Mam 71 lat i 80 dni.
WTOREK (15.02)
No i znowu dzień po publikacji.
Mógłby być milszy, gdyby był w domu.
W nocy budziłem się wielokrotnie z powodu nowego miejsca, za miękkiego materaca i dopadających mnie myśli. A może z powodu pełni księżyca. W końcu wstałem grubo ponad godzinę przed 08.00, umówioną godziną wstawania, bo wcześniej nie byłoby co robić. Ani rozpalić, ani się napić kawy, ani wyjść z Bertą, bo taka "wczesna" pora, to dla niej katorga. Nie zdążyłaby się wyspać.
Nie chcąc zimnym sztucznym światłem budzić Żony wszystko robiłem o nadchodzącym brzasku. A o gorącej herbacie mogłem sobie pomarzyć. Siedziałem przy laptopie i cyzelowałem wczorajszy wpis.
W końcu Żona się zlitowała i na chwilę wstała przypominając mi o wodzie z solą i o ziołowej herbatce.
Wykorzystałem więc ten moment i wszystko sobie zrobiłem.
Rano przeczytałem kolejnego maila od PostDoc Wędrującej. Wczoraj tuż przed publikacją, czyli na ostatnią chwilę, wysłałem do niej pytanie, czy pewne fragmenty jej ostatniego długiego maila mogę opublikować, bo gdyby nie, to i tak go już niestety opublikuję i najwyżej wykasuję je przy dzisiejszym porannym cyzelowaniu. Zaskoczyła mnie swoją natychmiastową reakcją, bo u niej mogło być około drugiej w nocy.
Hej Emerycie, (zmiany moje)
ja na posterunku ;-))
Jak dla mnie mozesz wszystko opublikowac - ....
Faktycznie to najprostszy sposob przekazania pozdrowien jak na blogu przeczyta 😀😎
ja na posterunku ;-))
Jak dla mnie mozesz wszystko opublikowac - ....
Faktycznie to najprostszy sposob przekazania pozdrowien jak na blogu przeczyta 😀😎
Udanego odpoczynku w Uzdrowisku, albo udanych rekonesansow.
Albo pewnie oba na raz 😎
Pozdrowienia!
PostDoc Wędrująca
PostDoc Wędrująca
Tyle kilometrów, a dziewczyna trzyma rękę na pulsie...
Po spacerze z Bertą na 10.00 poszliśmy do śniadaniarni na śniadanie. To nasze nowe odkrycie w Uzdrowisku. Nieduże bezpretensjonalne wnętrze, poranna niespieszna atmosfera, dobra muzyka i miła obsługa. Pyszna i bardzo gorąca kawa z ekspresu oraz Angielska uczta - 2 jajka otulone, fasola biała w sosie pomidorowym, grillowany bekon, grzanki czosnkowe. Żona zrezygnowała z grzanek, a ja skwapliwie skorzystałem z okazji.
O 11.30 z Metropolii dojechała Pani z Metropolii. Rzeczywiście młoda, ale nie aż tak, jak myślałem. Około trzydziestki z lekkim plusem. Okazała się sympatyczna i oprócz tej wpadki z 29. lutym wiedziała już wszystko.
O 12.00 byliśmy we troje na miejscu. Wszystko nam się tam podobało łącznie z sympatycznymi gospodarzami, którym z oczu dobrze patrzyło. Przy kawce zasiedzieliśmy się nieprzyzwoicie, bo blisko dwie godziny. A to o czymś świadczyło. W trakcie naszych rozmów, sporo zwyczajnych, towarzyskich, Pani z Metropolii taktownie milczała nie starając się brać udziału i poruszać spraw, o których, z racji swojego wieku, nie miała zielonego pojęcia. Ja to odebrałem dobrze.
Co tu dużo mówić - wychodziliśmy ze sporym żalem i niedosytem.
Żeby jako tako dojść do siebie i przedłużyć choć trochę tę pozostawioną atmosferę i zdając sobie sprawę, że to będzie duchowy erzazt, czyli surogat, substytut, namiastka poszliśmy do naszej ulubionej pizzerii na ciemnego Kozela i Pilsnera Urquella, żeby dzielić włos, chyba na 16.
O 16.00 spotkaliśmy się z sympatycznym panem, żeby obejrzeć inne miejsce. Kiepskie, co tu dużo mówić.
Żeby znowu z powrotem wejść choć trochę w atmosferę z południa poszliśmy na II Posiłek do naszej "wczorajszej walentynkowej" restauracji. I znowu dzieliliśmy. Z upływem czasu impet dzielenia trochę spadł, ale i tak daliśmy radę gdzieś na 8.
