20.12.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 17 dni.
WTOREK (14.12)
No i dzisiaj bardzo źle spałem.
Jak to zwykle pierwszej nocy w Nie Naszym Mieszkaniu. Zwłaszcza po tak późnej publikacji. Poza tym coś dziwnie w nocy bulgotało i mimo że starałem się odrzucać wszelkie domysły i przypuszczenia, żeby się nie rozbudzić, złośliwa ciekawość zwyciężyła. Dopiero, gdy odkryłem, że to ściekająca woda z topiącego się śniegu, przepychająca się się jakimś przewężeniem za oknem, uspokoiłem się o tyle, że mnie to nie niepokoiło, ale spać dalej nie dawało.
W końcu przewracając się z boku na bok postanowiłem wstać o 06.15. Przed szpilkami, śmieciarzami, sympatycznymi rozmowami przed windą i pod oknem. Więc miałem dobrze, a nawet lepiej, bo, chociaż nieprzytomny, zdążyłem spokojnie przygotować sobie wiktuały do Szkoły, a po wypiciu kawy z zaparzarki nawet przeczytać w miarę "przytomnym" okiem wczorajszy wpis i go docyzelować.
W Szkole byłem zaraz po ósmej.
Od razu na parkingu dopadło mnie wzruszenie z powodu najsympatyczniejszego ochroniarza, który "towarzyszy" Szkole jako jedyny wiele lat i który jest takim nietypowym łącznikiem między dawnym a teraźniejszym. Od zawsze darzyliśmy się sympatią, szacunkiem i po prostu się lubiliśmy.
Gdy przekroczyłem drzwi szkoły, dopadło mnie drugie wzruszenie, a trzecie, gdy przywitałem się z Najlepszą Sekretarką w UE. Na szczęście suma tych wzruszeń powoli mijała w miarę czasu i rozwiązywania różnych problemów, by pod koniec dnia pracy prawie zupełnie zniknąć. Cieszyłem się z tego, bo inaczej byłaby to dla mnie sytuacja wysoce niekomfortowa.
Za jakiś czas pojawił się Nowy Dyrektor i bardzo poważnie i dość szczegółowo omówiliśmy różne aspekty roku szkolnego 2022/23 (!). Nawet w pewnej kwestii celem konsultacji zadzwoniłem do Zaprzyjaźnionej Szkoły, czego w życiu bym się nie spodziewał, a co dopiero oni, gdy im zakomunikowałem, że dzwonię ze Szkoły w sprawach szkolnych. Szczęka im normalnie opadła.
Żona Dyrektora dała nawet na głośność sądząc, że za chwilę usłyszy Żonę i że sobie we czworo poplotkujemy. A tu taki formalny i oficjalny numer.
Ze Szkoły wyszedłem o 15.30. W bardzo dobrym nastroju, bo miałem przed oczyma wizję krótkich i nieskomplikowanych zakupów w Wielkiej Galerii i w Kauflandzie mając świadomość, że wiedziałem, czego chcę, a nie było tego wiele. A po wszystkim nie mogłem zrozumieć, dlaczego mimo 71 lat, ciągle jestem naiwny, niedouczony i nie czerpię niczego z doświadczenia. Ale wówczas cieszyłem się jeszcze na wtorkowy wieczór w Nie Naszym Mieszkaniu, z czekającego mnie długiego luzu i dysponowania swoim czasem przy Pilsnerze Urquellu.
W Wielkiej Galerii "strawiłem kęs czasu", bo aż dwie godziny.
Kupno w Empiku kalendarza na nowy rok nie stanowiło problemu, bo po raz pierwszy od 28. lat kupiłem inny, wewnętrznie chudy, bo odkąd przestałem prowadzić Szkołę, nie mam co zapisywać w jego wnętrzu. Co roku musiało ono spełniać określone konieczne warunki polegające na tym, że dany dzień tygodnia musiał być na jednej stronie, żeby móc zapisać bezlik spraw służbowych i prywatnych, a najczęstszy przypadek wydawniczy - sobota i niedziela na jednej stronie na wejściu kalendarz dyskwalifikował. Gdy już co roku przez ten etap pozytywnie przechodziłem, musiał być jeszcze spełniony warunek drugi A i B, nazywany wspólnie wystarczającym. A polegał na tym, że na początku kalendarza musiał być rozpisany miesiącami dany rok, ale po trzy miesiące na stronie w układzie pionowym. B zaś dotyczyło tego samego, ale dla roku następnego, który powinien był być umieszczony na końcu kalendarza. Najczęstszy przypadek wydawniczy wyglądał tak, że stosunkowo łatwo udawało mi się znaleźć rodzaj kalendarza spełniający warunek konieczny i A wystarczającego, ale bez B, więc jednak warunek wystarczający nie był spełniony i kalendarz odpadał. Miałem niezły sadystyczny ubaw pomieszany z moim wkurwem, gdy sympatyczni i młodzi sprzedawcy, nie tylko z Empiku, starali się sprostać wymaganiom klienta i rozrywali kolejne foliowe opakowania innych egzemplarzy. I tak było co roku przez 27 lat. I zawsze dopinałem swojego.
