27.12.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 24 dni.
WTOREK (21.12)
No i dzisiaj mamy najkrótszy dzień w roku.
Początek astronomicznej zimy. Może dlatego nie mogłem spać?
Z racji pilnowania 9-godzinnego snu smartfona nastawiłem na 07.00, bo położyłem się spać po publikacji o 22.00. Ale już od 05.30 się przewalałem, wystarczyło, że dopadły mnie myśli i z łóżka zwlokłem się grubo przed szóstą. Czy narzekam? Nie. Wszystko ma swoje plusy i minusy. "Zady i walety".
Myśli były oczywiste.
Przyjazd Córci i zostawienie Rhodesiana połączone z niewiadomymi. Wiadome było to, że nie zostaną na żadną jajecznicę, ani nawet na kawę, tylko natychmiast wyjadą, żeby za dnia dojechać do Innej Metropolii II, żeby wykorzystać roboczy dzień i zacząć załatwiać sprawy.
- Tato, teraz nie możemy. - W drodze powrotnej. - wyjaśniła telefonicznie dwa dni temu Córcia.
Ja z takimi sprawami nie dyskutuję i rozumiem różne uwarunkowania.
Niewiadome zaś są takie, czy w sytuacji pośpiechu w ogóle zobaczę Wnuczkę i czy Zięć wysiądzie z samochodu, żeby się przywitać. Czy przesadzam? Mogłoby się wydawać, że tak, ale wiem, że nie.
Drugi zespół myśli dotyczył dzisiejszego spotkania u notariusza. Z wczorajszych smsowych kontaktów wynikało, że nasz kontrahent się stawi, co jest warunkiem koniecznym, aby rozpocząć finalizację sprzedaży Pół-Kamieniczki. Ale złośliwe nocne myśli mi podpowiadały, że już niekoniecznie wystarczającym. Bo dopóki akt notarialny nie jest podpisany...
Oczywiście ze wszystkim przesadziłem i to grubo! Kompletnie sam wobec siebie nie miałem racji!
Zięć wyszedł normalnie z samochodu, normalnie się przywitał i czułem, że nie robił tego pod przymusem i sztucznie. Mało tego, zwyczajnie rozmawiał i rozbroił mnie wręczając mi litrową butelkę Bociana, a Żonie bochenek chleba własnoręcznie upieczonego.
A potem, gdy Wnuczka się obudziła, przyniósł ją z auta i mogłem swobodnie zobaczyć i pozaczepiać tę dwuletnią słodyczę. Była zaspana, ale niedługo trwało, jak w oczach zaczęły się zapalać diablikowate iskierki. O samego początku pobytu i do samego końca podstawowym jej słowem było Nie! Więc ją co chwila prowokowałem, żeby je usłyszeć. Taka dwuletnia a charakterna. Córcia opowiadała, że ten jej charakterek wypływa przy różnych okazjach, chociażby wtedy, kiedy stara się duże, blond kudły swojej córki związać gumką. Natychmiast jest zrywana małymi rączkami.
Wnuczka przyzwyczajona do dużego psa nie mała żadnego problemu z zaczepianiem Berty, która przy Rhodesianie zrobiła się śmiesznie mała.
Przesadziłem, bo i Córcia, i Zięć wypili kawę i można było pogadać. Więc o co mi chodziło?
Nie wiem też, o co chodziło mi z notariuszem. Wszystko poszło gładko i bezstresowo. Trudno inaczej, skoro kontrahenci się stawili (tym razem on z żoną), umowa przedwstępna została podpisana, zadatek wręczony a Discopolowiec był w swojej najwyższej formie, dzięki czemu atmosfera była sympatyczna i niestresogenna.
Wracaliśmy do Wakacyjnej Wsi w bardzo dobrych nastrojach, zwłaszcza że przed notariuszem zrobiliśmy praktycznie wszystkie świąteczne zakupy, w tym kupiliśmy choinkę. W doniczce, bo Żona się zaparła. Psy nas witały radośnie, a potem jak te dwa nieruchome kloce wydzielały silną i upierdliwą energię emitowaną już jakieś dobre pół godziny przed jedzeniem, tak że nie sposób było zapomnieć, żeby o 18.00 nasypać im do misek.
Tego dobrego nastroju nie uczciliśmy szampanem. Stoi w lodówce i czeka od chyba siedmiu miesięcy na specjalną okazję. Po drodze wydawało nam się, że kilka takowych było, ale chyba nie, skoro nie zagrało nam w sercach. Dzisiaj tak samo, chociaż "krok u notariusza" był krokiem bardzo poważnym.
Ustaliliśmy, że sami naprawdę poczujemy, kiedy będzie nam się chciało otworzyć z hukiem butelkę. Samo przyjdzie.
Za to wieczór umililiśmy sobie rozmową z Budowlańcem. Po rozmowie zadałem Żonie retoryczne pytanie Dlaczego my tego faceta lubimy?
Przegadaliśmy wstępnie różne budowlane aspekty i umówiliśmy się na styczeń na spotkanie i wizję lokalną. W ramach różnych planów życiowych.
