poniedziałek, 13 grudnia 2021

13.12.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 10 dni. 

WTOREK (07.12)
No i oczywistym jest, że wczoraj oglądaliśmy kolejne dwa odcinki Breaking Bad.
 
Oba w wersji piżamowej. Trudno, żeby nie po tak wczesnej publikacji. 
Żona, chyba po raz pierwszy w blogowej historii, mogła przeczytać wpis w dzień publikacji, czyli w takim czasie rzeczywistym. Trochę dziwnie się z tym czułem. A potem to byłem nawet zawiedziony. Bo nieopatrznie zniknęła specyficzna aura, gdy rano następnego dnia po publikacji, Żona prawie zawsze po swoim 2K+2M czytała tygodniowy wpis. Był początek dnia, czytanie stawało się głównym wydarzeniem, można było pocelebrować, porozmawiać o pewnych wydarzeniach i wrażeniach, popoprawiać błędy. Fajnie wchodziło się w dzień. 
A to wczorajsze czytanie było na już dziennym zmęczeniu, było ostatnim akordem dnia, jednym z wielu, takim zwyczajnym, być może czynionym w jakimś pośpiechu i presji. Kładąc się spać zgodnie ustaliliśmy, że to był nie najlepszy pomysł i że to ostatni raz. Żona stwierdziła Jutro rano przeczytam jeszcze raz. Zawsze coś.

Dzisiaj zacząłem pisać o piłkarskiej karierze Q-Wnuka. Wymyśliłem krótki utwór literacki, któremu gatunkowo najbliżej będzie do  anegdoty. Tak myślę. 
Zawierać będzie trzy rozdziały. 
Akcja pierwszego rozgrywać się będzie w studiu telewizyjnym w dniu meczu (tuż przed meczem) Polska - Niemcy na Stadionie Narodowym w Warszawie, 17 października 2044 roku, w którym w naszej reprezentacji grać będzie właśnie Q-Wnuk. Bedą historyczne odniesienia do 17 października 1973 roku ("zwycięski" remis na Wembley) i do zwycięskiego dla nas meczu z Niemcami (2:0 11 października 2014 roku) przedstawione przez dziennikarzy prowadzących meczowe studio i przez zaproszonych gości.
Akcja drugiego "rozgrywać" się będzie dzień przed meczem, w pokoju hotelowym, w którym Q-Wnukowi przeleci przed oczyma całe dotychczasowe piłkarskie życie.
Akcja trzeciego rozegra się dzień po meczu w sposób już retrospektywny bazujący na świeżych relacjach z meczu wszelakich mediów, polskich i światowych oraz wrażeń kibiców ze stadionu i siedzących przed telewizorami. 
Mierzę się ze sporym wyzwaniem.
Po pierwsze chciałbym zdążyć wręczyć cały tekst Q-Wnukowi tuż po Świętach, gdy do nas przyjedzie całe Krajowe Grono Szyderców.
Po drugie muszę napisać tak, żeby Q-Wnuk sam to przeczytał (już czyta) i żeby go to zainteresowało. Pomijając treść, która w oczywisty sposób go wciągnie, zdania nie będą mogły być rozbudowane       "w moim stylu", ale też nie mogą być infantylne, bo tego i ja nie zdzierżę, i Q-Wnuk również. Zakładam bowiem, że do tego tekstu może wracać, gdy będzie starszy.
Zadzwoniłem do Pasierbicy, żeby w związku z tym podała mi pewne dane potrzebne mi do fabuły. Wyraźnie zbagatelizowała sprawę, chociaż obiecała, że się dowie o kilku faktach. Ale wyczułem, że na zasadzie czekaj tatka latka. Więc otrzeźwiawszy z chwilowej niemocy zadzwoniłem od razu do Q-Zięcia. Inna rozmowa. Gość czuł temat i obiecał mi przesłać pewne dane.

Do południa pojechaliśmy do Naszej Wsi. Poważnie uzupełniliśmy nadwyrężone zapasy. Serka w domu nie było od kilku dni, ostatnie jaja zniknęły wczoraj, a zostały tylko dwie osełki masła, a na tym nie dałoby się pociągnąć. Stąd od Sąsiadów przywieźliśmy 80 jaj, 6 kół twarogu i 6 osełek masła. Musi nam wystarczyć na dwa tygodnie biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że w najbliższą sobotę będziemy gościć dziewięcioro gości, którym chcę zrobić rano w niedzielę jajecznicę. Taką mam ambicję.
Tym razem Sąsiadom przywieźliśmy z zamówionych rzeczy niewiele z racji ich małych potrzeb lub z powodu braku w sklepach zamawianego asortymentu (tak, tak, w kapitalizmie zdarza się to bardzo często). Ale Angory nie zabrakło. Przywieźliśmy tę sprzed tygodnia i tę najświeższą, wczorajszą. I ją właśnie przeglądałem zaczynając od rysunków z ostatniej strony stojąc w kolejce do bankomatu, najpierw pękając ze śmiechu a potem mocno się wkurzając.
Stosowny pisemny komunikat informował, że od 1 stycznia 2022 roku ma wzrosnąć o 5% akcyza na papierosy i o 10% na alkohol i że ma tak być co roku, to znaczy rosnąć. Rząd może prowadzić taką politykę, jego prawo, ale...
Kto ma wypić swoje, to wypije i tak, i tak. Przykładem chociażby ja. Najwyżej wzrośnie produkcja bimbru. Że też nowi nie czerpią żadnych lekcji z błędów poprzedników.
Trzeba uczciwie przyznać, że rząd poinformował, że z tytułu tego kroku do skarbu państwa wpłynie dodatkowe 2 mld złotych. Czyli, że rząd też wie i zakłada, że "Kto ma wypić swoje, to wypije". Ale nie zakłada już produkcji bimbru, chyba że o czymś nie wiem.
Posunięcie rządu jest oczywiste i nie nazwałbym je sprytnym. Bo co rząd zrobi z tymi "dodatkowymi" pieniędzmi? Rozda, żeby "beneficjenci" nadal na niego głosowali z motywacją prostego ludu Bo oni przynajmniej dają! A ich jest więcej, o czym rząd wie i wie, że działa demokracja. A co zrobią "beneficjenci" po otrzymaniu datków? Przepiją, bo co im pozostaje, skoro dają i nie ma motywacji do normalnej pracy, jakichś inicjatyw, wymyślania i kreatywności. Po co?
I tak pieniądze wrócą do rządu. Nic by mnie w tym wszystkich nie wkurzyło, ani głupota prostego ludu, chociaż głupota zawsze boli z wyjątkiem tych, co nią obficie dysponują nie zdając sobie z tego sprawy, skoro są głupi, ani cynizm rządu, gdyby nie ostatnie zdanie informujące, że rząd przedsięwziął ten krok mając na uwadze zdrowie obywateli i wielką o nie troskę. Trudno znieść, gdy w żywe oczy nazywają cię idiotą, który przyjmie każde wytłumaczenie i weźmie je za dobrą monetę. Ale 70% pospólstwa to zrobi i w tym tkwi siła obecnego rządu i jego rządzenie jeszcze przez lat ponad piętnaście (ostatnio nawet wyliczyłem dokładnie ile, ale już nie pamiętam).
Drugą rzeczą, która mnie rozbawiła, były dwa rysunki, ale już tekst pod nimi nie. PiS wymyślił, że trzeba powołać specjalny Instytut d/s Rodziny (nazwę mogłem przekręcić i skrócić, bo zdaje się była taka bardziej rozbudowana, żeby usankcjonować swoją rację bytu), którego zadaniem byłoby zbadać, dlaczego tak mało dzieci rodzi się w III Rzeczypospolitej. Od razu zdenerwowałem się, bo skoro "Instytut", to musi być dyrektor, kilku zastępców, wiele sekretarek, specjalistów od różnych spraw i z różnych dziedzin (sprawa jest rozległa i wielowarstwowa) oraz tak zwani pracownicy terenowi, których zadaniem będzie niewątpliwie zaglądać do łóżek, to w przypadku pospólstwa, lub rozszyfrowywać tajemnice alkowy, to w przypadku reszty. Co zresztą pokazały dwa rysunki i dlatego na początku miałem ubaw. Ale wściekłem się, gdy przeczytałem, że na te badania rząd przeznaczy 30 mln złotych.
Zawsze w przypadku takich pseudonaukowych badań powiązanych z poważnymi wydatkami powtarzam Żonie, że to jest skandal, bo przecież wystarczyłoby, żeby rząd, albo jakaś inna instytucja, skierowali się do mnie, a ja im za 10% wyasygnowanej sumy w 5 minut podam diagnozę. Jakie korzyści dla obu stron.
Żona zakomunikowała Sąsiadom, że chyba przestaniemy kupować im Angorę Bo nie po to Emeryt (zmiana moja), jest na emeryturze, żeby się teraz denerwować!
- I co my teraz zrobimy? - zafrasowała się Sąsiadka Realistka.
 
