominam polskiej, chociaż akurat w niej ostatnio jest mi coraz trudniej się odnaleźć.
W rosyjskiej dałbym radę pić wódę i piet duszoszczipatielnyje piesni, w angielskiej hołdować specyficznemu poczuciu humoru, w niemieckiej być cały czas na eins, zwei, drei, a we francuskiej kochać ich kuchnię i nie tylko...
Więc już za chwilę będę się zapoznawał z Samuelem Pepysem.
Za chwilę, bo najpierw połknę broszurę Bertranda Russella Dlaczego nie jestem chrześcijaninem. Prawie byłem pewny, że Żona zapamięta moje zdanie rzucone kilka miesięcy temu o jakimś poranku w salonie Bardzo chciałbym przeczytać ten jego tekst. Załatwiła to w ostatniej chwili. Wydanie z 1956 roku (Biały kruk - poinformowała), cena zł 1.- Jakiemuś facetowi musiała zapłacić ponad 60. Ale uważam, że było warto i byłem zafascynowany. Od razu, na wejściu, zachwyciłem się dwoma podtytulikami odczytu wygłoszonego w Londynie 6 marca 1927 roku pod egidą National Secular Society - Jak kościoły opóźniły rozwój postępu i Strach jako podstawa religii.
Dzisiaj wiele osób zgłosiło się (zameldowało? - już słyszę Żonę Chciałbyś!) z życzeniami, wszystkie świadome okoliczności i jeden nieświadomy. Był nim Nowy Dyrektor, który idealnie wstrzelił się z telefonem. Dzwonił w sprawach szkolnych, ale przy okazji mu uświadomiłem...
Umówiliśmy się na mój przyjazd do Metropolii 14-15 grudnia (wtorek, środa).
- Dobrze byłoby, żeby pan rzucił okiem na dzienniki i żebyśmy razem zrobili roczne sprawozdanie z dotacji i przy okazji może wypłyną jakieś inne sprawy. - zagadał.
Nie powiem, zrobiło mi się miło. Nie spodziewałem się w tym roku swojej ponownej wizyty w Metropolii, a tym bardziej w Szkole.
Drugim telefonem wybiegającym ponad standardy urodzinowe był telefon od Córci. W okolicach Świąt zaplanowali wyjazd na tydzień do Stolicy z załatwianiem po drodze swoich różnych spraw.
- Może byście wzięli na przechowanie na tydzień Rhodesiana? - Kto jak kto, ale wy znacie instrukcję obsługi dużego psa.
Okazało się, że uszczęśliwienie Brata i Bratowej takim bydlakiem odpadało, bo Bratowa boi się go panicznie. Nie wiem, czemu, bo jest to męska pierdoła nad pierdołami, prawie taka, jak jego żeńska odpowiedniczka, czyli Berta. Z kolei Matka (moja I Żona) nie może go przyjąć, bo ledwo chodzi w związku z problemami z biodrem. Więc padło na nas.
Jak widać, w tym roku Święta zapowiadają się we czworo - my i dwa psy. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jaki to wytworzy dla nas nastrój, ale wiemy, że Bercie poprawi na pewno. Wreszcie jakieś sensowne towarzystwo.
Inne wieści od Córci były takie, że musieli Wnuczkę całkowicie zabrać ze żłobka. Co rusz przyciągała stamtąd do domu jakieś świństwa doprowadzając swoją matkę od września do stanu permanentnej choroby.
- Już niedługo by mnie wykończyła. - uzupełniła swój stan Córcia.
Córcia jest w ciąży. Rozwiązanie w kwietniu. Cały ten czas spędzi na chorobowym w domu z Wnuczką, ale to jest najlepsze wyjście z sytuacji. 8. grudnia będzie znana płeć kolejnego wnuczka/wnuczki. Stawiam na dziewczynkę. Córci, jak napisała, wsio ryba, a Zięć stawia na chłopaka.
