14.02.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 73 dni.
WTOREK (08.02)
No i znowu dzień po publikacji.
Mógłby być luźny, ale przyjeżdżają Wnuki. Nie to, żebym narzekał. Cieszę się i jestem ich ciekaw. Bo nie widzieliśmy się od 28 marca tamtego roku. Prawie rok, a to w ich wieku ogrom czasu.
Na dworcu w Kolejowym Miasteczku wysiedli tacy sami, jakimi ich zapamiętałem, a przecież inni. "Niespodziewanie" wyrośli. Wnuk-I wydawał się być wyższym ode mnie, co w domu, przy pomiarach, okazało się prawdą. Jakieś 4-5 cm. Niby niewielka sztuka biorąc pod uwagę u dziadka wzrost siedzącego psa, ale jednak.
Zaraz też wymieniliśmy się smsami z Synową, co poczytałem za duży postęp w naszych ostatnich "kontaktach" i relacjach.
Ponieważ było wiadomo, że przy bardzo dobrej i zdrowej kuchni Żony (bez wazeliny), Wnukowie będą w stanie w czasie pobytu u nas umrzeć śmiercią głodową, więc, aby temu zapobiec, od razu wybraliśmy się do DINO i do Biedronki, żeby wskazali, co będą jedli. My to wiedzieliśmy od razu, ale woleliśmy usłyszeć od nich.
Podstawowym wyborem było pieczywo tostowe i ser żółty, co w prosty sposób załatwiało sprawę śniadań. Dosyć łatwo przeszły zakupy parówek i frankfurterek, a już trudniej udek z kurczaka, bo nie za bardzo dawało się z Wnuków wycisnąć, czy będą jedli, czy nie. Coś mruczeli pod nosem, a z tego wynikało, że chyba tak, ale nie do końca. Za to bardzo łatwo dało się kupić czekoladę z orzechami, taką z okienkiem, moją najbardziej ulubioną. Poznałem ją jeszcze za komuny będąc dorosłym, gdy czasami siostra przysyłała drobną paczkę z takimi łakociami, powiewem Zachodu i różnych miraży (miraż, fatamorgana – zjawisko powstania pozornego obrazu odległego przedmiotu - ta część definicji wyrwana z kontekstu by pasowała, bo pozostała dotyczy zjawisk fizycznych, a więc żadnych przenośni). Syn załapał się na ten okres i bodajże jest to też jego najbardziej ulubiona czekolada.
Chciałem wrzucić do kosza dwie, ale Żona zaprotestowała. W końcu trochę uległa zezwalając na drugą
Ale przynajmniej gorzką! Więc i tak miałem dobrze.
W Domu Dziwie doznałem szoku, gdy obaj zrzucili z siebie kurtki i czapki przede wszystkim. Wnuk-I miał fryzurę krótką, męską, prawie na wojskowego i było mu z nią dobrze. A wnuk-II odsłonił ... długie włosy i było mu z tym świetnie.
- Miał jeszcze dłuższe - oznajmił Wnuk-I widząc szok dziadka - ale mu się zakręcały na zewnątrz.
Musiałem się przyzwyczaić. Z fryzurą Wnuka-I poszło gładko, ale na Wnuka-II ciągle spozierałem z podziwem.
Natychmiast przystąpiliśmy do organizacji ich pobytu. W klubowni urządziliśmy im stałą bazę, przeflancowaliśmy tam cały ich bagaż, a potem rozpakowaliśmy zakupy urządzając w lodówce miejsce na niespotykane u nas produkty. I "natychmiast" "musiałem" z nimi zagrać w 3-5-8. Nie żebym się bronił. Dzięki temu Żona miała święty spokój i mogła przygotowywać II Posiłek. Dla chłopaków udka z warzywami (wiedzieli, że o ziemniakach do mięsa to sobie mogą pomarzyć), dla nas... żurek Bo mam fazę poinformowała Żona.
Efekt gry był dla wszystkich nieoczekiwany i nas zaskoczył. Umówiliśmy się, że koniec będzie wtedy, gdy któryś z graczy osiągnie 20 w wartości bezwzględnej. I precyzyjnie, po ostatniej rozgrywce, ja miałem +20 i oczywiście wygrałem, Wnuk-II -20, a Wnuk-I siłą rzeczy 0. Nawet zachowaliśmy zapis, żeby pokazać braciom.
W czasie II-Posiłku Wnuk-I dzióbał tylko warzywa, a całe praktycznie udko oddał bratu, ten z kolei oddał mu całe warzywa, by dzióbać kurczaka. Patrzeć się na to nie dało, ale czy to moje dzieci?
Gdy uzupełniłem dom o kartony, szczapy i drewno, zagraliśmy we czworo w kierki. A to jest gra mocno towarzyska i jest przy niej mnóstwo zabawy.
Po wszystkim zostawiliśmy ich na dole z przykazaniem, o której najpóźniej mają się znaleźć w łóżku.
Wyraźnie oczy im się śmiały. Taka gratka. A my z racji późniejszej pory obejrzeliśmy tylko jeden odcinek Zadzwoń do Saula.
ŚRODA (09.02)
No i nie wiadomo, o której zasnęli, ale chyba po wyznaczonym limicie, bo gdy o 07.00 zszedłem na dół, spali kamiennym snem.
Nic ich nie ruszało. Ani czyszczenie kuchni i kozy, i rozpalanie, ani warczący wielokrotnie ekspres do kawy, ani wreszcie wielokrotny, przeraźliwy gwizd blendera przygotowującego Blogową (kawa, masło, olej kokosowy). Przez fakt, że spali, wszystkie czynności były utrudnione i dyskomfortowe, bo obciążone wyrzutami sumienia. A cały poranny rytm został zaburzony. Oboje musieliśmy "gnieździć się" w kuchni czując się, jak na wygnaniu. Żona miała swoje jakieś rachityczne i ułomne 2K+2M z wypisaną na twarzy lekko nieszczęśliwą miną, a i ja z poranku nie miałem satysfakcji.
Stwierdziłem, że ten pomysł był chybiony i postanowiłem, że kolejne noce spędzą na górze w klubowni. Nikt nikomu nie będzie wchodził w paradę.