W trakcie pisania tego fragmentu przypomniało mi się, nie wiedzieć czemu, że ostatnio Żona w jakiejś dyskusji skategoryzowała (użyłem trochę nieładnego słowa na "proponowany" przez nią podział) ludzi Na tych, co widzą, Na tych, co nie widzą, ale zobaczą, gdy im się pokaże i Na tych, co nie widzą i nie zobaczą.
Zastanowiłem się nad tym i przydzieliłem siebie do grupy pomiędzy Na tych, co widzą a Na tych, co nie widzą, ale zobaczą, gdy im się pokaże z lekkim akcentem Na tych, co nie widzą i nie zobaczą. Taka hybrydowa przypadłość przypisana ludziom o ogólnie nieciasnych umysłach.
Proponuję czytającym też siebie przydzielić pod rygorem przepytania przeze mnie przy najbliższej okazji z wyjaśnieniem przydziału, a nie tylko z suchym przydziałem. Niestety prawie na pewno (prawie, bo gdyby Żona dowiedziała się o moich zamiarach, kategorycznie by mi zabroniła) na najbliższej imprezie wyjdę przed publikację i już wtedy zadam pytanie gościom Do jakiej grupy byś się zaliczył/-a? Całe szczęście, że publikacja będzie po, bo goście mogliby nie przybyć, a pewne inwestycje zostały już przedsięwzięte.
 
Gdy myłem ręce przed II Posiłkiem (omlet z kozi serem), usłyszałem z kuchni głośne pytanie Żony.
- Chcesz wina?
- Nie!  odkrzyknąłem.
- Dlaczego?! - Coś się stało? - aż przyszła do łazienki.
Rozbawiła mnie setnie tą reakcją, a zwłaszcza aż przyjściem do łazienki.
Pękałem ze śmiechu wycierając ręce i naprawdę zastanawiając się, co mam odpowiedzieć.
- Po prostu słucham swojego organizmu, a on mi mówi...
I wyjaśniłem Żonie, dlaczego. Bardzo była kontenta.
 
Wczoraj, już po publikacji, zadzwonił Brat. 
Zmarła nasza Ciotka, a moja chrzestna matka. Miała 88 lat.
Z tego pokolenia została jeszcze tylko jedna ciotka "z krwi" i jedna "przyszywana", żona mojego stryja.
Ojciec miał pięcioro rodzeństwa, cztery siostry i brata. Jeśli ostatnia ciotka "z krwi" umrze, z pnia ich ojca, a mojego dziadka, najstarszym będę ja. Trochę przygnębiające. Wtedy być może mógłbym po raz pierwszy zaakceptować wyświechtane słowo "senior" w znaczeniu "senior rodu", chociaż witalnie nie poczuwałbym się i uważałbym, że proszę bardzo, ale to chyba jakaś pomyłka. 
Fakty jednak mówią za siebie. Brat i siostra są młodsi ode mnie. A dwaj bracia (trzeci, cioteczny zmarł w 2011 roku) i pięć sióstr, cioteczni i stryjeczni, są również ode mnie młodsi. A cała trójka, kuzyn i dwie kuzynki, z drugiego pnia, czyli od brata mojego dziadka, również. Więc formalnie nie ma zmiłuj się.
Nie poczuwałbym się też z innych  powodów. W zasadzie nie utrzymuję z rodziną z mojego pokolenia żadnych kontaktów. Praktycznie nic o nich nie wiem, a nieliczne strzępki wiedzy pochodzą od mojego Brata, który po prostu jest rodzinny w klasycznym, polskim, katolickim pojęciu, ale również czuje naturalną potrzebę, żeby z większością z nich utrzymywać kontakt. "W zasadzie" polega na tym, że z niektórymi z nich nie widziałem się może i z 30 lat, a z niektórymi w ciągu ostatnich lat dwa razy, na pogrzebie Ojca i Mamy. "W zasadzie" polega też na tym, że w zasadzie mam kontakt tylko z Bratem. Może dlatego, że jest mi najbliższym z rodziny chłopem, może dlatego że "łączy nas piłka" ( że użyję oficjalnego sloganu PZPN-u) i sporo poglądów na różne sprawy, może dlatego, że jest jedyną osobą z rodziny z tego pokolenia, która nie potrafi się kłócić, a na pewno obrażać, i którymi to cechami przypomina najbardziej naszą Mamę.
Nie potrafię utrzymywać kontaktów, bo różnice między nami są fundamentalne. 
Pominąłbym fakt wykształcenia, dla mnie w kontekście rodzinnym bez znaczenia, ale muszę o nim napisać. Jako jedyny ukończyłem studia, gdy nieliczni szkoły średnie, a większość zawodówki. Nie ośmieszam żadnego poziomu wykształcenia, uważam, że każde w społeczeństwie jest potrzebne i przydatne i że nie każdemu bozia dała rozumu, chęci lub możliwości. Nie o to chodzi. Chodzi o to, że przez te moje studia jestem przez resztę traktowany inaczej, sztucznie stawiany na piedestale z powodu oczywistych ich kompleksów. Wszyscy odnoszą się do mnie z żałosnym respektem, pompatycznością, nadętością, przesadą i nienaturalnością i potrafią się mną chwalić Bo mój brat skończył studia wyższe, chemię! doprowadzając do wypełniającej mnie żenady.
To chwalenie się mną z biegiem lat się zmniejszyło lub u niektórych braci i sióstr zupełnie zanikło.
Ale cała reszta pozostała. Światopogląd, intelekt, inteligencja, sposób bycia i życia i ciągłe trwanie w pretensjach. Takie typowe dla naszej rodziny - cecha, która przeszła z naszych ojców i matek na nasze pokolenie.
Tego typu pisanie o rodzinie raczej nie przynosi mi chluby, ale jakoś muszę wytłumaczyć, dlaczego tak mało jestem rodzinny. Bo oprócz krwi, nie ma nic wspólnego. A dla mnie krew to za mało.
 
