17.01.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 45 dni.
WTOREK (11.01)
No i znowu wtorkowy luz po publikacji.
Cały dzień rozpoczął się późno, bo z racji publikacji wstałem o 07.00. W domu było chłodno, ale nie zimnica, bo jednak wczorajsze intensywne palenie zaprocentowało.
Przed I Posiłkiem młody facet przywiózł z Powiatu gałęziówkę. To on mi podsunął ten pomysł jakieś dwa miesiące temu, gdy z Żoną szukaliśmy nowego dostawcę w sytuacji choroby Sąsiada Od Drewna. To od tego momentu zaczął się też kontakt z Pierdolło.
Młody człowiek przekonał mnie, że po co mam rąbać drewno do kuchni, skoro gałęziówka od razu jest gotowa do palenia. Zobaczymy, ale byłaby to dla mnie rzeczywiście duża oszczędność czasu i, co tu dużo mówić, harówy.
W czasie I Posiłku skończyłem czytać I tom Dziennika Samuela Pepysa. I znowu, co tu dużo mówić - wielka to dla mnie gratka. Mam jeszcze drugi tom, ale już się absurdalnie martwię, że go przeczytam. I co potem? W angielskich wersjach tych tomów jest znacznie więcej, ale zawsze były to wybory i skróty oryginału. Maria Dąbrowska "zrobiła" z tego dwa tomy i chwała jej za to, ale szkoda, że tylko tyle. Gdybym znał świetnie angielski, dodatkowo ten sprzed 360 lat i polski, też z tamtego okresu ...
Gdybym, to przeczytałbym, cytuję Dąbrowską, ...jedyne pełne ośmiotomowe wydanie... liczące przeszło 3000 stronic gęstego druku. I przeczytałbym wielką monografię o Pepysie Arthura Bryanta.
Ponownie przeczytałem wstęp Od autorki przekładu i jej Przedmowę do drugiego wydania, wszystko w wydaniu trzecim z 1966 roku, które czytam. Pozwoliło mi to zrozumieć pewne kwestie i zdarzenia opisywane przez Pepysa oraz uporządkować pojmowanie rzeczy.
A dlaczego to wszystko? Bo okazało się, że Pepys jest mi niezwykle bliski tak z cech charakteru, zdroworozsądkowego podejścia do spraw religii (raczej do kościoła - w tamtych czasach godne szacunku), polityki i gospodarki, ukochania pracy i wszelkich aspektów życia z wielką umiejętnością cieszenia się z drobiazgów. Jest mi bliski, bo prawie przez dziewięć lat znajdował czas, aby codziennie relacjonować rzeczywistość i poprzez nią opisywać siebie oraz że w tych zapiskach jedną z kluczowych postaci jest jego żona, której w <Dzienniku> nie nazywa ani razu jej imieniem... . I zgadzam się z Dąbrowską, że najsuchsze, najbanalniejsze nawet zapiski <Dziennika> nie są nudne.
Na koniec taka ciekawostka. Od razu w pierwszym przypisie Dąbrowska wyjaśnia: Wymowa tego nazwiska nie jest przez Anglików ustalona. Wymawiają je: Pejps, Piips, Pepis, a nawet Peps.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy, a stamtąd do Sąsiadów. Sąsiadkę Realistkę od kilku dni trzyma lumbago, więc nie było co liczyć na jakiś jej wypiek. Dobrze, że wyjechaliśmy z siedmioma wytłaczankami pełnymi jaj (niektóre się nie domykały, bo jej kury, jak zwykle w dupie miały unijne normy), krążkami sera i osełkami masła, bo nasze zapasy już dawno zniknęły.
Po powrocie w trzech miejscach uzupełniłem stany drewna i skończyłem wreszcie pisać tekst dla Q-Wnuka o jego, można tak powiedzieć, przyszłym piłkarskim życiu.
Już wczoraj zdecydowaliśmy, że po obejrzeniu pięciu sezonów Breaking Bad dzisiaj wieczorem obejrzymy pełnometrażowy film El Camino opisywany jako pewnego rodzaju kontynuacja całej serii, epilog serialu. Dalej nad całością czuwał twórca pierwowzoru Vince Gilligan, a film miał opisywać dalsze losy jednego z głównych bohaterów serialu Jessego Pinkmana (Aaron Paul).
Trudno było się dziwić naszemu uzależnieniu, skoro jedną z bohaterek serialu była metamfetamina. Okazało się, że Żona jest uzależniona znacznie mniej, bo gdzieś w 1/3 zaczęła zasypiać. Ustaliliśmy, że bez szkody dla obojga ona będzie sobie spała, a ja będę kontynuował.