- Ale Berta chrapie. - Żona się zatroszczyła. Jak to kobieta.
Udało się jej mnie rozbawić. Spojrzałem z politowaniem. Berta miałaby im przeszkadzać? Mnie na pewno, ale im? Zwłaszcza, że są przyzwyczajeni do swojej suni, która też nieźle chrapie (wiem, bo doświadczyłem) oraz uwala się swoim ciężarem, który w czasie snu potrafi urosnąć do niebotycznych rozmiarów, na ich kołdry.
Wnuk-II wstał o 08.00 i prawie bezsłownie udał się na górę, a Wnuk-I zwlókł się dopiero o 10.00 tłumacząc się złym samopoczuciem (ból gardła). Ledwo dał się namówić na płukanie i witaminę C.
Ale tosty z serem zjedli bez problemu zaliczając też parówki i frankfurterki, a Wnuk-I poprosił jeszcze o tostową dokładkę.
Wreszcie udało się nam pojechać na wycieczkę. Najpierw po wiktuały do Sąsiadów, a potem po Pięknej Dolinie. Nawet parę rzeczy ich zainteresowało, jak chociażby przepusty wodne, drzewa powalone przez bobry, czy wieża widokowa z czatownią i różnymi durnymi napisami przypisanymi ich kolegom w ich wieku. Ale najbardziej zainteresowali się kawiarnią w Powiecie.
Po powrocie natychmiast zrobiliśmy w domu przeorganizowanie. Całe swoje spanie przenieśli na górę z założeniem, że oprócz oczywistych punktów stycznych mieliśmy się mijać.
Z Wnukiem-I zasiadłem do warcabów. Za każdą jego wygraną dawałem 20 zł. Zrezygnowałem z poprzedniej stawki, 50 zł, bo przyszło na mnie otrzeźwienie, że mogę pójść z torbami. Lata lecą tak samo dla mnie jak i dla Wnuków, ale jakoś odwrotnie. I dobrze zrobiłem.
Po rozpoczęciu pierwszej partii od razu zauważyłem, że to nie ten sam Wnuk-I, co sprzed roku.
Bardzo szybko popełniłem fatalny błąd na tyle, że partię powinienem poddać. Ale ponieważ był to w zasadzie jej środek, a pionki miałem dobrze ustawione, postanowiłem grać dalej. Byłem cierpliwy i czyhałem. Wnuk-I popełnił jeden błąd, a potem zaraz, widocznie z nerwów, drugi. Doprowadziłem więc cudem do remisu, bo na wygraną od mojego błędu nie miałem szans żadną miarą. Wnuk-I nie mógł długo tego przeboleć. Dwie dychy umknęły.
W drugiej partii Wnuka-I rozniosłem i ani zipnął, a w trzeciej on rozniósł mnie i ani zipnąłem. Wybrałem złą wersję bicia (zgubiła mnie pewność siebie) i w odwecie, natychmiast straciłem trzy pionki. A potem było z górki, zwłaszcza że gra była już za połową, a piony miałem rozstrzelane po całej szachownicy, on zaś tym razem od tego momentu punktował mnie z zimną krwią. Tak więc dwie dychy w plecy.
Dalej nie graliśmy, bo w kolejce czekał Wnuk-II. Ten jednak zaparł się na szachy. Bardzo szybko z pełną świadomością, tłumacząc mi co robi, poświęcił gońca zabierając mi możliwość roszady i w ten sposób zdobył przewagę sytuacyjną. Nie straciłem jednak zimnej krwi i konsekwentnie szedłem na wymiany. W końcu popełnił błąd i stracił hetmana i wieżę przy mojej stracie hetmana i dalej poszło łatwo. Mat był kwestią czasu. Ale Wnuk-II nie przejął się porażką. Ja zaś czułem coś na kształt dumy. Dumny w pełni byłbym, gdybym w szachy wygrał z Wnukiem-I, ale tu nawet nie mam co startować. No chyba żeby po to, aby dać mu satysfakcję, że wreszcie zlał dziadka.
Z
tego wszystkiego ciśnienie mi skoczyło, a to zawsze u mnie kończy się
bólem głowy. Żeby takie łebki, których uczyłem grać w warcaby i pośrednio w szachy (nauczyłem Syna, a on ich), tak nie szanowały
dziadka.
Po II Posiłku nie chcieli już w nic grać, tylko mieć czas wolny. Więc oni w klubowni, my w salonie i można było zipnąć. Spokojnie dochodziłem do siebie.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Zadzwoń do Saula. A chłopaki mieli swoje eldorado na dole. Ale o 22.00 karnie wrócili i poszli spać.
Dzisiaj przypadkowo udało mi się trafić na artykuł o naszym świetnym ministrze, panu Przemysławie Czarnku. Dotyczył oczywiście szkolnictwa, więc nie potrafiłem się oprzeć.
Nietrafne przedstawienie tematu katastrofy smoleńskiej, wskazywanie wyłącznie godnych postaw Polaków w czasie drugiej wojny światowej i zaraz po niej – m.in. takie zarzuty zmienianej podstawie programowej dla szkół stawiają naukowcy, którzy wzięli udział w jej konsultacjach. Zakłada ona wprowadzenie nowego przedmiotu: historii i teraźniejszości. Dość łagodni wobec tego pomysłu Przemysława Czarnka okazali się z kolei rektorzy.
Lublin, 08.02.2022. Minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek na konferencji prasowej
- Ministerstwo Edukacji opublikowało komplet uwag nadesłanych w konsultacjach projektu, który ma wprowadzić przedmiot historia i teraźniejszość od września 2022 r.
- Większość z tych uwag jest zdecydowanie krytycznych. W konsultacjach przewagę mają naukowcy – m.in. Polskiej Akademii Nauk – uważający obecną wiedzę o społeczeństwie (WOS) za bardziej wartościowy przedmiot niż historia i teraźniejszość (HiT)
- Ministerstwo Edukacji opublikowało komplet uwag nadesłanych w konsultacjach projektu, który ma wprowadzić przedmiot historia i teraźniejszość od września 2022 r.
