07.02.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 66 dni.
WTOREK (01.02)
No i znowu piękny wtorek po publikacji.
Wczoraj w końcu odezwał się Wnuk-I. Zrobił to na szczęście, gdy jeszcze nie zdążyłem wyłączyć smartfona. Wytłumaczył się, że był na obozie harcerskim A tam nie wolno używać telefonów!
Jak mądrze. Posiadanie telefonów przez dzieci jest kolejnym przykładem cywilizacyjnej głupoty ludzi, dążeniem producentów i reklamodawców wszelkimi sposobami do mamony i kopaniem sobie w perspektywie grobu. O tyle można "być spokojnym", że firmy farmaceutyczne na pewno wymyślą cudowną tabletkę leczącą od skutków uzależnień od telewizji, smartfonów i różnych gier komputerowych.
Właśnie w czasie pobytu u nas Trzeźwo Na Życie Patrząca w niedzielę rano opowiadała Żonie (ja siedziałem z nosem w laptopie jako uzależniony od zasranego sportu) o problemach, jakie mają z jej córką, Nieszablonowo Myślącą. Dziewczynka ma bodajże 10 lat i wyraźne pierwsze objawy uzależnienia. Okłamuje Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego, stosuje różne wybiegi - oglądanie, granie, na przykład o drugiej w nocy, staje się agresywna. Oboje dorośli pilnują, narzucają limity, egzekwują, tłumaczą i się martwią zdając sobie sprawę, że mają problem, którego oczywiście nie widzi dziecko. Nie chciałbym, aby imię, zasugerowane zresztą przez matkę, "Nieszablonowo Myśląca", źle się kojarzyło.
Jak zwykle w takich przypadkach trzeba dać odpór presji grupy, a to jest prawie niemożliwe, bo wszyscy są zapętleni w czarcim kole, z którego nie sposób się wyzwolić. Zawsze będzie funkcjonowała
postawa uległości i poddawania się dorosłych "dla świętego spokoju" lub fałszywego nie robienia "krzywdy" dziecku, bo jak ono znajdzie się w swoim środowisku, skoro nie ogląda tego lub tamtego lub nie zna takich czy innych gier. "Biedne" będzie wykluczone. I ciągle będzie funkcjonować nieprzejednana postawa dzieci, które są bezwzględne zawsze i we wszystkim A inne dzieci to...!
Wnuk-I ostatecznie przyjedzie z Wnukiem-II. Wstępnie obgadaliśmy ich jazdę pociągiem do Kolejowego Miasteczka, terminy i logistykę. Tedy jestem uspokojony.
Wczoraj obejrzeliśmy 2. kolejne odcinki Zadzwoń do Saula. Niepostrzeżenie znaleźliśmy się już w 4. sezonie.
Dzisiaj po I Posiłku pojechaliśmy najpierw do Sąsiadów, a w drodze powrotnej zrobiliśmy w Powiecie uzupełniające zakupy. Od Sąsiadki Realistki wzięliśmy dodatkowo 2 l mleka, bo Żona przymierzy się do zrobienia kefiru. Wiem, że to co innego niż zsiadłe mleko i niż jogurt, a z tłumaczenia Żony wyniosłem tylko tyle, że w każdym z tych przypadków funkcjonują inne bakterie.
Po II Posiłku pisałem powtórnie do tych koleżanek i kolegów, którzy "przecież przyjadą na zjazd!" W końcu jestem na emeryturze i mam czas. A jako jeden z kilku organizatorów muszę przecież poczuć, że łatwo nie jest i nie będzie.
Wysłałem 51 maili, 3 adresy mi odrzuciło (chyba nieaktualne). Niemal natychmiast odpowiedział kolega z Seattle. Oczywiście na zjazd "jechał".
Ciągle nie mogę się nadziwić, jak z tego naszego ogromnego świata zrobiła się mała wiocha. On siedział w pracy, nad Oceanem Spokojnym, ja w Domu Dziwie, w Pięknej Dolinie, oddaleni od siebie blisko 8400 km, "na zegarze" 9 godzin i byliśmy ze sobą w kontakcie w czasie rzeczywistym.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Zadzwoń do Saula.
ŚRODA (02.02)
No i przypomnienie poskutkowało.
Od razu sypnęło 19. mailami, więcej niż połowa poprzednich. Oczywiście wszyscy "jechali".
Po I Posiłku pojechaliśmy na króciutką wycieczkę po Pięknej Dolinie. Tylko w jedno miejsce. Efekt był taki, że wracaliśmy mocno zasmuceni, zwłaszcza Żona. Na dłuższą chwilę podcięło jej skrzydła.