Niczego nie straciła. Film w porównaniu do serialu był słaby. Siłą rzeczy zniknęli najlepsi aktorzy - Walter White vel Heisenberg, genialny chemik (Bryan Cranston - 4 nagrody Emmy i Złoty Glob przy czwartej nominacji), jego żona Skyler (Anna Gunn), jego szwagierka Marie Schrader (Betsy Brandt), jego szwagier Hank Schrader (Dean Norris), Saul Goodman, prawnik (Bob Odenkirk), czy Mike Ehrmantraut, zabójca i czyściciel (Jonathan Banks) i wielu, wielu innych. Piszę o tym w miarę szczegółowo dlatego, że jedną z wielkich sił serialu były kompletnie nieznane i nieograne twarze. Przynajmniej dla mnie. Twarze, które zagrały bez zarzutu, wiarygodnie i sugestywnie.
Jeśli do tego dodamy królującą w serialu CHEMIĘ, często przeze mnie wspominane inteligencję scenarzystów i świetną reżyserię, nie dziwi opinia:
Serial <Breaking Bad> zdobył powszechne uznanie krytyków... i jest uważany za jeden z najlepszych seriali telewizyjnych wszech czasów... . W 2013 roku został umieszczony na 13. miejscu w rankingu 101 najlepiej napisanych seriali telewizyjnych wszech czasów przez Amerykańską Gildię Scenarzystów... . Ostatni sezon zdobył jedną z największych oglądalności w historii telewizji kablowych.
Ale tego, że film obejrzałem, nie żałowałem.
ŚRODA (12.01)
No i dzisiaj był taki zimowy dzień.
Prawie wcale nie wyściubiałem nosa na zewnątrz. Tyle co po paczkę, którą przywiózł kurier, z Bertą i do pracy przy drewnie. Zacząłem układać w dwóch miejscach gałęziówkę i palić nią w kozach i w kuchni, żeby zobaczyć co zacz. Ale pracę zdozowałem, żeby wyszło tak na cztery dni.
Zadzwonił kolega ze studiów, były nauczyciel Szkoły. Nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy się ze dwa lata. Doznaliśmy z Żoną sporego szoku, bo sądząc z głosu strasznie się postarzał, żeby nie powiedzieć zdziadział. A jest w moim wieku. Zaprosiliśmy go do nas, ale się wykręcał stanem zdrowia i na razie nie dał się namówić na ruszenie dupy.
Zadzwonił w sprawie innego naszego kolegi, z tej samej naszej politechnicznej specjalności, który właśnie przyleciał z Kanady. Kanadyjczyk w celach emerytalnych poszukuje świadków swojego zatrudnienia w latach 1975 - 1981w dwóch spółdzielniach, po których oczywiście dawno ani widu, ani słychu. W ZUSie mu powiedzieli, że musi sobie znaleźć świadków swojego zatrudnienia, bo w tamtym czasie składki za pracowników były odprowadzane zbiorowo, żadnych indywidualnych kont nie było, więc póki co prawa do jakichkolwiek roszczeń emerytalnych mieć nie może. Nie wiem, na ile to wszystko jest prawdą (mówię o ówczesnym zusowskim systemie), ale podjąłem się poszukania kontaktów. Problem jest tylko jeden, ale dość istotny, a mianowicie, że ówcześni pracownicy swoje lata już mieli i, jak się dowiedział Kanadyjczyk od pewnej pani, która tamte czasy pamięta i te spółdzielnie również, większość poumierała. Nie pozostaje mi więc nic, jak tylko dotrzeć do tych żyjących. Tylko jak ich znaleźć?
Od razu zabrałem się do roboty i zacząłem dzwonić. Niesamowite było to, że zacząłem od dwóch numerów osób, z którymi miałem przez te lata kontakt, a one przekazywały mi dalsze. I gdy dzwoniłem do kolejnych, wszyscy mnie pamiętali z czasów wspólnej pracy w spółdzielni (tej od Kanadyjczyka) i z późniejszych, kiedy wielokrotnie spotykaliśmy się na zebraniach naszego cechu. I za każdym razem była to niezwykle sympatyczna rozmowa, na tyle, że dopadało mnie wzruszenie i nostalgia. Za dawnymi czasami oczywiście.
Ale konkretnych informacji nie zdobyłem. Wszyscy zaczęli pracę po podanym przez Kanadyjczyka roku (1975), a o tych starszych dowiadywałem się, że umarli, co dodatkowo wprowadzało mnie w melancholię.
Dzisiaj skończyłem wreszcie pisać tekst dla Q-Wnuka. Miał być gotowy pod choinkę. Wysłałem Żonie do przeczytania, analizy, akceptacji(?).
Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie amerykańskiego serialu Good Witch (Dobra Czarownica).
- Bo to musi być totalnie coś niewinnego... - Tak to by trzeba ująć. - osiem dni temu skomentowała Żona na kanwie wyczerpującego oglądania Breaking Bad.
I co? Ledwo przebrnęliśmy przez dwa odcinki. Zwłaszcza Żona. Nie byliśmy w stanie zaakceptować sitcomowego charakteru serialu, krótkich ciętych scen, ich przewidywalności, słabych dialogów, specyficznej, trochę głupawej gry aktorów, ich wymuskanych twarzy i odzienia, ślicznego, wzorcowego amerykańskiego miasteczka oraz pewnej łzawości, naiwności i sztuczności.
- Cały czas czekałam na wybuch śmiechu publiczności zza ekranu. - dodała Żona.
Nie wiemy, czy tak się nam porobiło po Breaking Bad. Może coś być na rzeczy i teraz w kolejnych próbach podświadomie będziemy porównywać. Ale i bez tego oglądanie Good Witch byłoby dla nas niestrawne.
Postanowiliśmy podjąć kolejną próbę i od jutra rozpocząć oglądanie amerykańskiego serialu Sukcesja. Ma bardzo dobre opinie. Ponoć strasznie w nim klną Ale idzie wytrzymać...
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Jakoś tak dziwnie się czytało, bo przed chwilą się widzieliśmy, a zawsze przy jego mailach mam poczucie "odbioru z daleka".
Rozumiem, że koza to Wasz faworyt, ale być może widzieliście taki kominek który " obsługuje się sam"
Z tyłu ma zasobnik który wystarcza podobno na tydzień. Wsypujesz ekogroszek i zapominasz, że jest zimno w domu.
Dziękujemy za zaproszenie i mam nadzieję, że następnym razem to my Was gdzieś wyciągniemy " w połowę drogi" Trzymajcie się ciepło
PMP (pis. oryg.)
Problem naszego stosunku do ogrzewania domu polega na tym, że my musimy(!) mieć przynajmniej jedno "stare" źródło ciepła (kuchnia kaflowa to w zasadzie koniecznie, koza lub kominek), z którym wchodzimy codziennie w rozmaitego rodzaju interakcje. Które ma duszę. Które hałasuje na różne sposoby, zaniedbane wygasa, niewyczyszczone odpłaca dymieniem lub złym paleniem, zadbane odwdzięcza się pięknym, żywym ogniem i ciepłem. Które, przy mrozach, "każe" stanąć koło siebie, wyciągnąć dłonie i je grzać, krótko mówiąc zachowywać się w oczywisty sposób, taki pierwotny, dający atawistyczną przyjemność i poczucie bezpieczeństwa.
Więc nie chcemy zapominać o zimnie jako składowej naszego życia. Podobnie nie chcemy żyć tam, gdzie zawsze jest ciepło i zielono. Nie odkrywam Ameryki mówiąc, że żeby coś docenić lub ocenić, żeby się po prostu cieszyć, potrzebny jest punkt odniesienia. Tak został skonstruowany nasz świat, we wszelkich jego aspektach.
Tedy do łóżka i spać.
CZWARTEK (13.01)
No i dzień był rozwlekły.
Na tyle, że I Posiłek zjadłem gdzieś przed 12.00. A potem zabrałem się za układanie gałęziówki. W międzyczasie cyzelowałem tekst dla Q-Wnuka, a polegało to przede wszystkim na nadaniu numeru stronom. Już słyszę, że przecież to jest proste. Po pierwsze proste jest, jeśli się wie, jak to robić, a po drugie Nic, co wydaje się proste, takim nie jest!
Zaparłem się, że nie poproszę Żony o pomoc, żeby nie usłyszeć Ale przecież już tyle razy ci pokazywałam, jak to zrobić. Wystarczająco wzdychała, gdy w momencie mojego pisania padła przeglądarka Firefox, a ja nie wiedziałem, co zrobić, żeby nie utracić tekstu Bo taki fajny napisałem! Nie dość, że pokierowała mną, żeby tekst zapisać, to mi pomogła przejść do innej przeglądarki Internet Explorer, bo marudziłem, że będę musiał przerwać pisanie.
Wobec tak poważnych problemów nie mogłem się zbłaźnić i prosić o ponumerowanie stron. Zrobiłem to sam, zdaje się trochę na małpę ćwicząc nieźle przy każdym numerze strony. Oglądający, co wyprawiam, albo by miał niezły ubaw, albo byłby załamany. Ale strony ponumerowałem i byłem z tego dumny.