A teraz, na emeryturze? Wystarczyły mi trzy dni tygodnia na jednej stronie, pod warunkiem spełnienia warunku A i B. A o to nie było trudno. Za niecałe 30 zł sprawiłem sobie cienki, lekki i elegancki (mocno ciemny granat) egzemplarz.
Ruszyłem dalej ośmielony i zmotywowany tym sukcesem, a było mi to potrzebne w kontekście pojawiających się pierwszych bólów głowy w związku z tłumami ludzi, charakterystycznym jaskrawym i przeważnie zimnym, nieprzyjemnym światłem, specyficznym zapachem (nawet nie mówię o wszystkich Rossmannach, aptekach, fryzjerach, salonach piękności i sklepach kosmetycznych) i kocią muzyką powstającą na skutek mieszania różnego repertuaru proponowanej muzyki przez sąsiadujące ze sobą sklepy, które widocznie za punkt honoru wzięły sobie do serca, żeby i tym różnić się od sąsiadów.
Drugim etapem było kupienie mojej herbaty, czarnej waniliowej. W Tea&Tea po wyczekaniu w kolejce 10 minut dowiedziałem się, że się właśnie skończyła.
- Ale jak pan pójdzie na drugą stronę galerii - tłumaczyła mi młoda i sympatyczna, mocno przejęta sprzedawczyni - to tam mamy wyspę naszej firmy i tam "pańska" herbata będzie.
Czy nazwałem tę galerię Wielką? A wspominałem coś o tłumach, świetle, zapachu i muzyce? I o nasilającym się bólu głowy?
Poszedłem i wyspę znalazłem.
- Niestety już tej herbaty nie mam. - odpowiedziała młoda i sympatyczna dziewczyna robiąc smutną minę, chyba nawet naturalną, bo z racji wieku nie zdążyła najprawdopodobniej jeszcze nauczyć się sztucznych. - Ale jak pan pójdzie na drugi koniec galerii - tu machnęła ręką w olbrzymią przestrzeń - to tam mamy nasz firmowy sklep i tam pan tę herbatę dostanie. - była w sposób naturalny bardzo z siebie zadowolona i uradowana, że mogła mi pomóc.
Już po "ale" i po machnięciu ręką wiedziałem, co chce powiedzieć, ale nie chciałem jej przerywać, żeby miała chwilę radości przy obsłudze klienta. A jednocześnie zdążyłem zarejestrować, że bardzo ładnie powiedziała "tę herbatę".
- Proszę pani, a ma pani telefon komórkowy?... - patrzyłem na nią wyczekująco.
Zaskoczyłem ją, bo w końcu ona tutaj sprzedaje herbatę, więc skąd takie dziwne i chyba nienormalne pytanie. Kiwnęła niepewnie potakująco głową.
- To proszę zadzwonić do sklepu, do koleżanek, które mnie tutaj skierowały ze słowami "...i tam pańska herbata będzie" i poinformować je, że pani też nie ma herbaty waniliowej, żeby nie przeganiać niepotrzebnie klienta z jednego końca galerii na drugą. - uśmiechnąłem się. Chyba sztucznie.
- Dobrze... - odpowiedziała prawie szeptem.
Ruszyłem do trzeciego etapu związanego ze Świętami i z Żoną.
Chodziłem po wszystkich rozbudowanych ciągach handlowych nie omijając żadnego sklepu, który wydawał się dawać nadzieję, a nawet zaglądałem, ostatecznie niepotrzebnie, do innych, żeby na wejściu się przekonywać, że to nie ten asortyment. Jak skończyłem z parterem, zabrałem się za piętro.
Z tego zrobiło mi się na tyle gorąco w polarze i zimowej kurtce, że wszystko porozpinałem i nawet zdjąłem szalik klnąc w duchu, dlaczego jego i kurtki nie zostawiłem w Inteligentnym Aucie. Dobrze, że chociaż nie wziąłem ze sobą czapki, bo by mi nie starczyło rąk, żeby to wszystko nosić.
Znawca zakupowy, najlepiej kobieta, mogłaby mi wytknąć pewien bezsens moich działań i nadmierne i niepotrzebne chodzenie. Bo przecież idąc po kalendarz mogłem po drodze obskoczyć na trasie ileś interesujących mnie sklepów związanych ze Świętami i z Żoną nie mówiąc o niewykorzystanych kursach wte i wewte za herbatą. Wszystko to prawda i się w zupełności zgadzam, ale ja nie mam podzielności uwagi i musiałem przechodzić z jednego zamkniętego etapu do kolejnego. Żeby mi się nie pomieszało.
Ale i tak na trzecim etapie mi się pomieszało. Wnioskowałem z dwóch rzeczy.