O Ciotce mógłbym nie powiedzieć złego słowa. Nie dlatego, " że o zmarłych mówi się dobrze, albo wcale". Po prostu jako chłopak, a później jako dorastający mężczyzna wiele jej zawdzięczam. W sumie nic takiego, bo jakiś grosz, gdy do niej przychodziłem, obiad, ale wtedy to się naprawdę liczyło i bardzo sobie ceniłem jej naturalne, ludzkie, proste, ciocine odruchy. Mieszkałem u niej, żeby mieć lepsze warunki i móc spokojnie przygotowywać się do matury, bo w naszym domu i przy naszym Ojcu nie było szans. Od Ciotki dostałem też pierwszy w życiu zegarek, gdy zaliczyłem maturę. Taka radziecka potężna cebula "Pakema" (Rakieta), którą szpanowałem i lata całe byłem dumny.
Nigdy mi nie przyszło na myśl, również do tej pory (7. grudnia 2021 roku), aby mieć do niej pretensję, że przez fakt, że mnie (nas, rodzeństwo) pewnego jesiennego popołudnia nie przypilnowała, wypadłem z okna, z II piętra. Była wtedy młoda, miała ledwo ponad dwadzieścia lat, i głupia. Nie była w stanie przewidzieć zamykając całą naszą trójkę w mieszkaniu, żeby chociaż na chwilę wyjść na ulicę do koleżanek, że znajdzie się taki bachor, nad wiek rozwinięty, który wpadnie na pomysł, żeby do okna przystawić sobie krzesło, wejść na nie, otworzyć okno, siąść na zewnątrz na parapecie, dyndać swobodnie nóżkami, a potem nie wiedzieć kiedy, polecieć na dół, na wybrukowane podwórze.
Nigdy z tego powodu nie cierpiałem, ani fizycznie, ani psychicznie. Nie miałem i nie mam żadnych z tego tytułu fizycznych dolegliwości, a jeśli padło mi coś na mózg, to też specjalnie nic o tym nie wiem, kategoryzując moje odchyłki w średnich statystycznych mojej populacji z dodaniem pewnych, raczej negatywnych cech genetycznych po Ojcu i takich samych, ale pozytywnych po Mamie.

Kontakt z Ciotką utrzymywałem aż do śmierci Ojca, czyli do 2010 roku. Tuż po pogrzebie gwałtownie się urwał, a raczej ja urwałem. I od tamtej pory nigdy się nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy. Nie była ze względów zdrowotnych na żadnym pogrzebie moich rodziców.
Ojciec przez okres dwóch lat przed swoją śmiercią wzywał mnie parę razy do Rodzinnego Miasta, żebym z nim chodził wybierać rodzaj grobu (kamień, napisy, kształt), był z nim razem u krawca, żeby szyć ostatni garnitur (miał ich około dwadzieścia), omawiał ze mną całą ceremonię (koniecznie orkiestra wojskowa), czyli żebym zadbał o jego pochówek.
Przyjeżdżałem, chociaż niechętnie, ale rozumiałem, że dla niego była to sprawa poważna, żeby nie rzec życia i śmierci. I rozumiałem, że tę sprawę ceduje na najstarsze swoje dziecko, i na najstarszego syna jednocześnie.
Nie imponowało mi to żadną miarą i chętnie bym przyjął układ, gdyby Ojciec zmienił zdanie i powiedział mi o tym, że  wybrał kogoś innego. Nie czułbym się urażony. No, ale skoro wybrał mnie...
 
Gdy zmarł, z Bratem z USC wybraliśmy akt zgonu, w gazecie opłaciliśmy klepsydrę i niestety ja musiałem przy Mamie dać tłustemu, aroganckiemu księdzu 200 zł będąc narażony na jego obrzydliwą minę Co tak mało? No dobra, pochowam, skoro nie macie więcej... i wysłuchując Trzeba po mnie przyjechać, a po pogrzebie mnie odwieźć, chociaż na cmentarz miał 5 minut piechotą. A potem poszliśmy na cmentarz do urzędującego tam zakładu pogrzebowego, wybraliśmy trumnę i omówiliśmy termin i pierwsze warunki pogrzebu. 
Następnego dnia zadzwonił do mnie Brat. Był bardzo przejęty.
- Słuchaj, Ojciec spory kawałek czasu przed śmiercią dał 10 tys. złotych swojej siostrze i jej synowi, żeby go pochowali. - To, co myśmy ustalili, jest nieważne. - Mama nic o tym nie wiedziała i tylko płacze. - Ciągle powtarza Tak mi przykro.
Pogrzeb więc miałem z głowy. W kondukcie szedłem ostatni. A poza tym było tak, jak chciał Ojciec - wojskowa orkiestra, przemowy różnych obcych ludzi, delegacja ze sztandarem z jego piłkarskiego klubu, w którym przez wiele lat był kierownikiem sekcji młodzieżowej i ksiądz, który odbębnił swoje za 200 zł. Ostatecznie byłem mu bardzo wdzięczny, że go muszę natychmiast odwieźć, bo to mnie uratowało przed jakimiś głupimi pytaniami i uwagami. 
A na stypie było fajnie. Nigdy nie widziałem takiej Mamy - uśmiechniętej, gadatliwej, nie stłamszonej przez swego męża. Jakby dostała skrzydeł.
 