Ponieważ Żona nie zareagowała na wysłany wczoraj tekst o swoim ukochanym wnuku, co było dziwne, więc domyślając się, że tej skrzynki może używać rzadko, wycyzelowany tekst wysłałem dzisiaj ponownie na inną, gościową, o której wiem, że Żona korzysta z niej codziennie. Sporo czasu strawiłem, żeby odnaleźć adres, którego nie pamiętałem, więc najpierw długo szukałem strony mówiącej o naszych propozycjach dla gości, a tam w zakładce Kontakt znalazłem to, czego szukałem. Łatwizna.
Więc wysłałem i nadal nic. Dopiero za jakiś czas usłyszałem:
- O, widzę, że wysłałeś tekst o Q-Wnuku....
I nadal nic. Co za brak zainteresowania swoim wnukiem! Zaparłem się, że do upadłego nie powiem Przeczytaj! lub Przeczytałaś?
Dzisiejszy dzień najbrutalniej jak można pokazał, że po pierwsze jest zima, a po drugie jestem na emeryturze. Od kilku dni, w zasadzie od powrotu z Sąsiedniego Miasteczka, coś czułem w kościach i nawet wiedziałem co, ale sam przed sobą się nie przyznawałem i starałem się tę myśl stłamsić, żeby nie wylazła i nie psuła mi humoru. Ale dzisiaj się już nie dało. Przyszedł moment, po ułożeniu kolejnej partii gałęziówki, że wróciwszy do salonu zacząłem się po nim miotać bez sensu tam i z powrotem parę razy obróciwszy się bezwiednie wokół samego siebie i w tym momencie dotarło do mnie, a raczej musiałem już tę myśl dopuścić, że "przyszła kryska na matyska", czyli tłumacząc na polski "dobre czasy już się dla mnie skończyły". Miałem bezlik czasu, o którym nie za bardzo wiedziałem, jak go zagospodarować. Bo po pierwsze, ile można pisać i o czym (mógłbym o polskiej polityce lub gospodarce, co na jedno wychodzi, o szczepieniach i innych aferach, ale to byłoby miałkie, jałowe i na dodatek by mnie wkurwiało) lub czytać? A zasiadanie w kapciach w fotelu w "stylu zasłużonym, seniorskim" i trawienie czasu na oglądanie telewizji tworzy we mnie na samą tylko myśl (nie mamy telewizji) odruch wymiotny i ponowne wkurwienie.
A do wiosny, do pierwszych roztopów, jeśli będzie się miało co roztapiać, czasu że ho, ho! Bo później, to czasu będzie brakować. Przyroda zrobi swoje budząc się z zimowego uśpienia. Wtedy nawet pozorne marnotrawienie czasu, jak zasiadanie z I Posiłkiem lub z II na ławeczce przy Stawie, takim nie będzie.
Tak więc doszedłem do czasowej ściany. Jako człowiek inteligentny (ponadczasowa cecha ssaków i nie tylko) i współczesny (trudno, co zrobić) nie chciałbym się wpisywać w mądrą i przewrotną myśl autorstwa Ericha Fromma (niemiecki filozof, socjolog, psycholog i psychoanalityk pochodzenia żydowskiego), a zwłaszcza w jej drugą część.
Współczesny
człowiek wyobraża sobie, że coś traci - mianowicie czas - kiedy nie
działa dostatecznie szybko; a zarazem nie wie, co zrobić z
zaoszczędzonym czasem, poza zabiciem go.
Więc nie chciałbym zabijać nikogo ani niczego, a czasu to na pewno. Postanowiłem "zaoszczędzony czas" wykorzystać. Kilka tygodni temu zniosłem z góry nowy stary telefon i położyłem go na stole, przy laptopie, żeby kłuł mnie w oczy i żeby był pod ręką, gdy nadejdzie jego godzina. Otrzymałem go od Żony w maju 2020 roku, tuż po wprowadzeniu się do Domu Dziwa. Żeby znaleźć ten sam, stary model, ale nowy, nieużywany, włożyła w to sporo wysiłku licząc na to, że w końcu pozbędę się tego mojego, ukochanego, ośmioletniego wówczas egzemplarza, poobtłukiwanego niemiłosiernie przez te lata, z pękniętym na różne sposoby ekranem, dzięki czemu potrafił sam z siebie likwidować mi kontakty doprowadzając mnie w danym momencie do szału.
Miesiące leciały, a przy kolejnych wpadkach starego telefonu Żona dostawała, z biegiem czasu z racji swojej rezygnacji i pogodzenia się z losem coraz rzadziej, białej gorączki słysząc moje złorzeczenia albo, co gorsza, będąc zmuszoną w jakichś nietypowych momentach wziąć go do ręki i z niego skorzystać.