Musiałem widocznie się pogubić, bo najprawdopodobniej zaglądałem do niektórych sklepów po trzy razy. Docierało to do mnie widząc najpierw zdziwione, a potem przestraszone miny pań sprzedawczyń i sposób ich odpowiedzi i stawało się dla mnie jasne, że za trzecim razem widząc mnie musiały szybko szeptem się ostrzegać Uważajcie, bo idzie ten...
A gdy w końcu zrezygnowałem po bezskutecznych poszukiwaniach związanych ze Świętami i z Żoną, nie mogłem z Wielkiej Galerii wyjść nie potrafiąc odnaleźć żadnych charakterystycznych miejsc, które mogłyby być punktami odniesienia. A przecież orientację w terenie, nawet sklepowym, mam bardzo dobrą. Nawet się sobie nie dziwiłem, skoro do Wielka, tłumów, światła, zapachów i muzyki dochodziły pewne myki uprawiane przez sprzedawczynie. Na moje pytanie o interesującą mnie rzecz odpowiadały nierzadko Tu na dole nie ma, ale są na górze w naszym dziale..., a na górze, dostawszy się tam wewnętrznymi ruchomymi schodami, dowiadywałem się Są na dole w naszym dziale... Więc, gdy wypadałem z takiego dwupiętrowego sklepu, oczywiście bez poszukiwanej przeze mnie rzeczy, nie wiedziałem, kompletnie skołowany, czy jestem na górze, czy na dole, albo czy na dole, czy na górze. Dopiero główne galeryjne schody, jedne z wielu, dawały mi do myślenia.
Gdy poddałem się i szukałem wyjścia, nomen omen, w końcu ujrzałem w oddali charakterystyczny, dobrze mi znany punkt, więc się ożywiłem. Bo stamtąd do wolności było tylko 50 m. I w tym momencie zorientowałem się, że nie mam szalika. Obmacałem się, za przeproszeniem, cały, ale bezskutecznie. Musiałem go zgubić. Widocznie gdzieś się bezszelestnie wysunął z ręki, w której go trzymałem razem z kalendarzem.
Wróciłem. Po przejściu połowy Wielkiej(!) Galerii, wśród tłumów, światła, zapachów i muzyki poddałem się ponownie. Szukanie igły w stogu siana. Ponownie wróciłem do charakterystycznego punktu, a stamtąd na zewnątrz, na świeże powietrze z lubością i głęboko czerpiąc je do płuc.
Z Wielkiej Galerii wracałem na tarczy, bo chyba nie można było uznać za sukces kupienie kalendarza. Stracone dwie godziny, ból głowy, zgrzanie, zmęczenie, frustracja, zgubiony szalik i "bez Świąt i bez Żony".
Humoru nie były mi w stanie poprawić stosunkowo szybkie i łatwe zakupy w Kauflandzie. Wtorkowy wieczór, na który tak czekałem, stał się skwaszony. Co prawda nastrój poprawił mi trochę Pilsner Urquell, II Posiłek przygotowany późno na bazie żoninych półproduktów i przede wszystkim dwukrotne wyżalanie się Żonie, ale już z siebie i z wtorku wykrzesać wiele nie mogłem. Wcześnie poszedłem spać. Chociaż tyle dobrego.
Przeglądając jeszcze poprzedni wpis, nie za bardzo wiem po co, ale chyba mi się coś porobiło z mózgiem po pobycie w Wielkiej Galerii, dostrzegłem, że na ostatniej imprezie miałem przepytać gości, do jakiej grupy by się przypisali: Na tych, co widzą, Na tych, co nie widzą, ale zobaczą, gdy im się pokaże i Na tych, co nie widzą i nie zobaczą. Ale zapomniałem. Sprawy chyba wówczas za szybko pobiegły, no i ta whisky.
ŚRODA (15.12)
No i o 7.00 byłem już w Szkole.
Wolałem tak, żeby móc w miarę sensownie skończyć pracę i za jasnego wrócić do Wakacyjnej Wsi. Ściboliłem dzienniki widząc, że nie mam szans je wszystkie pozamykać i że w którymś momencie będę musiał powiedzieć "dość". I gdy około 14.00 zacząłem to sobie mówić, zadzwonił do Najlepszej Sekretarki w UE Nowy Dyrektor z informacją, że przyszła dotacja za grudzień i Czy mogłaby pani poprosić Pana Emeryta, czy w związku z tym mógłby do końca rozliczyć dotację roczną?
Rozliczyłem zmuszony pić jakąś herbatę z torebki! Ostatnia resztka mojej waniliowej w Szkole skończyła się wczoraj. Byłem pewny, że dzisiaj odtworzę na przyszłe miesiące (podejrzewam, że Nowy Dyrektor poprosi mnie, abym za jakiś czas przyjechał) skromne zapasy robiąc wczoraj zakupy, ale wyszło, jak wyszło.