Wieczór spędziliśmy w pensjonacie. Żona przy audiobooku, ja nad Follettem. Ale długo po wczorajszej nocy nie pociągnąłem.
Dzisiaj Wnuk-III kończył 11 lat. Ma swój telefon, więc mogłem mu bezpośrednio złożyć życzenia.
- Cześć dziadek! - usłyszałem jego głos, gdy odebrał.
- A skąd wiesz, że to ja?
- Bo poznaję twój numer telefonu... - odparł w sposób oczywisty i normalny. I ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy oburzyć się lub w jakikolwiek inny sposób zareagować na fakt, że przed chwilą starałem się zrobić z niego idiotę. Więc nie mogłem się wdać w standardowy i oczekiwany przeze mnie dialog:
- Dziaaadek, no!...
- Ale co dziadek?! - zapytałbym zaczepno-prowokująco.
- No, weź się!...
Takie utrwalone w mojej pamięci momenty dotyczące Wnuka-III sięgają czasu, gdy miał dwa lata. Bo wcześniej jaki mógł być z nim kontakt i co mogło mi się utrwalić? A gdy miał dwa latka zaczynał już chodzić wspomagając się wszelkimi krawędziami - kanapy, krzeseł, stołu i co tylko dało się schwycić rączkami. Na wolne przestrzenie się nie wypuszczał. Gdy przychodziłem w odwiedziny, zawsze musiał trafić się okres, że z Wnukiem-I (wówczas 7 lat) i z Wnukiem-II (4 lata) naparzaliśmy się poduszkami lub łapałem jednego i wrzucałem na drugiego obu trochę przygniatając przy ogólnych kwikach i wrzaskach. Wnuk-III oczywiście do tej "zabawy" się pchał, więc od czasu do czasu brałem go bezceremonialnie i wrzucałem na któregoś z braci, albo waliłem go poduszką, że odpadał przy wrzasku od podpory, której w danym momencie się trzymał. A, gdy którymś bratowym kantem dostał w cokolwiek, też wrzeszczał nie wiedząc oczywiście, że jego starsi bracia w swoim wieku posiadają same kanty. Najlepiej wie o tym dorosła osoba, która akurat musi spać przez całą noc z takim kanciastym delikwentem. Gdy uda się pozbyć jednego kantu i gdy się ledwo ponownie zaśnie, pojawia się drugi kant, równie "słodki".
Jak już Wnukowi-III przechodziło pchał się dalej, do następnego ryku i tak to trwało. I kto się poddawał? Ja. Bo oni mogli tak bez końca.
Ta skłonność do ryczenia Wnukowi-III pozostała. Wśród czterech braci w tej cesze zajmował pierwsze miejsce (drugie Wnuk-IV), ale to było 11 miesięcy temu. Teraz mogło się coś zmienić. Ale na pewno pozostała mu taka społecznikowska cecha. Chęć do współpracy, współdziałania, zrobienia czegoś dla wszystkich. Miał też największe poczucie humoru oraz, być może, największą muzykalność i najlepszy słuch. Ale wiele na ten temat teraz powiedzieć nie mogę.
Wnuk-III wykazał chęć przyjazdu do dziadka. Chyba stanie się to w I połowie marca. Przyjechałby z Wnukiem-IV.
ŚRODA (16.02)
No i dzisiaj spałem lepiej.
A to chyba za sprawą wyjaśnienia pewnych rzeczy, które z niewiadomych stały się wiadomymi powodując powstanie kolejnych niewiadomych, które akurat mi nie przeszkadzały. To tak, jak z ludzkością i nauką. Im więcej wiemy, tym wiemy mniej. Wyjaśnienie jednej rzeczy powoduje powstanie kolejnych wielu znaków zapytania.
Ale to, co się wyjaśniło, wystarczyło, żebym to, co główne wiedział i umysł trochę mi się uspokoił.
Rano z Żoną rozmawialiśmy na ten temat i miała tak samo.
Nie przeszkadzało mi więc nowe miejsce, znacznie mniej przeszkadzał miękki materac i wcale pełnia. Poza tym organizm niewypoczęty po pierwszej nocy w obronie samego siebie nadrabiał w drugiej. A gdy wstałem, dodatkowo lepiej się czułem niż wczoraj, bo zdaje odczepiła się ode mnie jakaś franca błąkająca się na peryferiach mojego organizmu (uszy, gardło) usiłująca się rozwinąć i wpędzić mnie w chorobę.