Dzisiaj obejrzeliśmy dwa kolejne odcinki Breaking Bad. Krwawe. Więc przy pewnych mrocznych scenach Żona... przysnęła. Nawet się z tego napięcia nie zorientowałem.
- A bo była taka ciemna sceneria... - potem się przyznała i nie dała się namówić, żeby cofnąć. Wystarczyła jej moja pokrótka relacja.
- Ale bez szczegółów! - uprzedziła.
ŚRODA (22.12)
No i rano znowu obudziłem się grubo przed smartfonem.
Myśli, myśli, myśli.
Gdy wstałem, Berta leżała na górze na swoim legowisku, a z dołu dobiegał mnie regularny, głęboki oddech Rhodesiana. Wyraźnie psy nie odwiedzały się w nocy, mimo że drzwi prowadzące na górę były otwarte. Gdy zszedłem na dół, usłyszałem, jak Rhodesian się zbiera i idzie do mnie. Oczywiście całą swoją masą i wielkością zablokował schody tak, że nie mogłem wejść do kuchni, a mordę podetkał mi pod rękę, żeby go pogłaskać i się z nim przywitać. Bo skoro on przyszedł się przywitać poświęcając się i porzucając ciepłe legowisko, to chyba mu się coś należało. Merdał zamaszyście, a miał czym. Należy do tego gatunku psów, u których ogon merda jego właścicielem, u niego tak mniej więcej do połowy. Bo na przykład u Winyla to ogon macha całym nim. A u Berty zupełnie inaczej. To ona macha ogonem, zawsze delikatnie, śmiesznie mówić, że wzruszająco. Żona zawsze mówi, że nim lekko zamiata. Podoba nam się ten styl.
Rhodesian po pogłaskaniu mu łba odwrócił się i zrobił mi miejsce, żebym mógł zejść ze schodów. Jeszcze coś do niego zagadałem, więc jeszcze raz potwierdził ogonem, że usłyszał, po czym miarowym, powolnym krokiem pomaszerował na legowisko, uwalił się ciężko i zapadł w sen z natychmiastowym miarowym oddechem. Piękne. Nic tylko pozazdrościć.
Krzątałem się jak zwykle, rozpalałem w kuchni i w kozie po uprzednim jej wyczyszczeniu, gdy ni z tego, ni z owego złapał mnie ból. Jakiś taki dziwny, trudny do zdefiniowania i, o dziwo, lokalizacji.
Jakby mi coś nagle weszło w prawy bok, tuż nad biodrem, rozciągało się do góry do połowy prawej części pleców i opanowało prawą część podbrzusza z promieniowaniem na prawe jądro. Jako mężczyzna mogę w kwestii bólu znieść wiele, zwłaszcza w obszarze wszelkich ran ciętych, kłutych, szarpanych i rozległych, powierzchniowych, bo to jest wybitnie męskie(!), ale to promieniowanie na jądro od razu mi się nie spodobało, chociaż też wybitnie męskie. Kto jest mężczyzną, od razu zrozumie, o co mi chodzi.
Obserwowałem, kiedy mnie najbardziej boli, bo obserwować swój organizm lubię. I wyszła mi dziwna rzecz. Prawie wcale przy gimnastyce i gdy chodziłem, trochę, gdy siedziałem i zawsze, z kłuciem, w tamtych okolicach, gdy pociągałem nosem, zwłaszcza prawą dziurką. A rano o tej porze roku nie pociągać się nie da, kiedy, zanim koza i kuchnia ogrzeją dół, jest chłodno.
Co za cholera?!
Postanowiłem, bez paniki, poinformować o tym Żonę, ale dopiero po jej 2K+2M. Nie zorientuje się, bo z bólu się nie wykrzywiam, przy robieniu kawy będę się gimnastykował jak zwykle i będę wesoło zagadywał.
Później jednak z tych zwierzeń zrezygnowałem. Bo albo jestem chłop albo baba! Jakaś drobna dolegliwość, a ja już do Żony. Poza tym zdiagnozowałem na chłodno, że to może być jakiś chwilowy stan zapalny, a w takich razach wiedziałem, co trzeba robić. Żony lata pracy nade mną. Po kryjomu, żeby się nie zorientowała, że coś za często biorę, brałem witaminę C. W trakcie dnia mogłem już pociągać nosem nie powodując kłucia w prawej części ciała, ale czułem, że ta franca jeszcze siedzi w dwóch miejscach - w prawym boku, tuż nad biodrem, i we wzmiankowanym jądrze.
To mi zupełnie nie przeszkodziło, żeby narąbać drewna ze sporym zapasem, bo aż do niedzieli włącznie i siedzieć przy laptopie i wreszcie porządkować i aktualizować listę koleżanek i kolegów w związku ze zjazdem w 2023 roku.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Breaking Bad. Znowu krwawe.
CZWARTEK (23.12)
No i franca dalej siedzi.
Ale już tylko z tyłu, bezpośrednio nad prawym biodrem. Resztę ciała sobie odpuściła. Odzywa się tylko przy gwałtowniejszych ruchach, no i przy pociąganiu nosem. Obojętnie którą dziurką.
Rano Rhodesian powtórzył to samo, co wczoraj i zaległ na legowisku, a ja obok, po moim porannym rytuale, mogłem zasiąść do pisania.