A swoją drogą, ciekawe, jak on te dwie wizyty u nas przeżyje? Będzie musiał na mnie patrzeć, a może i zamienić ze mną kilka słów aż dwa razy. Tam i z powrotem. Ja się cieszę, bo będę mógł ich wszystkich niespodziewanie widzieć i to dwa razy. Tam i z powrotem.
Okres około świąteczny zapowiada się więc nietuzinkowo, tym bardziej że zaraz po Świętach ma do nas zawitać Krajowe Grono Szyderców. Jeśli do tego dodam, że kilka dni później pojawią się też goście, to nawet się nie zorientujemy, kiedy znajdziemy się w Roku 2022. A chwilę potem dzień będzie dłuższy od najkrótszego w roku o 10 minut i wejdzie w nas nowa energia i życie.
Trzecim telefonem wybiegającym ponad standardy urodzinowe był telefon od Kolegi Inżyniera(!). Złożył życzenia i zaczął ciężko wzdychać przymierzając się z trudem do dalszych kwestii. Niechcący mu to ułatwiłem odnosząc się do mojej urodzinowej imprezy wspominając o niej z dużym optymizmem, humorem i obiecując mu, że tym razem nie spadnę ze schodów i nie narażę go na wstrząs (rok temu był pierwszym, który mnie ujrzał na spoczniku, nomen omen).
- No właśnie, a propos, chciałem powiedzieć, że na imprezę nie przyjadę...
- Nie ma mowy! - Odpada! - Nie chcesz chyba powiedzieć, że znowu(!) jedziesz do mamy, albo że akurat masz pod opieką córki! - darłem się do telefonu dochodząc z moim ciśnieniem do jakichś 120. Wiedziałem, że udało mu się je wzbudzić ze standardowej 90-tki do tego maksimum, bo znam swój organizm i pomiarowe przyrządy nie są mi potrzebne.
- Ale daj mi skończyć!... - No bo właśnie mi przerwałeś...
- Ale ja nie chcę żadnych tłumaczeń i twojej nieobecności nie przyjmuję do wiadomości!
- Nie przyjadę - przebił się przez mój protest - bo mam sądowe przesłuchanie...
- I co z tego?! - znowu mu przerwałem.
- Nie chcę sobą psuć wszystkim nastroju i nie chcę, żeby wszyscy patrzyli na moją minę i na mój stan...
No coś takiego! Jaka megalomania! Równa prawie mojej! Nic tylko wszyscy na imprezie będą non stop patrzeć na niego i się dołować jego miną i stanem.
- Słuchaj, w tym towarzystwie tylko Dzidkowie będą "normalnym" małżeństwem, reszta to paczworkowość do kwadratu, więc wszyscy chętnie wysłuchają ciebie i skonfrontują się z twoją sytuacją.
- No właśnie!...
Zrozumiałem z tego, że właśnie tego się obawia, więc zażyłem go z innej mańki.
- Ale przecież, jak nie będziesz chciał o tym rozmawiać, zwłaszcza na forum, to nie ma sprawy. - Nikt przecież nie będzie wiedział, a nawet ja mogę się przytkać i sprawy nie wywlekać.
Tu Kolega Inżynier(!) wywiódł w prosty sposób, że moja wiarygodność spada nawet nie w tempie wprost proporcjonalnym względem wypitej przeze mnie wódki Ale w znacznie większym!
- Ale kto będzie pił wódkę?! - imałem się niewiarygodnego argumentu, byleby mu tylko zamydlić oczy.
- No dobra - chwilowo spasowałem - a kiedy masz to sądowe przesłuchanie?
- We wtorek o 12.00.
No tu mu się udało. Ciśnienie skoczyło do 130. Myślałem, że będzie je miał świeżo przed imprezą, na przykład w piątek, więc nie zdąży dojść do siebie, ale we wtorek?! Znowu podniosłem głos.