Zmierzchało się, gdy żegnałem się z Najlepszą Sekretarką w UE. Zmęczony cieszyłem się, że wracam, ale też cieszyłem się słysząc przez cały szkolny dzień, jak przewijały się różne problemy, które do niedawna były moimi, a już nimi nie są.
Trochę trwało, zanim ogarnąłem Nie Nasze Mieszkanie, bo nie wiadomo, kiedy ponownie przyjadę albo przyjedziemy.
Wracałem po ciemku, ale powiedziałem sobie, że będę jechał powoli i przyjadę o kwadrans później niż normalnie, ale przecież nic się nie stanie. W domu byłem o 17.30.
Po II Posiłku zadzwoniłem do Kolegi Współpracownika. Dopadł mnie dzisiaj telefonicznie w Szkole i ciężko się zdziwił, że tam jestem. A ponieważ nie za bardzo było jak pogadać po kilku miesiącach niesłyszenia się, rozmowę odłożyliśmy na wieczór.
- Ale to może być nawet 19.00. - uprzedziłem.
- Człowieku, ja już jestem na emeryturze, o tej porze będę sobie grał w swoim pokoju na gitarze (elektrycznej - wyjaśnienie moje), nie mam nic do roboty, dzwoń kiedy chcesz. - odparł rozbawiony.
Można powiedzieć, że u niego i u Farmaceutki nihil novi. Przegadaliśmy wszystko, co się dało, ale przede wszystkim ustaliliśmy, że oni sami muszą wytypować jakiś weekend w styczniu i przyjechać do nas z noclegiem.
Czas byłby najwyższy wspomnieć o prezentach, jakie otrzymałem w związku z moimi 71. urodzinami.
Od Żony otrzymałem dwa tomy Dziennika Samuela Pepysa w wyborze, przekładzie i przypisach Marii Dąbrowskiej, wydanie trzecie z 1966 roku oraz Dlaczego nie jestem chrześcijaninem Bertranda Russella, wydanie trzecie z 1956 roku w tłumaczeniu Amelii Kurlandzkiej (pisałem, że był to odczyt wygłoszony w Londynie 6 marca 1927 roku pod egidą National Secular Society).
Jak można wygrzebać takie pozycje, które dodatkowo mają swoją wartość historyczną z powodu sposobu wydania (okładka, czcionka, brak powszechnych teraz skrótów danej pozycji i notek o autorze), pożółkłych kartek i charakterystycznego zapachu, wie tylko Żona.
Dziennikami się zafascynowałem. Z wielu względów.
Opisują one, a raczej rejestrują lata 1660-1669 w Anglii. Były pisane przez Pepysa szyfrem (pepysowska odmiana stenografii), do którego klucz odnaleziono w papierach Pepysa dopiero w początkach XIX wieku. Stąd mógł on swobodnie pisać o wszystkim, w tym przede wszystkim o postaciach żyjących równolegle z nim (z różnych warstw społecznych począwszy od króla, a kończąc na warstwach najniższych), o historiach z nimi związanych, komentować je i analizować przez pryzmat własnych doświadczeń, tamtejszych poglądów i światopoglądów. A przede wszystkim mógł swobodnie pisać o swojej rozległej rodzinie, a jeszcze raz przede wszystkim o sobie samym, co dla mnie jest solą tego dziennika.
To oraz tamtejszy język (wielki szacunek i podziw dla tłumaczki) powodują, że każdy czytający, a na pewno ja, bardzo szybko odnajduje się w tamtych czasach i realiach, może też dlatego, że tak naprawdę niewiele różnią się one od naszych, nam współczesnych, mimo że minęło 360-370 lat. Czytając go codziennie dostrzegam, że zaczynam żyć tamtym życiem, a co najśmieszniejsze utrwalam w sobie niektóre słowa, ba całe zdania i sposób ich ułożenia. Na tyle, że i ja, i Żona zauważamy pewne próby przemycania ich do mojego bloga.
Dla mnie fascynujące jest również i to, że Pepys pisał tak jak ja, a raczej uwzględniając chronologię, ja tak jak on - praktycznie umieszczał dłuższe lub krótkie notki z każdego dnia, albo je sucho rejestrując, albo odnosząc się do nich ze swoją interpretacją połączoną z krytyką i/lub humorem. Nawet jest żona.
Był człowiekiem tamtej epoki, ale takim z krwi i kości, z dobrymi i złymi cechami, zaletami i wadami, przywarami, poczuciem humoru, wiarą w Boga, kochającym pieniądze, ale nie chciwym, raczej rozrzutnym, bogatym w wiedzę (pięć języków, chorobliwe wręcz umiłowanie teatru, nieustanne zgłębianie kolejnych pozycji literaturowych), często bardzo trzeźwo i rozsądnie patrzącym na pewne sprawy społeczne i polityczne, co łatwo osądzić z perspektywy kilkuset lat.
Trudno go nie lubić.
