31.01.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 59 dni.
WTOREK (25.01)
No i znowu przyjemny wtorek po publikacji.
Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy 2 i 1/3 odcinka Zadzwoń do Saula. Trzeba oddać kolejny raz szacunek scenarzystom i reżyserowi, że potrafią tak poprowadzić fabułę w danym odcinku, że widz jest doprowadzony pod jego koniec do maksimum ciekawości, by odcinek w tym momencie przerwać i jej nie zaspokoić doprowadzając oglądającego do irytacji. Jeszcze przy pierwszym z naszej wieczornej serii z dwóch nic sobie z tego nie robimy, bo za chwilę przy drugim nasza narkotyczna ciekawość jest zaspakajana, ale po nim ciągnie nas, żeby obejrzeć trzeci. Zachowujemy jednak trzeźwość i żelazną dyscyplinę zdając sobie sprawę, do czego by to doprowadziło.
Wczoraj pod koniec drugiego w serii odcinka Żona kliknęła myszką, żeby się zorientować, ile pozostało do końca. Została jakaś minuta i jeszcze dobrze nie zaczęła mówić z dużym zawodem O, to zaraz pojawią się napisy, gdy napisy brutalnie się pojawiły, co spowodowało, że Żonie spontanicznie się wyrwało Ale to są gnoje!
Mieliśmy z tej reakcji niezły ubaw.
W trakcie oglądania oddzwonił Wnuk-I, do którego wcześniej bezskutecznie dzwoniłem. Wyraźnie w ostatnich dniach mijaliśmy się w fazie. Kiedy on dzwonił w Dzień Dziadka gdzieś około 21.00, to ja już miałem wyłączony smartfon. Od jakiegoś czasu robię to w porach roku ciemnych lub ciemnawych już o 19.00, a w porach jasnych lub jasnawych o 20.00. Z kolei, gdy ja dzwoniłem do niego o ludzkich porach, to on nie odbierał. Doszedłszy do wniosku, że tak możemy długo, wczoraj, w trakcie oglądania, smartfona nie wyłączyłem. I się udało. Cała czwórka złożyła mi życzenia, a ja im wyjaśniłem, że teraz chodzę spać z kurami.
- Wiecie, co to znaczy?
Zapadła ciszy, a po chwili usłyszałem głos Wnuka-II:
- Kury chodzą spać, gdy jest ciemno i "wstają", gdy jest jasno.
Wcale mnie nie zdziwiło, że o tej mądrości wiedział Wnuk-II.
Ustaliliśmy wizytę dwójki w Wakacyjnej Wsi na środek lutego, a przy zastrzeżeniu Wnuka-I Jeszcze nie wiadomo z kim przyjadę dyplomatycznie zamilkłem nie chcąc dolewać oliwy do ognia. Bo cała czwórka była przecież na fonii.
Dzisiaj wstałem odrobinę później niż zwykle chcąc zachować 9-godzinny moduł snu, ale o dziwo, Żona bezwiednie o tyle samo przesunęła swoje wstawanie. Jakieś fluidy.
Od rana ogarnęło mnie wtorkowe lenistwo wzmocnione myślą o konieczności układania gałęziówki. Odwlekałem, ile się dało, ale w końcu się zabrałem. A to wystarczyło, żeby olbrzymia, za przeproszeniem, kupa po dwóch godzinach pracy się zmniejszyła.
O 15.30 obejrzałem mecz Polska - Hiszpania (27:28). Hiszpanie grali o wejście do półfinału i musieli z nami wygrać, my zaś o porządny sportowy wynik lub, jak nasi handbolowi dziennikarze szermują, "o honor", za którym to określeniem w sporcie nie przepadam. Piętnaście sekund przed końcem meczu mieliśmy piłkę i mogliśmy doprowadzić do remisu. Hiszpańscy bramkarze bronili słabo, ale w tej ostatniej "wencie" Hiszpan obronił w przeciągu chyba dwóch sekund sam na sam z Polakami dwie tzw. 100.% ich okazje i stał się bohaterem.