- Większość z tych uwag jest zdecydowanie krytycznych. W konsultacjach przewagę mają naukowcy – m.in. Polskiej Akademii Nauk – uważający obecną wiedzę o społeczeństwie (WOS) za bardziej wartościowy przedmiot niż historia i teraźniejszość (HiT)
- Komitet Nauk Historycznych PAN zarzuca autorom projektu także budzenie "skojarzenia z publicystyką promującą postawy negacjonizmu klimatycznego" (bo uczeń ma charakteryzować koszty polityki klimatycznej oraz odróżniać "ekologizm" od ekologii) oraz "rażącą dysproporcję" w podstawie HiT "pomiędzy wydarzeniami chwalebnymi i trudnymi"
- Przykładem tego zjawiska ma być "wskazanie wyłącznie godnych pochwały postaw Polaków wobec Holokaustu i przemilczenie zjawisk przeciwnych, albo omówienie wyłącznie oporu wobec partii komunistycznej w okresie powojennym, bez uwzględnienia obszarów kolaboracji, poparcia i ich przyczyn"
- Do tych zarzutów Komisja Polskiej Akademii Umiejętności do Oceny Podręczników Szkolnych dokłada – jej zdaniem – następne zniekształcenia: tylko negatywną ocenę w podstawie HiT zjawisk z Europy Zachodniej, takich jak wielokulturowość czy poszerzanie praw człowieka.
- Przykładem tego zjawiska ma być "wskazanie wyłącznie godnych pochwały postaw Polaków wobec Holokaustu i przemilczenie zjawisk przeciwnych, albo omówienie wyłącznie oporu wobec partii komunistycznej w okresie powojennym, bez uwzględnienia obszarów kolaboracji, poparcia i ich przyczyn"
- Do tych zarzutów Komisja Polskiej Akademii Umiejętności do Oceny Podręczników Szkolnych dokłada – jej zdaniem – następne zniekształcenia: tylko negatywną ocenę w podstawie HiT zjawisk z Europy Zachodniej, takich jak wielokulturowość czy poszerzanie praw człowieka.
A teraz śmiesznie:
- Wyrażam radość ze wszystkich opinii w wolnym i demokratycznym kraju – tak dla Onetu wyniki konsultacji komentuje Przemysław Czarnek, minister edukacji i nauki.
I dalej:
Najostrzej o projekcie wypowiadają się jednostki Polskiej Akademii Nauk – jej Komitet Nauk Historycznych i Komitet Nauk Politycznych – oraz Polskie Towarzystwo Historyczne, a także Komisja Polskiej Akademii Umiejętności do Oceny Podręczników Szkolnych.
Zdecydowanie największe kontrowersje wzbudza zastąpienie dotychczasowej WOS przez HiT oraz sposób potraktowania w podstawie nowego przedmiotu katastrofy smoleńskiej.
I znowu śmiesznie:
Minister Czarnek tłumaczy się z nowego przedmiotu. "Chcemy dotrzeć z prawdą".
Z kolei dla Komitetu Nauk Politycznych PAN działania zmierzające do wprowadzenia HiT kosztem WOS "wpisują się w niechlubną tradycję lekceważenia edukacji obywatelskiej" w systemie edukacji.
Ogromne kontrowersje wywołuje opisanie w podstawie nowego przedmiotu katastrofy smoleńskiej.
Minister Czarnek tłumaczy się z nowego przedmiotu. "Chcemy dotrzeć z prawdą".
Z kolei dla Komitetu Nauk Politycznych PAN działania zmierzające do wprowadzenia HiT kosztem WOS "wpisują się w niechlubną tradycję lekceważenia edukacji obywatelskiej" w systemie edukacji.
Ogromne kontrowersje wywołuje opisanie w podstawie nowego przedmiotu katastrofy smoleńskiej.
Eksperci od podręczników PAU jako przykład "sformułowań narzucających uczniom interpretację i ocenę zdarzeń" podają zapis z podstawy HiT, zgodnie z którym uczeń "wyjaśnia, dlaczego katastrofę z dnia 10 kwietnia 2010 r. należy traktować jako największą tragedię w powojennej historii Polski" (autorzy podstawy, pracujący dla ministerstwa, powołują się na oświadczenie przyjęte przez Zgromadzenie Narodowe trzy dni po katastrofie).
"Bez względu na to, kto taką deklarację przyjął, to jest w tym twierdzeniu ocena nieprawdziwa" – napisali w swojej opinii eksperci od podręczników. "Większą tragedią było blisko półwiekowe zniewolenie Polski, krwawa łaźnia związana z wprowadzaniem komunizmu w latach 1944–48, stalinizm, strzelanie do robotników w latach 1956 i 1970, czy stan wojenny, skutkujący regresem cywilizacyjnym i wymuszoną emigracją setek tysięcy Polaków" – dodali.
"Bez względu na to, kto taką deklarację przyjął, to jest w tym twierdzeniu ocena nieprawdziwa" – napisali w swojej opinii eksperci od podręczników. "Większą tragedią było blisko półwiekowe zniewolenie Polski, krwawa łaźnia związana z wprowadzaniem komunizmu w latach 1944–48, stalinizm, strzelanie do robotników w latach 1956 i 1970, czy stan wojenny, skutkujący regresem cywilizacyjnym i wymuszoną emigracją setek tysięcy Polaków" – dodali.
Reprezentanci PAU proponują inne ujęcie tematu katastrofy. Ich zdaniem, uczeń powinien przedstawiać znaczenie katastrofy i oceniać zasadność oświadczenia Zgromadzenia Narodowego z 13 kwietnia 2010 r.
Kolejne kontrowersje budzi data, którą kończy się program nauki HiT.
Kolejne kontrowersje budzi data, którą kończy się program nauki HiT.
"Błędne jest zamknięcie historii Polski cezurą 2015 r., co wskazuje, że kryterium ma charakter stricte polityczny (wybory) i formalny" – ocenia Komitet Nauk Historycznych PAN.
Eksperci od podręczników z PAU spierają się z autorami podstawy także w dziedzinie ekonomii.
"Pisanie o niestabilności strefy euro to w istocie fałszowanie rzeczywistości. Stabilność euro była i jest większa niż złotówki!" – stwierdzają reprezentanci PAU.
No cóż... według mnie przedmiot powinien się nazywać HiM (historia i manipulacje). Ale każdy się zgodzi, że HiT brzmi lepiej, zwłaszcza dla młodzieży.