- Jak można spieprzyć taki piękny dom? - nie mogła strawić tego, co widziała. - I nic już się nie da z tym zrobić. - Chyba że zburzyć sąsiedni. - z beznadzieją ciągle wzdychała.
Właściciel musiał karkołomnie i debilnie podzielić działkę, na której stał ten piękny dom, na wydzielonej, nowej, postawił w odległości może 15 m drugi, taki współczesny gargamel, a stary wystawił na sprzedaż. Przy okazji pod nowy musiał wyciąć zapewne wszelkie krzewy i być może drzewa. Całą atmosferę miejsca szlag trafił.
Bolejemy nad tym, że w Polsce nie ma ani instytucji, ani urzędowej osoby, która by zabraniała produkcji gargamelowych budów, betonowych ohydnych płotów, hamowała fantazję właścicieli w sprawie niebieskich dachów, wymyślnych i "pięknych" elewacji i zaśmiecania krajobrazu. Obowiązuje reguła "Wolnoć, Tomku, W swoim domku". Tylko dlaczego my i inni nam podobni musimy oglądać to bezguście?, że zadam retoryczne pytanie. W tej sytuacji nawet nie można się czepić PiS-u, bo ta sytuacja trwa dziesiątki lat i jest ponad wszelkimi podziałami i światopoglądem.
Po powrocie smutek odpędziłem drewnem, a potem robieniem porządków w "codziennych" papierach.
Późnym popołudniem zadzwoniliśmy do Kolegi Współpracownika. Obchodził dzisiaj 66. urodziny. Chwilę tylko odnieśliśmy się do znaczenia tej liczby. Znowu umówiliśmy się na jego i Farmaceutki przyjazd do nas. Kolejny wstępny termin II połowa lutego.
A potem zadzwoniliśmy do Kobiety Pracującej z imieninowymi życzeniami i również kolejny raz zaprosiliśmy ją razem z Janko Walskim też na II połowę lutego.
W obu przypadkach poprzednie zaproszenia nie wypaliły z przyczyn losowych.
Z kolei w najbliższą sobotę wybieramy się do Lekarki (już może się poruszać po świecie) i do Justusa, a w niedzielę będziemy gościć Kolegę Inżyniera(!) wraz z córkami - Stefanem Kotem Biznesu i Krawacikiem.pl.
Można by więc powiedzieć, że na brak aktywności towarzyskiej nie powinniśmy narzekać.
W ten element (emelent) życia towarzyskiego wpisała się w swój specyficzny sposób Teściowa. Zadzwoniła do mnie z pytaniem i uwagą Ponieważ montowałeś deskę sedesową, a ona się poluzowała i "lata", to kiedy byłbyś ewentualnie w Metropolii, żeby zobaczyć, czy coś się da z tym zrobić?
"Latającą" deskę widziałem już za moim pobytem na początku grudnia, ale specjalnie nie reagowałem, bo skoro nie reagował syn Teściowej, a mój Szwagier, mieszkający z matką, w sprawie takiego drobiazgu, to dlaczego ja miałbym? Wtedy widząc to tylko lekko się zirytowałem, bo niczego tak nie cierpię, jak dwóch lewych rąk u faceta i tkwiącego w nim poczucia, że jest stworzony do wyższych celów.
Teraz się jednak wkurzyłem i Teściowej odparłem grubymi słowy mówiąc bez ogródek, że to jest skandal, że ma w domu chłopa, który powinien dawno przykręcić poluzowaną nakrętkę (na wszelki wypadek opisałem, gdzie się znajduje, gdyby Szwagier nie wiedział) i że to jest śmieszne oczekiwać z tym problemem(!) na mój przyjazd do Metropolii.
- Żałuję, że do ciebie zadzwoniłam! - usłyszałem oczywiście. I w tym miała rację.
A za chwilę otrzymałem smsa, broń Boże, nie ze słowami przepraszam, że ci niepotrzebnie zawracałam głowę i cię zdenerwowałam. Teściowa nie z takich.
Z niego wynikało, że "nie potrafię się nie wyżywać, kiedy tylko mam okazję", co jest prawdą w przypadku Szwagra, jeśli za nim "biednym" stoi jego matka. I rozbawiła mnie uwaga, że Szwagier "znalazł tę śrubę i ją ręcznie dokręcił". Ciekawe, gdzie i ile szukał?
Pewnie, że jestem wredny i złośliwy, ale jakoś muszę dbać o swoje zdrowie psychiczne, tym bardziej, że pisanym słowem nie odpowiedziałem.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne 2 odcinki Zadzwoń do Saula.
CZWARTEK (03.02)
No i dzień przywitał nas piękną pogodą.
Słoneczko i lazur nieba. Od razu chciało się żyć, zwłaszcza że wczoraj było ponuro, szaro i co chwilę na przemian siekało deszczem, śniegiem lub gradem.