O całe mistrzostwa nie mam do naszych cienia pretensji. Na tym etapie budowy drużyny i kowidowej sytuacji nie mogło być inaczej.
Wieczorem postanowiłem oglądać "bratobójczy" pojedynek Szwecja - Norwegia, który miał decydować, kto oprócz Hiszpanów znajdzie się w półfinale. Ale po II Posiłku ogarnęło mnie znowu lenistwo, a może trzeźwość umysłu, bo z tego pomysłu zrezygnowałem.
- Jesteś pewien? - Żebyś potem nie marudził i nie mieszał. - Żona jak zwykle wiedziała, co może być.
W tej sytuacji nie śmiałem wspomnieć o moim śmiałym pomyśle oglądania o trzeciej nad ranem meczu Igi Świątek z Estonką Kaią Kanepi o półfinał Australian Open. Po krótkiej walce ze sobą myśl zarzuciłem.
Obejrzeliśmy 2 odcinki Zadzwoń do Saula i pomiędzy nimi wpadłem na pomysł, że przecież mecz Szwecja - Norwegia mogę obejrzeć z łóżka na dużym ekranie. W dużym komforcie, bo Żona bez problemów zgodziła się do spania założyć na uszy słuchawki.
Obejrzałem więc prawie całą pierwszą połowę kibicując Szwedom, ale wynik 14:9 dla Norwegów, którzy byli wyraźnie lepsi, zdecydował, że czekanie w 15. minutowej przerwie i późniejsze kibicowanie wydawało mi się bez sensu. Żona mnie co prawda namawiała do dalszego oglądania myśląc, że kończę ze względu na nią, ale ją uspokoiłem tłumacząc moją rezygnację.
Dzisiaj wyraźnie ruszyła liczba zgłoszeń na Zjazd' 2023. Gotowość uczestniczenia potwierdziło 29 osób. W sumie jak na nas to niedużo, ale termin zgłoszeń upływa 31. stycznia (tak prosiłem w mailu przewodnim). Troszeczkę jestem zawiedziony, bo zdaję sobie sprawę, że nas, chemików, powinna obowiązywać chemiczna cecha, czyli niezostawiania sprawy na ostatnią chwilę, ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że nad nią bezwzględnie dominuje inna, nasza narodowa, polska. A tę cechę, "na ostatnią chwilę", wykształtowały u nas setki, może tysiące lat. Czymżesz jest więc pięć lat studiów, czy u niektórych dziesięć lat obcowania z chemią (technikum), a nawet kilkadziesiąt biorąc późniejsze zawodowe życie?
Wśród maili jeden szczególnie był sympatyczny. Przysłała go jedna z dwóch sióstr bliźniaczek. Gdy dawno temu obie pojawiły się na pierwszym wykładzie, zgłupiałem, i podejrzewam, że inni też, bo były nie do odróżnienia. Męki odróżniania w zasadzie cierpiałem przez cały okres studiów, by pod ich koniec, gdy stały razem obok siebie, dało się dojść, która jest która. Nie wiem, jak radzili sobie z tym wykładowcy i egzaminatorzy. Jako tako dawało się pod koniec nauki nie popełniać faux pas, gdy się miało do czynienia z pojedynczym egzemplarzem bez możliwości wyłapywania porównawczych różnic, które zaczęły się już w tamtym czasie pojawiać. Bo potem, z biegiem lat, siostry stawały się na tyle "inne", że już nigdy nie miałem problemu.
A dlaczego mail był szczególnie sympatyczny? Bo koleżanka na ostatnim zjeździe uparła się, żebym jej dał mój blogowy adres i że ona będzie czytać. Zaczęła już nawet wtedy i wyraźnie kontynuuje, skoro pod koniec pozdrawiała "Emeryta", "Żonę" i "Bertę". Trudno, żeby to nie połechtało moje ego.