No cóż... według mnie przedmiot powinien się nazywać HiM (historia i manipulacje). Ale każdy się zgodzi, że HiT brzmi lepiej, zwłaszcza dla młodzieży.
CZWARTEK (10.02)
No i układ zafunkcjonował bezbłędnie.
My mieliśmy swój dół i poranek, a chłopaki górę i spanie.
I Posiłek był dokładnym odwzorowaniem wczorajszego. A to bardzo wszystkim upraszczało sprawę.
Tym razem pojechaliśmy na wycieczkę do Sąsiedniego Powiatu. Na drobne zakupy. Udało się kupić trzy pary ciepłych skarpet, czarnych, więc mogą przydać się do trumny. Tylko po co mi wtedy ciepłe? I do Kawiarni W Której Rodzą Się Pomysły. Tym razem przy wnukach urodzić się nic nie mogło, ale było sympatycznie. Ja do swych waniliowych lodów z posypką z orzechów, advocatową polewą i pyknięciem bitej śmietany co jakiś czas, czając się pod stołem, dokładałem orzechy kupione w tym celu w Kauflandzie.
Proceder ten uprawiam od jakiegoś czasu, bo nie moją winą jest, że dają mało orzechów i to tylko włoskie. Do tego poprosiłem, jak zwykle, czarną kawę. Chłopaki wzięli jakieś strasznie słodkie desery (swojemu nie podołał Wnuk-I) i takoweż picie, a Żona zachowała się najskromniej zamawiając rozgrzewającą herbatę.
Naprzeciwko kawiarni znajduje się herbaciarnia ze sprzedażą herbat na wagę. Żona tam zajrzała, a mnie się nie chciało. Ale za chwilę zaczęła mnie gwałtownie wołać. I co się okazało? Oto po ośmiu na pewno, a może i po dziesięciu latach spotkaliśmy zaprzyjaźnioną panią, właścicielkę, dzięki której, można rzec, zaczęliśmy poznawać Sąsiedni Powiat i się w nim dobrze czuć. A wszystko za sprawą kawiarni, którą prowadziła, najpierw w jednym miejscu, a potem w drugim, efektownym i z atmosferą, a mianowicie w muzeum miejskim. Żaden nasz pobyt w Sąsiednim Powiecie nie mógł się obejść bez wizyty w tym miejscu.
Po latach, z przyczyn finansowych, pani kawiarnię musiała zlikwidować. I sobie nawzajem zniknęliśmy. Co prawda ona miała namiary na Naszą Wieś, ale nigdy się w niej nie pokazała. A potem Naszą Wieś sprzedaliśmy.
- Już myślałam z żalem, że się nigdy nie zobaczymy. - oznajmiła w sklepie po gorących powitaniach.
Rozmawialiśmy długo, a limit wyznaczył opłacony bilet parkingowy i japoński Wnuka-II. Ale tym razem namiary na siebie zostawiliśmy.
W Domu Dziwie Wnuk-II zniknął na górze z moim laptopem, a ja z Wnukiem-I rozegrałem jedną partię szachów. Miał mi złoić skórę, co pokornie przyjmowałem do swojej świadomości, ale przecież się nie godziłem.
- Dziadek, w szachach nie masz ze mną szans! - odezwał się w stylu godnym naszego nazwiska.
Grałem białymi, cały czas ofensywnie, ale uważałem, żeby mnie nie poniosło, o co u mnie łatwo. Dość wcześnie zdobyłem przewagę piona i do końca jej pilnowałem. Mata zadałem wieżą, skoczkiem i dwoma pionami. A wystarczyło, że Wnuk-I zdobyłby przewagę ruchu i mogło być po mnie. Stąd jak go dopadłem, uczepiłem się, jak terrier zwierzyny i do końca nie puściłem.
Byłem dumny nad wyraz.
Potem dwa razy zagraliśmy w warcaby. W pierwszej partii go rozniosłem, by w drugiej on rozniósł mnie. Żona się zdenerwowała, bo jeśli tak dalej miałoby iść, to poszlibyśmy z torbami. Powiedziałem Wnukowi-I, że mu wiszę 20 zeta, bo teraz nie mam. I od razu zaznaczyłem, że kolejne partie, jeśli będziemy grać i jeśli przegram, będą mnie kosztować "tylko" 10 zł. Wnuk-I chętnie na to przystał.
W czasie II Posiłku, znowu mocno dzióbali widelcem w talerzu. Wnuk-I oddzielał "niejadalny" groszek od ryżu i mięsa, a Wnuk-II sporo zostawił.
Wieczorem graliśmy w kierki z Żony ulubionym ostatnim akcentem - loteryjką. Tam można "kisić", a w kiszeniu Żona jest dobra i to lubi.
Po grze zrobiliśmy roszadę, nomen omen. Oni siedzieli na górze, w klubowni, bardzo temu radzi, my swobodnie na dole, w salonie. Potem odwrotnie, czemu byli radzi jeszcze bardziej. Bo na dole Hulaj dusza, piekła nie ma. I jest lodówka oraz dostępne wiktuały nieopatrzone żadną cenzurą. Więc swobodnie można było zjeść, czy też dojeść zaspokajając smaki i głód prostymi środkami - chleb(?) tostowy na zimno, parówka lub frankfurterka, plastry sera lub, o dziwo, nawet biały ser od Sąsiadki Realistki. Rano, gdy pierwsi wstawaliśmy, odkrywaliśmy na kanapowej narzucie ślady ich niecnych czynów w postaci wszelakich okruchów.
Na górę wrócili o 22.00, tak jak im nakazałem, bo przecież nie prosiłem. I od razu byli w łóżkach. Żadnych problemów nie stwarzali.
Nam się udało "równolegle" obejrzeć 1,5 odcinka Zadzwoń do Saula. W drugiej połowie drugiego nagle odkryłem zasypianie Żony.
Dzisiaj poczułem się, jakbym był u Syna i Synowej, chociaż nasz brak kontaktu ciągnie się, jak pisałem, od 28. marca tamtego roku. A to za sprawą Wnuków, którzy mieli kontakt z rodzicami i cała ich rodzina standardowo mieszała.