Wykorzystałem pogodę i po I Posiłku zebrałem kolejny raz kupy. Nie było tak fajnie jak przy niskich temperaturach gwarantujących komfort tej pracy, ale pogoda potrafiła wynagrodzić tę niedogodność.
Potem wyczyściłem korę wszystkich drzew owocowych i przygotowałem na jutro wapno do ich malowania.
Pogoda wyraźnie "nosiła" Pieska, więc razem z nim wybraliśmy się w Gruszeczkowe Lasy. A w nich znowu kombinowaliśmy z naszym życiem.
Popołudnie aż do zmierzchu czas zajęły mi winogrona. Mocno je prześwietliłem. Ciekawe, jak w związku z tym obrodzą w tym roku?
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne 2 odcinki Zadzwoń do Saula. Wczoraj "zorientowaliśmy" się, że jesteśmy już w połowie 4. sezonu i że przed nami, tuż, tuż, sezon piąty, ostatni. Postanowiliśmy więc obrazić się na twórców i przestać natychmiast oglądać, bo mieliśmy im za złe, że nakręcili "tylko" 5 sezonów i Co my później będziemy oglądać?!
PIĄTEK (04.02)
No i zabrałem się za robotę, z którą nigdy nie miałem do czynienia.
Pędzlem ławkowcem bieliłem owocowe drzewa. Praca jako tako szła, ale wymagała sporej gimnastyki.
Roztworu zabrakło mi na trzy ostatnie, więc będę musiał dokupić wapno uwzględniając drugie malowanie. Efekt pracy o tyle mi się nie podobał, że spodziewałem się bieli, wzorcowej, jak z obrazka, a wyszło jakieś ecru, ni przypiął, ni przyłatał względem tego, na co w różnych ogródkach zawsze z zazdrością spoglądałem. Widząc we mnie brak satysfakcji Żona podążyła do Internetu, a tam różni wyjaśniali, że jak wyschnie, to będzie białe. To się trochę uspokoiłem.
Tę gimnastykę zdywersyfikowałem inną wynikającą z rąbania bierwion i nanoszenia drewna do domu, a potem rzuciłem się na głęboką wodę. Postanowiłem uruchomić te zastałe i zapuszczone partie mięśni, które są używane wiosną i latem, a mają za zadanie utrzymać płynne machanie w lewo i w prawo żyłkową podkaszarką. Tak na dwa akumulatory, co uważałem za wyczyn w kontekście braku jakiegokolwiek stopniowego rozruchu.
Stwierdziłem, że nie ma co czekać do wiosny, jak sugerowała Żona, bo po pierwsze nie miałem co ze sobą robić, po drugie pogoda sprzyjała, i po trzecie, już w trakcie pracy, olśniło mnie, że gdybym koszenie rozpoczął tak późno, zrobiłbym straszną krzywdę kaczkom.
Wzorując się na miejscach u sąsiadów, których działki mają dostęp do Rzeczki podjęliśmy z Żoną rezolucję, aby i u nas udrożnić dostęp i zrobić nad Rzeczką coś w rodzaju mini plaży, takiego miejsca, gdzie będzie można posiedzieć z książką lub bez i cieszyć oko powolnym nurtem, ucho szelestem sitowia i nozdrza charakterystycznym zapachem delikatnej błotnej zgnilizny.
Przez dwa lata było to niemożliwe, bo za siatką, między Rzeczką i Stawem panowało nie do przebycia królestwo pseudomimoz, trawsk i różnych chabazi. Ale przyszła kryska na Matyska.
Żonie nie przyznałem się, że niecnie idę kosić trzy miesiące przed ustalonym czasem i tylko rzuciłem mimochodem, że "idę na dwór" starając się nadać głosowi obojętność, bo inaczej natychmiast wyłapałaby inny odcień, zaczęłaby wnikać i bardzo szybko po moim wiciu się pod obstrzałem pytań nabrać podejrzeń i doprowadzić do wyjawienia prawdy. A podstawowego obronnego argumentu, który mi wpadł do głowy już w tracie walki z tryfidami, w tym momencie nie miałem i wszystko mogłoby spalić na panewce.
Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że za jakiś czas Żona do mnie zadzwoni dziwując się, że tak długo siedzę na dworze o tej porze roku, ale byłem spokojny, bo wtedy byłaby postawiona przed faktem dokonanym i przecież nie mógłbym uruchomiwszy kombajn pracę, ot tak, zarzucić. I tak się stało.
- A ty jesteś na posesji, czy sobie gdzieś poszedłeś? - usłyszałem w smartfonie pytanie zadane z lekkim śmiechem.