Więc, gdy nowy stary telefon zniosłem, nic nie zapowiadało zmian. Nawet ja w nie nie wierzyłem, że o Żonie nie wspomnę. Ale wtedy przezornie naładowałem baterię widząc, że jest z nią wszystko w porządku.
- To jak przełożę kartę SIM, to będę miał część kontaktów w nowym, czy wszystko zostanie w starym?... - niespodziewanie dzisiaj zadałem Żonie pytanie wyrywając ją z myśli i/lub z laptopa. Wyraźnie nie zarejestrowała, że przed chwilą błąkałem się po salonie i kręciłem wokół siebie.
Spojrzała na mnie uważnie z lekkim niedowierzaniem.
- Nie wiem, trzeba zobaczyć... - Ale myślę, że część zostanie i będziesz je musiał przenosić ręcznie.
Tego się właśnie obawiałem. Przechodziłem już przez to w swoim "telefonicznym" życiu wielokrotnie i na samą myśl o żmudnym wpisywaniu zawsze robiło mi się niedobrze. Od maja 2020 roku nie zrobiło mi się jednak ani razu, bo odwlekałem i odwlekałem. Prawie dwa lata.
Oczywiście już słyszę wielu mądrych pukających się w czoło Co ty wyprawiasz?! Przecież są programy, które ci te kontakty przerzucą w trymiga!, ale ja wiem swoje. Bo wielokrotnie przez te lata, gdy przychodziło co do czego, nagle taki mądry jeden z drugim odbijał się od różnych niemożności.
Dałem więc sobie po kilku takich próbach spokój i zawsze kontakty przerzucałem ręcznie. Taka chińszczyzna, która mnie nie przerażała pod warunkiem, że nie miałem nic sensowniejszego i frapującego do roboty. I ten moment nastał właśnie dzisiaj według mojej filozofii Samo przyjdzie.
- Ale te wszystkie Bociany wypierdolisz w kosmos?!!! - Żona patrzyła na mnie z mieszaniną i burzą uczuć wypisaną na jej twarzy. Była tam rozpacz z powodu stwierdzonego przez nią wielokrotnie umysłowego upartego niedołęstwa męża, nadzieja, że może jednak, bo taka okazja, niezgoda na taką ewidentną jałowość i "zabijanie" czasu i wściekłość na Bocianów.
- Wiesz - dolałem oliwy do ognia - mam w telefonie 520 takich kontaktów! - pławiłem się widokiem jej twarzy z wypisanym, dominującym szokiem i niedowierzaniem.
- Ale chyba nie zamierzasz?... - twarz została przyobleczona niepewnością.
- Coś ty, czy ja jestem idiotą?! - Wszystkie "wypierdolę" w kosmos!
Na twarzy Żony pojawiła się dojmująca ulga. Zaśmiała się nerwowo.
Tedy zabrałem się do pracy. Kartę przełożyłem, baterię podłączyłem do ładowania, bo przez te tygodnie mocno się rozładowała, telefon włączyłem i ujrzałem zero kontaktów. Wcale się tym nie przejąłem, tylko począwszy od litery A bardzo metodycznie zacząłem wklepywać kolejne numery.
Samo z siebie wyszło, że kontakty podzieliły się na trzy grupy. Jedna była bezwarunkowo przepisywana, druga bezwarunkowo kasowana i odchodziła w telefoniczny niebyt. Trzecia była dość skomplikowana i przy niej musiałem się długo zastanawiać - przepisać, czy kasować. Numery telefonów należały do osób, z którymi nie kontaktuję się od lat, ale wiem, że żyją i że zajmowały, jedne bardziej, drugie mniej, ważne miejsce w moim życiu. Kierowałem się więc bardziej głosem serca.
Wyjątek stanowił domowy numer do Mamy. Zdecydowałem się go skasować korzystając niejako z okazji, bo wcześniej się nie odważyłem. Ale było mi przy tym jakoś tak nijako.
Doszedłem do litery D włącznie. I na tym musiałem poprzestać, bo przed oczyma zaczęły pojawiać się mroczki.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 pierwsze odcinki Sukcesji. Od razu dwa, żeby poczuć klimat. Niestety nie byliśmy w stanie go określić i, gorzej, naszego nastawienia. Bo był jakiś taki za szybki, przeładowany faktami, nazwami i pojęciami. Jedyną jasną i oczywistą rzeczą było słownictwo - używane przez wszystkich bez względu na płeć i pozycję w firmie. To jednak nie wystarczyło, żeby, jak na razie, serial nas do siebie przekonał i dlatego postanowiliśmy dać mu szansę i jutro obejrzeć odcinek trzeci. A potem się zobaczy.