Za jakiś tydzień zadzwoniłem do Ciotki z informacją, że chciałbym przyjechać i się spotkać. Odebrał Brat Cioteczny.
- Ale po co?! - natychmiast zareagował nieprzyjemnie.
- Chciałbym zobaczyć się z twoją mamą.
- Ale po co?
Taka kwadratowa rozmowa trwała jakiś czas, aż w końcu łaskawie poprosił Ciotkę do telefonu. Udało mi się umówić na spotkanie, chociaż Ciotka w podobnym stylu zadawała kilka razy to samo pytanie Po co?
- Słuchajcie - zacząłem od razu, jak tylko wszedłem do ich mieszkania. - Ojciec podjął taką a nie inną decyzję w sprawie swojego pogrzebu i ja ją szanuję. - Wiem, że dał wam na ten cel 10 tys. zł i nie interesuje mnie, na co te pieniądze poszły. - To była i jest sprawa między wami. - Mnie nic do tego.- Ale ponieważ kilka razy prosił mnie, abym ja dopilnował pochówku, więc poniosłem pewne koszty uważając, że tak się należy. - I nie wiedziałem, że Ojciec ma na ten cel jakieś pieniądze. - Proszę więc o oddanie mi 465 złotych.
- Ale skąd taka kwota? - gwałtownie odezwał się Brat Cioteczny.
- 200 zł zapłaciłem księdzu, a 265 w gazecie, żeby ukazała się stosowna klepsydra.
- Ale dlaczego ty chcesz te pieniądze? - zapytała zdenerwowana Ciotka.
- Ciociu, ja rozumiem i wy chyba też,  że mój Ojciec, a twój brat, na pewno chciałby mieć na pogrzebie księdza, jak również klepsydrę w gazecie. - Na pewno to przewidział i dał wam  pieniądze również na ten cel.
- Wybij to sobie z głowy! - zadudnił nieprzyjemnym basem mój Cioteczny Brat.
Nie odpuszczałem starając się zachować spokój. Rozmowa zaczęła się przekształcać w kwadratową.
- Ale ja już nie mam żadnych pieniędzy! - znowu zadudnił Brat Cioteczny.
- Ja rozumiem, że możesz nie mieć. - Ale mnie chodzi o zasadę, nie o same pieniądze. - Więc proponuję, żebyś mi oddawał w ratach, na przykład co kwartał...
- Ale o co ci chodzi?! - Ciotka przerwała. - Przecież Ojciec jest pochowany tak, jak chciał... - zrobiła się strasznie czerwona na twarzy.
- Ciociu...
- Słuchaj - gwałtownie przerwał mi jej syn - jak będę musiał wzywać pogotowie, bo matka ma wysokie ciśnienie i jak mi ją wykończysz, to tak ci przypierdolę, że wyskoczysz z tego mieszkania razem z drzwiami i framugą.
Faktycznie miał rację. Mogłem Ciotkę wykończyć, a przecież tego nie chciałem. A gdyby mi przypierdolił, to też miał rację. Wiedział, co mówi biorąc pod uwagę, że był potężnym chłopem. Wyskoczyłbym z mieszkania razem z drzwiami i futryną. A tego też nie chciałem.
Wstałem.
- Słuchajcie! - Zapytam ostatni raz. - Czy mi oddacie te pieniądze, czy nie?!
- Nie! - odpowiedział Brat Cioteczny. Popatrzyłem na Ciotkę. Pokiwała przecząco głową.
- To powiem tak! - Pierdolę całą waszą i naszą rodzinę, tych zakompleksionych prostaków. - A wyjdę sam. - I już nigdy się nie zobaczymy. - Do widzenia.
I wyszedłem. Wujek przez ten cały czas siedział w rogu stołu i się nie odzywał. Jak wszyscy przyszywani - Mama do Ojca, wujkowie do moich ciotek i stryjenka do stryja. W przeciwieństwie do swoich mężów i żon byli normalni, niekłótliwi, nieobrażający się, sympatyczni i wreszcie niezakompleksieni.
Gdy na podwórzu wsiadałem do auta, usłyszałem z góry, z okna, spokojny, bardziej już zaciekawiony, głos Brata Ciotecznego.
- To już nigdy się nie zobaczymy?...
- Nigdy. - spojrzałem do góry.
Trochę ponad rok od tamtej mojej ostatniej wizyty Brat Cioteczny zmarł. W wieku 55 lat. W 2019 w wieku 88 lat zmarł Wujek, a teraz Ciotka. Na pewno już się nigdy nie zobaczymy.
Dlatego na pogrzebie Ciotki nie będę, nawet gdybym mógł i pozwalały obecne durnowate kowidowskie przepisy. Krew to za mało.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Jak nie napiszę to nie ma mnie u Emeryta. Wczorajszy dzień skończył się dzisiaj. Wczoraj zacząłem o 0700 ,a skończyłem o 0045. To są niestety skutki " posiadania" niedoświadczonego personelu.
Mam coś takiego wewnątrz, że jeżeli pojawią się jakiś nietypowy dźwięk na statku natychmiast się budzę niezależnie od tego jak jestem zmęczony.
Mój" personel" zapomniał wyłączyć zasilanie windy lub jak kto woli " aft winch" i.......takie dziwne buczenie mnie obudziło. Obszedłem całą siłownię / engine room / i.... znalazłem zielony świecący się " guzik" zamiast czerwonego.
I taki to był " drugi" początek dzisiejszego dnia.
(pis. oryg.)
 
A napisał o 06.06. Łatwo obliczyć, ile spał. Dowiedziałem się w telefonicznej rozmowie, że ma nową załogę, sami Filipińczycy. W tej chwili są samodzielni na 25%. Ma nadzieję, że gdy będzie schodził ze statku, to może uzyska 50%.
- Ale nie chcesz mi chyba powiedzieć, że jeszcze bardziej schudłeś? - zapytałem z trwogą w głosie.       - To by przecież nie było możliwe.
- Możliwe... - usłyszałem.
Aż strach będzie się kiedyś z nim spotkać. Bo kogo ujrzymy?
 
Jeszcze przed włączeniem trybu samolotowego Q-Zięć przysłał mi niezbędne dane. Po co ja dzwoniłem do Pasierbicy?...Może mnie wpuścił w maliny fakt, że jak przyjeżdżają do nas, to ona gra w piłkę?...
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Breaking bad. Ja w wersji dziennej i piżamowej, Żona oba w wersji piżamowej (koszulowej).
 
ŚRODA (08.12)
No i rano, po zwykłych czynnościach, dalej pisałem anegdotę o Q-Wnuku.
 
Wciągnąłem się.
Ale stwierdziłem w miarę pisania, że tekst prześlę najpierw rodzicom. Niech oni sami zdecydują, czy można go dać  Q-Wnukowi już teraz. Z różnych względów.
Po południu pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu zrobić zakupy pod kątem zbliżającej się imprezy i zasiedliśmy w naszej kawiarni. Pobyt był miły, ale zwyczajny, bez jakichś pomysłów. "Pomysłowy" akumulator na razie się wyczerpał.

Córcia była dzisiaj na ciążowych badaniach. Wysłała mi smsa informującego, że ze zdjęcia USG wynika, że to coś dysponuje dwoma akcesoriami, cytuję - siusiak i jajca, wskazującymi, że będzie to chłopak. Córci było obojętne, kto się urodzi, ale Zięć chciał chłopaka.