ŚRODA (26.01)
No i nie pierwszy raz przekonałem się, że sport jest przewrotny.
Zwłaszcza piłka ręczna.
Nic więc dziwnego, że w czasach "Złotej Drużyny Wenty" Brat, w trakcie emocjonującego meczu Polaków, a prawie wszystkie były takie, bo piłkarze nie oszczędzali ani siebie, ani kibiców budując za każdym razem niesamowitą dramaturgię, po pierwszej połowie wyłączał telewizor.
- Człowieku, ja chcę jeszcze trochę pożyć! - informował mnie zawsze dzień po meczu, gdy omawialiśmy kolejną wygraną naszych uzyskaną w kolejnych dramatycznych okolicznościach.
Rano wyczytałem, że wygrali... Szwedzi 24:23 i znaleźli się w półfinale. W 4 minuty odrobili 4 bramki.
A przy remisie 23:23 "na jedną wentę" przed końcem meczu mieli rzut karny, który wykorzystali. Nieopisany szał radości, bo remis premiował Norwegów.
Jakby tego było mało, Iga wygrała 2:1 i znalazła się w półfinale.
Nic tylko się cieszyć.
Znowu zwlekałem z gałęziówką szukając alibi w podglądaniu, bo przecież nie oglądaniu, różnych wydarzeń sportowych. A to skrótów, a to końcówek. W końcu jednak się zmobilizowałem. Niedużą partię zostawiłem sobie na jutro.
Po II Posiłku, tak dla wprawy, znowu pogadaliśmy o życiu. A wieczorem obejrzeliśmy kolejne 2 odcinki Zadzwoń do Saula. Potem zaś Żona nie dość że przypomniała mi o meczu, to szczelnie okryła głowę kołdrą, w uszy wetknęła słuchawki, żebym mógł bez wyrzutów sumienia oglądać mecz. Zawsze w takich razach, gdy mi przypomina o jakimś sportowym wydarzeniu i dopasowuje swoje życie do moich kibicowskich wariactw, w tym, zdarzało się, rytm dnia, na przykład na urlopie, gdy szuka dla mnie transmisji często zmuszona daną wykupić, powtarzam:
- Boże, jak by tak niektórzy faceci słyszeli lub widzieli, jak żona przypomina im o meczu nie robiąc z tego żadnego problemu...
Jeśli dodam, że nie robi specjalnych ceregieli (pod warunkiem, że nie przegnę), że do tego otworzę Pilsnera Urquella, to czy trzeba więcej się rozwodzić, nomen omen, nad tematem oczywiście?...
Tak więc pierwszą połowę meczu Dania - Francja oglądałem w wersji piżamowej, by w przerwie brutalnie, za zgodą Żony i jej pytaniem To przerwa? (ta jej przytomność umysłu w trakcie wybudzania ze snu, zwłaszcza połączona ze sportową orientacją, zawsze mnie bawi), zapalić nocną lampkę i czytać Pepysa.
Francuzi przegrywali pięcioma bramkami i w tym momencie zdecydowanie byli za burtą półfinałów. Ale coś mnie tknęło i postanowiłem oglądać dalej. Ledwo rozpoczęła się II połowa, gdy ujrzałem komunikat Słaba bateria. Zlikwidowałem więc cały interes, wszystko powyłączałem i zszedłem na dół, by ponownie się ogaciwszy oglądać dalej w wersji piżamowo-dziennej.
W którymś momencie usłyszałem z góry przy schodach:
- Jesteś na dole?
- Tak.
- A bo poczułam, że ciebie nie ma...
Gdy wróciłem, Żona wreszcie spała. Bo i ciemno, i cicho, i mąż zlokalizowany.
Mecz wygrali... Francuzi 30:29. Do awansu wystarczał im remis.
CZWARTEK (27.01)
No i chyba przez ten zasrany sport rano nieźle mi się pomięszało.