Ale tęsknimy za Breaking Bad, od którego się, nomen omen, uzależniliśmy. Żona nawet powiedziała, że mogłaby go oglądać za jakiś czas.
- Skoro wszystko wiemy, tak byśmy się nie denerwowali i tak by nas nie wykańczał. - zaskoczyła mnie. - A jeśli Sukcesja nie wypali, to zaczniemy Zadzwoń do Saula (Better Call Saul). - Jest to spin-off Breaking Bad. - Żona chciała mnie ucieszyć, co się jej udało, ale jednocześnie się przestraszyłem. Bo nie można normalnie obejrzeć serialu, tylko trzeba się dowiedzieć, co to takiego ten (ta, to?!) spin-off.
PIĄTEK (14.01)
No i Żona znowu nie zareagowała.
Rano musiałem nanieść drobną poprawkę w tekście o Q-Wnuku związaną z logiką faktów. Tekst ponownie jej wysłałem.
- Znowu wysłałeś mi tekst o Q-Wnuku? - zdziwiła się.
Wytłumaczyłem jej dlaczego.
- To tamten mam wyrzucić?
I to było wszystko. Zdaje się, że będę musiał czekać na jej właściwą reakcję do wtorku, kiedy przeczyta ten wpis. Ciekawe, co wtedy powie? : Ale ja myślałam..., No przecież miałam..., Nie przypuszczałam, żeby..., Już miałam przeczytać, ale coś mnie odciągnęło i zapomniałam.
Po przeczytaniu moich jadowitych sugestii, chyba nic nie powie. Reagowanie na takie prostackie prowokacje byłoby poniżej jej godności.
Dzień zawierał same drobiazgi, w tym jeden w charakterze odskoczni.
Po I Posiłku pojechałem do paczkomatu (do odbioru trzy paczki, a rano kurier przywiózł dwie) i kontrolnie do Pół-Kamieniczki. A stamtąd do Rybnej Wsi (nazwa użyta po raz pierwszy). To ta, w której w 2023 roku ma się odbyć zjazd, ta, wokół której są piękne stawy i w której znajduje się kompleks noclegowo-gastronomiczny, z której to części gastronomicznej wielokrotnie korzystaliśmy (szczupak sous vide) i gdzie ostatnio na święta kupowałem jesiotra.
- A bo dzisiaj naszło mnie na rybę. - Zadzwoń do mnie, powiesz mi jakie są.
Nie dzwoniłem, bo według słów pani prowadzącej sprzedaż Godzinę temu cztery ostatnie ryby wyszły.
- Zapraszam od poniedziałku, będą odłowy. - Ale mamy tylko karpia.
Zrobiło mi się żal Żony, która już ostrzyła sobie apetyt i miała swoją wizję II Posiłku, więc poszedłem do restauracji, zobaczyć, czy mają otwarte, bo ostatnio, w związku z obostrzeniami, pocałowaliśmy klamkę. Działali, chociaż wewnątrz żywego gościowego ducha.
Do domu wróciłem niby na tarczy, ale gdy Żonę zaprosiłem ro restauracji, to wyszedłem z tego z tarczą.
Ledwo co popracowałem przy drewnie, żeby się nazywało, gdy Żona oznajmiła, że jest głodna I w zasadzie to moglibyśmy już jechać. Znam ją z tej kulinarnej strony i wiem, że jak jej się coś spodoba, zwłaszcza jeśli to jest niespodzianka, to ta myśl nie może jej wyjść z głowy i nie może się doczekać. W tym względzie taki dzieciuch. Nie zaskoczyła mnie więc, gdy ostro wystartowała do podanej potrawy (amur z brukselką z boczkiem, lampka wina). Ja zawsze to powtarzające się u niej zjawisko nazywam Startem z bloków startowych, a polega ono na tym, że zanim ja zanurzę łyżkę lub dziubnę widelcem, to mam wrażenie takiego gwizdu nad żoninym talerzem, która nie bacząc nawet na dużą gorącość potraw ostro przystępuje do rzeczy. Najlepiej da się to zrozumieć, jeśli przywołam obraz małego dziecka, które mocno spragnione potrafi przyssać się do szklanki, czy butelki i pić, i pić, na bezdechu, by po długim czasie organizm sam zareagował każąc sobie wpuścić do płuc odrobinę powietrza, co skutkuje gwałtownym oderwaniem ust od napoju z charakterystycznym dźwięcznym odessaniem się od brzegu szklanki czy butelki.