Po stosunkowo wczesnym I Posiłku zebraliśmy się dość dziarsko, żeby wcześnie wyjechać do Powiatu. Po drodze w Zaprzyjaźnionej Hurtowni, do której teraz zaglądamy niezwykle rzadko, uregulowaliśmy niespodziewaną fakturę, taki od nas dla nich prezent na Święta, spadek po Cykliniarzu Angliku (pozostałość po remoncie Pół-Kamieniczki), pozbywając się w "sympatyczny" sposób w tym niezwykłym czasie tysiąca złotych, zaliczyliśmy dwa paczkomaty, a nawet, żeby nie wyjść z wprawy, zrobiliśmy sobie krótką wycieczkę po Pięknej Dolinie. A co?! Piękna Dolina jest piękna o każdej porze roku.
Zakupy w Powiecie były proste i ograniczały się do jednego sklepu, a polegały na wyłącznym asortymencie płynowym. Żeby niczego w Święta nie zabrakło.
Wracając wybraliśmy się po rybę, tego jednego(!) jesiotra. Na szczęście w okienku był inny facet niż poprzednio, więc bez skrępowania zamówiłem tylko(!) jedną sztukę. Zresztą na Żonę nie miałem co liczyć, bo gdy tylko usłyszała, że jesiotr jest, natychmiast uciekła do samochodu.
- To ja pójdę - usłyszałem - a ty dasz sobie radę. - Nie mogę patrzeć, bo się przywiążę...
Ciekawe, jak można się przywiązać do ryby. Wszystkie takie same i w ogóle...
- Tylko taki do trzech kilogramów - zdążyła przytomnie rzucić na spiesznym odchodnym - bo, zdaje się, jesiotr to duża ryba.
Pan z okienka skierował mnie to specjalnej wiaty, w podłodze której były cztery klapy przykrywające zbiorniki z bieżącą wodą, a w każdym z nich dany gatunek ryby. Dwóch facetów stosownie ubranych w wodery i gumowe fartuchy, przez co budzili moje zaufanie, od razu zabrało się do roboty. Jeden podbierakiem wyciągał ryby, a drugi ważył. Pozwoliłem sobie na marudzenie, bo wszystkie były od 3,5 kg wzwyż, więc facet kolejny raz podbierał, aż w końcu trafił na sztukę 3,05 kg. Nie protestowali, bo byłem jedynym klientem i trochę się nudzili.
- A panowie, możecie ją ukatrupić? - dodałem im tym pytaniem rozrywki, bo spojrzeli na siebie bez słowa z wypisanym na obu twarzach wyraźnym przesłaniem Znowu przyszedł facet dupa, co to nawet nie potrafi ukatrupić ryby!
Zrobili w trymiga co trzeba i za diabła nie chcieli przyjąć 10 zł za fatygę. Musiałem użyć mocnych argumentów, że święta i w ogóle, ale okazały się za słabe. Dopiero, gdy sięgnąłem do zasobów wiedzy z języka polskiego jeszcze z podstawówki i użyłem części zdania zwanej okolicznikiem celu i uzupełniłem wypowiedź mówiąc "na święta, na piwo", przyjęli bez szemrania.
W okienku zapłaciłem 117 zł. Drogo, cholera, biorąc pod uwagę fakt, że się wcale nie przywiązałem.
- Masz?! - Żona natychmiast zapytała z przodu samochodu, gdy tylko tworzyłem klapę bagażnika.
Wyraźnie po jej zachowaniu widziałem, że swoją zwyczajową elokwencję stłumiła starając się wypowiedź ograniczyć do pojedynczych słów, żeby jak najmniej dotykać tematu.
- Tak. - swobodnie odpowiedziałem dusząc się ze śmiechu. Korciło mnie, żeby temat barwnie rozwinąć, ale się opanowałem.
- Ale nieżywa?!... - Żona zadała kolejne pytanie z ledwo skrywanym niepokojem w kierunku paniki. Bo jechanie w jednym aucie z żywą rybą odpadało. Jeszcze by coś po drodze usłyszała i dopiero by się przywiązała.
- Nieżywa! - potwierdziłem mocnym i stanowczym głosem. Ciągle na pograniczu wybuchu śmiechu.
W drodze do domu na tyle się wyluzowała, że weszła w swój ulubiony obszar, czyli filozofię.
- Wiesz, człowiek jednak z upływem lat się zmienia... - spojrzałem na nią pytająco. - Pamiętasz, gdy któregoś weekendu byliśmy w górach? - Byli bodajże Konfliktów Unikający, wtedy jeszcze z Trzy Siostry Mającą, Dzidkowie, Kolega Inżynier(!) i bodajże ktoś jeszcze, nie pamiętam. - I poszliśmy na rybę, do jakiejś restauracji, przy której była hodowla pstrągów. - Można było sobie w wodzie wskazać wybraną sztukę, którą gościowi przyrządzano. - Bez problemów wybrałam i ją zjadłam. - A teraz?! - W życiu! - popatrzyła na mnie ze zgrozą.