Miałem świadomość, że z powodu późniejszej wieczornej pory nastawiłem smartfona na 07.00. Gdy zadzwonił, wyłączyłem go, przewróciłem się na drugi bok i, jak nie ja, słodko usnąłem, by za jakiś czas gwałtownie się obudzić. Zszedłem na dół i na zegarze nad kuchnią zobaczyłem, że jest 06.50. Mocno zdziwiony "wróciłem" do smartfona, żeby stwierdzić, że wczoraj budzenie nastawiłem na 06.30.
Ale mimo tego pomięszania umysłu i tak miałem dobrze, bo ze wszystkim zdążyłem i gdy Żona przyszła, mogła spokojnie oddać się swojemu 2K+2M.
- A mówiłam ci wczoraj, żebyś sobie od razu przyniósł kabelek do ładowania. - Ale ty oczywiście musiałeś powiedzieć Nie,nie! i machnąć ręką. - pozwoliła sobie tylko na taki drobny poranny wtręt.
Cały poranek dopasowałem do półfinałowego meczu Igi Świątek z Amerykanką Danielle Collins. I się bardzo zawiodłem. Iga przegrała 0:2. Grała źle w każdym elemencie (emelencie). A Danielle była bezwzględna i grała z kolei bardzo dobrze w tym sensie, że grała swoje, to, co umiała najlepiej.
Ale do Igi pretensji nie mam. Taki jest sport.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy i żeby wybrać gotówkę dla hochsztaplera (według definicji - oszust i aferzysta na wielką skalę) Cykliniarza Anglika. Rozliczyliśmy się ostatni raz za prace wykonane w Pół-Kamieniczce. To znaczy rozliczyła się Żona, która podjęła się trudu rozmawiania z nim w ostatnim okresie (dokładnie po roku od terminu, w którym według niego wszystkie prace w Pół-Kamieniczce miały być skończone) i dokonania pewnych ustaleń. Widząc moje nastawienie z obszaru Brzydzę się widokiem tego pana i mogę puścić pawia na jego widok lub nawet tylko rozmawiając z nim telefonicznie Żonę podwiozłem do Pół-Kamieniczki, a sam odjechałem błąkając się po Pięknym Miasteczku i odkrywając jego uroki, by po jakimś czasie po Żonę wrócić.
Biedna ona, zmobilizowała się, żeby temat zamknąć, nie dopuścić do mojego pieklenia się i nie mieć już nic i nigdy z tym panem do czynienia.
W Zaprzyjaźnionej Hurtowni zapłaciliśmy ostatnią fakturę, której według Hochsztaplera miało nie być. Tedy z mojej blogowej listy nazw wykreślam "Cykliniarz Anglik" i zmieniam na "Hochsztapler". Jeśli przyjdzie mi w przyszłości o nim pisać, mam nadzieję, że tylko w retrospekcjach, będę używał już tylko tej nazwy. Bo trzeba adekwatnie.
Wieczorem rozpędziliśmy się się z oglądaniem Zadzwoń do Saula. Po dwóch "standardowych" odcinkach postanowiliśmy oglądać trzeci Bo tak akcje przerywają w połowie!... Jednak, jak się okazało, było to nad miarę i zaczęło wkradać się znużenie, o którym, w momencie jego wkradania się, jeszcze nie wiedzieliśmy. Dopiero nagły napis z adekwatną ikonką "niski stopień naładowania" uświadomił nam jego obecność. Przesadziliśmy. Nie kombinowaliśmy z ładowaniem laptopa, tylko telewizor w połowie trzeciego odcinka z ulgą wyłączyliśmy z mocnym postanowieniem, że w przyszłości tylko dwa i koniec. Ale coś z tą połówką, nomen omen, trzeba będzie zrobić. Albo wyjdzie 1,5, a znając nas raczej 2,5.
PIĄTEK (28.01)
No i to może być okrutny dzień.