To się od razu przyznałem. Żona nawet się nie oburzyła.
- O mamuńciu! - usłyszałem.
Dwa akumulatory nie starczyły mi na całe koszenie. Ale nawet gdybym miał trzeci lub pierwszy w międzyczasie naładowany, to bym dalej nie kosił pomny wysiłku i jego skutków zwłaszcza dla niewytrenowanego organizmu.
W domu przeszedłem od razu do ataku, jako że jest to najlepsza forma obrony.
- Wiesz, co mnie olśniło? - zapytałem natychmiast, żeby nie dopuścić Żony do zadawania jakichś niewygodnych pytań i jej pseudozdziwienia. - Przecież gdybym kosił w kwietniu lub w maju, to wystraszyłbym tatę kaczora i mamę kaczkę siedzących gdzieś w bliskiej okolicy na gnieździe. - I co?! - postanowiłem wytoczyć ciężkie działa. - Wyobraź sobie, że rodzice porzucają gniazdo z jajami, w których są biedne kształtujące się kacze pisklaki, którym nigdy nie będzie dane wykluć się i zaznać radości kaczego życia... - zawiesiłem głos widząc natychmiastowy efekt. - Albo, co gorsza, porzucą biedne kaczątka, jeszcze nieopierzone, zdane na łaskę rodziców i rzucone na pastwę losu, w tym przypadku na nieuchronną śmierć...
- Przestań! - Żona nie wytrzymała. - Jak sobie wyobrażę!... - wyraźnie była wzburzona.
Zaczerpnąłem powietrza, żeby jeszcze coś dodać, na przykład o samopoczuciu kaczych rodziców, którzy w swoim potomstwie pokładali duże nadzieje, ale natychmiast usłyszałem:
- Dosyć! - Wystarczy! - Najgorsze, że masz rację!
Wieczorem czułem, że wreszcie się spracowałem w trybie wiosenno-letnim. Porządnie i dogłębnie.
Ale to nie przeszkodziło w oglądaniu dwóch kolejnych odcinków Zadzwoń do Saula.
SOBOTA (05.02)
No i dzisiaj rano Żona zakłóciła cały poranny rytm.
W związku z dzisiejszymi planami chciała ze wszystkim zdążyć, co wprowadziło spore zamieszanie u mnie, a przede wszystkim u Pieska. Już o 08.00 wzięła smycz, wróciła na górę i bezceremonialnie sprowadziła Bertę na dół z przykazaniem, że Piesek sam, bez pana, ma wyjść na spacer. Pieskowi to od razu się nie spodobało, skoro normalnie wychodził, i to z panem, gdzieś około 10.00 - 11.00. Zawsze po drodze, przy stałym nawoływaniu pana, spokojnie się kilka razy przeciągał, otrzepywał ze snu, ziewał, czyli przygotowywał się do wyjścia. A tu nagle taka wolta. Nic więc dziwnego, że Piesek brutalnie sprowadzony na dół, bez swojego codziennego porannego rytuału kombinował, a głównym celem kombinacji było, jak dać dyla sprzed szeroko otwartych drzwi, z których wiało nieprzyjemnym chłodem i wilgocią. Więc usiłował zawrócić i prysnąć schodami na górę albo, przygwożdżony kategorycznymi słowy Żony o basowym tembrze głosu (Żona to potrafi), przynajmniej uciec do salonu. Na nic to się zdało, bo musiałem z Żoną stworzyć wspólny front przed Pieskiem i również odzywałem się do niego kategorycznie. Ale mu współczułem.
Gdy Piesek wrócił, od razu dostał jeść.
- Bo ja chcę, żeby przed naszym wyjściem Berta wyszła jeszcze raz. - Wtedy będę o nią spokojna.
Ja byłbym spokojny i bez tego i wystarczyłaby mi normalna poranna procedura, a i Pieskowi zapewne też.
Dodatkowo po wczorajszym prysznicu mój organizm wieczorem widocznie na tyle się ochłodził, że rano poczułem lekki ból gardła i kłucie w lewym uchu. Dwa razy płukałem gardło, raz solą, a raz jodem i zalewałem sobie uszy wodą utlenioną leżąc na boku w salonie na kanapie odwrócony plecami do całego świata. I w takim dziwnym ułożeniu i sytuacji Piesek znalazł pana po swoim wymuszonym "spacerze", nic więc dziwnego, że się skonfudował. Stał koło kanapy popiskując i ani w głowie było mu jedzenie. W końcu jednak zjadł i z ulgą prysnął na górę, gdy pan normalnie usiadł, odezwał się do niego i pogłaskał.
Wszystko się pomięszało. Ale Żonie udało się mieć swoje 2K+2M, co prawda trochę w trybie mięszanym, ale zawsze...