W domu w zlewie zabrałem się za robotę. Żona nie wychodziła z salonu, ale, żeby udawać, że uczestniczy, od czasu do czasu słyszałem:
- Wiesz, wyczytałam, że jesiotr to bardzo smaczna ryba...
- Najlepsza taka do 3. kg...
- Jakaś blogerka pisze, że najlepiej jest go upiec w całości...
W końcu ją zawołałem. Nawet odważnie przyszła upewniając się, czy na pewno już wszystko zrobiłem.
- Chodź, zobacz, czy całość zmieści ci się w naczyniu, bo to długie bydle.
Nawet mnie pochwaliła za robotę, ale stwierdziła, że jednak się nie zmieści i żebym przekroił na pół, po czym szybko uciekła z powrotem do salonu.
Dwa kawałki jesiotra ładnie leżały na desce. Zająłem się sprzątaniem, gdy nagle usłyszałem:
- O, rusza się! - Widzisz? - patrzyła ze zgrozą na te dwa kawałki bojąc się je wziąć do ręki.
- Mnie się też tak ruszała wielokrotnie, gdy ją patroszyłem... - odparłem sadystyczno-beznamiętnie.
- Dobrze, że przeczytałam, że jeszcze potem może "oddychać" i się ruszać. - To musiał napisać jakiś facet, bo takim kpiącym tonem...
- Na pewno. - potwierdziłem. - Musiał mieć niezły ubaw, gdy widział, co wyprawia żona albo inna osoba płci żeńskiej.
- Bo jak pół ryby, i to wypatroszonej, może żyć, cooo?! - ciągle szukała potwierdzenia.
Nie brnąłem dalej nie chcąc jej "uspokajać", że na pewno, zwłaszcza że bez głowy.
- Jaki koszmar! - usłyszałem, gdy mówiła do siebie otwierając lodówkę. - Chyba przestanie się ruszać, bo posoliłam, cooo?! - znowu szukała u mnie potwierdzenia.
Dalej nie brnąłem, chociaż na podorędziu miałem bezlik dowcipów. Co jeden to głupszy.
Można więc powiedzieć, że dzień, a zwłaszcza wieczór upłynął pod znakiem ryby. Zwłaszcza, że Gruzin przyniósł dwa płaty wędzonego karpia, którego po II Posiłku musieliśmy natychmiast spróbować. Pyszny.
Wieczorem obejrzeliśmy dwa kolejne odcinki Breaking Bad.
PIĄTEK (24.12)
No i franca siedzi nadal, ale jakby mniej niż wczoraj.
Dobrze, że nie poleciałem z tym do Żony. Mało to spraw mieliśmy przed świętami?
Ranek spędziliśmy nad wysyłaniem życzeń - smsy i telefony.
A potem cały dzień trwały przygotowania do wieczoru wigilijnego. Naprzemiennie robiliśmy różne rzeczy, a to wynikało z logistyki.
Bardzo prostą sprawą okazało się przygotowanie choinki, chociaż nietypowo jak na ten element (emelent) świąt musiałem przynieść węglarkę piasku, żeby nim uzupełnić przestrzeń między brzegiem wielkiego gara ustawionego na taborecie a brzegiem donicy, w której stała choinka. Ale dzięki temu uzyskałem jej stabilność, istotną z racji dwóch dużych psów i zbliżającej się obecności Q-Wnuka i Ofelii, która w kwestii ogólnego dymu w mieszkaniu też potrafi wiele wnieść oraz miałem łatwość w wypionowaniu drzewka. Zawiesiłem świecidełka i resztę zostawiłem Żonie. Powiesiła bombki, czubek, łańcuchy przy okazji posądzając mnie o to, że rok temu zaparłem się twierdząc, że dwa kubły z tymi rzeczami gdzieś zniknęły i wtedy na choince musiały wisieć tylko same świecidełka. Czy chciało mi się w dzień Wigilii dyskutować, że ja raczej pamiętam, że tak właśnie chciała ona, bo kubły były zawsze na podorędziu i doskonale wiedziałem, gdzie są, mimo panującego bałaganu organizacyjno-remontowego?
Przy okazji dotarło do nas, niby nic nadzwyczajnego, że to są nasze drugie Święta w Wakacyjnej Wsi. I nie mogliśmy sobie przypomnieć, w której części Domu Dziwa spędziliśmy pierwsze. Trudno się dziwić, skoro tyle razy się w nim samym przeprowadzaliśmy. Na szczęście takim kompasem, a nawet busolą naszej tamtejszej przeszłości, stał się punkt odniesienia w postaci mojego spadnięcia ze schodów. I tak po nitce do kłębka... W prosty sposób przypomnieliśmy sobie, że mój upadek, nomen omen, miał miejsce, gdy mieszkaliśmy w górnym gościnnym mieszkaniu, ale już Święta były "u nas", na górze, w klubowni.
- Pamiętasz, jaki wtedy na dole był syf?! - Żony obrazowe podsumowanie ostatecznie zamknęło temat.