Wczoraj przyszedł rządowy, zatroskany o naród, alert, że będzie mocno wiało. To przestawiłem Inteligentne Auto. Ale oczywiście nie chodzi o ten wiatr, który był, jest i będzie. Chodzi o to, że Żona bardzo go nie lubi i źle znosi jego gwizdanie i wciskanie się do domu wszelkimi otworami i szparami, co wpływa negatywnie na jej samopoczucie i jej nastrój, co z kolei wpływa na mnie. Nie najlepiej, oczywiście. Taki łańcuch przyczynowo-skutkowy.
Dzisiaj zaś może wpłynąć na mnie szczególnie. Bo mieliśmy zaplanowaną kolejną wycieczkę po Pięknej Dolinie, ale wczoraj Żona zastrzegła, że przy takim wietrze to nie ma sensu. Znając jej nastawienie nawet nie próbowałem tłumaczyć, że my przecież będziemy we wnętrzu Inteligentnego Auta, w ciepełku, bez żadnego wiatru, no chyba że z idealnie sterowanego powiewu z klimatyzacji, że nic nam się nie będzie lało na łeb, itd.
Może więc dojść do okrutnej sytuacji, że będę miał nadmiar czasu, z którym nie za bardzo będzie co robić, a zabijać bym go nie chciał. Może mnie trochę uratować drewno - resztka gałęziówki do ułożenia oraz narąbanie go i nawiezienie na zapas. Ale co potem? Takiego pytania dotyczącego zagospodarowania i spożytkowania czasu bardzo nie lubię. Komfortowa sytuacja dla mnie to taka, kiedy podaż pracy znacznie przewyższa dostępny czas i jego konsumpcja przebiega w sposób naturalny, niewymuszony. Krótko mówiąc, ponieważ pochodzę z klasy robotniczo-chłopskiej, jest dobrze wtedy, gdy trzeba mocno zapierdalać i nie móc się wyrobić. Myślenie Czego jeszcze nie zrobiłem?, Kiedy ja to zrobię?!, O Boże, muszę przecież jeszcze to!... odsuwa głupie myśli i jest pierwotno-zdrowe.
Z tego wszystkiego, żeby się jakoś ratować, chyba rozbiorę w końcu choinkę, która stoi już od pewnego czasu mocno obwisła kłując nas, nomen omen, swoim widokiem.
Sprawę mógłby trochę uratować zasrany sport, ale dwa półfinałowe mecze w piłkę ręczną są wieczorem. Zresztą wcześniej i tak ich oglądanie zaplanowałem, więc do zagospodarowania nadwyżki czasu dzisiejszego dnia nie mogą się liczyć.
Po kilku godzinach, w trakcie których z doskoku dało się obejrzeć półfinał Miedwiediew - Tsitsipas (3:1):
- To może byśmy jednak zrobili sobie tę wycieczkę? - Żona patrzyła na mnie oczekując mojej reakcji.
Na tak drastyczną zmianę jej stanowiska wpłynął mój powyższy tekst, który jej przeczytałem na gorąco
oraz wyraźna poprawa pogody. Żona otworzyła drzwi tarasowe, ostrożnie wychynęła i stwierdziła:
- Nie jest tak źle. - I nawet się rozjaśnia...
Więc szybko uzupełniłem drewnowe (drzewne, drewniane?) zasoby, żeby nie parać się tym po powrocie i pojechaliśmy. W kilku wsiach odkryliśmy ciekawe miejsca w drugiej lub trzeciej linii zabudowy, o których nie mieliśmy zielonego pojęcia, mimo że przejeżdżaliśmy przez nie wielokrotnie.
Na wszystko patrzyliśmy innym, trzeźwym okiem. Wycieczka była sympatyczna, ale szału nie było. I bardzo dobrze, bo trochę spokoju ducha się przyda.
Po powrocie się odgruzowywałem. Strzyżenie, przycinanie brody, golenie, paznokcie. Wypadało jako tako wyglądać wobec gości, którzy mieli przybyć z wielkiego miasta, z Metropolii.