Wieczór przebiegł pod znakiem smsowej korespondencji z Kolegą Inżynierem(!). Najpierw on wysłał smsa do Żony, w którym informował ją, że został przeze mnie publicznie obrażony i w związku z tym na imprezę nie przyjedzie. Fakt jego obrażenia się, chyba na mnie, bo nie przecież na Bogu ducha winną Żonę, tłumaczyłby, dlaczego ten sms nie był skierowany do mnie, skoro to ja ponoć byłem tym obrażającym. I to publicznie. To logiczne. Skoro to ja go obraziłem, to on, jako obrażony, nie mógł ze mną korespondować.
Rozumiejąc taką postawę jako zupełnie słuszną, niezrażony mu napisałem:
Wydam zarządzenie, że na ognisku może być tylko piwo. Uważam, że to jest niezwykły ukłon w Twoją stronę, co ma świadczyć o tym, jak bardzo mi zależy na Twoim przyjeździe i jak o niego zabiegam. A blog to taki nieistotny incydencik 😀 Emeryt (zmiany moje).
Odwdzięczył się taką odpowiedzią:
Żona ma wydać. I egzekwować. Ty będziesz przecież pierwszy, który złamie własne zarządzenie👿
Ciesząc się, że w ogóle zareagował, napisałem: 
Dobre 😁 Schlebia mi, że mnie tak znasz! 😁 Żona nie wyda zarządzenia, bo ona to nie ja, ale cytuję: "Ładnie poproszę". To jak, kurwa?!
Zero odpowiedzi, kamień w studnię. 
 
Dość wcześnie zdecydowałem, że wieczorem obejrzę ostatni mecz fazy grupowej Bayern Monachium - Barcelona. Żona stwierdziła, że w takim razie obejrzy sobie ostatni odcinek MasterChefa. Ale potem zacząłem się wahać, gdy wyczytałem, że Bayern wystawi drugi skład, bo dla niego był to już mecz o pietruszkę, a ja przymierzałem się do oglądania ze względu na Lewandowskiego.
Eskalacja wahania poszła jednak dalej, bo wystarczyło zrobić wyłom, i za jakiś czas stwierdziłem, że meczu oglądać nie będę, nawet gdyby Lewy grał. Czy stać mnie było na trochę bezsensowne zarywanie snu? - pytałem sam siebie wiedząc, że mecz się skończy o 23.00.
Żona coś mamrotała pod nosem o zawracaniu głowy, ale bez szemrania zgodziła się na Breaking Bad
Więc z przyjemnością obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki w wersji piżamowej.
 
CZWARTEK (09.12)
No i dzisiaj najważniejszym akcentem dnia była moja "Wędrówka Szlakiem Bertowych Kup". 

Śmiało to mogę nazwać "wędrówką", skoro z szufelką i ze sprytnym kominkowym pogrzebaczem miałem do spenetrowania 4 300 m2 terenu.
Codziennie rano wychodząc z Bertą i widząc, to co widziałem, na ziemi, i jak dokłada ona w czasie rzeczywistym to, co widziałem, solennie sobie obiecywałem, że wreszcie posprzątam. Ale każdorazowo po powrocie do domu zapominałem odciągnięty innymi obowiązkami albo obijaniem się. W końcu dzisiaj desperacko po spacerze położyłem na stole przed sobą karteczkę i w czasie I Posiłku kłułem sam siebie czerwonym napisem KUPY!  Jako chemika ani przez moment nie dopadła mnie obrzydliwość.
Każdą pracę można sobie uatrakcyjnić, nawet taką. Mechanizm jest taki sam, jak przy nauce lub pracy dzieci. Kiedy poda się im to w formie zabawy, to nawet nie będą wiedziały, że się uczą lub pracują. Stąd zadałem sobie dla rozrywki matematyczne zadanie, pt. Ile czasu mogłem nie sprzątać? 
Oczywiście nie pamiętałem, ale w prosty sposób do tego doszedłem. Na szufelkę nagarniałem pogrzebaczem po dwie kupy i następnie wyrzucałem je za płot (pozostaje tajemnicą czyj?), by nagrzebać kolejne dwie. Wyszło trzydzieści szufelek. Zakładając, że Berta robi dwie dziennie, jasne się stało, że nie sprzątałem przez miesiąc.
Niby długo, ale przysłowie mówi Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bo ostatnio nadeszły leciutkie mrozy, a to ułatwiło niezmiernie pracę. Każda kupa była bowiem zamarznięta, nawet te dwie wczorajsze. Pamiętałem jeszcze, gdzie były pozostawione, bo Żona kazała mi po zmianie pokarmu u Pieska każdą obserwować i zdawać relację z wyglądu, co z dziką satysfakcją robiłem kwieciście je jej opisując. Pierwszą z cyklu to nawet kazała mi sfotografować, żeby móc obejrzeć. Problemów z tym nie miałem żadnych ustawiając się odpowiednio względem wiatru i mocno uważając, bo mój 9-letni smartfon nie ma funkcji zoom, więc musiałem go maksymalnie przybliżyć do kupy, żeby obraz wypełnił cały kadr i podał w ten sposób Żonie wszystkie szczegóły, i uważać, żeby go sobie nie ubabrać.
Kupy odchodziły idealnie od igliwia i/lub śniegu, a jedyną trudność przysparzał teren wypełniony brunatnymi liśćmi lub podobnego koloru szyszkami. Na początku schylając się wielokrotnie dawałem się nabrać, ale potem mój wzrok sfokusował się na kupach i już nie miałem problemu. Bezbłędnie oddzielałem ziarno od plew. Coś jak ze zbieraniem grzybów. To ulubiony przykład Żony, która zawsze twierdzi będąc w lesie, że po jakimś czasie wzrok jej się autofokusuje i wtedy bez problemów znajduje grzyba nie dając się nabierać innym podmiotom leśnym.
Zbieranie kup uprzyjemniłem sobie również w inny sposób. Kilka razy przywoływałem przed oczy obrazek, rysunek Marka Raczkowskiego, który swego czasu przysłała mi Żona i którą to historyjkę opisaną w czterech scenach często cytujemy przy różnych okazjach i poprzez jej pewien horrorystyczny wydźwięk uwielbiamy.
W pierwszej widać na chodniku postać dorosłego mężczyzny i idącej z naprzeciwka małej postaci, chyba dziecka, ubranego na czerwono, z czerwonym kapturkiem (nie widać twarzy) i z wiaderkiem w ręku. W drugiej widać, jak dziecko kuca i coś robi. Co robisz, chłopczyku? Zbieram psie kupy. - "odpowiada" dymek nad chłopczykiem. W trzeciej mężczyzna mówi To bardzo ładnie, ale tu jedną zostawiłeś i pokazuje palcem na chodnik. W czwartej nad czerwoną postacią chłopczyka, odwróconego ciągle tyłem i schylonego widać dymek Taką już mam.

Tak wprawiony w dobry humor zabrałem się za drewno, a potem drobne porządki i na dzisiaj pracę fizyczną zakończyłem.
Popołudnie wypełniło pisanie bloga i tekstu o Q-Wnuku.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Breaking Bad. W wersji piżamowej.
 
PIĄTEK (10.12)
No i cały dzień poświęciłem przygotowaniom do imprezy.
 