Ja robiłem sałatkę warzywną, do której od jakiegoś czasu przykolegowuje się Żona. Dziewięć składników - ziemniaki, marchew, seler, cebula, jajka, jabłko, ogórek kiszony, groszek konserwowy i majonez. Prawie połowa do ugotowania i obrania, większość do pokrojenia w miarę drobno, żeby nie było jak dla świni, jak mawia Dzidek, wszystko do wymieszania z majonezem. Wyszły dwie duże michy.
Żona robiła bardziej wyrafinowane potrawy wymagające też kucharskiego kunsztu.
W robieniu pasztetu pomogłem jej mieląc ugotowane składniki - wątrobę wieprzową, karkówkę i słoninę. Do pieczenia w duchówce wyszły dwie foremki. Tamżesz później dusił się w sosie z octu spirytusowego i masła (staropolski przepis) jesiotr co jakiś czas polewany tym sosem. I dalej w tejżesz duchówce upiekła całego kurczaka. Był jeszcze barszcz, ale Żona o nim specjalnie nie chciała rozmawiać twierdząc, że jej nie wyszedł. No i sos tatarski - jaja, chrzan, majonez, korniszony i marynowane grzybki. Ten wyszedł.
Byliśmy głodni, ale w taki dzień na nic nie ma czasu. Również na "normalne" posiłki. W trakcie dnia, od próbowania wszystkiego, przestaliśmy jednak być. Na tyle, że wieczorem na kolację zjedliśmy po kawałku jesiotra (bodajże jedliśmy pierwszy raz; taka mięsista bezościowa ryba strukturą mięsa przypominająca łososia i tuńczyka). Do tego wypiłem dwa kieliszki wódki, Żona trochę cydru i bardzo szybko ze zmęczenia padliśmy. Marzyliśmy o łóżku, tak byliśmy wykończeni.
Dla relaksu zaczęliśmy oglądać Breaking Bad, ale w połowie drugiego odcinka musieliśmy się poddać. Oboje zasypialiśmy.
SOBOTA (25.12)
No i dzisiaj mieliśmy pierwszy dzień Świąt.
Chciałem ze śniadaniem czekać na Krajowe Grono Szyderców, ale zamiast o 11.00 przyjechali o 13.00.
Gdy przed 11.00 przyszedł miły sms, że właśnie wracają od babci Q-Zięcia i po drodze tylko wpadną do domu, żeby tylko zabrać...., nie zdzierżyłem i do śniadania przystąpiliśmy we dwoje. Zrobiłem sobie taki świąteczny Nieokrzesany Bal Murzynów w wersji mini. Na duży talerz Żona nałożyła mi sałatki, sosu tatarskiego, chrzanu, plastry pasztetu i szynki. Ja zaś zadbałem, żeby obok stał Bocian i jeden kieliszek.
Żona była skromniejsza w zasadzie o tego Bociana, ale za to nałożyła sobie kawałek wędzonego karpia.
Nieokrzesaność polegała na obfitych porcjach, zestawieniu potraw, które przydarza mi się raz w roku, nałożeniu wszystkiego naraz, żebym nie musiał być do niczego odciągany i nie musiał po nic wstawać i dolewaniu sobie wódki tyle, ile mi mówił mój organizm. Jakieś cztery-pięć kieliszków. Czyli polegała na pewnej nieobyczajności w stosunku do tej, przypisanej chrześcijańską tradycją. Żona, swoją skromnością, była jej bliższa.
Ledwo zjedliśmy, przyjechało Krajowe Grono Szyderców. I od tego momentu wszystko - dom, czas, poziom hałasu, energia, organizacja uległy natychmiastowej zmianie. Krótko mówiąc zrobił się dym, który miał trwać dwa dni. Bardzo szybko poczułem się zmęczony i wykorzystując sporą nieuwagę wszystkich i ich koncentrację na zagospodarowywaniu się i ustalaniu dalszego ciągu dnia, zniknąłem na górze na prawie godzinną drzemkę.
Odpocząłem. A widząc to wszyscy zaczęli mnie namawiać na Nowe, super gry, które przywieźliśmy!, a ja dawałem odpór tłumacząc, że uczenie się przeze mnie kolejnych w sytuacji, kiedy za chwilę wyjadą, nie ma sensu, bo to strata czasu. I zacząłem się domagać wielu starych, fajnych, które znam i w które nawet z przyjemnością gram, chociaż to nie moja bajka, bo w nieskończoność to mogę grać w warcaby, szachy i karty - brydż, poker, kierki, 3,5,8. Ale oczywiście nie mieli, bo po co wracać do starych, skoro są lub będą nowe. Taki przesyt połączony z szybkim nudzeniem się, zwłaszcza u współczesnych dzieci.
To Krajowe Grono Szyderców wzięło się na sposób i zarekomendowało taką jedną grę, bodajże Pstrykanie, gdzie Nie trzeba się wiele uczyć, bo to gra od 4 lat. Ja bym nawet na to przystał, ale te wszystkie obecne gry planszowe, nawet najprostsze, są przekolorowane, pola, postacie i Bóg wie co jeszcze emanują kakofonią kolorów, wszystko to zlewa mi się w jedną całość, mam trudności z prostym odróżnianiem, a to wszystko psuje mi potencjalną przyjemność. Dodatkowo psuje mi ją fakt, że w międzyczasie dzieje się równolegle wszystko niezwiązane z grą, więc ona się ciągnie i ciągnie. Ewentualne emocje znikają i to ciągłe przypominanie sobie To kto teraz?... Ja rozumiem, że tak przy dzieciach musi być, ale czy ja mam w tym uczestniczyć, skoro potencjalnych grających jest nawet czasami nadmiar.