Ubawu mam przy tym zawsze sporo i czasami staram się Żonę hamować, dla jej dobra, żeby się opamiętała, ale najczęściej mnie zbywa tłumacząc, że ona z tego musi mieć przyjemność. To była jej dzisiejsza odskocznia. Moja też z powodu nastroju Żony nie mówiąc o moim karpiu w sosie kurkowym z marchewką i groszkiem oraz kawie i serniku.
Po powrocie trochę pisałem i znowu przerzucałem numery telefonów. Doszedłem do litery K. A gdy się odgruzowałem, zaczęliśmy oglądać 3. odcinek Sukcesji. I to byłoby jej na tyle. Nie nasza bajka. Przyjęta konwencja po prostu nas męczyła nie dając żadnego relaksu i emocji. Tedy z prawdziwą przyjemnością obejrzeliśmy 1. odcinek Zadzwoń do Saula. Byliśmy w swoich klimatach, być może ukształtowanych przez Breaking Bad, i cieszyliśmy się, że przed nami 5 sezonów (być może 6), a w każdym po 10 odcinków.
SOBOTA (15.01)
No i poranek i ranek były dopasowane do naszego dzisiejszego wyjazdu.
O 12.45 spotkaliśmy się z Budowlańcem, żeby na rubieżach Pięknej Doliny oglądać pewną nieruchomość. Żona twierdziła po wszystkim, że zachowuję się naiwnie, jak dziecko. A wszystko przez to, że to co obejrzeliśmy zgadzało się z opisem i ze zdjęciami z wyjątkiem jednej miny, na którą natknęliśmy się na miejscu. I o tę jedną jedyną minę miałem pretensję do losu, życia, ludzi i do pani z biura nieruchomości. Bo okazało się, że teren działki (piękny zresztą) jest okrojony, bez sensu ucięty, a to albo sprytne, albo nieuświadomione przez właścicieli założenie niszczy cały układ kompozycyjny dla nowego właściciela. Krótko mówiąc niespodziewanie dla nas, bo okazało się to na miejscu, na sprzedaż został wystawiony piękny organizm, dajmy na to ciało kobiety, które niespodziewanie i w ostatniej chwili zostało pozbawione jednej nogi lub ręki.
Budowlaniec od razu się na to rzucił, Żona też, ja nie, tylko dusiłem frustrację i wściekłość w sobie. Żona z panią dyskutowała, że trzeba by tamto, siamto i owamto, i tak wiele razy, więc w końcu nie wytrzymałem i dość brutalnie i niegrzecznie, jak zauważyła Żona, na fali swojej frustracji, im przerwałem, żeby przejść do dalszej części oglądania.
- Ty to byś chciał, żeby wszystko było proste, oczywiste, jasne i klarowne. - A tak nigdy nie jest. - podsumowała moje zachowanie, gdy odjeżdżaliśmy.
Ano chciałbym.
Samo oglądanie było sympatyczne i przyjemne. Poukładaliśmy sobie w głowach, to co widzieliśmy na zdjęciach. W Domu Dziwie z Budowlańcem, który specjalnie na tę okoliczność do nas zajechał, przenicowaliśmy temat na wszelkie sposoby, a potem jeszcze przed jego wyjazdem oprowadziliśmy po całym terenie, bo był u nas pierwszy raz. Podobały mu się przestrzenie i w domu, i na dworze.
Późne popołudnie strawiłem na dalszym przepisywaniu numerów. Doszedłem do M.
Wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki Zadzwoń do Saula. Ale o dziwo, w trakcie drugiego podsypiałem. Wątku nie traciłem, a jedynym wytłumaczeniem takiego stanu mojego organizmu było jego wypalenie się na skutek wcześniejszego oglądania nieruchomości. Nie spodziewałem się, że to mnie tyle będzie kosztować.
- A może ja bym jutro trochę dłużej pospał?... - uderzyłem w marudny ton z chwilą wyłączenia telewizora.
- No oczywiście! - natychmiast zareagowała Żona, która uważa, że ja z tym wczesnym, czy to świątek, czy piątek, wstawaniem przeginam.
- No, ale przecież na dole będzie zimno!...
- To rozpalę sama.
- Ale wtedy będziesz się tłukła i ja na pewno spać dalej nie będę.
Ostatecznie ustaliliśmy, że nastawię smartfona na 09.00 z założeniem, że to jest z grubym naddatkiem, tak na wszelki wypadek, a Żona gdyby się obudziła wcześniej, włączy audiobooka i cierpliwie będzie czekać mojego wstawania nie ruszając się niczym myszka pod miotłą.
NIEDZIELA (16.01)
No i smartfona, ku mojemu zdziwieniu i zaskoczeniu, wyłączyłem minutę przed dziewiątą.