Tym najcięższym i najbardziej niezbędnym. 
Przygotowałem furę wszelakiego drewna, żeby jutro już się tym nie kłopotać. Rąbałem i zwoziłem.
Teraz doszło do tego, że muszę dbać o mocno zróżnicowany asortyment, bo aż o jego cztery rodzaje. Mokre klocki rąbię na mniejsze, żeby dało się tym palić w dolnej kozie i a jeszcze mniejsze, do kuchni. Suche zaś, roczne, gromadzę przy dolnej kozie i służą mi tylko na pierwszy strzał, jak również rąbię je na mniejsze, żeby łatwo było rozpalić i w kuchni, i w kozie.
Resztki suchego musimy oszczędzać, żeby starczyło do wiosny, a przede wszystkim żeby było dla gości, bo już widzę, jak by się pałowali przy rozpalaniu mokrym i jak ja musiałbym się w to za każdym razem angażować.
Oczywiście można byłoby kupić suche, ale z nim nigdy do końca nie wiadomo, na ile suche jest. A kubik wyceniają sobie na 250-300 zł, podczas gdy mokre na 180-200. Poza tym na przednówku turystycznym nie ma kasy.

Po tym wszystkim z przyjemnością zabrałem się za siebie, zwłaszcza że z samego późnego rana  rozpaliłem w górnej kozie w klubowni. Po raz pierwszy od tamtej zimy. Przyjemnie było kąpać się we względnie ciepłej łazience. 
Do tej pory ze względów oszczędnościowych stosowaliśmy na górze zimny wychów. Bercie to zupełnie nie przeszkadzało i przesiadywała tam lub spała całymi godzinami. Nam też nie, bo całe życie koncentrowało się na dole, w cieple. Ale wieczorem trzeba było iść do łóżka.
Gorąca rura z dolnej kozy, idąca od podłogi prawie pod sam sufit, zawsze wystarczała, aby ogrzać sypialnię na tyle, aby w przyjemnym chłodku zdrowo spać. Ale nieogrzewana klubownia i łazienka zabierały stamtąd ciepło, więc wieczorem do oglądaniu czegokolwiek trzeba było się specjalnie przygotować. Żona wdziewała dwie koszule i szlafrok i przykrywała kołdrą oraz podwójną narzutą. Mnie wystarczały piżama, skarpety i kołdra. Żona często nie mogła się nadziwić, że nie potrzebuję narzuty Bo przecież zawsze lubiłeś sensoryczność?...
Tak przygotowani ustawialiśmy pilotem od razu właściwą głośność, żeby później,  w trakcie filmu, nie musieć wyciągać ręki spod kołdry i nie narażać się na termiczny szok. Oboje też dbaliśmy o zimne nosy przykrywając je w miarę maksymalnie, ale delikatnie kołdrami, żeby móc oddychać, no i żeby oczy były odsłonięte, bo inaczej raczej trudno byłoby oglądać.
Co ciekawe, kilkukrotnie oboje stwierdzaliśmy, że później, w środku nocy (Żona już bez szlafroku) jest cieplej, a przecież na dole w kozie na pewno już wygasało. Może organizmy aklimatyzowały się do arktycznych warunków?
A dzisiaj było pięknie. Wszędzie na górze ciepło, aż chciało się tam przebywać i porządkować, na przykład, papiery zalegające od tygodnia (domowa buchalteria). No i w łazience,  gdzie trochę ciepła też dotarło, z przyjemnością, bez pospiechu, w tej sytuacji cyzelowałem brodę.
 
Wieczorem, przy oglądaniu kolejnych dwóch odcinków Breaking Bad, z przyjemnością trzymałem obie ręce nad kołdrą mogąc swobodnie ściszać lub pogłaśniać dźwięk. Spałem nawet bez skarpetek. Żona chyba nie ufała zmianom i na wszelki wypadek zastosowała dotychczasowe swoje warstwowe procedury.
 
SOBOTA (11.12)
No i do 13.00 cały czas był poświęcony przygotowaniom do imprezy.
 
A wydawałoby się, że byłem przygotowany wczoraj. 
Ale nic, co wydaje się proste i oczywiste, takim nie jest. Samo przygotowanie i rozpalenie ogniska zajęło mi z dwie godziny. Bo nie chodziło tylko o symboliczne zapalenie zapałki i fertig. Takie rozpalenie ogniska mogłyby pokazać tylko narodowe media w przypadku Prezesa Kaczyńskiego  wizytującego, na przykład, jakiś narodowy obóz harcerski. Nagłówki by krzyczały: "Prezes Kaczyński rozpalił ognisko na obozie harcerskim" a na zdjęciach lub migawkach filmowych byłoby pokazane, że Nasz Prezes to nawet umie zapalić zapałkę i podpalić ognisko. Nikt by nie wiedział, że zrobił to za siódmym razem ku żenadzie harcerzy, chociaż narodowych, przy przygotowanym oczywiście wcześniej przez nich ognisku. Nikt też nie dowiedziałby się, że owo ognisko za chwilę zgasło i że trzeba było zwykłych fachowców, żeby je rozpalić. Ale zdjęcia pokazywałyby żywy ogień z Prezesem i radosnymi harcerzami. A głupi naród by się cieszył i następnego dnia w różnych sklepach przy przypadkowych spotkaniach wszędzie by rozbrzmiewało A widziałeś/-aś, jak wczoraj Nasz Prezes?...
 
Ja jestem zwykłym emerytem i musiałem zapierdalać. Bez żadnych nagłówków. A więc przynieść gazety, kartony, szczapy, nawieźć mniejsze, uprzednio narąbawszy, i większe suche bierwiona, to wszystko ułożyć i pilnować rozpalania. A dodatkowo stihlem pociąć wyschnięte drzewo od Sąsiada Muzyka, które już całkiem waliło się na naszą stronę, potężnym sekatorem poodcinać gałęzie i wszystko wrzucić do ogniska. A potem poustawiać krzesła, taborety, przynieść ikeowski barek, grabie, szuflę do śniegu i ogarnąć nią trochę teren wokół, żeby goście mieli jaki taki komfort, a na końcu wyczyścić z czarnego widelce do pieczenia kiełbasek, żeby mi jeden z drugim spośród gości, płci męskiej, nie zarzucili, że przez moje nieodpowiedzialne zachowanie jako gospodarza, oni, jako goście, mogą nabawić się raka.
Pozostało mi jeszcze przy współudziale Żony jako tako przygotować dwa mieszkania, górne dla Tańczącej z Kulami i jej męża, Dzidka oraz dolne dla Heli, Paradoxa i Winyla. O tym, gdzie będzie spał Kolega Inżynier(!), nie wspominam, bo do tej pory, nie wiem, czy przyjedzie. Paranoja!
Na szczęście Żona wymyśliła, żeby u gości włączyć grzejniki i żebym się nie pałował w sytuacji jednej nocy z dwiema kozami, rozpalaniem i z całym tym majdanem. Byłem jej wdzięczny.