Nie dałem się namówić. Wtedy Żona wytoczyła ciężkie działa.
- Ale trzeba się rozwijać, zwłaszcza ty, bo nie chcę mówić, czego ty już nie pamiętasz!
- A niby czego?! - obruszyłem się. - Robić kupę?!
- To będzie kolejny etap! - nie wiedziałem, czy chciała załagodzić, czy mnie podjudzić. - Ale nie pisz tego na blogu!.... - szybko się zreflektowała. - A może jednak napisz, żeby pokazać innym, co ja przeżywam. - dodała po chwili namysłu.
Tedy, używając języka Pepysa, siedziałem sobie z nim w kuchni i czytałem czerpiąc z tego dużą przyjemność.
A potem Q-Wnuk się zreflektował, że przecież dzisiaj nie grał żadnego meczu, a jedynym, który dał się namówić na ten mróz, śnieg i jego chrzęszczenie, byłem ja. Dopompowaliśmy flaka jego pompką i graliśmy. Przegrałem 8:10.
Przy popołudniowym posiłku (II Posiłku?, wieczerzy?) udało się dość długo porozmawiać z Krajowym Gronem Szyderców o ich obecnym mieszkaniu, wszelakich jego niedostatkach powierzchniowych, sąsiedzkich i lokalizacyjnych, o pracy Pasierbicy, a zwłaszcza Q-Zięcia uwikłanego w mechanizmy korporacji, o stosunkach rodzinnych i o planach. Słowem o życiu. My zrewanżowaliśmy się tym samym, czyli "analogicznie odwrotnie", że zacytuję siebie samego.
Czas nam umilał przywieziony przez Pasierbicę sernik jej wypieku, jakiś dziwny, bo chyba bezglutenowy, makowiec upieczony przez babcię Q-Zięcia, pierniczki zrobione przez całą czwórkę Krajowego Grona Szyderców (dzieci skrzętnie podążają w szyderstwach śladem rodziców) oraz jakiś piernik, czy murzynek, nie znam się, który napocząłem od niefortunnej strony, takiej śmiesznej i mikrej, która okazała się być specjalną, bezglutenową, upieczoną wyłącznie dla matki przez jej córkę, co wzbudziło powszechne oburzenie (Żona, jako matka) i zgorszenie (Pasierbica, jako córka), bo ten pozostały, duży kawał był glutenowy. Ale skąd miałem wiedzieć?
- Zżarłeś mi cały mój kawałek! - oburzeniu nie było końca.
Bałem się tłumaczyć, że to nieprawda, bo połowę, czyli jeden kęs właśnie zostawiłem.
Od razu przy okazji, na kanwie, Pasierbica przypomniała moją głęboką niewdzięczność, swego czasu, jaką okazałem sernikowi zrobionemu przez jej dziadka, a raczej jej dziadkowi, który ten sernik był zrobił. Były Teść Żony znany był z niego i z prawdziwą przyjemnością przy każdych wzajemnych wizytach się pysznym, puszystym i delikatnym sernikiem zajadałem. Do czasu, aż któregoś razu nieopatrznie, niedyplomatycznie i nie najbardziej grzecznie powiedziałem, że owszem ten sernik jest bardzo dobry i w ogóle, ale najlepszy sernik na świecie piecze Teściowa.
- Nigdy już tobie tego sernika nie upiekę! - usłyszałem w zamian. I nie pomogły żadne moje przepraszania, tłumaczenia, że przecież..., ale nie to miałem na myśli..., to nie tak, itd. Nigdy już sernika nie dostałem. Raz tylko bodajże nim się po kilku latach delektowałem, gdy przy którymś spotkaniu Pasierbica mnie nim, bez wiedzy dziadka, poczęstowała ze słowami Nagrabiłeś sobie!
Minęło sporo lat, a Były Teść Żony nie odpuszcza. Wczoraj, gdy Krajowe Grono Szyderców było z wizytą u dziadków, znowu usłyszeli od dziadka Ale jemu sernika to nie upiekę!... Fakt, to było po kilku kieliszkach, ale sądząc po latach, które minęły od tamtego niefortunnego zdarzenia...
To może ja się publicznie pokajam? Zwłaszcza, że Były Teść Żony czyta bloga.
A więc przepraszam za moją ówczesną impertynencję, brak wyczucia i pobłażliwego i niewdzięcznego potraktowania wyciągniętego ku mnie serca na dłoni... Przepraszam. I dodam niepokornie dwa cytaty:
Jedynym sposobem, by pomnożyć szczęście jest dzielić się nim. - Paul Scherer (Scherrer, przez dwa r, był szwajcarskim fizykiem, więc nie jestem pewien, kto jest autorem tej maksymy)
Wybaczenie nie zmienia przeszłości, ale ma zdecydowany wpływ na przyszłość. - Paul Boese (amerykański autor "cytatów przebaczenia", o ile dobrze zrozumiałem, biznesmen).
