10.01.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 38 dni.
WTOREK (04.01)
No i kolejny wtorek po publikacji.
Rano cyzelowałem wpis i muszę przyznać, że jak na takie wysokie noworoczne C, błędów było mało. Nawet Żona prawie niczego nie znalazła.
Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Breaking Bad. To co się działo, najlepiej skomentowała Żona przy różnych mrocznych lub trzymających w napięciu scenach.
- Nie oszczędzą widza...
Atmosfera ostatnich odcinków zrobiła się już tak gęsta, mroczna, duszna i dławiąca, bo trudno, żeby było inaczej, że oboje stwierdziliśmy, że za parę dni, gdy skończy się ostatni sezon, obejrzymy sobie serial Good Witch (Dobra Czarownica). Żeby odreagować i odpocząć.
- Bo to musi być totalnie coś niewinnego... - Tak to by trzeba ująć. - dzisiaj rano skomentowała Żona.
Wczoraj, już po publikacji, ustaliliśmy z Budowlańcem, że 15. tego miesiąca spotkamy się w terenie, żeby razem coś obejrzeć...
Dzisiaj rano wyszło, że w najbliższy piątek wyjedziemy do Sąsiedniego Miasteczka na dwie noce. Kto teraz może pamiętać, co to jest Sąsiednie Miasteczko? Musiałby na blogu, jeśli czyta, cofnąć się o dobre trzy lata i sporo poszperać. I to nie wiadomo z jakim rezultatem. Tedy rzecz ułatwię.
Sąsiednie Miasteczko leży niedaleko Naszego Miasteczka i niedaleko Dzikości Serca. W nim spotkamy się z Gronem z Głuszy Leśnej, tj. z Czarną Palącą, Po Morzach Pływającym i być może w Swoim Świecie Żyjącą. Z Bandą Bydlaków nie, bo ze względu na Bertę nie będzie to możliwe. Wiemy, jak by się ona zachowała na spotkaniu, nie wiemy, jak Bydlak Starszy i na pewno wiemy, jak Bydlaczka Młodsza. A żadna ze stron posiadaczy piesków nie chce ryzykować.
Stąd dzisiejszy dzień przelazł mi przez palce. Z jednej strony miałem co robić, bo trzeba było opracować wiele logistyk, a z drugiej niewiele wymiernego. Musiałem Sąsiadów przesunąć z piątku na poniedziałek, facetowi od drewna, tego co mu w aucie "pierdolło", odmówić przyjazdu, z facetem od gałęziówki ustalić dostawę na przyszły tydzień, pani, która umożliwi nam spotkanie się z Budowlańcem w terenie potwierdzić terminy (to Żona), a w związku z tym przesunąć na 29. tego miesiąca wizytę Trzeźwo Na życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego pod hasłem Bardziej się za sobą stęsknimy.
Nie wspomnę, że z Żoną każdą rzecz omawialiśmy wielokrotnie, sprzeczaliśmy się i przeżywaliśmy. A to kosztowało spory kęs czasu. A gdy już decyzje zapadły, Żona strawiła czas na szukaniu miejsca noclegowego w Sąsiednim Miasteczku, a ja porozumiałem się z naszym Urzędem Skarbowym co do rozliczenia rocznego oraz z firmą odbierającą odpady co do nowego harmonogramu odbioru na ten rok.
Gdy w końcu wyszedłem po południu na obejście, drobna ilość porąbanego drewna i naciętego kartonu nie wypełniły we mnie pustki z powodu nicnierobienia. Przez to późnym popołudniem czułem się zdezorientowany i nosiłem w sobie niejasne poczucie niespełnienia. Ale na fali radości z wyjazdu i ze spotkania się z Gronem z Głuszy Leśnej Żona na messendżerze skontaktowała się z Czarną Palącą, a ja zadzwoniłem do Po Morzach Pływającego. I oboje, niezależnie od siebie, odnieśliśmy wrażenie, że oni aż takiej radości ze spotkania nie podzielali. Może tak się nam tylko zdawało i robiliśmy projekcję czegoś, co nie istniało. Zapytany o to, że jakoś tak dziwnie rozmawia i się zachowuje Po Morzach Pływający się zdziwił i zaprzeczył, i wytłumaczył się ichniejszym słabym zasięgiem, co jest prawdą obiektywną i bezwzględną. Wiemy o tym, bo doświadczyliśmy w czasie pobytu u nich wiele razy.
Tedy trzeba uzbroić się w cierpliwość i jak się rzecz ma, zobaczyć na miejscu.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Breaking Bad.
A potem zamiast, jak to mamy w zwyczaju, spać, zaczęliśmy rozmawiać. Ogólnie rzecz biorąc bardzo często tuż przed spaniem nachodzi mnie chętka, żeby poruszyć jakiś temat, nas dotyczący, najczęściej trudny lub skomplikowany, lub bulwersujący. Żona zawsze wtedy mocno protestuje.
- A nie możemy tego omówić jutro rano?
- Możemy, ale sobie akurat przypomniałem, a jutro zapomnę.
- No, tak, tak. - Ty sobie przypominasz właśnie teraz, przerzucisz wszystko na mnie, za chwilę już będziesz chrapał, a ja zostanę z myślami i nie będę mogła spać.