Najpierw było wiadomo, że do domu wracają w piątek. Ale zaproponowaliśmy im sobotę, bo jednego dnia by mi brakowało, żeby się nimi nacieszyć i wziąć dogłębnie w dupę. To się zgodzili i na tym stanęło. Ale oczywiście cały czas korespondowali z rodzicami i za parę godzin zapytali, czy mogą zostać do niedzieli. I gdy to zaaprobowaliśmy, znowu za kilka godzin stwierdzili, że gwałtownie muszą wyjechać w piątek.
- Bo muszę się przygotować do szkoły! - nagle i niespodziewanie objawiły się we Wnuku-I cechy pilności.
- Trzeba było się przygotować wcześniej! - dopiekł mu brat wykorzystując sytuację. A oczywiście starszy natychmiast mu się odgryzł.
Widać, że z rodziców na ich starsze dzieci (a za chwilę na młodsze) przeszła cecha takiego specyficznego trzymania na smyczy poszczególnych członków rodziny lub znajomych, którzy w taki czy inny sposób pomagają. Są oni przeważnie uwikłani w dziesiątki zmiennych propozycji i próśb, często sobie nawzajem zaprzeczających i dezorientujących wspomożycieli.
Gdy swego czasu, zanim zdążyłem dojść do tajemnej wiedzy, że nie należy brać serio, nie przywiązywać się i spokojnie czekać na ostateczne rozwiązania, i gdy zwróciłem Synowi uwagę na niewłaściwość takiego postępowania, tylko usłyszałem:
- Tato, ty nic nie rozumiesz! - Gdybyś miał czworo dzieci i psa...
PIĄTEK (11.02)
No i fajnie jest się dusić w nocy.
A na pewno "lepiej" niż w dzień. Chociaż, gdyby doszło do efektu ostatecznego, byłoby to dla mnie, uduszonego, bez różnicy.
O pierwszej w nocy wystrzeliłem z łóżka, z głębokiego snu, jak z procy. To były ułamki sekund, gdy treści żołądka jednym strzałem zalały mi tchawicę, gdy już stałem na nogach z łomoczącym sercem i natychmiastową świadomością, że się duszę. A potem były długie sekundy chrapliwych prób wciągnięcia powietrza do płuc. W tym długim czasie, do 15 sekund, ważne było, aby nie wpaść w panikę i z zimną krwią próbować zaciągnąć powietrze wyłącznie nosem, najpierw pięć, sześć razy bezskutecznie, by wreszcie wciągnąć odrobinę, za chwilę więcej i jeszcze więcej, i wreszcie móc normalnie oddychać.
Tej techniki nauczyła mnie I Żona, a wówczas takie przypadki zdarzały mi się kilka razy tygodniowo. Zdążyłem więc przez blisko 40 lat opanować technikę, a przede wszystkim nauczyć mózg, że bez paniki w końcu pierwszy oddech złapię.
Przy Żonie zdarzało mi się to zdecydowanie rzadziej dzięki temu, że codziennie wieczorem brałem jedną tabletkę Renie (rzadziej dwie). Ale często w nocy musiałem dobierać, bo refluks podrażniał gardło i kaszel nie dawał spać. W końcu ileś lat temu Żona całkowicie zmieniła nasz sposób żywienia i dolegliwość zniknęła. Taki, jak dzisiejszy przypadek, potrafił mi się nie przydarzać przez, na przykład, dwa lata. A jeśli się przytrafiał to wyłącznie skutkiem niefortunnego zbiegu okoliczności.
I taka sytuacja miała miejsce wczoraj. Za dużo kaw, lody, bez pamięci orzechy, jakieś codzienne napoje, w tym Pilsner Urquell, późny II Posiłek za szybko czymś zalany, potem znowu jakieś picie. Nie mogło być zmiłuj się.
Po krótkich wymiotach, wypłukaniu gardła, żeby wreszcie kwach przestał drażnić gardło, można było kłaść osłabiony organizm do łóżka i spać. Ale rano o wyspaniu mowy być nie mogło.
Cały dzień padał deszcz ze śniegiem, więc zaplanowany mecz piłkarski diabli wzięli.
- Dziadek! - Ale nie miałbyś szans! - Wnuk-I znowu zaczął.
Nie było dane nam się przekonać.
Zagrałem więc z Wnukiem-I drugą partię szachów, tym razem ja czarnymi. Uzyskałem remis, a byłem bliski wygrania, gdybym nie stracił tempa. Ale i tak szachowo było świetnie.
Potem ostatni raz zagraliśmy w 3-5-8. Wygrał Wnuk-I. I trzeba było szykować się do drogi. Znowu z godziną wyjazdu długo trzymali nas na smyczy, aż w końcu musiałem sprawę wziąć w swoje ręce, bo poczułem się zwyczajnie zmęczony.
- Wyjeżdżacie o 16.08, z domu wychodzimy o 15.30!
Cienia jękolenia i protestu.
Odwieźliśmy ich do Kolejowego Miasteczka. W Metropolii na dworcu miała czekać na nich Synowa, żeby przekazać im klucze do domu, a sama miała dojechać do Syna i dwóch młodszych gdzieś na weekend. Sprawa godziny wyjazdu Wnuków ciągnęła się tak długo, bo ona nie chciała ich zostawiać samych w domu, ale w końcu uległa. Widocznie blisko 16-letni Wnuk-I, harcerz, zdołał przekonać matkę. Do mnie zadzwonił już z domu i zameldował, że wszystko w porządku.
Wróciliśmy do ciszy i ulgi. Musieliśmy wcześniej pójść do łóżka i do Saula. Obejrzeliśmy 2 odcinki.
SOBOTA (12.02)
No i dzisiaj doznaliśmy podwójnego osierocenia.
Najpierw rano przy I Posiłku skończyłem Pamiętniki Samuela Pepysa, po czym siedziałem zamyślony i nieruchomy, zdezorientowany, jak piesek porzucony z sań na śnieg pośrodku lasu. Żonie też zrobiło się smutno, bo się przyzwyczaiła, że jej codziennie cytuję smaczki, które ją niezmiennie bawiły.