W trakcie I Posiłku obgadywaliśmy drzewka, które stały się urokliwe i cieszyły nasze oczy. Rzeczywiście ecru po wysychaniu zaczęło nabierać koloru białego.
W związku z dzisiejszymi imieninami Żony program dnia mieliśmy mocno napięty. Najpierw zrobiliśmy sobie wycieczkę po Pięknej Dolinie. Odwiedziliśmy tereny, w których nie byliśmy od jakichś 5. lat. Nadal były piękne.
Potem uczestniczyliśmy w dwóch kulminacyjnych momentach dnia.
Wybraliśmy się do Nowego Miejsca Kulinarnego, gdzie niespodziewanie dla nas imieninowy obiad przekształcił się w ucztę. Żona zamówiła dla siebie carpaccio z jelenia, bo jakżeby inaczej i karpia przyrządzonego re-we-la-cyj-nie(!) (tak by powiedział Justus), bez panierki (Proszę pani, my wszystkie ryby przyrządzamy bez panierki. - odpowiedziała "nasza" pani na pytanie Żony, co dla niej jest 100%. rekomendacją). Do tego poprosiła o lampkę wina z naszych lokalnych winnic, bardzo dobrego.
Ja zaś jak zwykle sandacza w sosie masłowo-śmietanowym (re-we-la-cyj-na miękkość i delikatność) z grubo krojonymi frytkami i dwiema surówkami. Do tego małe piwo z lokalnego browaru w stylu IPA, pysznego, z wyraźną cytrusową i kwiatową nutą, na dłuższą metę nie do strawienia.
I gdy tak się delektowaliśmy, przyszła do nas pani menadżer (określenie jest nie najszczęśliwsze, bo cała obsługa i aura miejsca jest jak najdalej od źle kojarzącej się korporacyjności lub tym podobnych struktur) i zaproponowała do spróbowania francuskiego szampana Bo będziemy wprowadzać do menu.
Szampan był re-we-la-cyj-ny! Wytrawny, ale z nutami słodkości, inny niż nam znane, co nie było wielką sztuką, bo pijemy rzadko, a Żona nie gustuje w nich wcale. A potem pani menadżer przyniosła francuskie czerwone wino wytrawne Bo też będziemy wprowadzać do menu. I okazało się, że zawsze coś może być lepsze i "lepsiejsze". Aksamitne, wyborne. Niestety nasze "mogłoby mu chodzić po piwo". A jakby tego było mało, za chwilę pani przyszła z francuskim Rieslingiem Bo też będziemy wprowadzać do menu. Byliśmy zszokowani jego re-we-la-cyj-nym(!) smakiem, bo ten gatunek kojarzy się nam z niemczyzną, kwachem i z tej racji unikamy. I nie pamiętam, żebyśmy z Żoną kiedykolwiek pili. A teraz będziemy musieli trochę zmienić nasz punkt patrzenia.
Na desery nie starczyło czasu, bo przed wizytą u Lekarki i Justusa mieliśmy jeszcze w Powiecie zrobić drobne zakupy, w tym poważniejsze w postaci ciepłych frotowych skarpet dla mnie i wapna dla drzewek.
Kupienie zwykłych ciepłych męskich skarpet, takich robotniczo-chłopskich, graniczy chyba z cudem. Te nieliczne dostępne były ocieplone tak jakoś delikatnie i na pewno nie spełniałyby swojej roli wsadzone do brutalnych gumofilców. A w jednym sklepie młoda dziewczyna proponowała ciepłe skarpety narciarskie, za ponad 60 zł za parę, czym udało się jej mnie rozbawić na tyle, że zapytałem, na ile takie skarpety wytrzymałyby w moich gumofilcach. Ale widząc na twarzy pani kompletne niezrozumienie dałem sobie spokój.
Problem jest taki, że kupno w Internecie nie wchodzi w rachubę, bo prawie na 100% przysłaliby te "delikatne". A ja potrzebuję tylko dwie pary. Miałem takowe do tej pory i gdy jedna się prała, używałem drugiej. Ale w którymś momencie jedna się zapodziała i to już po kolejnej wewnętrznej przeprowadzce, więc na nią nie można zrzucić. Tę pozostałą eksploatuję niemiłosiernie, ciągle jest mi potrzebna, więc pilnuję, żeby Żona w amoku prania i wrzucania do pralki jej nie dorwała, bo co zrobię, zanim się wypierze i wysuszy? Dlatego też Żona napatoczając się przypadkiem i widząc to coś omija szerokim łukiem lub głośno protestuje, gdy niechcący lub bezmyślnie na chwilę porzucę je w obszarach kuchennych lub wypoczynkowych Żony.