Tym razem było inaczej. Żona sama zaczęła.
- A bo jesteś jakiś taki dziwny... - Coś ci dolega?
Dłuższą chwilę się zastanawiałem, co by tu odpowiedzieć. Bo nic mi nie dolegało w sensie fizycznym, ale dobrze wiedziałem, że Żona nie tylko o to pyta, chociaż moje stany fizyczne też bierze pod uwagę.
- Nie, nic. - zdecydowałem się na zwłokę.
- Tak mówisz zawsze i snujesz się przez ileś dni, żeby mi w końcu powiedzieć, że ty właśnie już od kilku dni...
Stwierdziłem, że nie ma co kopać się z koniem, czyli z kobiecą intuicją, bo i tak prędzej czy później szydło wyjdzie z worka. I będzie gorzej.
- A bo męczy mnie ta codzienność i niepewność dalszych spraw. - Ja muszę mieć konkrety. - Nie znoszę tkwić w jakimkolwiek zawieszeniu.
Żona wykazała zrozumienie, bo okazało się, że większość z tego co mówiłem, było jej bliskie i odczuwała tak samo. Jedno ją tylko zdziwiło.
- Ale ty przecież kochasz codzienność! - Nawet o tym pisałeś na blogu...
- Tak, kocham, ale pewne rzeczy zaczęły mi doskwierać. - Parę dni temu, chyba rano, dotarło do mnie, że mam jakieś deja vu, jakiś "dzień świstaka". - Wstaję, ciemno, łazienka, ubieranie się, rozpalanie, kawa, laptop, Ty, kawy, jakaś rozmowa, wyjście z Bertą, I Posiłek, jakieś drewno, jakieś inne drobiazgi, ciemno, II Posiłek, wyjście z Bertą, rozbieranie się, łazienka, łóżko, serial, śpię, wstaję, ciemno, łazienka... i tak w kółko, że gdyby nie smartfon lub laptop i blog, to bym nawet nie wiedział, jaki to dzień tygodnia. - Wyraźnie czuję, że od tego popadam w jakowąś melancholię. - Poza tym mam wrażenie, że jesteśmy w izolacji.
Żona obśmiała się nie wierząc własnym uszom. I zaczęła wyliczać:
- Rocznica urodzin, święta, sylwester... - Weź ty może gdzieś wyjedź, do Metropolii?...
- A co ja tam będę robił? - oburzyłem się. - Siedział jak ta sierota w Nie Naszym Mieszkaniu?... - I Szkoła mnie nie potrzebuje...
- Aaa, to o to chodzi... - O, jeśli chodzi o to, to najwyższy czas, żeby cię nie potrzebowała.
Ostatecznie "ustaliliśmy", że ten mój stan jest wynikiem niepewności jutra, przy czym niepewności w sensie konkretów, czyli niby nic złego, oraz pory roku wpływającej na psychikę i krótkiego dnia, wszystko razem z wpływem na straszliwe spłaszczenie codzienności i ograniczenie jej do prostych codziennych schematów dławiących ducha, dzień po dniu i nakładaniem kolejnej warstwy tego stanu na poprzednie skrzętnie gromadzone bez mojej wiedzy, gdzieś tam w moim wnętrzu.
ŚRODA (05.01)
No i dzisiaj rano powtórzyliśmy jeszcze raz wczorajszą rozmowę.
Mogłoby to wyglądać na klasyczne bicie piany, ale takim nie było. Mieliśmy więcej czasu i byliśmy po nocy, po wypoczynku, w lepszej kondycji psychicznej i fizycznej. A poza tym wiadomo, że lepiej jest omawiać pewne sprawy na jawie niż "w półśnie". Stąd wiele tematów mogliśmy przenicować, omówić różne meandry i wpaść na kolejne pomysły. A to nam lepiej zrobiło.
W końcu po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu. Na zakupy i aby załatwić drobne sprawy przed wyjazdem do Sąsiedniego Miasteczka. Była to moja pierwsza jazda w nowej mandatowej rzeczywistości. Jechałem według znaków, zwłaszcza tych mówiących w jakikolwiek sposób o prędkości.
- Ty zobacz! - odezwałem się do Żony. - Normalnie jak w Niemczech. - Ty widzisz, jak oni jadą?! - wskazałem na kierowców jadących z naprzeciwka. - Normalnie czterdziestką! - To, jako kierowca, czuję i widzę. - Jak grzecznie!
- Ja też to widzę! - Żona była zachwycona. - Zobacz, ludzie stoją przy swojej posesji i normalnie, spokojnie, bez gwizdu aut, rozmawiają. - Boże, jak ja bym chciała, żeby tak było zawsze. - Ale ile to potrwa?...
Jechaliśmy za dwoma samochodami, za nami też kilka, wszyscy grzecznie, jak mówił znak ograniczenia prędkości do 40 km/godz. Nikt nie starał się wyprzedzać, nie siedzieć na ogonie, no normalnie jak w Niemczech, z takim poczuciem spokoju, a przez to komfortu jazdy.