Od Tańczącej z Kulami, Dzidka, Trzeźwo Na Życie Patrzącej, Konfliktów Unikającego oraz od Kolegi Inżyniera(!) otrzymałem myjkę ciśnieniową KARCHER K2 BASIC CAR PREMIUM wraz z gromko odśpiewanym 100 lat. Nie spodziewałem się, że popularny karcher może być taki mały i zgrabny. Jeszcze go nie uruchomiłem, ale wiem, że świetnie uzupełni mój całkiem porządny zestaw narzędzi elektrycznych i akumulatorowych i że znajdzie się w grupie tych, które mam po raz pierwszy w życiu i który zwiększy moją samodzielność wiejskiego gospodarza.
Od Heli otrzymałem piękny notatnik z wydrukowanym w języku angielskim na okładce kawałkiem rękopisu In Search of Lost Time ( W poszukiwaniu straconego czasu) Marcela Prousta, a na odwrocie właśnie jego imię i nazwisko, daty urodzenia i śmierci i tytuł tego dzieła. Dostałem bez słowa komentarza, ale żeby pytać o intencje ofiarodawczyni, chyba będzie wypadało najpierw tę pozycję przeczytać.
Od Paradoxa otrzymałem whisky, prezent jakże brzemienny w skutkach.
Lekarka i Wojskowy wręczyli mi kufel do piwa z moim imieniem, co, przyznam, mnie zaskoczyło, chociaż przecież teraz są takie możliwości. Nie zdążyłem dociec, czy to jest kalkomania, piaskowanie, grawerowanie, czy trawienie. Cholera wie. Łatwiej mi było wytłumaczyć sobie moje imię na skrzyneczce, takiej na sześć piw. I równie łatwo sobie wytłumaczyłem, że oczywiście jeszcze się znamy bardzo krótko, skoro skrzyneczka zawierała sześć Calsbergów.
Gdy dzisiaj przyjechałem, czekała na mnie paczka zaadresowana na moje nazwisko.
- Nie śmiałam otwierać, ale jeśli przeczytasz nadawcę, będziesz wszystko wiedział. - zastrzegła się Żona.
Wewnątrz były trzy piękne butelki z wytrawnym winem z winnicy mieszczącej się na terenach blisko Dzikości Serca i blisko miejsca, gdzie żyją Czarna Paląca i Po Morzach Pływający. Czyli krótko mówiąc z ich terenów. Od razu z ciekawości przystąpiliśmi do degustacji, bo polskie wina są coraz ciekawsze i lepsze. Takiego smaku i szczepu winogron nie znaliśmy.
Gdy zaś odpaliłem laptopa, zorientowałem się, że nie znam bieżącej poczty. A w niej były życzenia od PostDoc Wędrującej wysłane wczoraj.
Wszystkiego najlepszego Emerycie! (zmiana, jak i późniejsze moje)
I przepraszam za opóźnienie, człowiek ma niby w blogu wyraźnie napisane, ale dopiero zauważyłam jak się 70 na 71 zmienilo a nie że się do 365 dni zbliżała większa z liczb.
I przepraszam za opóźnienie, człowiek ma niby w blogu wyraźnie napisane, ale dopiero zauważyłam jak się 70 na 71 zmienilo a nie że się do 365 dni zbliżała większa z liczb.
Załączam ci video które nagrałam w Szanghaju na Polskich Andrzejkach, ktore wypadly w mojej mamy 80te urodziny. Pomyślałam że to będzie dla ciebie ciekawa ciekawostka ;-)))
A ja z całych sil śpiewam tak samo
"Sto lat, sto lat sto lat niech żyje nam - a kto - Emeryt!!!"
PostDoc Wędrująca
A ja z całych sil śpiewam tak samo
"Sto lat, sto lat sto lat niech żyje nam - a kto - Emeryt!!!"
PostDoc Wędrująca
O Pasierbicy pisałem już wcześniej. Nie muszę chyba dodawać, że mnie zna.
Wieczorem ogarnąłem dom po swojemu przygotowując go do jutrzejszego porannego rozruchu. I po przerwie spowodowanej moją nieobecnością zaczęliśmy oglądać Breaking Bad.
W trakcie drugiego odcinka usłyszałem pierwsze chrapnięcie Żony, a potem ciągłe.
- Bo chyba odreagowuję twoją nieobecność. - zbudzona wyłączonym telewizorem czuła się w obowiązku usprawiedliwić.
Zawsze wybudzona, często z głębokiego snu, potrafi przytomnie zareagować - zapytać, skomentować, wytłumaczyć. I zawsze, niezmiennie mnie to bawi. Muszę się wtedy dusić ze śmiechu, bo gdybym głośno pękał, wybudziłbym ją całkowicie. A tak za chwilę z powrotem zasypia, a rano nic nie pamięta.
CZWARTEK (16.12)
No i wróciliśmy na właściwe tory.
Żona spała, gdy wstawałem i rano wszystko szykowałem, żeby było ciepło i żeby od razu miała swoje 2K+2M.