Jutro mają zjechać Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Miała też zjechać Lekarka i razem z Wojskowym przyjść na spotkanie (nie wolno mi używać słowa "impreza", bo Żona po moich ostatnich wyczynach reaguje na nie alergicznie), ale od syna złapała koronawirusa i musiała zostać w domu. To dało asumpt do dyskusji między mną a Wojskowym przy jego płocie na ten temat, a przede wszystkim na temat szczepień. On, według nas, jest przesadnym szczepionkowcem, a my normalnymi zdroworozsądkowymi. Jakiego bym nie użył argumentu, on wiedział swoje, tak z przyczyn merytorycznych, jak i z powodu swojego charakteru. Zastrzegł się, że nie wie, czy przyjdzie Bo ci z Metropolii to powinni siedzieć na miejscu, bo nic tylko roznoszą zarazki, na pewno są chorzy i chcą to przynieść do spokojnej wsi.
- Ale ja im to powiem, gdy przyjadą! - zastrzegłem.
- Liczę na ciebie. - odparł twardo stojąc na swoim stanowisku i okopując się na swoich szczepionkowych pozycjach.
- Wiesz, ile dzisiaj było zachorowań?! - Pięćdzieeesiąąąt tyyysięęęcyyy! - A to znaczy, że jeśli tak mówią, to mogło być i dwieeeścieee!
No wprost nic, tylko kopać sobie grób. Warunki po temu mam, bo i szpadel, kilof, łopata i łom się znajdą do dyspozycji (wymieniam wszystko, bo nie wiem, jaka glebowa struktura może być w Wakacyjnej Wsi na głębokości 2m), a i jakieś urokliwe miejsce na tak dużym terenie też się znajdzie, najlepiej gdzieś w narożnym ustronnym miejscu koło Stawu, łatwym do wydzielenia i odgrodzenia, żeby uniemożliwić Bercie robienia z dużą satysfakcją olbrzymich kup na grobie Pana w odwet za poniesione straty moralne i przemoc fizyczną, której doznała co prawda tylko raz (przyciśnięcie pańskim kolanem jej karczycha do framugi wyjściowych drzwi, żeby zapobiec nieupoważnionemu wyjściu Pieska na dwór), ale to wystarczyło, żeby zapamiętała, choć ten niecny postępek Pana miał miejsce, co prawda, w pierwszych stresujących Pieska godzinach pobytu w Wakacyjnej Wsi, ale przecież bardzo dawno temu, bo 2. maja, w sobotę, 2020 roku. Bestia jest jednak pamiętliwa.
O 18.00 obejrzałem półfinał Hiszpania - Dania (29:25), a później drugi Szwecja - Francja (34:33). Co tu dużo mówić? Oglądało się z przyjemnością.
Między meczami udało nam się wcisnąć 1/2 wczorajszego odcinka Zadzwoń do Saula i 1/2 kolejnego.
Tak więc zabijać dzisiaj nie musiałem niczego, a choinka stoi nadal. Ale widocznie zainspirowałem Żonę, gdy przeczytałem jej początek dzisiejszego wpisu, bo pod koniec dnia usłyszałem:
- Może byś jutro rozebrał choinkę, bo wygląda...
To chyba tak zrobię, żeby nie robić obciachu przed gośćmi.
SOBOTA (29.01)
No i wstałem mocno niewyspany i wybity z rytmu.
Wszystko przez ten zasrany sport!
Ale porannie dałem wszystkiemu radę.
- Zrobić ci drugą blogową? - zapytałem tradycyjnie Żonę.
Od jakiegoś czasu zacząłem tak nazywać kuloodporną kawę (kawa, masło od krówki Sąsiadki Realistki i olej kokosowy, wszystko razem zmiksowane), którą zawsze rano robię Żonie i sobie.
- Nie może być wszystko blogowe w moim życiu! - Może w twoim!... - Żona spontanicznie zaprotestowała.