Na pierwszych światłach w Powiecie przejechałem skrzyżowanie na zielonym, ale specjalnie podniosłem głowę i tuż nad nią, w ostatniej chwili ujrzałem kątem oka, że zapaliło się żółte. Machinalnie spojrzałem w lusterko wsteczne i ujrzałem, że kierowca za mną natychmiast się zatrzymał.
A przecież, "normalnie", jeszcze by "się zmieścił", a nawet spokojnie kolejny za nim. Ze śmiechem powiedziałem o tym Żonie.
- Boże, jak ja bym chciała, żeby tak było zawsze. - Ale ile to potrwa?... - zaczęła od nowa.
W drodze powrotnej był jednak mały zgrzyt. W pierwszej wsi za Powiatem jadący za mną audi tubylec nie wytrzymał mojego 43/godz. (ograniczenie do 40) i wyprzedził mnie mknąc jakąś siedemdziesiątką.
- O widzisz - skomentowałem - powinien być taki telefon na policję, o dużej przepustowości, zawsze wolny dla kablującego kierowcy, żeby taki jak ja, w takiej chwili, mógł zakablować gnoja.
Żona się zgodziła. Wiem, że, na przykład w Australii, tak jest.
Po południu zaczęliśmy od nowa niezwykle ciekawą i konstruktywną rozmowę o naszej przyszłości. A wszystko przez to, że powstało ileś pomysłów i najgłówniejszy Żony. To nam dało asumpt, aby przy Pilsnerze Urquellu i cydrze dzielić włos na 16, czegom chyba nigdy nie doznał. Tedy humory i nastawienie do najbliższych spraw zdecydowanie się nam poprawiły.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne 2 odcinki Breaking Bad. Powoli zbliżamy się do ostatecznych rozstrzygnięć.
CZWARTEK (06.01)
No i w kontekście jutrzejszego wyjazdu "dzień świstaka" już mi zupełnie nie przeszkadzał.
Gdy tylko rano przyszła Żona, zacząłem gadki od nowa.
- No, ty jak się czegoś chwycisz pazurami... - w świetnym aktorskim stylu zademonstrowała bardzo realistycznie swoimi dłońmi "szpony" sczepiając je ze sobą.
Na gadki mogłem sobie pozwolić, bo nie dość, że wstałem przed szóstą, 40 minut przed smartfonem, wybudzony myślami, to rano zachowałem się odpowiedzialnie i profesjonalnie, i jeszcze za ciemności w dolnym gościnnym mieszkaniu rozpaliłem w kozie i włączyłem grzejniki elektryczne. To podwójne grzanie wynikało z tego, że nasi stali goście, przyjeżdżający do nas regularnie jeszcze w czasach Naszej Wsi i teraz, nie robiący żadnych problemów, spokojni i sympatyczni, wczoraj mailem wysłali drobną sugestię Czy można byłoby troszeczkę wcześniej rozpalić i włączyć grzejniki, żeby nagrzały się mury, bo ostatnio, kiedy byliśmy, wokół kozy było ciepło, ale dalej troszeczkę za zimno.
Potem to już "jechałem" do Sąsiedniego Miasteczka. O niczym innym nie mogłem myśleć, więc żeby sobie choć trochę ulżyć zacząłem się pakować. To pomogło, ale nie na tyle, żebym się uspokoił, więc poszedłem do drewna. I dopiero nadmierna ilość narąbana i nawieziona, w tym dla gości, spowodowała, że zmęczenie odpędziło durnowate myśli, aczkolwiek popadłem w niejaką melancholię.
Zaś odpędziłem ją trzecim etapem sprzątania u gości, czyli odkurzaniem i ścieraniem na mokro. W mieszkaniu było tak ciepło, że goście już nie powinni narzekać.
Z racji jutrzejszego wyjazdu cały wieczór "przyspieszyliśmy". Wcześniej był II Posiłek, spacer z Bertą, odgruzowanie się, łóżko i kolejne dwa odcinki Breaking Bad. Do zakończenia całej serii pozostały cztery. Dobrze, że serial się skończy, bo zrobiło się tak beznadziejnie, gęsto, bez wyjścia, że trudno się ogląda. Bo to nie może być happy end. W żadnej sytuacji i dla nikogo. Ale oczywiście scenariusz, gra aktorska bez zarzutu.
PIĄTEK (07.01)
No i rano trochę zakłóciłem poranność.
Wstałem o 05.30 i rozpaliłem w trybie przyspieszonym (bez mycia szyby w kozie i nie oszczędzając suchego drewna), aby jak najszybciej zrobiło się ciepło. I żeby Żona przed wyjazdem zdążyła mieć przyzwoitą formę 2K+2M.
I po chwilowym spokoju zaczęliśmy się pakować i szykować do wyjazdu.
Wyjechaliśmy o 10.00 przy pięknej pogodzie i pięknej drodze. Aż chciało się jechać.
Prawie wszyscy kierowcy jechali wstrząsająco, po niemiecku. Nawet ja.
- Boże, ile to tak będzie trwać? - Żona trochę zmodyfikowała swoją modlitwę sprzed dwóch dni.