Rano rąbałem drewno na różne wielkości, ciąłem kartony i robiłem drobne porządki.
A o 14.00 razem pojechaliśmy do Pięknego Miasteczka pokazać dzisiejszym pierwszym oglądaczom Pół-Kamieniczkę. Było mi sympatycznie, bo jakoś tak z Żoną przyjemniej. Sama, ku mojemu zaskoczeniu, zaproponowała.
Małżeństwo (widać, że z niejednego pieca chleb jadło) było mocno obeznane w temacie nieruchomości, więc rozmowa była dosyć prosta i oczywista, niewymagająca dziwnych tłumaczeń, co nie przeszkadzało mężowi wiedzieć w sprawach budowlanych jak i wynajmu wszystko lepiej i negować każdą naszą informację (dla usprawiedliwienia dodam, że zdarzało mu się tak reagować również na, ale tylko już niektóre, wypowiedzi swojej żony), chyba na zasadzie mówienia w każdych okolicznościach "nie". Taki typ.
O 16.30 przyjmowaliśmy znowu z Żoną drugiego oglądacza, bardzo sympatycznego i sztucznie się nienadymającego i nieudającego. Po prostu naturalnego. Na dodatek mocno zdecydowanego. Od razu przeszedł do konkretów, warunków brzegowych - kwoty kupna/sprzedaży, kwoty zadatku i terminów. Lekko zgłupieliśmy. Bo wydawało się, że to nasz kupiec. Ale dopóki nie podpisany akt notarialny...
- Co się nacieszymy, to nasze, więc nie ma co myśleć, że nie wiadomo, czy facet się rozmyśli, albo że przyjdzie jego żona i namiesza... - Żona znalazła sposób, żebyśmy myśleli pozytywnie.
Wieczorem przystąpiliśmy do oglądania Breaking Bad - połowę zaległego, potem następny odcinek, a potem jeszcze jeden. Ale już przy tym drugim zaczęło mnie dopadać senne odrętwienie, ale zaraz po nim, gdy się "wyspałem" nie tracąc wątku, mógłbym, "wypoczęty", oglądać kilka następnych. Żona tak nie ma. W połowie ostatniego usłyszałem charakterystyczne zachowanie, za chwile drobne chrapnięcie i było po zawodach.
Zgodnie stwierdziliśmy, że nasza dopuszczalna norma powyżej której nie ma co startować, to dwa odcinki. Więc jutro postanowiliśmy, żeby "wyrównać", obejrzeć połowę ostatniego dzisiejszego i jeszcze tylko jeden następny.
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Mail nosił ciekawy tytuł KUPY.
Ja robię tak. Szpadel. Obok kupy podważam darń, kupę w dołek, i mocno dociskam.
Tym sposobem mogę zakopać nawet 30 kup w 30 min. Jednak moje Onki (Banda Bydlaków - wyjaśnienie moje) są na tyle kulturalne że, załatwiają się pod modrzewiami na południowej granicy działki czyli tam gdzie nikt nie chodzi przez większą część roku.
Wróciłem do domu wczoraj.
Poproszę o dokładniejszy opis smaku Marszałka. (pis. oryg.)
Tym sposobem mogę zakopać nawet 30 kup w 30 min. Jednak moje Onki (Banda Bydlaków - wyjaśnienie moje) są na tyle kulturalne że, załatwiają się pod modrzewiami na południowej granicy działki czyli tam gdzie nikt nie chodzi przez większą część roku.
Wróciłem do domu wczoraj.
Poproszę o dokładniejszy opis smaku Marszałka. (pis. oryg.)
PIĄTEK (17.12)
No i wstałem przed szóstą.
Smartfona miałem nastawionego na 06.30, ale przez wczorajsze emocje związane z oglądaczami Pół-Kamieniczki dopadły mnie myśli i nie pozwalały dospać.
Jak to po pierwszej euforii i entuzjazmie - na jawie dopadła mnie trzeźwość i usiłowanie narzucenia sobie spokoju, co nawet się udało.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu. Oprócz standardowych zakupów dla nas i dla Sąsiadów załatwiliśmy wizytę w notariacie DiscoPolowca. Zasięgnęliśmy języka w sprawie czekającej nas być może transakcji. Być może, bo dopóki nie jest podpisany akt notarialny...
Kancelaria się rozwija (w Powiecie mnóstwo się buduje, więc notariat ma pełne ręce roboty), co było widać po nowym personelu. Przyjęła nas nowa pani pracująca u DiscoPolowca od tego roku, bardzo sympatyczna, uczynna i nienadęta. Najpierw zaproponowała nam termin w drugiej połowie stycznia, potem po dalszej rozmowie i naświetleniu naszego problemu ustaliła 30 grudnia, by zakończyć negocjacje na 21 grudnia, na wtorek. Wydawała się kompetentna, jak na tak krótką rozmowę, i natychmiast zabrała się za robotę nie robiąc z niczego problemów. Przy okazji porozmawialiśmy sobie sympatycznie o tym i o owym już zupełnie prywatnie.