- A szef cię wypuści z pracy? - czepiłem się znowu z nadzieją innej możliwości.
- Biorę jeden dzień urlopu, ostatni z tamtego roku, więc bez łaski.
Dopiąłem tylko tyle, że po przesłuchaniu zadzwoni do mnie i zda relację.
- Ale braku ciebie na imprezie nadal nie przyjmuję do wiadomości! - podkreśliłem na koniec, żeby nie myślał, że zmiękłem.
- No widzisz, ja tu dzwonię do ciebie w twoje święto z życzeniami, a tylko popsułem ci humor... - kończył skwaszonym głosem.
Często się zdarza, że w podobnych sytuacjach ludzie myślą, że psują mi humor. Nie potrafią zrozumieć, że wkurwienie nie ma nic wspólnego z humorem. Nawet, gdy im tłumaczę, że jestem cholerykiem i że minutę później w moim organizmie nie będzie śladu po moim wkurwie, to i tak wiedzą swoje. Najczęściej się przy tym upierają, nie dociera do nich moja argumentacja i dopiero wtedy zaczynają mi psuć humor. To tak, jak z Teściową. Już minęło tyle lat, a ona z uporem godnym lepszej sprawy, gdy kicham, troszczy się Oj, jesteś przeziębiony! I nie pomaga za każdym razem moje tłumaczenie, że to przez moją dziwną uczuleniową przypadłość, mocno zabawną, bo kicham, gdy zmieniam gwałtownie temperaturę otoczenia wte lub wewte. A potrafię to często robić, co jest jeszcze śmieszniejsze, dopiero po pół godzinie od zmiany temperatury. Z zegarkiem w ręce. Żona doskonale zna moje powiedzenie O, właśnie teraz wyłazi ze mnie nadmierna ciepłota (zimnota)... A gdy za chwilę przestaję kichać, Teściowa nigdy nie wraca do tematu, jak gdyby nigdy nic, co jest najbardziej wkurzające.
Umówiliśmy się na rozmowę we wtorek. Z Kolegą Inżynierem(!), oczywiście. Ma zdać relację.
Temat i wstępna decyzja Kolegi Inżyniera, bo żadną miarą nie traktuję jej poważnie jako ostatecznej, jednak mnie dręczyły. Starałem się doszukać prawdziwej przyczyny, a nie tej wydumanej. Kilka wyjaśnień próbowaliśmy stworzyć z Żoną zaraz po rozmowie opierając się na znawstwie sytuacji Kolegi Inżyniera(!), a przede wszystkim na znawstwie jego charakteru. Dopiero później stworzyłem na wyłączny mój użytek wytłumaczenie. Proste, bez meandrów, które każdy chłop zrozumie. - Może Kolega Inżynier(!) nie ma kasy? Z własnego doświadczenia wiem, że nawet "głupie" 50 zł ratowało człowieka, ba, nawet 10. Spotykało to mnie wielokrotnie. Więc jeśli by tak było, to przecież mógłby mi to normalnie powiedzieć, po ludzku, a nie mydlić oczu jakimś sądowym przesłuchaniem.
Muszę mu o tym powiedzieć we wtorek i uzmysłowić mu, że Pilsnery Urquelle w prezencie urodzinowym mogę mu swobodnie darować, byleby tylko przyjechał. Poza tym podróż będzie miał za darmo (dzidkowe auto), a na miejscu tak samo wikt i dach nad głową.