Jeśli gdzieś zdarzało mi się przekroczyć prędkość, to góra do 10 km max. No chyba że na esce, gdy jechałem za jakimś gamoniem, który uparł się jechać jeszcze bardziej niż po niemiecku i rozwijał oszałamiającą prędkość 118 km/godz. To już było ponad moje nerwy. Z dużą przyjemnością wciskałem tylko pedał gazu, bez żadnych redukcji biegów, i Inteligentne Auto, jak dźgnięte, skakało od razu na 140. A po wyprzedzeniu wracałem do jakichś 125 (od razu nie mogę do 120, bo organizm wymaga czasu, żeby bez szoku i szwanku się przyzwyczaić) i powoli oddalałem się od gamonia. Żona miała na ten temat swoje zdanie, ale jakoś dało się wyżyć.
Jazdę urozmaicaliśmy sobie komentarzami.
- Ten jedzie za 200 zł, a ten to chyba za 400. - mówiłem, gdy mnie jakiś wyprzedzał. - Ten to chyba nawet za 1500, ale ma BMW.
- Co mi tu będzie PiS podskakiwał. - skomentowała Żona wypowiadając się w imieniu niknącego w oddali BMW. - I co z takim zrobić? - Żona ciężko westchnęła. - Tylko zabić!... - O Boże, niech ten serial się już skończy - zreflektowała się.
Już po wyjechaniu z eski zrobiliśmy sobie postój. Był przyjemny, bo leśny parking i spacer, a poza tym wyraźnie odbieraliśmy fakt, że tuż obok samochody "zwyczajowo" nie śmigały, tylko jakoś tak przyjaźnie się przemieszczały.
Do Sąsiedniego Miasteczka zajechaliśmy za dnia. Nawet nie przeszkodził nam w pewnym momencie spory objazd. Spowodował on, że przejeżdżaliśmy od Grona z Głuszy Leśnej w odległości 400 m i wystarczyło tylko skręcić z asfaltu w leśny dukt, ale się nie zatrzymywaliśmy. Układ i umowa jest taka, że tam z żadnym z naszych psów się nie pojawiamy ze względu na Bydlaczkę Młodszą, która jest cholernie zazdrosna, wredna, co tu dużo mówić, i mogłoby się skończyć różnie.
W willi przyjęła nas żona zarządcy. Gdy tylko się rozpakowaliśmy, wyszliśmy z Bertą do parku. A w nim spotkaliśmy zarządcę ze swoim psem. I byłoby fajnie, bo i pieski się świetnie bawiły i krajobraz był piękny, gdyby on nie zaczął przesyłać nam jakichś nieoczekiwanych komunikatów i informacji. To mnie na tyle zdenerwowało, że zaraz po rozstaniu się z nim miałem jakieś dziwne uciski w mostku i natychmiast zaczęła mnie boleć głowa. Zacząłem serię głębokich wdechów, ale niewiele to pomagało. Stąd tym powodowani (głodem też) odstawiliśmy Pieska do pokoju, a sami udaliśmy się do naszej ulubionej restauracji, o której wiedzieliśmy, a na pewno ja, że jest Pilsner Urquell.
Żeby wypędzić z siebie ten przykry stan, w czasie całego pobytu w restauracji wypiłem dwa, do tego zamówiłem 2x Finlandię. Żona chyba była w lepszym stanie, bo poprosiła "tylko" o czarnego Kozela i kieliszek Żołądkowej Gorzkiej. Ale ten zestaw w jej przypadku mówił już sam za siebie. W kwestii posiłku ograniczyliśmy się tylko do przystawek - Żona wzięła wątróbkę zawijaną w boczku, ja to samo plus tatara z łososia.
Wróciliśmy do willi i zaczęliśmy poznawać i odkrywać nasz pokój z łazienką. A ponieważ siedzimy w branży, to zmysły i sposób patrzenia mieliśmy wyczulone. Niby pokój ładny, z prawdziwym kominkiem, ale cóż z tego, skoro nie działającym. Mógłby działać, ale ze względów oszczędnościowych ta przyjemność nie była udostępniona gościom. Przy czym liczba mnoga nie jest tu uzasadniona, bo w willi byliśmy jedynymi gośćmi. Było to o tyle przykre, że grzejniki centralnego ogrzewania działały w dziwny sposób. Jak nie grzały, to nie grzały do upadłego. Dlatego bardzo szybko położywszy się do łóżka jeszcze szybciej się z niego zerwałem, by ubrać skarpety i narzucić na siebie jeszcze jedną warstwę. Leżałem pod cieniutką kołdrą, bo bez specjalnego poświęcenia Żonie oddałem ozdobną narzutę, żeby w trakcie spania mogła uzyskać jaką taką sensoryczność. Mogłyby być w pokoju do dyspozycji koce, ale tylko mogłyby... A nawet gdyby były, to nie za bardzo można byłoby je gdzie złożyć, bo w pokoju nie było żadnej szafy. Tak więc jej brak w jakimś sensie usprawiedliwiał ich brak.
Nie mogliśmy się więc porządnie rozpakować, a na stojącym wieszaku wieszaliśmy tylko kurtki, czapki, szaliki i bertowy osprzęt. Dobre i to.