Wyraźnie wybudziła się ze snu i zaczęła powoli wychodzić ze swojego porannego stanu 2K+2M.
Rano robiłem trzy rzeczy naraz, co sam w sobie podziwiałem, że na stare lata mogłem dojść do aż takiej podzielności uwagi. Zdemontowałem choinkę, ale tylko do etapu całkowitego jej ogołocenia i wyniesienia w doniczce przed taras, gdzie pozostawiona sama sobie, wyschnięta i obwisła, stanowiła spory zgrzyt na tle przyrody ożywionej, mimo że ona jest teraz w stanie uśpienia. Zrobiłem Żonie i sobie I Posiłek, a to wszystko przeplatałem i uzupełniałem oglądaniem kobiecego finału Australian Open (Australijka Ashleigh Barty - Amerykanka Danielle Collins 2:0).
Ze wszystkim wyrobiłem się na tyle, że spokojnie mogliśmy pojechać do Kolejowego Miasteczka i odebrać z pociągu Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego.
Gdy tylko przyjechaliśmy i jako tako rozpoczęliśmy towarzyskie spotkanie, zadzwonił Wojskowy z pytaniem To kiedy można przyjść? Można było od zaraz, ale umówiliśmy się na 16.00.
Wieczór przebiegł bardzo sympatycznie, ale niesamowitym było to, jak został zdominowany przez jednego człowieka. Znający mnie mogliby pomyśleć, że chodzi o mnie, ale nic bardziej mylnego. Wojskowemu nie dorastałem do pięt, nawet nie miałem takich ambicji, reszta towarzystwa również, bo nie było szans się przebić. Z powodu cech Wojskowego, jego sposobu bycia, po kilku spotkaniach stało się dla nas jasne, że trzeba mu będzie zmienić blogowe imię na Justus. Zainteresowanych odsyłam do Czarodziejki Hery Lind, książki, o której pisałem, że jest bodajże jedyną w moim życiu, którą czytałem dwukrotnie. Tam właśnie występuje ta postać, wypisz wymaluj, nasz Wojskowy.
Spać położyliśmy się przyzwoicie, emerycko(?), o 23.00.
NIEDZIELA (30.01)
No i w nocy miałem sensacje.
Około 01.00 zaczęło mnie mdlić i mulić, jak skurwensen. Stan ten próbowałem przetrzymać, ale się nie dało. Po wszelakich łazienkowych efektach samopoczucie zrzuciłem na kiełbasę w żurku, który Żona przygotowała na okoliczność. Żurek był pyszny, zjadłem dokładkę, ale skończyło się, jak się skończyło. Rzyganko.
Rano jednak wyszło na to, że wszyscy jedzący ten sam żurek są w świetnej kondycji, więc konsylium ustaliło, że wieczorem niepotrzebnie i głupio zalałem swój żołądek blogową kawą i wszystko przez nią.
Stąd robiąc dla wszystkich jajecznicę na boczku siebie uwzględniłem bardzo skromnie - tylko z dwóch jaj, gdy normalnie nie schodzę poniżej trzech.
Potem spokojnie dochodziłem do siebie, a po mojej waniliowej herbacie byłem już jak nowy.
W zasadzie cały czas do wyjazdu gości spędziłem z Konfliktów Unikającym na oglądaniu finału mężczyzn Australia Open Rafael Nadal - Daniił Miedwiediew (3:2), przy czym tak zostałem urządzony przez nich, że ostatnich decydujących gemów piątego seta nie widziałem, bo wymyślili swój wyjazd pociągiem z Kolejowego Miasteczka o 15.08. Nawet nie mogłem zastosować znanego i mojego ulubionego powiedzenia Gospodarze z powodu gości cieszą się dwa razy - raz, gdy przyjeżdżają i drugi raz, gdy wyjeżdżają. Nie cieszyłem się z ich wyjazdu. Na odjezdnym Trzeźwo na Życie Patrzącej pożyczyliśmy Czarodziejkę, żeby między innymi przybliżyć jej postać Justusa, a Konfliktów Unikającemu I tom Dziennika Samuela Pepysa. Zaparł się, że będzie czytał.