Może opierunek to już niekoniecznie. Bo zgodnie ze znaczeniem tego słowa OPIERUNEK to ciekawe słowo, utworzone jako „poważny i urzędowy” odpowiednik prania. PRANIE, stosowane na co dzień i należące do słów najczęściej używanych, zamienione na OPIERUNEK od razu urastało do rangi „słowa urzędowego”. Sama czynność jednak pozostawała niezmieniona: namaczanie brudnych i często nędznych (! - podkreślenia moje) części odzieży w balii, pocieranie ich na tarze albo bicie kijanką (spłaszczonym kijem) w strumieniu (pocieranie czy bicie niezbyt mocne, żeby ledwo trzymające się łachy (!) do końca się nie rozleciały – za WIKT i OPIERUNEK pracowali przecież najbiedniejsi), a w końcu – płukanie. Nic dziwnego zatem, że z założenia „urzędowy” OPIERUNEK jako samodzielne słowo nabierał niekiedy ironicznego odcienia. Mówiono więc żartobliwie – o kawalerze, który, nie mając widoków na posażną narzeczoną, decydował się poślubić pannę bez posagu – „Z wielkiego frasunku (!) żeni się dla opierunku”.
Na przeszkodzie stoi brak balii, ale to można by zastąpić Stawem, tak jak płukanie w bieżącej wodzie z Rzeczki. Kijanka też by się znalazła. Ale już tara? Ostatnia to chyba była ta, której falistość się rozprostowała u Laskowika, co wyszło w jego telefonicznej rozmowie z babcią (Kabaret Tey).
Znając go, Kolegę Inżyniera(!) oczywiście, obruszy się, ale trudno... Sam sobie jest winien, że tonący chwyta się brzytwy.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Breaking Bad, oba w wersji piżamowej.
A jak się czułem pod koniec dnia? Świetnie! Ale przez Kolegę Inżyniera(!) zmuszony zostałem do umieszczenia jeszcze jednego (wyjątkowo) cytatu:
Życie jest w 10% tym, co się wydarza i w 90% procentach tym, jak na to reagujemy. - Charles Swindoll (amerykański pastor i teolog ewangelikalny, pisarz, pedagog oraz kaznodzieja radiowy)
SOBOTA (04.12)
No i rano stwierdziliśmy, że musimy przyspieszyć nasz wyjazd do Sąsiadów.
Bo nie będziemy rankami mieli co jeść.
Oczywiście jest w tym pewna przesada, ale skoro poranki ustawiliśmy sobie kawowo-masłowo-serowo-jajeczne, to widać, jakich produktów potrzebujemy. A tak się ostatnio złożyło, że w czasie ostatniej wizyty u Sąsiadów źle obliczyłem serowe potrzeby, a jaj dostaliśmy tylko 40 sztuk. Nie wiadomo dlaczego. Czy z powodu kur, które nie niosą, czy z powodu Sąsiadki Realistki, która względem jaj miała jakieś swoje plany.
Tak czy owak zadzwoniłem dzisiaj z samego rana i przyspieszyłem naszą wizytę na najbliższy wtorek.
Sprawa zaopatrzenia jest o tyle poważna, że za tydzień planuję zrobić wszystkim gościom jajecznicę, wyłącznie ja sam, żeby się zrehabilitować za brak tejże rok temu, wówczas obiecanej. W tamtą niedzielę leżałem w łóżku złożony niemocą.
Więc dzisiaj rano oszczędzaliśmy i ser, i jaja, żeby jakoś dociągnąć do wtorku.
Sobota od samego początku była sobotą. Ja spokojnie pisałem, Żona obok analizowała lub tworzyła coś w swoim laptopie.
- To ja idę rąbać - oświadczyłem, gdy skończyłem - i będę narąbany aż do imprezy.
Żona być może opacznie podeszła do tego stwierdzenia, a na pewno dziwnie, bo usłyszałem:
- Może ta będzie taka kulturalna? - Może będzie można porozmawiać?... - wzrok zawiesiła gdzieś w rogu salonu, ale widziałem, że nawet dalej, w nieskończoności.
- Bo poprzednio przyszliśmy z ogniska - kontynuowała, nie wiedzieć czemu zasmucona - no i cóż...
Wzrok dalej penetrował nieskończoność.