A gdy w nocy grzejniki zaczynały grzać, to grzały i grzały. Musiałem wtedy wyskakiwać z łóżka i ściągać nadmiar odzieży, żeby trochę spać. Ale niestety nie było to łatwe. Rozgrzewający się w łazience grzejnik głośno oznajmiał swoje rozgrzewanie metodycznie stukając, a łóżko przy każdym przewracaniu się z boku na bok przeraźliwie skrzypiało. A człowiek w czasie snu przewracać się musi.
Do tego dokładaliśmy coś od siebie, a konkretnie Berta. Na przemian chrapała, a gdy już w swoim psim cyklu się wysypiała długo, onannie, wylizywała przednią łapę. A ponieważ i paszczę i fafle ma niczego sobie, więc i dźwięk był też takim.
Tu się wziąłem na sposób. Mając doświadczenie po poprzednich, Bazylu i Bazylii, które robiły to samo, a które błyskawicznie reagowały na moje wściekłe nocne FE!!!, nawet "wykrzyczane" cichym szeptem, i wiedząc, że do Berty to sobie mogę mówić FE!!!, nawet głośno, poszedłem w nocy do łazienki, w trakcie jej onanu, gdy sobie nic nie robiła z nagłego przejścia pana koło siebie i z papieru toaletowego przysposobiłem takie trzy kulki. I wystarczyło rzucić jedną z nich z łóżka wypośrodkowując siłę rzutu tak, żeby kulka wylądowała mniej więcej pod nosem Pieska, i żeby nie miotnęła moim ciałem na tyle mocno, by wzbudzić skrzypienia łóżka. Co by niewątpliwie obudziło Żonę. Doszedłem do natychmiastowej wprawy korzystając z politechnicznego wykształcenia. Żona nie obudziła się ani razu, a Piesek za każdym razem zdziwiony, że coś mu pod nosem w nocy bezszelestnie ląduje, był wybijany z onanu i zasypiał przechodząc za chwilę w chrapanie.
Tak więc noc była upojna.
Do wszystkiego dodam, że wieczorem nie mogliśmy obejrzeć dwóch kolejnych odcinków Breaking Bad (serial chcieliśmy mieć jak najszybciej za sobą), chociaż był Netflix, którego obecność willa szumnie reklamowała. Co z tego, skoro system dostania się i uruchomienia był tak skomplikowany, że nawet Żona nie podołała.
Jeśli dodam, że gospodarze zapomnieli zapewnić mydło w łazience i korzystaliśmy z naszego, podróżnego, oraz że nad lustrem w łazience zamiast jakiegoś kinkietu smętnie wisiały dwa kable, to trudno się dziwić, że nie czuliśmy się dopieszczonymi gośćmi.
SOBOTA (08.01)
No i rano wstaliśmy z ulgą.
A po śniadaniu nadal nie czuliśmy się dopieszczeni. Niczego nie było na gorąco, nawet głupiej jajecznicy, bo gospodarze jeszcze nie dostali koncesji "na kuchnię". Nawet kawie brakowało do właściwej temperatury, bo zrobiona w jakimś przelewowym ekspresie i przelana do dzbanka miała prawo dwa razy przy przelewaniu ostygnąć. Wszystko było ze sklepowych gotowców - wędliny, sery, pasztety wyjęte z folii na talerz, ryba z puszki podana w zamkniętej puszce z domniemaniem, że może gość nie pokona blaszanego zamknięcia i zrezygnuje, miód i dżem w kapsułkach oraz jeden pokrojony pomidor i trzy koktajlowe. A, byłbym niesprawiedliwy. Był jeszcze jeden kabanosik od Tarczyńskiego.
Gdybym takie śniadanie otrzymał 40 lat temu, za komuny, sikałbym z wrażenia. W ciągu ostatnich, powiedzmy, 20. lat, gorsze jedliśmy tylko w Anglii, gdy polecieliśmy z Żoną do Pasierbicy i do Q-Zięcia, wówczas in spe, w hotelu, w którym nocowaliśmy. Bodajże o tym już pisałem.
Nic więc dziwnego, że po porannym łażeniu ledwo dotrwaliśmy do 13.00. O tej godzinie otwierała się nasza "wczorajsza" restauracja, więc z dużą przyjemnością zjedliśmy gorące flaki, a ja dodatkowo wypiłem gorącą kawę z ekspresu.
O 14.00 w fajnej kawiarni, z klimatem, spotkaliśmy się z Gronem z Głuszy Leśnej. Nie widzieliśmy się blisko trzy lata. Stawili się: Czarna Paląca, Po Morzach Pływający, W Swoim Świecie Żyjąca i jej koleżanka, lat 20, którą kilka lat temu poznaliśmy z całą jej rodziną.
Na gadkach, i chaotycznych, i uporządkowanych zeszły nam trzy godziny. Przenicowaliśmy wszystkie możliwe tematy i ich, i nasze, i uzupełniliśmy wszelkie braki związane z tak długim niewidzeniem się.
Oczywiście to nie było to samo, jak niespieszne rozmowy przy kawie o pierdołach po porannym wstaniu lub w ciągu rozwlekłego dnia, ale zawsze coś. Było o tyle łatwiej, że przez ten okres kontakt mailowy, blogowy, telefoniczny, facebookowy i messendżerowy był.