Drugą, pozornie łatwą, sprawą było kupienie wapna. W tym celu po drodze zajrzeliśmy do Bricomarche. Wybór był spory, ale upatrzyłem sobie jednego producenta, bo z opisu wynikało, że do moich celów to wapno będzie najlepsze. Zadowolony wziąłem dwa opakowania, by "na kasie" usłyszeć od młodej dziewczyny, która najpierw czytnikiem usiłowała dojść ceny, a potem jeszcze raz sprawdzała w komputerze, że tego towaru nie może mi sprzedać.
- Dlaczego?! - zapytałem odruchowo.
- Bo nie ma go na stanie. - Informatyk nie wprowadził, a dzisiaj go nie ma. - Zapraszam w poniedziałek. - dodała w sposób wyuczono-niefrasobliwy.
Wściekłem się natychmiast, ale w sposób kontrolowany, bo przebiły się resztki świadomości Czemuż ta biedna dziewczyna jest winna i dlaczego ma obrywać za złą organizację pracy prowadzoną przez jej szefów?!
- To po co towar jest wystawiony?!
- Dziewczyny muszą wystawić... - usłyszałem "wyjaśnienie". - Zapraszamy w poniedziałek, ceny będą już znane.
- To przyzna mi pani rację, że "dziewczyny" wystawiają towar po to, żeby go sprzedać?
Dziewczyna milczała.
- Proszę mi powiedzieć, jaki jest sens w wystawianiu towaru, skoro nie można go sprzedać?! - próbowałem trochę z innej mańki. - Ja chcę to wapno!
- Pani Zosiu, ten pan chce kupić wapno, na które nie ma ceny! - wydarła się na pół Brico do, widocznie, swojej szefowej.
- Powiedz panu, że nie możemy sprzedać, bo nie ma ceny i namów pana na inne.
- Dziękuję! - Do widzenia! - wydarłem się do pani Zosi, również na pół Brico.
Żona rzuciła jakiś drobiazg, który przy okazji chciała kupić, wyszliśmy w ciszy pań przy jednym tylko naszym "do widzenia".
Zasrany kapitalizm. Niby wszystko jest!.... A tam już żadnych ogrodniczych rzeczy nie kupię.
Na 17.00 wybraliśmy się do Lekarki i Justusa. Bardzo szybko poinformowaliśmy Justusa, że na blogu jest już Justusem, a Lekarce podałem tytuł książki i nazwisko autorki, żeby wiedziała o czym, czy o kim, mówimy. Justus się nie obraził, co mu trzeba zapisać po stronie wielkiego plusa i nie oczekiwał, żebym mu podał adres bloga. Ja też się do tego nie pcham, bo ostatnio, gdy był u nas w trakcie wizyty Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego, dopytywał o strukturę bloga i formę jego prowadzenia, by natychmiast mi "doradzać", jak powinienem pisać Bo tak będzie lepiej. Więc po co mi to, zwłaszcza że hołduję zasadzie "lepsze wrogiem dobrego", że tak nieskromnie wyjaśnię?
Wieczór spędziliśmy jak zwykle niezwykle sympatycznie. Na gadkach o naszych życiach w ramach dalszego wzajemnego poznawania się i uzupełniania luk.
Przy okazji zaciekawiła mnie odmiana rzeczownika "rzyć". Sprawdziłem i wyszło mi, że równie dobrze ktoś nie widząc pisowni mógłby zrozumieć, że rozmawialiśmy o naszych rzyciach, bo i tu, i tu miejscownik w liczbie mnogiej jest "taki sam". A jak by się tak dobrze zastanowić, to można by nawet dostrzec podobieństwo sensu. Ciekawe jest to, że wołacz jest też taki sam: "życie" i "rzycie", ale tu różnią się liczbą.
Ale przechodząc do spotkania... Podziwialiśmy i głośno dawaliśmy temu wyraz, że Lekarka względem swojego partnera potrafi się przebić. Jeśli ona zaczynała o czymkolwiek mówić, w ułamku sekundy włączał się Justus ze swoim mocarnym głosem i trwało chwilę, gdy mówili równolegle. I gdy wydawało się, że Lekarka, drobna i delikatna kobieta, musi nieuchronnie polec, poddać się i zamilknąć, milknął Justus. A ona dalej spokojnie, logicznie i bez cienia pretensji o próby przerywania i bez żadnej urazy kontynuowała wypowiedź. Jedynym wytłumaczeniem jest fakt, że oni są ze sobą już 8 lat i przez ten czas można było się wiele nauczyć, w tym nie dawać sobie Justusowi przerywać. Musi być coś na rzeczy, skoro nam po stosunkowo krótkiej znajomości udaje się nie dopuścić do przerywania, jeszcze może sposobem trochę niegrzecznym (ja się brutalnie wydzieram), ale przecież Nie od razu Kraków zbudowano. Jesteśmy dobrej myśli, bo, jak wspominałem, Justus się nie obraża, a to jest dla sprawy fundamentalne.