Nie chciałem wytrącać jej z tych nadziei i tłumaczyć chłodno i racjonalnie Jak ty widzisz rozmowy, które masz na myśli, takie ciekawe, interesujące, filozoficzne, na imprezie, na której ma być 11 osób, alkohol i być może music and dance?
Myśląc w ten sposób cały czas zakładałem, że stawi się Kolega Inżynier(!), no i że znajdziemy ulubiony sprzęt Żony, prezent dla niej jeszcze z czasów Naszego Miasteczka, przy którym mógłby być ten music and dance. Od roku nie możemy na niego trafić. Gdybyśmy nie znaleźli, nie bolałbym specjalnie, przynajmniej chwilowo, bo rzeczywiście byłaby wtedy szansa, aby imprezę wypełniały rozmowy, tak ulubione przez Żonę. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie lubi ona muzyki i tańców. Wręcz odwrotnie. Ale na tym pustkowiu ma wyraźny niedosyt rozmów. A poza tym, co to za przyjemność tańczyć z pijanym mężem? Na resztę panów liczyć nie można. Są z tego pokolenia, które uważa, że tańczenie to obciach i niezła siara.
Rąbałem i zwoziłem przez trzy godziny, w sam raz, żeby poczuć zmęczenie i się nie wykończyć. Czyli że nie byłem narąbany.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Breaking Bad. Żona oba w wersji piżamowej (koszulowonocnej), a ja w wersji dziennej. Zamknęliśmy w ten sposób pierwszy sezon.
NIEDZIELA (05.12)
No i dzisiaj w nocy spadł piękny śnieg.
Myślałem, że zdążę z układaniem i rąbaniem drewna przed nim lub przed deszczem, ale się nie udało.
Ale lepszy już śnieg i piękniejszy, zwłaszcza o tej porze roku.
Rano wreszcie napisałem opinię (recenzję?) I Rozdziału książki(?), którą ma napisać W Swoim Świecie Żyjąca. Umówiliśmy się z Żoną, że ona napisze swoją. Przed 12.00 wysłaliśmy na trzy cztery dwa niezależne maile.
Potem zabrałem się za przygotowanie informacji dla moich koleżanek i kolegów ze studiów, takiego sprawozdania z naszych, moich i Żony dotychczasowych działań, a dotyczących zjazdu 2023. Opracowałem też ankietę informując, że być może jest jedyną, bo system demokratyczny nie jest najlepszy, ale trudno. W piśmie przewodnim wyjaśniłem:
...Nasze różnorakie doświadczenia, jak i na pewno tych naszych koleżanek i kolegów, którzy organizowali dotychczasowe zjazdy, mówią, że demokracja nie jest najlepszym wyborem w ogóle, a przy organizowaniu zjazdów w szczególności. Stąd ... od lat hołduje wymyślonej przez siebie, a przynajmniej tak mu się wydaje, zasadzie i doktrynie „zamordyzmu demokratycznemu”, a dla co bardziej wrażliwych koleżanek i kolegów, oburzonych taką formą i „traktowaniem” przygotowaliśmy definicję „tyranii oświeconej”. Czyli mówiąc przyziemnie "Jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził"...
Dalej informowałem, jak będzie wyglądać ankieta i jaki będzie sposób jej wypełniania.
...Z tego widać, czego będzie dotyczyć pierwsza ankieta (druga i ostatnia może się przytrafić później). Prosimy w niej odpowiadać w trybie wojskowym TAK/NIE i nie zadawać pytań sugerujących lub wymuszających odpowiedzi rozwinięte, np. A co będzie, jeśli?..., (z jednym wyjątkiem: A co będzie, jeśli do tego czasu umrę?), A dlaczego?..., A czy nie lepiej byłoby?..., Czy będzie można?..., Czy nie uważacie, że?..., Jeśli mógłbym/mogłabym sugerować…, A braliście pod uwagę, że?..., A nie braliście pod uwagę, że?..., Myślę, że…, itd., itd.