A wracając do Hiszpana - wygrywając ten finał stał się absolutnym rekordzistą pod względem ilości zdobytych tytułów wielkoszlemowych (21). Roger Federer i Novak Djokovic mają ich po 20.
Po powrocie zastała nas w Domu Dziwie charakterystyczna po wyjeździe gości cisza i nagły luz. To trochę popisałem, a trochę popodglądałem mecz o 3. miejsce Francja - Dania (32:35 po dogrywce), a o 18.00 cały finał Szwecja - Hiszpania (27:26 - zadecydowała bramka z rzutu karnego egzekwowanego już po syrenie kończącej mecz).
Po wyczerpującej sobocie i niedzieli udało się nam obejrzeć 1/2 rozpoczętego wcześniej odcinka i cały kolejny Zadzwoń do Saula.
Dzisiaj rozmawiałem z Córcią. Modli się o połowę kwietnia, kiedy jest termin rozwiązania. I kolejny dzień nie udało mi się telefonicznie skontaktować z Bratem (28. tego miesiąca skończył 67 lat) oraz z Wnukiem-I. Nie wiem, co o tym sądzić.
PONIEDZIAŁEK (31.01)
No i mamy ostatni dzień stycznia.
To wzbudza poważny optymizm, bo jutro będzie 1. lutego, a ten miesiąc ma to do siebie, że zanim się na dobre rozkręci, będzie marzec.
Po zaburzeniach sobotnio-niedzielnych zaczęliśmy wracać na tory codzienności. Żeby to mogło nastąpić, najpierw musieliśmy odespać. Wszystko względem standardowych poranków przesunęło się o godzinę, ale potem reszta szła normalnie.
Po późnym I Posiłku (12.00) zabrałem się do roboty - drewno, w tym ułożenie resztki gałęziówki, wystawienie szkła i plastiku, całkowita likwidacja choinki i różne porządkowe drobiazgi. Przymierzyłem się też do czyszczenia drzew owocowych ryżową szczotką, żeby pozbyć się z kory resztek wapna sprzed kilku lat i przygotować je pod nowe malowanie, a raczej chyba wapnowanie.
Zdążyłem wyczyścić trzy, ale było widać, że pomysł jest dobry i robota pójdzie dziarsko.
Zrezygnowałem zaś z pryskania "roztworem siarki", bo według instrukcji, do której, jak nie ja, sięgnąłem, okazało się, że te opryski robi się, gdy "przyroda ruszy".
W końcu oddzwonił Brat. U niego rewolucja - nie ma już Partnerki Brata. Ale temat jest do szczegółowego omówienia tete-a-tete. Zbyt rozległy i skomplikowany.
Sprawdziłem stan zgłoszonych na zjazd. Nałożono prośbę, żeby swój ewentualny akces potwierdzić właśnie do dzisiaj. Zgłosiło się 36 osób. Doskonale wiem, że gdybym całemu mnóstwu pozostałych zadał pytanie To nie jedziesz na zjazd?, albo się święcie oburzą, albo ciężko zdziwią takim głupim pytaniem lub wreszcie parskną śmiechem, skoro wiadomo, że jadą.
Ale pytanie to będę musiał zadać.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.27.
I cytat(-y) tygodnia:
Dojrzewanie to uświadomienie sobie jak wiele spraw nie wymaga naszego komentarza . - Rachel Wolchin (amerykańska autorka, która publikuje w Internecie; inaczej nie potrafię opisać)
Bądź wyrozumiały, ponieważ każdy człowiek toczy ciężką walkę. - John Watson (amerykański psycholog, twórca behawioryzmu)
Oba świadomie umieściłem w kontekście Justusa obrazując nasz stosunek do niego i pokazując przez to, że go lubimy.