Zeszło nam do ponad 22.00.
O oglądaniu czegokolwiek oczywiście mowy być nie mogło.
NIEDZIELA (06.02)
No i dzisiejszy niedzielny czas można by podzielić na trzy etapy.
Pierwszy do przyjazdu Kolegi Inżyniera(!).
Był standardowo poranny. Etap oczywiście, bo o Koledze Inżynierze (!) w tym względzie niczego konkretnego nie wiem, chociaż za starych czasów zdarzało się wspólnie startować w dzień.
Drugi związany z jego obecnością.
Przybył z córkami około 11.00. Dziewczyny nic się nie zmieniły. Weszły i stały nie odzywając się, chociaż trzeba im oddać, że się przywitały i trzeba było docenić tę formę aktywności. Bo już kurtek, czapek i szalików same z siebie nie zdejmowały. Gdy o tym wieczorem wspomniałem, Żona mi zarzuciła:
- Bo ty nie rozumiesz dziewczyn, zwłaszcza w takim wieku.
Siedzieliśmy i rozmawialiśmy, a Stefan Kot Biznesu i Krawacik.pl setnie się nudziły. W końcu na górze w klubowni im rozpaliłem i obie się tam przeniosły razem ze swoimi smartfonami. Ale nadal na ich twarzach niczego nie było widać, chociażby zapewne ulgi, że wreszcie od tej starczej nudy mogą się wyzwolić lub radości, że będą się mogły zamknąć, każda ze swoim smartfonem w swoim świecie. To wszystko chyba w ramach programu I tak nikt nas nie rozumie, a na pewno nie Wujek Emeryt.
Gdy wróciły na posiłek, nawet udało się z nich co nieco wydobyć, na przykład, jakie mają koleżanki i że chłopcy w tym wieku (to Stefan Kot Biznesu - jeszcze nie wie, że w każdym) są głupi i beznadziejni.
Stefan Kot Biznesu chodzi do 8. klasy, ale ciągle nie wie, do jakiej szkoły średniej chciałaby iść, zaś dwa lata młodszą Krawacika.pl interesuje profil biologiczno-chemiczny. Wspieraliśmy ją nie wytykając i nie strasząc, że chemię będzie miała dopiero w następnej klasie.
Gdzieś w środku wizyty ojcu udało się, nawet bez ich specjalnych protestów, wyciągnąć córki na spacer do Gruszeczkowych Lasów. Ja w tym czasie uzupełniłem stany drewna, a Żona zaczęła przygotowywać żurek.
Z Kolegą Inżynierem(!) przenicowaliśmy nasze sprawy na wszelkie sposoby. Było to o tyle łatwe, że po pierwsze czyta bloga, po drugie pamięta, po trzecie się interesuje, a ponieważ się interesuje, to pamięta. A skoro dziewczyny były na górze, to można było spokojnie i komfortowo porozmawiać o sprawach jego i jego byłej żony, Skrycie Wkurwionej, bo się w sposób mocno nieciekawy ciągną i ciągnąć się będą.
- Ale ja może w ciągu najbliższych 4-5. lat umrę, więc nie za bardzo będzie mnie to obchodzić.
Za jakiś czas przy omawianiu kolejnych spraw i problemów, a może ciągle tych samych, podsumował swój stan I tak więc na emeryturze..., co skrzętnie wyłapałem i wypomniałem. Że oto na przestrzeni krótkiego czasu naszych rozmów i dyskusji w sposób nieupoważniony i dosyć niefrasobliwy przedłużył sobie życie o co najmniej dobre 5 lat, więc zaznaczyłem, żeby był konsekwentny w sprawie własnego umierania, bo rzecz to najpoważniejsza z poważnych. Jednoznaczna i nieodwracalna.
Przyłapany na braku konsekwencji uśmiał się. Więc może nie być tak źle.
Ale nie miałem odwagi go pocieszać myślą, którą wypowiedział Henry Louis Mencken (amerykański dziennikarz, eseista, redaktor czasopisma, satyryk, krytykujący amerykański styl życia i kulturę):
Mężczyźni mają dużo szczęśliwsze życie niż kobiety; zwykle później się żenią i wcześniej umierają.