Kierując się instynktem i biologicznym zegarem, a może z powodu wyspania, sięgnąłem po niego właśnie wtedy po raz pierwszy. Żona od godziny słuchała audiobooka i już miała trochę dosyć. Chciała wstać. Umówiliśmy się, że ja najpierw przed wszystkim porannym rozpalę w kozie i na tym etapie całkowicie zakłócę swoje poranne procedury.
- Jak się już będzie dobrze paliło, to mnie zawołaj.
Latałem więc półnagi, bez siusiania, żeby jako tako nadrobić codzienne, uświęcone tory. Za jakieś pół godziny sytuacja była kompletnie opanowana na tyle, że Żona w ciepełku przed kozą miała swoje 2K+2M, a ja mogłem zająć się sobą, by potem zasiąść przed laptopem.
To wszystko spowodowało pewną dezorganizację dnia, bo, na przykład pierwszy posiłek zjedliśmy o 12.30. A gdy dla rozruchu zabrałem się za drewno i pouzupełniałem stany w trzech palnych miejscach, po powrocie do domu ogarnęła mnie...senność. Tak to jest, gdy się przegnie i śpi bez uzasadnienia prawie 12 godzin. Niemoc, która mnie opanowała, była na tyle silna, że polazłem na górę i pospałem sobie 40 minut. Tę decyzję było mi o tyle łatwiej podjąć, że wymyśliłem, że dzisiaj o 20.30 obejrzę sobie mecz Białoruś - Polska z Mistrzostw Europy w Piłce Ręcznej. Żona coś mi tak zrobi w laptopie, że będę mógł. I ustaliliśmy, że przed meczem obejrzymy Zadzwoń do Saula, jeden lub dwa odcinki, jak się uda.
Wstałem jak nowo narodzony i zabrałem się za przepisywanie kolejnych numerów. Doszedłem już do T włącznie. A Zadzwoń do Saula udało się obejrzeć 1 odcinek.
Wieczorny mecz wpisał się w dzisiejszą niedzielność, którą czuliśmy od samego początku opóźnionego dnia. Zakończył się miłym akcentem, który bardzo dobrze mnie nastroił. Wygraliśmy 29:20 i w ten sposób przeszliśmy do następnej fazy mistrzostw po wcześniejszym wygranym meczu z Austrią, którego nie oglądałem, bo się zagapiłem. We wtorek ostatni mecz w grupie z Niemcami, o pierwsze miejsce i istotne punkty w dalszej fazie. Ostrzę sobie zęby, bo po tym co widziałem, nie jesteśmy z nimi bez szans.
PONIEDZIAŁEK (17.01)
No i wszystko wróciło na swoje tory.
Może z lekkim półgodzinnym opóźnieniem, bo jednak po meczu poszedłem spać później niż zwykle.
Chyba przez to, przez pełnię i przez wiatr źle spałem. Wczoraj wieczorem zostaliśmy "ostrzeżeni przez Rząd" przed nocnymi i dzisiejszymi wichurami, więc na wszelki wypadek przestawiłem Inteligentne Auto, żeby dobrze spać i żeby nie myśleć ciągle, że stoi pod drzewami... Autu to pomogło, mnie nie. Na dodatek tłukł się deszcz, więc z ulgą wstałem.
Pogoda była taka, że psa by nie wypędził. Piesek o tym wiedział, więc trzeba było go namawiać. Ale potem zrobiło się pięknie, słonecznie i żal było nie wyjść na dwór. Zniwelowałem dziesiątki krecich górek, które od dłuższego czasu mnie drażniły.
A w domu skończyłem przepisywanie numerów telefonów. Poszło nadspodziewanie gładko i szybko. Nic dziwnego, skoro pomijając Bociany, 2/3 zostawiłem w starym smartfonie. Żona mi jeszcze wprowadziła w te same miejsca co w poprzednim różne funkcje, Bazylka wstawiła na pulpit i miałem z powrotem swojego smartfona.
Wieczór był rozlazły. Nie wiedząc co będzie z nim dalej, stwierdziłem, że lepiej, gdy wpis opublikuję wcześniej.
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu. Czyżbyśmy się rozstawali? Ja ich "wypierdoliłem" w kosmos ze smartfona, to oni mnie ze swojej bazy danych.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.15.
I cytat tygodnia, a raczej cytaty (nie wiem, czy przypadkiem oba nie dotyczą nas, a przynajmniej naszych ostatnich fikań):
Sprytna osoba rozwiązuje problem. Mądra unika go. - (anonim)
Dla każdego złożonego problemu istnieje rozwiązanie, które jest jasne, łatwe i błędne. - Henry Louis Mencken (amerykański dziennikarz, eseista, redaktor czasopisma, satyryk, krytykujący amerykański styl życia i kulturę)