Bardziej zależało nam na tym, żeby na żywo się zobaczyć. Czarna Paląca nic się nie zmieniła, natomiast Po Morzach Pływający stał się jakiś taki bardziej "marynarski", a może to tylko moja imaginacja w mózgu z powody świadomości, że teraz na statku jest chiefem i na twarzy i w postawie miał wypisaną "wielką odpowiedzialność".
W Swoim Świecie Żyjąca używała sobie na wujku, za jego przyzwoleniem, wręcz nakazem i za każdym razem tępiła jego jak wstawiając w to miejsce, kiedy, gdy, jeśli. A z kolei koleżanka wyżywała się na niej poprawiając akcent. A wszystko przez matkę tejże, nauczycielkę polonistkę.
Ponieważ my byliśmy inicjatorami spotkania, więc występowaliśmy w roli gospodarzy. I życzyć sobie tylko takich gości. Mimo kilkukrotnych naszych namów, próśb i sugestii cały pobyt Czarna Paląca opędziła jedną kawą, Po Morzach Pływający herbatą, W Swoim Świecie Żyjąca jakąś dziwną kawą, takoż jej koleżanka. Za to my sobie pofolgowaliśmy. Wyliczać nie będę.
Kiedy się ponownie spotkamy i gdzie, nie wiadomo. Los może dziwnie pokierować w kontekście różnych planów. Ale było fajnie. Chociaż tylko tyle.
II Posiłek(?) mieliśmy spróbować zjeść w innej niż wczorajsza restauracji. To od niej, od jej położenia, wystroju, muzyki, menu i ogólnego klimatu zaczęła się nasza przygoda z Sąsiednim Miasteczkiem. Przez lata ten związek systematycznie upadał, bo albo właściciele byli zbyt ambitni jak na takie miasteczko i restauracja była więcej zamknięta niż otwarta, albo mnóstwo w niej pozmieniali, a to nam już nie odpowiadało. Ale byliśmy zadowoleni, że działa i że ma swoich gości.
Poszliśmy więc ponownie do naszej, "wczorajszej". Tym razem zachowaliśmy się "kulturalnie". Żona zamówiła sandacza i do tego regionalne wino, z tej winnicy, z której Po Morzach Pływający przysłał mi w urodzinowym prezencie trzy butelki, ja zaś sandacza i Pilsnera Urquella.
Było sympatycznie i pod wieloma względami nietypowo.
W głównej sali siedzieliśmy my, jakaś inna para, dwóch starszych facetów i cztery panie. Obok, w mniejszej sali, dwunastu Niemców, którzy darli mordę w sposób nieskrępowany, jak to oni potrafią. Wyobrażałem sobie, jak inny miałbym odbiór, gdyby siedziało tam dwunastu Francuzów, Włochów, Anglików, Rosjan lub Czechów i też by się darli. Zbytnio by mi to nie przeszkadzało. No może z wyjątkiem Czechów, bo słysząc ich i pękając ze śmiechu nie mógłbym spokojnie zjeść.
- Zauważ, że nawet w różnych zagranicznych filmach podkreślają tę ich cechę. - Żona skwitowała ten jazgot z sąsiedniej sali.
Dwaj starsi faceci spokojnie słuchali.
-
Mówię ci - podsłuchałem, gdy jeden mówił do drugiego - byłem
kiedyś... - tu nie usłyszałem - i tak samo, kurwa, darli mordę, jak
tutaj.
"Kurwa" usłyszałem na pewno i bardzo mi się spodobało.
Piwa nie dopili, ubrali się i wyszli. A Niemcy zaraz za nimi. Widocznie skończyli kolację.
- Ale skąd oni się tutaj wzięli? - dociekałem.
- To chyba są ci myśliwi, o których ci mówiłam. Dowiedziałam się, gdy chciałam zarezerwować jeden, ostatni już pokój. - Wyobrażasz sobie w czego oceanie bylibyśmy? - Nie dość, że Niemcy, to jeszcze myśliwi... - Żona westchnęła. - Ale Berta nas uratowała. - Bo przyjmowali z psami, ale takimi do 5. kg. - To co mam zrobić z pozostałymi 45.? zapytałam panią i sprawa się zamknęła.
Gdy Niemcy sobie poszli, okazuje się na nieszczęście, przynajmniej moje, z łatwością dało się słyszeć, o czym rozmawiały te cztery panie zupełnie się nie krepując. Każda kwieciście i realistycznie przedstawiała swoje różne żeńskie dolegliwości, a musiały ich mieć sporo, jak podsłuchałem, bo były w wieku 60+ i to razy cztery. Więc od razu, żeby zneutralizować słuchowe doznania, przypomniała mi się polska komedia Giuseppe w Warszawie ze Zbigniewem Cybulskim i Elżbietą Czyżewską w rolach głównych (filmowe rodzeństwo) w reżyserii Stanisława Lenartowicza. I jedna ze scen, gdy Staszek (Cybulski) jadł obiad u siebie w domu (czasy niemieckiej okupacji, której nie przyjmował do wiadomości, jako artysta malując obrazy).