Goście stawili się punktualnie. Nie powiem, widok Kolegi Inżyniera(!) przyjąłem z dużą ulgą. Cała piątka - on, Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający oraz Tańcząca z  Kulami (już bez kul) i Dzidek przyjechali samochodem tych ostatnich. Hela i Paradox za chwilę swym "czołgiem", a Lekarka i Wojskowy przyszli na piechotę oczywiście, bo mieszkają od nas 300 m.
Od razu, po 100 lat, 100 lat! wylądowaliśmy przy ognisku. Namawiać nie trzeba było nikogo. Śnieg, lekki mrozik i ciepło bijące od świecącego kręgu. Chociaż kilka osób się zarzekało, w tym Żona, że tylko na chwilę, bo w domu ciepło i przyjemnie, to jednak nie dało się porzucić tamtej atmosfery i dnia bardzo szybko przechodzącego w noc. 
Koledze Inżynierowi(!) obiecałem, że na ognisku wódki pić nie będę. I słowa dotrzymałem, a nawet więcej, bo w ogóle wódki nie piłem. Ale umowa nie dotyczyła whisky, którą przywieźli Hela i Paradoks. Na wszelki wypadek, jako whiskowy ignorant, upewniłem się u znawcy, czyli u Paradoxa, czy aby proces powstawania whisky nie jest na tyle bliski powstawaniu wódki, że Kolega Inżynier(!) mógłby się czepić.
- Ależ absolutnie nie! - usłyszałem Paradoxa.
To piłem spokojnie nie zdając sobie sprawy, że jest to wielka zdrada, zwłaszcza gdy towarzyszy temu Pilsner Urquell. A oba sączyło się łatwo i przyjemnie. Niby człowiek skończył 71 lat, a głupi niczym nastolatek torujący sobie w swoim życiu ten aspekt poznawczy.
Ostatecznie, już w domu, nawet spokojnie nie mogłem sobie porzygać, bo chodziła za mną po łazienkach (nawet dotarła do górnej) przejęta mocno i zatroskana Lekarka i doradzała mi, co mam robić. Jakbym właśnie był takim nastolatkiem, który po raz pierwszy w swoim życiu...
Ale po wszystkim doszedłem do siebie na tyle, że późnym wieczorem, już w domu, bardzo dobrze zrobił mi jeden Pilsner Urquell.  
 
Za gości przy ognisku i później w domu odpowiedzialności brać nie mogłem. Pili, co chcieli. A więc wódkę, piwo, cydr i whisky, ale wina już nie. Nie było.
Okazało się, że Hela, Paradox, Wojskowy i nawet trochę Lekarka są z tych samych rodzinnych stron. Nie po raz pierwszy okazało się, że świat jest mały. Stąd od razu nie było żadnych trudności z nawiązaniem kontaktu. Zresztą dlaczego miałyby być, skoro, powiem nieskromnie, wszyscy byli naszymi bliskimi znajomymi, a my, znów nieskromnie, stanowiliśmy wspólny mianownik dla całego towarzystwa i imprezy?
Nawet nie wiem, kiedy rozpoczęły się śpiewy. I nie wiem, kto je sprowokował. A mnie dwa razy powtarzać nie trzeba, bo śpiewać bardzo lubię. Problem w tym, że bardzo szybko, zwłaszcza po drobinie whisky, przeszedłem do wrzasku. Nigdy tego nie potrafiłem zrozumieć, ale zawsze się tak kończy. Wtedy Żona przestaje już śpiewać Bo nie będę się z pijakiem przekrzykiwać!
 
Co się działo w domu za bardzo nie pamiętam, bo najpierw miałem wędrówkę szlakiem łazienek z towarzyszącą mi Lekarką, później ponoć olałem towarzystwo oglądając na laptopie jakieś mecze(?!), a potem towarzystwo się rozeszło. Ale chyba było fajnie...
 
NIEDZIELA (12.12)
No i dzisiaj wstałem o 08.30.
 
Wydawało mi się, że, jako odpowiedzialny gospodarz i solenizant, byłem na nogach pierwszy, ale się srodze zawiodłem. Schodząc na dół w głębokiej ciszy nieźle się nastraszyłem ujrzawszy bladą Trzeźwo Na Życie Patrzącą (pierwsza myśl - Przecież ona niczego nie piła! Nawet kropli!) zwiniętą w przyciasnym fotelu, przy kuchni, z głową odrzuconą do tyłu, nie reagującą na moje kroki. Jedyną nadzieją, że nic się nie stało, był widok jakiegoś kocyka, którym widocznie ona wcześniej się opatuliła.
Oczywiście bardzo szybko się okazało, że "z dużej chmury mały deszcz".
- Całą noc nie spałam, nie dało się, tak Konfliktów Unikający chrapał. - wyjaśniła.
Od razu się uspokoiłem, zwłaszcza że dotarło do mnie, że bezbłędnie rozszyfrowała moje pytanie zadane przeze mnie całkowicie zdartym głosem. W szkolnej skali (1-6) głos oceniłem na 1, ale już ogólne samopoczucie na 4. Dlatego byłem z marszu gotowy do usługiwania gościom, robienia im kaw, herbat i jajecznic. Byłem im to winny z tamtego roku. 
Na pierwszy ogień poszli Trzeźwo Na Życie Patrząca, Konfliktów Unikający i ja. Potem Żona (zeszła, gdy wiedziała, że jest napalone) i Kolega Inżynier, następnie Hela i Paradox, a na samym końcu Tańcząca z Kulami i Dzidek. Każdej grupie serwowałem najpierw gorące napoje, zwłaszcza mając na uwadze tych gości, którzy spali u gości, i którzy przemarzli okropnie, bo grzejniki zdążyły dogrzać do 16 stopni, a desperackie, tuż przed położeniem się spać, rozpalanie w kozach wiele nie poprawiło.
Ta grupa, która już dochodziła jako tako do siebie, miała podawaną jajecznicę.
Wszystkiemu dałem radę sam nie pozwalając nikomu nawet ruszyć się z miejsca lub, nie daj Boże, wziąć sobie samemu widelca. Skwapliwie to wykorzystała spora grupa szyderców Jadąc po bandzie albo Stąpając po cienkiej linie, ale się tym nie przejmowałem. Było wesoło.

Po śniadaniu były trzy atrakcje.
Najpierw zabawiałem wszystkich cytatami z Dziennika Samuela Pepysa, tamtym językiem z 1660 roku i sytuacjami niczym z naszych czasów. Że  zacytuję kilka:
Stamtąd Na Axe Yard, do mego dawnego domu, a gdym stał u jego drzwi, panna Diana Crisp przechodziła, którą wziąwszy na górę do mego  domu, figlowałem z nią dobry kęs czasu i zapisuję to po łacinie: Nulla puella negat (Żadna dziewczyna nie odmawia). Za czym do domu, gdzie zaprowadziwszy ład w moich papierach i pieniądzach, uczyłem żonę muzyki, w czym znajduję wielką uciechę.
Albo: 
Całe popołudnie z moimi robotnikami, którym dałem popić i sam się z nimi weseliłem; takie już moje szczęście, że przy każdej okazji mam sprawę z miłymi robotnikami.
Albo: 
Z panem Shepleyem na wino do tawerny, potem do księgarni w zaułku Św. Pawła, a zaś znów do  tawerny na wino z panem Shepleyem i jeszcze jednym dżentelmenem. Wróciłem do domu z umysłem cokolwiek zaćmionym od wina i napisawszy parę listów poszedłem spać.
(Niedziela.) W głowie mąt, a w całym ciele rozruch od wczorajszego picia, co wielkim jest moim głupstwem.
I ostatni, a można bez końca:
Tego popołudnia byli u mnie dwaj, każdy z księgą w ręku, aby wziąć podatek z moich przychodów, a przejrzawszy księgi znalazłem, że mam zapłacić 10 szylingów za siebie i 2 szylingi za służbę; co natychmiast i nie wdając się w żadne kwestie zapłaciłem, ale boję się, że to mi tak lekko nie ujdzie, i na ten wypadek mam z dawna odłożone 10 funtów; ale tak myślę, że nie jest moją powinnością samemu poborcom oczy otwierać.
 