Wróciliśmy dość późno, ale jeszcze za dnia. Przygotowałem trochę drewna i zabrałem się za maile do Po Morzach Pływającego, PostDoc Wędrującej, Profesora Noblisty i do Kolegi Kapitana. Do każdego pisałem z inną sprawą.
Wieczorem obejrzeliśmy jednak dwa i pół odcinka Breaking Bad. Po "wczorajszej" połowie kolejny był tak emocjonujący, że z łatwością przeszliśmy do jeszcze jednego, który był jeszcze bardziej emocjonujący. Na tyle, że moglibyśmy oglądać jeszcze jeden, ale rozsądek zwyciężył.
SOBOTA (18.12)
No i sobota była niedzielą.
Mimo że była całkiem zwyczajna, bo chociażby dlatego, że wstałem nie niedzielnie, o 06.00.
Spokojny poranny rozruch, zaplanowane rąbanie (dla podtrzymania kondycji) tylko trzech taczek drewna, odbiór w paczkomacie paczki z moją herbatą waniliową i zbliżający się zmierzch.
Nie wiem, jak było u Żony, bo nie zdążyłem z nią tych wrażeń przedyskutować. Piszę wyraźnie "nie zdążyłem", a nie "zapomniałem". Bo wczesnym popołudniem nasze życiowe sprawy nagle nabrały tempa i zdominowały dotychczasową senną "niedzielną" atmosferę. Na tyle mocno, że trzeba było je przedyskutować na wszystkie sposoby, przenicować na wskroś (nie wiem, czy to nie jest aby "masło maślane"). Dostaliśmy takich emocji, że ja, żeby sobie z nimi jakoś poradzić, uciekłem, mimo że się już zmierzchało, z Pilsnerem Urquellem do rąbania kolejnych trzech taczek drewna, ale biedna Żona nie miała takich możliwości i musiała się nadal bić z własnymi myślami.
I tak to trwało i trwało, aż w końcu postanowiliśmy wcześniej niż zwykle pójść do łóżka ze słowami Żony W końcu jest sobota! i obejrzeć No, trudno! trzy odcinki Breaking Bad bo W końcu jest sobota!
Ale obejrzeliśmy tylko dwa, bo przyszło na nas otrzeźwienie. W końcu bez przesady!
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Widać, że jest w domu i że ma więcej czasu, a przynajmniej psychicznego luzu.
Oto nowa winna droga. 16 sadzonek. To już trzecia moja próba uprawy winorośli Wszystko zgodnie ze sztuką sadzenia. Ciekawe co z tego będzie.(pis. oryg.)
I dosłał 5 zdjęć poletek z nasadzeniami. Schlebił mi pisząc, że się przy różnych okazjach posiłkuje moim opisem degustacji wina, który mu wysłałem na jego prośbę.
NIEDZIELA (19.12)
No i przez wczorajszą niedzielną sobotę, dzisiaj miałem wrażenie poniedziałku.
Od rana prowadziłem korespondencję z Po Morzach Pływającym w sprawie sadzonek i moich doświadczeń.
Teraz posadziłem nowe i przykryłem ziemią. - napisał.
"Nowe" było reakcją na moją uwagę Ale co z tymi sadzonkami (gałęźmi, patykami) od nas? Nie przyjęły się? Bo o ile pamiętam, mówiłeś, że się przyjęły?
To były czasy, kiedy Po Morzach Pływający i Czarna Paląca byli w Naszej Wsi.
Przyjęły się, ale po pewnym czasie zmarniały. Nie wiem dlaczego.
W takich kopczykach pozostaną co najmniej do połowy kwietnia chyba. że wcześniej same zaczną kiełkować. Mam odmiany które będą owocować w różnych okresach, ale pierwszch owoców spodziewam dopiero w przyszłym roku. Sadzonki bardzo ładne, dobrze ukorzenione . Wszystko przede mną
Dobrego dnia 🤗
Dobrego dnia 🤗
Po Morzach Pływający (zmiany moje i kolejne też).
Odpisałem mu:
W Metropolii, jeszcze przed Naszą Wsią, posadziłem 17 sadzonek winorośli. Za radą sprzedającego fachowca na każdą nałożyłem plastikową butelkę (dno oczywiście odcięte, żeby można było butelkę nasadzić, podziurawioną, żeby dochodziło powietrze i żeby sadzonka oddychała), obsypałem ją trocinami i dopiero ziemią. Każda sadzonka miała taki ciepły, wentylowany domek. Wiosną, gdy było wyraźnie ciepło, kopczyki odkopałem i czekałem. Sadzonki zaczęły wypuszczać listki. Przyjęły się wszystkie. Tego roku pięknie zaliściły cały granitowy mur (50 m długości i ponad 2 metry wysokości), by następnego szalenie owocować, wbrew znawcom, którzy twierdzili, że to nastąpi jeszcze rok później.