Wybrali mnie? Chcieli, to mają...
W tych biurowych pracach zrobiłem sobie przerwę i skończyłem, mimo mokrego śniegu, rąbać drewno i je zwozić i układać w podcieniach. Teraz będę czekał na gałęziówkę.
Pod wieczór (17.00 ?!) napisałem smsa do wszystkich gości, którzy mają się pojawić u nas w sobotę, 11. grudnia. Takie standardy - o cukrze, pieczywie, mleku lub śmietance do kawy oraz o śpiworach lub własnej pościeli.
Wieczorem obejrzeliśmy dwa kolejne odcinki Breaking Bad, ale już drugiego sezonu. Oba w wersji piżamowej.
Taka niedziela. Czułem ją, tak jak wczorajszy dzień, jako sobotę, więc czuję, że jutro będzie poniedziałek.
PONIEDZIAŁEK (06.12)
No i poniedziałek był poniedziałkiem.
Od rana wziął mnie do galopu.
Po wyczekaniu, żeby Żona miała swoje 2K+2M i po zaserwowaniu jej porannego śniadaniowo-kawiarnianego zestawu, pognałem do Pięknego Miasteczka. Wyposażony w zapałki, gazety, kartony, szczapy, bierwiona drobne i grube oraz w węglarkę, haczyk, szufelkę, zmiotkę i latarkę jechałem, aby w Pół-Kamieniczce po raz pierwszy przepalić, żeby "złamać temperaturę". Bezpośrednim powodem był fakt, że o 14.00 miała przyjechać kolejna oglądaczka, więc chyba był najwyższy czas, żeby Pół-Kamieniczki nie traktować temperaturowo po macoszemu.
Nie powiem, że dotychczas w niej było zimno, ale ciepło też nie. Było nieprzyjaźnie i niedomowo. Grzejników elektrycznych nie chcieliśmy uruchamiać, bo przy systemie niemieszkania, czyli podgrzewania nimi do jakiejś sensownej temperatury danego dnia, a potem wychładzania na tydzień, na przykład, poszlibyśmy z torbami.
Z tym rozpalaniem Żona miała poważny stres, bo mało to razy w swoim życiu rozpalała, kiedy kominy były zimne, cugu nie było, ognia i ciepła na pewno też nie, za to dymu w nadmiarze. Musiało jej zapaść w pamięci (nie powiem, że mi też nie) wielokrotne rozpalanie, zwłaszcza pełną zimą (kiedyś, to panie, były zimy) w Dzikości Serca, do której przyjeżdżaliśmy regularnie w odstępach trzytygodniowych lub miesięcznych, które gwarantowały wyziębienie domku do maksimum, takoż komina.
Jazda za każdym razem była niezła, bo dymu przy rozpalaniu było tyle, że Żonie zabraniałem siedzieć w jego trakcie w środku, żeby mi nie zaczadziała, a sam, mimo otwartych na oścież wszystkich okien (to była pierwsza czynność przy rozpalaniu), co jakiś czas wypadałem na zewnątrz na ostatnich oparach tlenu okropnie kaszląc i charcząc. Po czym za chwilę, nabrawszy powietrza maksymalnie w płuca, na bezdechu, wpadałem do środka i nisko nurkując (powała dymu unosiła się jakiś metr nad podłogą i wyżej) docierałem do kuchni i tam usiłowałem wzniecić ogień, po czym na wydechu znowu wypadałem na zewnątrz. Aż do skutku. Przyjęliśmy, że tak musi być i stan ten przyjmowaliśmy z dobrodziejstwem inwentarza.
Gdy już w kuchni przyjemnie huczało i trzaskało, wietrzenie stanowiło przyjemność i nagrodę.
Trwało to wiele naszych przyjazdów, aż kiedyś zgadaliśmy się z jednym z naszych budowlańców, którzy remontowali Naszą Wieś.