Na końcu Maria Dąbrowska umieściła Dzieła, z których korzystał tłumacz (to były piękne czasy, kiedy nie było tłumaczek - dop. mój) pracując nad Dziennikiem Samuela Pepysa. Z prawdziwą zazdrością pozierałem tedy na pozycję numer 5:
- The Diary of Samuel Pepys M.A., F.R.S;... rok 1949, 8 tomów, ponad 3000 stronic. Jedyne pełne wydanie Dziennika Pepysa, które po raz pierwszy ukazało się w roku 1893 w 10 tomach.
Gdyby tak spełnić dwa warunki: konieczny - znajomość angielskiego i znajomość angielskiego z tamtego okresu oraz wystarczający - dorwać te 10 tomów.
Takie myślenie oczywiście jest złudne, bo i te 10 tomów kiedyś musiałoby się skończyć. Więc wypada i należy się cieszyć, że miałem dwa i że to wszystko dzięki Żonie. Myślę, że kiedyś do Pepysa wrócę.
Drugie osierocenie wynikało z wieczornego obejrzenia ostatnich dwóch odcinków ostatniego sezonu Zadzwoń do Saula. Ale o tym później.
Dzisiaj rzuciłem się do pracy.
Zakończyłem trzeci etap czyszczenia plaży nad Rzeczką. Miejsce stało się urokliwe i bardzo ciekawe dla Pieska. Bo nowe, odkryte.
Zrobiłem porządki z workami na szkło i plastik, naniosłem szczapy i bierwiona, naciąłem kartony. I gospodarsko poszedłem do gościnnych mieszkań, żeby zobaczyć Co tam, panie, nowego i czy wszystko w porządku. Było w porządku.
O 16.00 przyszedł Justus.
- Tylko na chwilę i na kawę. - wcześniej się zapowiedział i umówiliśmy się na godzinę.
Pretekstem była lista fachowców z telefonami, o którą prosił, bo będzie miał w swoim i Lekarki domu kilka spraw remontowych. Wypisałem mu samych godnych polecenia, bo przecież, skoro Justusa lubimy, nie mogłem mu podrzucić w charakterze świni Ciu Ciu, Tego Od Bramy, Szybkiego Stolarza czy innego Hochsztaplera. Chociaż, nie ukrywam, co do fachowości i różnych umiejętności Hochsztaplera opisałem go werbalnie dobrze sugerując Justusowi, żeby go zatrudnił i dał kutasowi niezły wycisk.
- Bo tylko ty byłbyś w stanie dać mu nieźle popalić, temu kłamcy i złodziejowi, i ja to wiem!!! - na końcu już się darłem.
Był u nas blisko 4 godziny. Nasze wspólne z Żoną werbalne towarzyskie uczestnictwo oceniłbym na jakieś 20% całego czasu, reszta należała do Justusa. Ale tłumaczyliśmy sobie, że chłop jest sam, łaknie towarzystwa, bo ile można harować.
Nie chciał niczego oprócz kawy, na schabowy w panierce z mąki ciecierzycowej namówić się nie dał, ale kapustce się nie oparł i poprosił o repetę Bo kapustkę uwielbiam! Do tego czerwone wytrawne było nieodzowne. Umówiliśmy się u nas na ich przyjście 26 lutego, w sobotę.
Wieczorem obejrzeliśmy Zadzwoń do Saula. Z ciężkim sercem bo wiedzieliśmy, że już jutro Saula nie będzie. Żona nas pocieszała mówiąc, że wyczytała, że w kwietniu ma być szósty sezon. Ponoć byłby wcześniej, ale na przeszkodzie stanął covid i choroba głównego odtwórcy. Bez problemu w to uwierzyłem, bo sezon piąty zakończył się tak, że było widać, że musi być coś dalej, bo żaden z wątków nie został domknięty.
NIEDZIELA (13.02)
No i dzisiaj wstałem w nie najlepszym nastroju.
I do końca dnia nie czułem niedzielności niedzieli.
A żadnego widocznego powodu nie miałem, co rano jeszcze bardziej mnie irytowało. Porannie półprzytomny starałem się dociec przyczyny i jedyne, co mi przychodziło do głowy, to świadomość, że dzisiaj wieczorem nie będziemy mogli obejrzeć Zadzwoń do Saula. Straszne uzależnienie.
Wczoraj odezwała się PostDoc Wędrująca. Najpierw o 11.14 czasu szanghajowego (u nas 04.14), a potem dopisała drugiego o 13.51. Ale być może coś mieszam, bo te godziny mogły być godzinami naszego czasu, czyli zarejestrowanego momentu nadejścia maili na moją skrzynkę. Tak czy owak, nie wiem, jak to się stało, ale wczoraj tych maili nie wyłapałem. Dopiero dzisiaj rano się zdziwiłem.
Hej <Żono i Emerycie>, (te oczywiste zmiany, jak i następne moje; reszta saute)
wszystkiego naj naj - i spełnienia planów (bo widzę że kiełkują) w roku Tygrysa!
A Poniżej napisane w formie do Emeryta ;-)
A Poniżej napisane w formie do Emeryta ;-)
Właśnie nadrobilam ponad 2-tygodniowe zaległości na blogu, No I skoro miałam zaległości to I mam tez o czym pisać 😉
Głównym przyczynkiem zaległości byla Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy,
Kolega wciągnął mnie w organizację tego w Chinach, ja powiedziałam że OK ale nie będę mieć na to wiele czasu, no a potem to w sumie cały styczen byl poswiecony WOŚP. Nie wiem jaki wy z <Żoną> macie stosunek do WOŚP, ja z punktu widzenia emigranta mysle o WOŚP jak o czyms czym Polska może sie pochwalić, nie tylko ze względu na zbiorki ale na caly klimat I otoczkę.
Wiec, skoro juz sie w tym Chińskim WOŚp znalazlam to postanowilam tez cos zrobic takiego nie tylko dla Polaków, ale wlasnie zeby idee pokazac. W sumie fajnie bylo tez cos zorganizowac, okazalo sie ze znam mase ludzi w Szanghaju, którzy znają innych ludzi itp
Suma sumarum na Finał 30 stycznia była – Roaring Night- z stand-up comedians, chłopakami co tańczyli swing –(wideo w załączeniu) fajnym jedzeniem I drinkami – drinki w szczególności stały sie popularne jak cale piwo zostało wykupione. Bardzo fajnie pomogła w organizacji Gosia z JarBar u której sie to odbyło.