- Przepraszam, czy ropuchy złożyły skrzek? - w drzwiach wejściowych jakiś facet, konspirant, podał hasło pomyliwszy mieszkania.
- Jezus, Maria!!! - Nie przy obiedzie!!! Na szczęście sandacza zjedliśmy, zanim wyszli Niemcy. Tak że mogliśmy spokojnie, nasłuchując pań - ja, w zamyśleniu - Żona, oddać się delektowaniu winem i Pilsnerem Urquellem. Ale na krótko, bo sielankę przerwał telefon od zarządcy willi. Informował on Żonę, że nasz pies strasznie szczeka(?!) i rzuca się na drzwi i je drapie. Byliśmy oszołomieni.
- Nasz pies?! - To jest niemożliwe, bo ona w ogóle nie szczeka. - odpowiedziała skonsternowana Żona.
Wypadliśmy z restauracji.
W mieszkaniu musiało coś być na rzeczy, bo dół drzwi był cały mokry, ale na szczęście nie zauważyłem żadnej rysy lub innych uszkodzeń.
- Mówię ci - Żona od razu miała swoją teorię - oni musieli ją czymś pod drzwiami specjalnie szczuć (może swoim psem), żeby się tak zachowywała i żeby potem móc nam pokazać te drzwi, kazać sobie zapłacić za szkody i zniechęcić nas całkowicie do głupich pomysłów zmierzających do polubienia Sąsiedniego Miasteczka.
Oczywiście, że była to spiskowa teoria dziejów, ale wcale taka niegłupia patrząc jeszcze na inne wcześniejsze dziwne teksty i zachowania gospodarzy.
Czekała nas jeszcze druga upojna noc.
NIEDZIELA (09.01)
No i wstaliśmy, ku naszej uldze, o 07.00.
Bo w planie mieliśmy jeszcze odwiedzenie w drodze powrotnej do Wakacyjnej Wsi Dzikości Serca i Naszego Miasteczka.
- Ale my tu już więcej nie przyjedziemy?... - w trakcie pakowania się usłyszałem nad uchem głos Żony, która patrzyła na mnie znacząco i oczekiwała potwierdzenia.
Nad uchem, bo mówiła szeptem zdążywszy w międzyczasie uknuć kolejną spiskową teorię dziejów Bo tu na pewno jest podsłuch!
- Oczywiście, że nie! - odpowiedziałem głośno nie krępując się.
Przed śniadaniem uknuła jeszcze jedną, ale tej nie będę cytował, bo była straszna i mogłaby nie najlepiej świadczyć o jej umysłowej kondycji. Ale mnie nie przeraziła, tylko rozbawiła.
Mimo tej "afery" z Bertą wczoraj przy "dobranoc" gospodarz zaproponował na dzisiejsze śniadanie, "nieoficjalnie", jajka, więc od razu apetyt ostrzyłem sobie na jajecznicę z trzech.
- Chcecie państwo jajka na miękko? - zapytał nas dzisiaj, gdy już siedzieliśmy przy stole.
Z chęcią przystaliśmy. Dostaliśmy po jednym, więc liczba mnoga przy pytaniu się zgadzała. Trochę zrobiło nam się głupio przy takim jednym, osieroconym jajku na łebka, ale to również wpisywało się w ogólny poziom usługi. Gwoli sprawiedliwości muszę tylko dodać, że "na miękko" były w punkt, co z kolei ugruntowało moją spiskową teorię. Że musiał być w tym jakiś szwindel, bo takie jajka na miękko potrafię robić tylko ja.
Żona absolutnie nie chciała jechać oglądać Dzikości Serca.
- Wiem, że ty masz inaczej, ale ja z nią mam złe wspomnienia.
Dlatego wysiadła z Bertą na rozstajach dróg, 400 m przed domem, pod słupem z transformatorem, który swego czasu zaznaczył się w naszej historii. Otóż któregoś naszego pobytu złomiarze zdemontowali to olbrzymie żelastwo i je musieli przepić, a my przez kilka dni nie mieliśmy prądu. Zresztą takich rozmaitych kwiatków było tam więcej.
Dalej pojechałem sam.
Dom Edka, tego co się chwalił swoimi marynarskimi papierami naszemu profesorowi, Pół Polakowi Pół Francuzowi, został widocznie sprzedany, bo teren był uporządkowany i wisiała tablica firmy monitorującej. A "nasz", obok, stał tak, jak go zapamiętaliśmy. Nawet auta nowej właścicielki i jej siostry były te same.
Postałem, postałem, popatrzyłem, popatrzyłem i powzdychałem. Ot i wszystko. Ale było mi lepiej zobaczyć, niż sobie wyobrażać. Wróciłem do Żony.
- Korzyść jest taka - skomentowała, o dziwo ze śmiechem - że Berta zrobiła siku i olbrzymią kupę.
Tak więc historia się dopełniła. Wszystkie nasze trzy psy zaznaczyły swoją obecność w Dzikości Serca.
Do Naszego Miasteczka Żona już jechała bez oporów.
- Bo ja tu wypoczywałam od wszystkiego.
A ponieważ się prosiłem, więc dodała, że ode mnie też.