Wieczorem nie wytrzymałem presji niskich temperatur, bo dawno nie było -10, czy -12 stopni. Poszedłem do gościnnych mieszkań. Na dole były 2 stopnie, na górze 0. Woda w rurach chyba(?) by tej nocy nie zamarzła, ale wolałem spać spokojnie. Włączyłem elektryczne grzejniki. Powinno było spokojnie wystarczyć.
Spać poszliśmy o północy. Jak na nas późno. I uwaga! Bez kieliszka wódki. Q-Zięć i Pasierbica chcieli się ze mną napić przy rozmowach o życiu, ale mój organizm mi mówił, że wódka nie będzie mu smakowała i że nie będzie mu służyła. Tedy do łóżka spać.
NIEDZIELA (26.12)
No i presja niskich temperatur działała dalej.
Przed śniadaniem (właściwa nomenklatura zważywszy okoliczności) pojechałem do Pięknego Miasteczka. Rozpalić w kuchni w Pół-Kamieniczce i włączyć elektryczne grzejniki. Sama jazda trwała dwa razy dłużej niż normalnie, bo i ślisko i widoczność w związku z zalodzonymi szybami była na tyle ograniczona, że gdyby mnie złapał patrol policji, to mandat pewny. A przy okazji na pewno dmuchanie w balonik (widać, żem z komuny). Puściwszy wewnętrzny nadmuch i poczekawszy blisko pół godziny zdecydowałem się jechać, bo chyba musiałbym czekać kolejne pół. Skorupa, zwłaszcza na przedniej szybie, za diabła nie dawała się zeskrobać. Pomijam fakt, że trwało, zanim dostałem się do wnętrza samochodu starając się, żeby nie powyrywać klamek i uszczelek w drzwiach.
Inteligentne Auto pokazywało -12.
A w Pół-Kamieniczce było "ciepło", a na pewno cieplej niż w gościnnych mieszkaniach w Domu Dziwie. Ale i tak rozpaliłem i powłączałem grzejniki. Nie musiałem już myśleć Co też dzieje się tam w Pół-Kamieniczce?
Po śniadaniu dałem się jednak namówić na durnowata grę w Pstrykanie. Emocji w tym było zdecydowanie mniej niż przy łapaniu pcheł, mniej więcej tyle, ile przy obserwacji wyścigu ślimaków lub żółwi. I wystąpiły wszystkie cechy tej gry i zachowania jej uczestników z wyjątkiem moich, jak opisałem wcześniej. Stąd z ulgą dobrnąłem do końca czwartej rundy, by, nie wiadomo dlaczego, wygrać.
I z ulgą poszliśmy do lasu. Bez Żony, która stwierdziła, że w tym czasie postara się dojść do siebie. Doskonale ją rozumiałem. I bez psów, bo mogłyby sobie poodmrażać łapy. Byliśmy ubrani i ogaceni bardzo rozsądnie, więc godzinny spacer na mrozie nie zrobił na nas wrażenia, co więcej dał wszystkim dużą satysfakcję. I dorosłym i dzieciom, dla których każda zamarznięta kałuża stanowiła kolejny moment do uruchamiania fantazji, ślizgania się i przewracania, a gdy jeszcze dziadkowi udało się rozkruszyć lód, to powiększała się liczba znalezionych skarbów, a to znowu uruchomiało fantazję.
Po powrocie, na gorąco, nomen omen, od razu zagraliśmy mecz. Ja byłem z Q-Wnukiem, Q-Zięć z Ofelią, bo Pasierbica za nic nie dała się namówić. Przegraliśmy 8:10 mając mnóstwo okazji do zdobycia bramek. Ale ich nie wykorzystaliśmy. Piłka nożna jest bezwzględna. Wygrywa ten, kto ma o jedną bramkę więcej, a nie ten kto miał więcej okazji lub był lepszy w sztuce piłkarskiej. Chociaż muszę przyznać, że Ofelia gra coraz lepiej. Obroniła dwa nasze strzały, tzw. stuprocentowe okazje.
Wieczorem udało mi się przeforsować, przy dość małym oporze, grę w Kierki. Q-Wnuk grał z Żoną i się uczył (podziwiałem jej cierpliwość i spokój). I wygrali, chociaż po drodze były emocje, ale o to chodziło.
Dość wcześnie (21.00) góra, czyli ja z Żoną oraz dzieci, poszła spać, a dół nie wiem, kiedy, ale zdecydowanie później. Góra dlatego, że Krajowe Grono Szyderców miało jutro wyjechać skoro świt, żeby Pasierbica mogła od razu, z samochodu, pójść do pracy i trzeba było na dole zdążyć wszystko przygotować.
PONIEDZIAŁEK (27.12)
No i wstałem o 06.00.
Od razu rozpaliłem w kuchni, zrobiłem herbaty do kubków i do termosów, ileś różnych kaw wedle życzenia i jajecznicę dla Pasierbicy, Q-Zięcia i Q-Wnuka. Zaspana Ofelia nawet nie chciała zjeść kawałka banana. I miała na mnie fazę. Bo najpierw się zgodziła, żebym ją zaniósł na dół, a potem łaskawie mnie wyznaczyła do niesienia jej i do wniesienia do auta.