Tydzień przed byl tez WOŚPowy bieg, ktory zaczal sie 10 am, potem byliśmy na lunch w JarBar (fotka), potem w japońskiej, potem na Pizze, potem na piwo – około 11 pm do domu
Tak ze ogolnie to sie w Szanghaju nie nudze, ale tez coraz więcej osób wyjeżdża. Teraz u mnie w mieszkaniu <Metropolialnym> mieszka jeden kolega (on ma wrócić do Chin)
Tydzień przed byl tez WOŚPowy bieg, ktory zaczal sie 10 am, potem byliśmy na lunch w JarBar (fotka), potem w japońskiej, potem na Pizze, potem na piwo – około 11 pm do domu
Tak ze ogolnie to sie w Szanghaju nie nudze, ale tez coraz więcej osób wyjeżdża. Teraz u mnie w mieszkaniu <Metropolialnym> mieszka jeden kolega (on ma wrócić do Chin)
W następnym tygodniu wylatuje moja najbliższa koleżanka, <w Metro> jest etz inny kolega I jeszcze jeden dzisiaj leci do Amsterdamu (a bedzie wracac z PL). Plan jest taki ze bedzie u mnie <w Metropolii> impreza Shanghajocow – beze mnie – jakbyscie chcieli przyjść to mi powiedzcie to im powiem żeby zaprosili 😉 I zeby tego bylo malo to przez tydzien opiekowalam sie kolegi psem – fotka z wyjścia z psem o 7 am jak wróciłam z imprezy....
A tak poza tym to prosze <Emeryt> przekaz pozdrowienia dla <Kolegi Inżyniera>(tzn dla <Konfliktów Unikającego>I jegpo aktualnej żony I Dzidków tez ale dla <Kolegi Inżyniera> szczególnie)
A tak poza tym to prosze <Emeryt> przekaz pozdrowienia dla <Kolegi Inżyniera>(tzn dla <Konfliktów Unikającego>I jegpo aktualnej żony I Dzidków tez ale dla <Kolegi Inżyniera> szczególnie)
Dla <Kolegi Inżyniera>:
Hej, nic sie nie zmieniles, tak ze mysle ze za 20 lat tez będziesz taki sam – spoks!
Jak w końcu przyjade do <Metro> to sie chetnie bardzo spotkam – ja na piwo – ty możesz na herbatę czy cokolwiek. Lub mogę cię zaprosić na kolację, w domu w restauracji? Jak przyjade to mysle ze cos wymyslimy.
Ja, stety lub niestety, malo sie zmienilam, tzn jestem stara I jeszcze brzydsza ale poza tym to tak samo młodo-głupia jak bylam. Nie-glupia jestem tylko I wyłącznie naukowo 😉
Aha, no I zeby przejsc na emeryture to bym najpierw musiala miec stala prace 😊
Szczęśliwego Nowego Roku Tygrysa dla was wszystkich!
Szczęśliwego Nowego Roku Tygrysa dla was wszystkich!
<PostDoc Wędrująca>
P.S. Fotki I video mozesz sharowac ze znajomymi
P.S. Fotki I video mozesz sharowac ze znajomymi
Mój krótki komentarz.
Do WOŚP mieliśmy zawsze jednoznacznie pozytywny stosunek i nadal go mamy zwłaszcza w pisowskiej rzeczywistości. Orkiestrze kibicujemy.
A w peesie nie zrozumiałem "sharowac". Nie wiem, czy to jest anglicyzm, czy literówka(-i), czy też tak już jestem uwsteczniony względem młodzieży. Z kontekstu domyśliłem się jednak, że mogę "obejrzeć ze znajomymi".
A potem dopisała w następnym mailu:
Aha no i
ten zasrany sport - dzisiaj 4te Kamila ale Kubackiego 3-cie bylo mile
Zona mi nie przypomina o meczach/innych eventach bo - zony nie posiadam ;-) (dla pelnosci info = meza tez nie)
Cos jest jeszcze ciekawego do oglądania?
<PostDoc Wędrująca>
Uzupełnię tylko, że Zimowe Igrzyska Olimpijskie 2022 odbywają się w Chinach. Nie oglądam, bo się nimi zdecydowanie mniej interesuję niż letnimi. Poza tym mam dosyć tej telenoweli podkręcanej przez dziennikarzy wypełnionej aferami dopingowymi, opisami warunków pobytu sportowców, covidem i obostrzeniami oraz debilną "reklamą" TVP1 ze swoimi frontmanami w postaci Kurskiego (scyzor mi się otwiera, gdy widzę jego pospolitą cyniczną gębę) i Babiarza (rzygać mi się chce, gdy widzę te jego umizgi do narodowych telewidzów z cyklu "taki jestem fajny"), którzy wmawiają milionom słuchających ich narodowych debili, że oto polskie skoki wróciły na wyżyny kunsztu sportowego od kiedy transmituje je TVP1, a nie paskudny zachodni Eurosport. A to wszystko przy okazji brązowego medalu Dawida Kubackiego, jedynego zresztą całej naszej ekipy do tej pory na tych igrzyskach i, myślę, ostatniego.
Mam dosyć poziomu relacji i rozdmuchiwania pseudosensacji Zgasł olimpijski ogień - to zły omen oraz oglądania wypocin dziennikarskich niedouków piszących "Olimpiada Pekin 2022".
Ale oczywiście Dawidowi Kubackiemu brązowego medalu gratuluję.
A przy okazji PostDoc Wędrującej - Po Morzach Pływający się nie odzywa. Przepadł jak kamień w wodę. Morską oczywiście, tfu, tfu, tfu! Wypluj te słowa! - to ja sam do siebie.
Dzisiaj przy I Posiłku przeprosiłem się z Kopalińskim. Oczywiście nadal jestem na P. Wróciłem jak do starego wiernego druha.