Jadąc ulicą pod górę i z góry obejrzeliśmy sobie "nasz" dom dwa razy. Nic się nie zmieniło. Może jakieś drobiazgi. Ale wzruszyłem się, kiedy ujrzałem nad bramą wejściową żółtą tabliczkę z numerem domu i z podnumerami a,b,c,d. Gdy tę tabliczkę swego czasu zaprojektowałem i dałem do wykonania Zarządczyni, oczywiście coś musiało być spieprzone. Nie było literki c. Więc ją ręcznie odpowiednim pisakiem dopisałem starając się zachować krój pisma. I literka c nadal była. Byłem dumny z porządnej roboty.
Z brzegu i z wysoka obejrzeliśmy piękny park, którego renowację rozpoczętą za naszych czasów zakończono. Czegoś takiego nie widziałem. A jak musi być piękny wiosną, latem i jesienią. Nie wiadomo, czy go kiedyś obejrzymy w pełnej krasie.
Ruszyliśmy w drogę powrotną. Jeszcze tylko Żona kupiła tzw. produkty spożywcze - ser w opakowaniu, parówki, orzeszki i ogórki w słoiku oraz jakieś napoje. Musiała to zrobić na "poczcie", bo była niedziela. Na jedynym postoju odpoczęliśmy i się posililiśmy. Do domu udało się wrócić jeszcze przed zmrokiem. W sumie była to podróż taka bez historii - spokojna, bezstresowa, w nowej mandatowej rzeczywistości.
W Domu Dziwie panował chłód, żeby nie powiedzieć zimnica. Z wyjątkiem sypialni, w której na nasz wyjazd zostawiliśmy pracujący grzejnik elektryczny. Ale gdy rozpaliliśmy w trzech miejscach, już po godzinie można było zdjąć kurtki i czapki, a jakiś czas później nawet normalnie, na siedząco zjeść II Posiłek. Fakt, trzeba było wtedy siedzieć blisko kuchni, ale to był już drobiazg.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 przedostatnie odcinki Breaking Bad. Żona od razu w wersji koszulowej, a ja w dziennej, bo jeszcze dwa razy schodziłem i podrzucałem, żeby jak najdłużej grzało.
Scenarzyści nie mieli nad nami litości. Prawie wszystko złe, które miało się wydarzyć, się wydarzyło.
PONIEDZIAŁEK (10.01)
No i codzienność została wywrócona do góry nogami.
Skutkiem wyjazdu do Sąsiedniego Miasteczka miało być, oczywiście na drugim planie, odreagowanie od niej, ale nie spodziewaliśmy się, że przybierze ono aż taki obrót. Ewidentnie temu wyjazdowi udało się i mnie, i Żonę z niej wybić.
Stąd, na przykład ja, ku obopólnemu zaskoczeniu i zdziwieniu, wstałem o 07.00 zamiast o 06.00, żeby grzać w chałupie. Żona więc musiała siłą rzeczy wstać jeszcze później niż normalnie. Bo by ze swojego 2K+2M nic nie miała. Dobrą godzinę po rozpaleniu funkcjonowałem w domu w polarze i w czapce, a gdy wreszcie siadłem do pisania, ubrałem kurtkę.
Cały dzień poświęciłem na rąbanie i zwożenie drewna, palenie i pisanie. Wróciła cudowna codzienność.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 ostatnie odcinki Breaking Bad. Żona w wersji koszulowej, ja ciągle w dziennej (nieustanne podkładanie i palenie). Trzeba kolejny raz oddać scenarzystom, że bardzo zgrabnie zakończyli serial. Podopinali wszystkie wątki w sposób trzymający w napięciu, inteligentny, ciekawy i zadowalający widza w różnych aspektach.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Nie mogę jej zaliczyć niepewnych, zapewne tendencyjnych i niewiarygodnych opisów jej zachowań w kwestii szczekania, bo zarządcy willi, w której mieszkaliśmy w Sąsiednim Miasteczku, musieli mieć w tym swój niecny interes i na pewno rozmijali się z prawdą. Nasz Piesek tak głupio i niekulturalnie po prostu się nie zachowuje.
Godzina publikacji 23.24.
I cytat tygodnia; wyjątkowo cztery oddające stan naszego ducha z ubiegłego tygodnia oraz naszą wiedzę i samopoczucie przed i po Sąsiednim Miasteczku:
Działanie nie zawsze prowadzi do szczęścia, lecz nie ma szczęścia bez działania. - Benjamin Disraeli - brytyjski polityk, pisarz i eseista.
Tracisz 100% okazji, których nie podejmujesz. - Wayne Gretzky - kanadyjski zawodowy hokeista na lodzie, reprezentant Kanady, olimpijczyk, kawaler orderu Kanady.
Jeżeli uważasz, że możesz czegoś dokonać albo, przeciwnie, że nie dasz rady - w obu przypadkach masz rację. - Henry Ford - amerykański przemysłowiec, inżynier oraz założyciel Ford Motor Company.
Pamiętaj, że nie osiągnięcie tego czego pragniemy to czasem cudowny łut szczęścia. - Dalai Lama - duchowy i polityczny przywódca narodu tybetańskiego, laureat Pokojowej Nagrody Nobla.