Żurek serwowany przez Żonę okazał się hitem. Skoro Kolega Inżynier(!) bez kurtuazji powiedział, że smaczniejszy niż ten, który robi jego mama. Komplement ten jednak nie umywał się do komplementu dziewczyn. W ogóle nie protestowały i się przed żurkiem nie broniły (Żona w zanadrzu miała omlet, który była w stanie na poczekaniu zrobić według składników wybranych przez dziewczyny). Zjadły bez słowa niczego nie zostawiając. Żona była dumna ze swoich umiejętności, a przede wszystkim z powodu, że tak dobrze trafiła na tym trudnym kilkunastolatkowym rynku kulinarnym.
Trzeci etap, wieczorny, po wyjeździe gości.
Postanowiliśmy w związku z zarwaną poprzednią nocą położyć się możliwie najwcześniej, jak się tylko da. Chyba udało nam się uszczknąć jakieś 30-40 minut.
Obejrzeliśmy kolejne 2 odcinki Zadzwoń do Saula, już, niestety, z sezonu piątego, ostatniego. Zgroza!
PONIEDZIAŁEK (07.02)
No i poniedziałek był klasycznym poniedziałkiem.
Tak w kwestii, co się zazwyczaj w tym dniu dzieje, jak i w naszym rozumieniu i odbiorze tego dnia.
Bo na przykład ostatnia sobota nie była sobotą, mimo wycieczki, naszego świętowania i wizyty u Lekarki i Justusa.
Po I Posiłku zadzwonił Wnuk-II. Po Cześć dziadek! zgłupiałem, bo go nie poznałem od razu nastawiając się, że to Wnuk-I. Bo według relacji tego ostatniego jego młodszy brat owszem ma telefon, ale jakąś starą cegłę najczęściej zepsutą. Ale Wnuk-II wyjaśnił, że teraz ma już dobry telefon i dlatego dzwoni.
- A masz w domu komputer lub laptopa z kamerką? - Bo w czwartek o 16.00 będę miał lekcję japońskiego.
Skonsultowałem z Żoną i odpowiedziałem, że owszem, mam.
Gdy przyjedzie, muszę go wypytać o ten japoński, bo widzę, że twardo się go uczy. I to spory kęs czasu.
Większość dnia, jak to zwykle w poniedziałek, pisałem, ale gdzieś przed 15.00 zaczęła boleć mnie głowa, więc postanowiłem popracować nad Rzeczką. Gdy się zbierałem, Żona zapytała:
- Masz coś jeszcze do prania, bo będę nastawiać?
Podjąłem odważną decyzję i postanowiłem dać jedyne ciepłe skarpety zakładając, że do jutra wyschną, a w gumofilcach jakoś przeżyję na dworze przez dwie godziny, tym bardziej że nie było zimno.
Wziąłem je do ręki i podałem Żonie ze słowami Chyba nie były prane ze dwa miesiące nie po to, żeby robić sensację, prowokować ją i wydobywać z niej obrzydzenie, tylko zwyczajnie, logicznie, po męsku ją poinformować.
- Wrzuć je od razu do pralki... - z daleka przytomnie zareagowała wzdychając. Nawet nie wolno mi było wrzucić do wspólnego kubła na brudy. Jakbym był trędowaty.
Dwie godziny pracy zeszło i wybrzeże przejrzało. Na odkrytym zboczu znalazłem butelkę po piwie, jednego buta (widocznie, według Żony, wypadł kajakarzowi) i sporo "zwykłego" śmiecia. Będę musiał przepracować jeszcze jedną turę, żeby temat uważać za zamknięty.
Świeże powietrze, praca fizyczna i Pilsner Urquell spowodowały, że ból głowy minął. Mogłem się delektować nim, a nie Litovelem, bo Kolega Inżynier(!) przywiózł 11 butelek z tej biedronkowej promocji dotyczącej 12 sztuk. Wtedy jedna została przez niego wypita, a wczoraj nie chciał za pozostałe przyjąć pieniędzy twierdząc, że to jest prezent.
- Mnie już nie będą potrzebne. - oznajmił poważnym głosem z elementem (emelentem) tragizmu. A może to była ulga?...
Z moich dociekań wyszło, że skończył z alkoholem. Żeby mu się z tego tytułu coś nie porobiło w "fizyce" i psychice.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.29.
I cytat/-y tygodnia:
Zbyt wielu z nas nie żyje marzeniami, ponieważ żyje swoimi lękami. - Les Brown (amerykański mówca motywacyjny).
Zmień swoje myśli, a zmienisz swój świat. - Norman Vincent Peale (amerykański kaznodzieja i pastor)
Nie widzimy rzeczy takich jakimi są, widzimy je takimi jacy sami jesteśmy. - Anais Nin ( amerykańska pisarka pochodzenia duńsko-francuskiego po matce i kubańsko-katalońskiego po ojcu).
Wszystkie dla Kolegi Inżyniera(!). Z dedykacją, aby podjął próbę rozpoczęcia nowego życia.