Praktycznie cały dzień pisałem nadrabiając czas, w którym byli Wnuki. Ale też dwa razy nawiązałem kontakt ze światem. Zadzwoniłem do Gruzina i zaprosiłem go z Gruzinką w moim i Żony imieniu na 26 lutego. Na tę samą sobotę, w której będą Lekarka i Justus. Czas najwyższy poznać ich wzajemnie ze sobą. W końcu jesteśmy sąsiadami. Prosiłem też Gruzina, żeby rzucił okiem na Dom Dziwo i na obejście Bo w poniedziałek wyjeżdżamy, a wracamy w środę.
Zadzwoniłem też do Córci. 38 lat temu przyszła na świat. Moje życzenia składały się z dwóch etapów. Pierwszy nimi nie był, tylko obrazował moje przerażenie z powodu tego faktu i dociekanie, co by to miało oznaczać w kwestii mojego wieku?! Dopiero ochłonąwszy przystąpiłem do życzeń właściwych.
Córcia z całą czeredą, to znaczy z mężem, Rhodesianem, Wnuczką i z... Wnukiem szli akurat na spacer.
- Będziemy mierzyć obwód drzew i robić fotograficzną dokumentację. - Te powyżej 3. metrów zgłosimy jako pomniki przyrody, żeby zapobiec ich ścięciu. - Te gnoje z lasów wycinają wszystko w pień, bo potrzebują kasy!
Wieczorem po raz pierwszy od wielu dni rozdzieliliśmy się z Żoną. Ona poszła spać, a ja pisałem. Ale niezbyt długo, na tyle, że w łóżku znów się spotkaliśmy bardzo delikatnie przeżywając jutrzejszy wyjazd do Uzdrowiska. Delikatnie, żeby w związku z emocjami się nie rozbudzić.
PONIEDZIAŁEK (14.02)
No i rano zachowywaliśmy się normalnie.
Żeby jednak tak było i żeby zostały spełnione wszystkie elementy (emelenty) poranku, wstałem o 06.00. Żona za to analogicznie odwrotnie. Wstała później niż zwykle.
- A bo miałam zamiar wstać już o 07.15 wiedząc, że na dole będzie ciepło, ale zaczęłam czytać i ze snu ocknęłam się po dobrej godzinie.
O 12.00 wyjechaliśmy do Uzdrowiska, o 14.30 byliśmy na miejscu. Poniedziałek, duży ruch, no i to przestrzeganie prędkości... Jak tu żyć, panie premierze?
Po rozpakowaniu się i urządzeniu w pensjonacie od razu poszliśmy na długi spacer przede wszystkim, żeby obejrzeć otoczenie miejsca i jego aurę, które jutro mieliśmy z Panią z Metropolii dogłębnie oglądać. Dzisiaj przed naszym wyjazdem długo z nią dyskutowaliśmy nicując wiele aspektów sprawy i uzmysławiając jej humorystyczną rzecz, że w tym roku luty nie ma dwudziestu dziewięciu dni. Ale co tam, pani młoda, mogła takiej rzeczy nie wiedzieć. Zobaczymy jutro, czego jeszcze nie wie, chociaż ogólnie w rozmowie wypadła dobrze i wiarygodnie.
Po spacerze poszliśmy do naszej ulubionej restauracji, gdzie od zawsze podają Pilsnera Urquella z beczki, a to stanowi różnicę. Przed wejściem natknęliśmy się na parę, która czekała, bo na tablicy tkwił wypisany nakaz, że samemu nie wolno wchodzić do środka, dopóki nie zaprosi obsługa. A nad wszystkim dyndało wielkie czerwone serce.
- My to mamy pecha! - Żona od razu zareagowała. - Jak nie urok, to sraczka. - A jak nie sraczka, to Walentynki.
Nie było więc powtórki z któregoś roku:
Żona - O Walentynki?!...
Ja - Srał pies!
Walentynki groziły nam brakiem miejsc, ale stolik się znalazł. Co prawda nie w tej części restauracji, w której zawsze bywamy, ale zawsze.
Słowo "Walentynki" oraz związane z nim odium towarzyszyło nam przez cały czas pobytu. Zaczęła Żona, gdy ledwo zasiedliśmy, ona przy lampce wina, ja przy kuflu Pilsnera Urquella:
- No wiesz, żebyśmy my obchodzili Walentynki?!... - Jak to się stało?...
I stuknęliśmy się szkłem.
Zanim podano Żonie wątróbkę, a mnie sandacza (kilometry za naszym pysznym sandaczem z Nowego Kulinarnego Miejsca), zamówiłem drugiego Pilsnera Urquella powodując natychmiastowe zmarszczenie jej brwi.
- Są Walentynki. - zareagowałem. - Ale, jeśli mnie nie kochasz, to pójdę i odwołam zamówienie.
Żona się roześmiała i poszło jak z płatka.
Gdy przynieśli desery, sztucznie, teatralnie, fałszywie i ciężko westchnęła.
- No dobra... - Walentynki... i zagarnęła łyżeczką sporą ilość jednego ze swoich ulubionych deserów - bezę Pavlova.
Ja nie byłem gorszy. Zrobiłem to samo, ale bez tej robiącej alibi otoczki.
Do pensjonatu wróciliśmy w dobrych humorach. Po drodze przenikało nas znacznie ostrzejsze powietrze niż to, które znamy z Pięknej Doliny. Ale mieliśmy z tego satysfakcję.
Wieczorem od razu zalegliśmy. Żona nad laptopem, ja nad nową książką Kena Folletta Nigdy.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.56.
I cytaty tygodnia:
Życie jest tym, co wydarza się, gdy jesteś zajęty snuciem planów. - John Lennon (brytyjski muzyk, kompozytor, piosenkarz i autor tekstów, jeden z członków grupy The Beatles.)
Gdybyśmy mieli pozostać w jednym miejscu, zamiast stóp mielibyśmy korzenie. - Rachel Wolchin (amerykańska autorka, która publikuje w Internecie; inaczej nie potrafię opisać)
Całe moje życie można opisać jednym zdaniem: nie poszło zgodnie z planem i to jest w porządku. - Rachel Wolchin (j.w.)
Nie ma rzeczy bardziej niewiarygodnej od rzeczywistości. - Fiodor Dostojewski (rosyjski pisarz i myśliciel)
To chyba o nas. Między innymi, oczywiście, że skromne dodam.