Polecam metodę i przekazuję autorskie prawa. Powodzenia.
Emeryt.
W Metropolii, jeszcze przed Naszą Wsią, posadziłem 17 sadzonek winorośli. Za radą sprzedającego fachowca na każdą nałożyłem plastikową butelkę (dno oczywiście odcięte, żeby można było butelkę nasadzić, podziurawioną, żeby dochodziło powietrze i żeby sadzonka oddychała), obsypałem ją trocinami i dopiero ziemią. Każda sadzonka miała taki ciepły, wentylowany domek. Wiosną, gdy było wyraźnie ciepło, kopczyki odkopałem i czekałem. Sadzonki zaczęły wypuszczać listki. Przyjęły się wszystkie. Tego roku pięknie zaliściły cały granitowy mur (50 m długości i ponad 2 metry wysokości), by następnego szalenie owocować, wbrew znawcom, którzy twierdzili, że to nastąpi jeszcze rok później.
Polecam metodę i przekazuję autorskie prawa. Powodzenia.
Emeryt.
A potem, grubo przed południem, znowu dopadły nas życiowe sprawy. Jeszcze poważniej niż wczoraj.
Na początku rozważaliśmy je przy herbacie, ale później ja przy Pilsnerze Urquellu. Mój stan i ogólne "pomięszanie" zmysłów doszły do takiego etapu, że zaczął mi nie smakować Pilsner Urquell. Jakaś ta gorycz taka... A to chyba o czymś świadczyło. Żeby sobie poradzić z bólem głowy i ogólnym napięciem uciekłem do taczek i do rąbania drewna. Po dwóch taczkach ból zaczął ustępować. Wspierał mnie przy tym Litovel. Ale po pięciu życie wróciło. Pilsner Urquell smakował jak zawsze. Ta cudowna gorycz...
Wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki Breaking Bad.
PONIEDZIAŁEK (20.12)
No i poniedziałek od rana był poniedziałkiem.
Znowu, od razu po 2K+2M, wiedliśmy rozmowy o naszym życiu, a po I Posiłku pojechaliśmy na drobną wycieczkę po Pięknej Dolinie, a potem do Sąsiadów.
Przekazaliśmy im zakupowe zamówienia, w tym 50 l ziemi do kwiatów, co mnie mocno zdziwiło, ale zapomniałem zapytać, po co Sąsiadce Realistce taka ziemia zimą. Przy okazji kupiliśmy pierwsze drobiazgi pod kątem naszych świąt. Stwierdziliśmy, że na poważne zakupy jest jeszcze czas. Na ryby też. Ale na wszelki wypadek pojechaliśmy do sąsiedniej wsi, gdzie podstawą działania jest szeroka oferta rybna. Bo w restauracji stanowią one trzon menu (mój szczupak sous vide), a przed świętami sprzedają ją żywą - tołpygę, lina, karpia i jesiotra. Tak się dowiedzieliśmy na miejscu. Żywa nas nie urządzała, ale facet nas zapewnił, że może ukatrupić, ale bez patroszenia. To patroszenie wziąłem na siebie bez problemów.
Stwierdziliśmy, że patroszenie dzisiaj (dzień publikacji!) nie wchodzi w rachubę i że przyjedziemy później.
- Najpóźniej w czwartek. - poinformował nas facet.
Wychodziliśmy, gdy jakiś gostek za nami zamawiał 200 kg karpia, co mnie mocno speszyło.
- A gdy przyjedziemy, to dla nas wystarczy? - spytałem zaniepokojony patrząc na sprzedawcę i głową wskazując tego od 200. kg.
- Proszę pana, my mamy tego tony. - zakomunikował z lekkim przytykiem.
- Każdego gatunku? - nie ustępowałem.
Potaknął głową.
To mnie uspokoiło, ale nie do końca. Gdy wyszliśmy, okazało się, że potrzebujemy jednego jesiotra, więc chyba Żona będzie kupować, a ja poczekam na zewnątrz, żeby facet mnie nie skojarzył i nie patrzył na mnie z politowaniem. Zawsze w razie czego będziemy mieć rybę wędzoną, którą, jak rok temu, załatwi nam Gruzin.
Po wypakowaniu wiktuałów od Sąsiadów, co zawsze jest wyzwaniem (80 jaj zmieścić do lodówki, 4 duże kręgi sera tamżesz i pięć osełek masła do zamrażalnika) i ponownym rozpaleniu w kozach i w kuchni, i po II Posiłku nic, tylko pisałem.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.25.
I cytat tygodnia:
Wyzwania czynią życie interesującym, a pokonywanie ich czyni je wartościowym. - Joshua J. Marine (postać fikcyjna, bo inaczej tego nie umiem wytłumaczyć)
Na koniec wyjątkowo, bo następny wpis będzie po Świętach:
Zdrowych i spokojnych Świąt Bożego Narodzenia. Powolności i cichości. Emeryt.