Zanim wszyscy zdążyli się zebrać, poskarżyła się leżąc na dole na kanapie Bo ja nie zdążyłam spać...
Krajowe Grono Szyderców wyjechało tuż po siódmej. Jeszcze przed wschodem słońca. Zostawili za sobą nietypową dla nas, bo wspólną taką poranną porę, pustkę i ciszę. Powoli przestawialiśmy nasze życie na codzienność. Ja pisałem i dbałem o palenie w całym domu, Żona siedziała przy laptopie i dochodziła do siebie na swój sposób. Jedynymi akcentami poświątecznymi były posiłki. Ja na pierwszy miałem dokładnie to samiutko, co wczoraj i w sobotę, Żona podobnie, a na drugi zjedliśmy jesiotra.
Nasze wieczorne życie i życie psów tak postanowiliśmy ułożyć, żeby jeszcze przed 19.00 znaleźć się w łóżku i spróbować oglądać Breaking Bad.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała cztery razy. Oczywiście wszystko przez Rhodesiana. W środę najpierw dwa razy zaszczekała na niego, bo ją olewał i nie chciał się z nią bawić, a za jakiś czas, gdy byłem koło Stawu, usłyszałem wzdłuż płotu Sąsiada Muzyka piękny basowy dwuszczek i kątem oka dostrzegłem cień psa biegnącego wzdłuż płotu. Gdy uniosłem głowę, szczęka mi opadła. Rhodesian stał koło skrzyń i z klasycznym burkowaniem nie miał nic wspólnego. Bo to jego teren? Byłem zachwycony bertową akcją, a przede wszystkim jej nielampucerowatym szczekiem. Czyżby przy Rhodesianie chciała wyjść poważniej? Za to on za nią nadrobił za pół roku. Bo albo szczekał przy drzwiach nachalnie się upominając, żeby go wpuszczono do domu, albo się odszczekiwał wszystkim okolicznym psom z sąsiednich posesji. Uzyskał tylko tyle, że Berta podchodziła do płotu zobaczyć, na cóż to on tak szczeka. Nie wiem, co widziała albo czuła, ale nie odezwała się choćby jednym szczeknięciem. I tak zostało do końca tego tygodnia.
Godzina publikacji 18.41.
I cytat tygodnia, a raczej cytaty tygodnia, a raczej taka forma życzeń noworocznych lub przemyśleń noworocznych, jeszcze na ten rok i na lata przyszłe. Po prostu uniwersalne.
Szczęście nie jest stacją, do której przyjeżdżasz, lecz sposobem podróżowania. - (anonim) By dojść do źródła, trzeba płynąć pod prąd. - Stanisław Jerzy Lec (polski poeta, satyryk i aforysta)
Podczas, gdy Ty bierzesz właśnie kolejny oddech, ktoś wydaje swój ostatni - więc przestań narzekać i doceń życie. - (anonim)
Nie możemy pozwolić, by ograniczone opinie innych ludzi nas definiowały. - Virginia Satir (amerykańska psychoterapeutka)
Za 20 lat będziesz bardziej rozczarowany rzeczami, których nie zrobiłeś niż tymi, które zrobiłeś źle -
Mark Twain (amerykański pisarz, satyryk, humorysta, wolnomularz)
Mark Twain (amerykański pisarz, satyryk, humorysta, wolnomularz)
Życia nie mierzy się liczbą wziętych oddechów, ale liczbą momentów zapierających dech w piersiach.
- Maya Angelou (afroamerykańska poetka, pisarka i aktorka)
- Maya Angelou (afroamerykańska poetka, pisarka i aktorka)
Jeżeli wiatr Ci nie sprzyja, użyj wioseł. - przysłowie łacińskie
Mamy dwa życia. To drugie zaczyna się, gdy dotrze do nas, że mamy tylko jedno. - Konfucjusz (chiński filozof, twórca konfucjanizmu)
Pozostać sobą w świecie, który nieustannie usiłuje zmienić Cię w coś innego jest największym osiągnięciem. - Ralph Waldo Emerson (amerykański poeta i eseista)
Czy to nie zabawne, że z dnia na dzień nic się nie zmienia, gdy jednak patrzymy wstecz wszystko jest inne. - Clive Staples Lewis (brytyjski pisarz, filozof i filolog)
Zawsze jest odpowiednia chwila, żeby żyć. - anonim. I na kanwie tego parafraza Żony: Zawsze jest odpowiednia chwila, żeby zacząć od nowa.
Być może nie dotarłem tam, gdzie zamierzałem, jednak dotarłem tam, gdzie potrzebowałem - Douglas Adams (brytyjski pisarz science fiction, dziennikarz i scenarzysta)
To pod koniec roku moja parafraza: Nie wiedziałem, gdzie zamierzałem dotrzeć, jednak dotarłem tam, gdzie potrzebowałem.
Tak więc następny wpis w 2022 roku. Miłego końca TEGO i wszystkiego najlepszego w NOWYM.
Emeryt.