- Trzeba w piwnicy do wyczystki włożyć palącą się gazetę lub gazety, pójdzie cug i pociągnie z kuchni. - zdziwił się, że nie znamy takich prostych metod.
Od tego czasu rozpalanie w Dzikości Serca w kuchni trwało dwie minuty. Ja schodziłem do piwnicy i wkładałem do wyczystki palącą się gazetę, drąc się do Żony Już!, a ona w tym momencie podpalała kuchenny wsad gazetowo-kartonowo-szczapowy. Drobinki dymu wydostającego się na zewnątrz stanowiły samą przyjemność i dodawały klimatu.
Dlatego dzisiaj wziąłem ze sobą latarkę, pozornie niepasującą do całego zestawu rozpalającego. Gdyby się dymiło, zszedłbym do ciemnej piwnicy (zdaje się, że przepaliła się żarówka, o wymianie której ciągle nie pamiętam) i w wyczystkę włożyłbym palącą się gazetę. Ale takiej potrzeby nie było.
Kuchnia zadziałała od jednej zapałki. Podziwiałem. A od trzaskania i huczenia od razu zrobiło się przyjaźnie i domowo. Bardzo też szybko "nauczyłem się" palić, bo wiadomo, że kuchnia kuchni nie równa, koza kozie też nie, kominek kominkowi również, że nie wspomnę o kominach.
Zadzwoniłem do Żony, żeby zdjąć jej z wyobraźni gnębiący ją od rana widok brodzącej w gęstwinach dymu oglądaczce.
Gdy wróciłem zostawiwszy kuchnię tak, aby cały czas się paliło, zjedliśmy I Posiłek wykorzystując ostatnie jaja. I gdy nasyceni mieliśmy się zrelaksować, zadzwoniła oglądaczka, że nie będzie mogła przyjechać, bo jej 10-miesięczna córeczka się rozchorowała. Natychmiast wstąpiła we mnie dziwna radość związana chyba z powstałym nagle luzem. Ale do Pół-Kamieniczki pojechałem ponownie, dołożyłem bierwion, żeby temperatura "się łamała" i tam mnie złapał Po Morzach Pływający. To w cieple sobie posiedziałem i porozmawialiśmy. Tłumaczył się, nie wiedzieć czemu, bo jakbym nie wiedział, że jest zaharowany, że w tym nawale prac umknęły mu moje urodziny. Stoi teraz w Southampton i czeka go najdłuższy rejs w czasie tego kontraktu, bo aż czterodniowy, do Lizbony. Do domu wraca 28 grudnia i może w nim pobędzie z miesiąc. Znowu rozmawialiśmy o tym, jakby tu się zobaczyć.
Gdy wróciłem do domu, zabrałem się za drewno, a potem za śmieci. Głupio wyglądało, gdy po raz pierwszy wystawiłem do jutrzejszego odbioru dwa worki szkła i dwa worki plastiku. Od kiedy tu mieszkamy, dziwnym zrządzeniem losu zawsze co miesiąc wystawiałem regularnie dwanaście worków plastiku i sześć worków szkła. Chyba schodzimy na psy, pomyślałem.
- Jak normalna rodzina... - skomentowała Żona.
Wieczorem wysłałem do Mineraloga opracowany przeze mnie tekst do koleżanek i do kolegów w związku z czekającym nas zjazdem. Do zaakceptowania. A potem pisałem.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.27.
I cytat tygodnia:
Bądź sobą i mów to co czujesz, ponieważ ci, którym to przeszkadza nie liczą się, a tym którzy się liczą, to nie przeszkadza. - Bernard M. Baruch (amerykański finansista, spekulant giełdowy, przewodniczący Rady Przemysłu Wojennego USA, doradca administracji prezydentów Wilsona, Hardinga, Hoovera, Roosevelta, Trumana i Winstona Churchilla, autor planu międzynarodowej kontroli energii atomowej – tzw. Planu Barucha oraz filantrop).