Drugą atrakcją stał się alkomat przyniesiony przez Paradoksa. Taki prawdziwy, porządny, standaryzowany, legalizowany, wiarygodny, kosztujący blisko pięć stów, czyli taki, o jakim marzę od lat.
Większość przystąpiła w szranki i dmuchała. Z dmuchania wyłamał się bodajże Kolega Inżynier(!) Bo i tak nie będę prowadził, bo się źle czuję, na pewno Żona, która w takie głupoty się nie bawi, więc nawet jej nie namawiałem i na pewno Trzeźwo Na Życie Patrząca, bo po co, skoro nie piła ani kropli alkoholu, nie ma prawa jazdy (jaka poważna strata), więc byłoby na nią szkoda kolejki, nomen omen.
Prym wodził Paradox, grubo powyżej jedynki. Za to Hela miała 0,00, więc mogli wracać. Trochę poniżej jedynki mieli Dzidek i Konfliktów Unikający, ale uratowała ich Tańcząca z Kulami. Też 0,00.
Ja zaś cholernie byłem ciekaw swojej przemiany materii, bo do sprawy podchodziłem jako chemik i to wiekowy. Po dmuchnięciu wyszło 0,36 promila. Ale uwaga! Było to już w trakcie picia przeze mnie od rana trzeciego piwa, bo kawa mi jakoś nie służyła, a Pilsner Urquell i Litovel i owszem. Żona nie wierzyła i kazała mi dmuchać drugi raz. Akurat byłem po dwóch łykach, więc nic dziwnego, że mi wyszło od razu 0,79. Ale Paradox mnie uspokoił, że pomiar jest mocno zafałszowany.
Postanowiłem, że jak nas będzie stać, to muszę sobie taki alkomat sprawić. Iluż on zapobiegnie niepotrzebnym rozmowom i dyskusjom z Żoną. Czy chcę przez to powiedzieć, że dążę do tego, aby jeździć po pijaku? Nie!
 
Trzecią atrakcją był spacer w lesie z dwoma psami. Nic dodać, nic ująć.
A potem goście się rozjechali i jak zwykle w takich razach gwałtownie nastąpiła cisza.
Na koniec uzmysłowię tylko czytającym, tak dla porządku, że Lekarka i Wojskowy w niedzielę rano byli u nas nieobecni, więc w żadnej atrakcji nie brali udziału. W kawie i jajecznicy też nie. 

Zabrałem się za sprzątanie i za ogarnianie. Ktoś patrząc na ognisko i na teren wokół nie byłby w stanie się domyślić, że jeszcze wczoraj...
Postanowiliśmy wcześniej niż zwykle, czyli wcześniej niż wcześnie, położyć się do łóżka i obejrzeć serial. Ale jeszcze się dobrze nie umościliśmy, kiedy zadzwonił Konfliktów Unikający. Przepraszał, nie wiedzieć za co, bo "zgasł" wczoraj i przysypiał i z tego, dla mnie błahego, powodu miał poważną rozmowę z Trzeźwo Na Życie Patrzącą. Faktycznie, gdy wyjeżdżali, udało mi się zauważyć taki z jej strony dziwny pocałunek, jakim uraczyła swojego partnera (nie wiem, czy się domagał), co prawda nie z kategorii pocałunku śmierci, ale jednak proforma, że użyję z racji profesji Trzeźwo Na Życie Patrzącej księgowej nomenklatury.
W rozmowie bagatelizowaliśmy jego problem, zwłaszcza ja, ale on ciągle się upierał, że tak nie powinno być i że on nie powinien...
- Ciekawe, co by się wspominało z imprez, gdyby nikt się nie upił, albo nie zasypiał? - staraliśmy się go pocieszyć. - Bo przecież tym razem było w sam raz. - Nawet nikt nie spadł ze schodów i w ogóle. - Co prawda w którymś momencie (Żona twierdziła, że nawet przez półtorej godziny) gospodarz olał gości i tuż obok, pod ich nosem, zgięty w pół i oparty łokciami o stół, oglądał na laptopie jakiś mecz(?!) i że Paradox podziwiał jego kręgosłup, ale bardziej fakt, że w ręce miał szklankę z whisky, a pod pachą butelkę Pilsnera Urquella i niczego nie uronił...
Ale te opowieści Konfliktów Unikającego nie pocieszały.
Tak czy owak, Żona uznała imprezę za bardzo udaną z wielu względów. Nie próbowałem żartować, że może dlatego, że nie spadłem... Ja też uznałem, że było fajnie i daliśmy radę.

Bez zasypialnych problemów udało się nam obejrzeć dwa odcinki Breaking Bad, oba w wersji piżamowej.
 
PONIEDZIAŁEK (13.12)
No i 40 lat temu junta wojskowa wprowadziła na terenie całej Polski stan wojenny.
 
Była  niedziela, 13 grudnia 1981 roku. 
Pisałem już o tym  kilka razy, ale zawsze co roku te same obrazy są przywoływane i wcale nie jest mi do śmiechu. Nawet wydaje mi się, że z biegiem lat narasta we mnie gorycz i żal. Staram się sobie wytłumaczyć, że to może przez świadomość, że wówczas miałem "tylko" 31 lat.

Rano wróciliśmy do codziennych standardów, procedur i rytuałów. Martwiło mnie tylko, że jutro i w środę Żona ich mieć nie będzie. Będzie zdana na siebie i oczywiście da radę, ale to nie to samo. 
Na dni nieobecności przygotowałem jej furę najrozmaitszego drewna, żeby pod tym względem miała pełny komfort. Ona zaś wyposażyła mnie na ten okres w prowiant - na śniadania i obiady. Pełen wypas.
Wyjechałem wcześnie, parę minut po trzynastej. Całą drogę, 53 km, towarzyszyła mi mgła. Widoczność 50 - 100 metrów. Ale jechałem bez stresu, bo nigdzie nie było widać szaleńców. Szósty bieg po raz pierwszy wrzuciłem dopiero na esce, ale nie cierpiałem z tego powodu. Od razu też się lepiej poczułem stojąc w korku na wjeździe do Metropolii, który powstał z powodu tejże mgły. Nie rozmyślałem, co by było, gdyby była mgła, ciemno i szczyt za dwie godziny. Cieszyłem się, że "płynnie" dotarłem do Nie Naszego Mieszkania.
A w nim, jak ryba w wodzie. Wszystko na swoim miejscu. To pisałem i pisałem...
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.12.

I cytat tygodnia:
To nie liczba lat w twoim życiu się liczy tylko ilość życia w twoich latach. - Abraham Lincoln (szesnasty prezydent Stanów Zjednoczonych) - to tak a propos moich urodzin.