Stąd leżeliśmy w łóżku prawie do 08.00 i poranny rozruch, gdy było jasno i Żona co prawda w łóżku, ale na chodzie, był łatwy.
Znowu powtórzyliśmy dokładnie to samo śniadanie, co wczoraj - Angielską ucztę. Żona co prawda tylko przez chwilę kombinowała, co by tu zjeść innego niż wczoraj, bo jak zwykle zarządzał nią IMPERATYW ZMIENIANIA, który stał wyżej nad świadomością, że Angielska uczta mi bardzo smakowała i była syta, ale jednak szybko rozsądek i chyba głód wzięły górę.
Spakowaliśmy się sprawnie, bo w tę stronę jest zawsze łatwiej. Nie trzeba niczego wybierać, wymyślać i zapomnieć. Wystarczy tylko zabrać wszystko to, co się przywiozło.
W drodze powrotnej, już wyłącznie sami, obejrzeliśmy w Uzdrowisku jeszcze jedno miejsce. Kompletnie nas zaskoczyło i byliśmy pod dużym wrażeniem. Bo miało w sobie elementy (emelenty) Naszej Wsi, Dzikości Serca, Uzdrowiska i pionerstwa (pionierskości?), które ciągle w nas siedzi, nas dźga i wyłazi w najmniej spodziewanych momentach.
W Domu Dziwie byliśmy przed 15.00. Od razu rzuciliśmy się do rozpalenia w trzech miejscach, ale wieczorem, zwłaszcza w sypialni za ciepło nie było. Okutani postanowiliśmy jednak obejrzeć amerykański film, komedię, Nie patrz w górę, z 2021 roku. Bardzo szybko zmierziła mnie forma i sposób uzyskiwania humoru, więc się znarowiłem i odmówiłem oglądania mocno tym irytując Żonę.
- Bo ty myślisz, że tak łatwo jest coś znaleźć!...
Naburmuszeni szukaliśmy dalej, aż w końcu natknęliśmy się na duński Lykkevej (nazwa ulicy) z 2003 roku. A po serialu Rząd trochę inaczej patrzymy na film duński. W jednej kwestii nic się nie zmieniło - skąd oni biorą takie gęby? To nas zawsze fascynowało. A fascynacja zaczęła się już od bardzo dobrego Jabłka Adama z 2005 roku. Nawet postać głównej bohaterki miała twarz inną od "opatrzonych", dziwną, nie wiadomo czy ładną, czy nie. Ale na pewno urokliwą.
Fascynacja więc nas zdominowała i zaczęliśmy oglądać śledząc akcję, ale też zachłannie patrząc na poszczególne facjaty. Do czasu, aż obraz zaczął pikselować i zanikać. Silny wiatr, którego kulminacja ma być jutro, zrobił swoje. Tedy spać.
CZWARTEK (17.02)
No i źle spałem.
Pełnia, wichura, a przede wszystkim fale deszczu, takie wyraźne strugi wody uderzające o okno skutecznie mnie co jakiś czas wybudzały. A potem nie pozwalała ponownie zasypiać myśl, czy gdzieś nie przecieka woda.
Gdy rano poskarżyłem się Żonie, stwierdziła:
- Ja za bardzo nie słyszałam, bo gdy coś mnie wybudzało, zakładałam słuchawki. - No, ale o czym miałbyś pisać na blogu?...
Rano obszedłem cały teren. Wszystko było w porządku. I sprawdziłem okna. Spisały się bez zarzutu.
Przy wtórze silnych podmuchów wiatru i jego gwizdu najpierw naniosłem drewna, a potem na dwa akumulatory skosiłem trzy kępy wyschniętych traw. Nawet teraz były urokliwe, ale przedstawiały sobą obraz nędzy i rozpaczy. Przez miesiące zostały wygniecione przez pieskową masę, która to masa lubiła tam włazić i się czochrać. A musiałem to zrobić, żeby wiosną, jak najwcześniej, móc się cieszyć świeżymi odrostami.
Dwie godziny fizycznej pracy bardzo dobrze mi zrobiły. Ale gdy nadszedł zmierzch, nie za bardzo już miałem co robić, więc i w trakcie II Posiłku i po nim czytałem Folletta z lekkim dyskomfortem i wyrzutami sumienia. Ale naprawdę niczego innego nie mogłem robić.
Wieczorem skończyliśmy oglądanie Lykkevej. Film zamknął się w taki sposób, że mógł dać widzowi satysfakcję. A ponieważ mieliśmy do obejrzenia raptem jakieś 20 minut, postanowiliśmy ruszyć z nowym serialem - amerykańskim Ozark (pierwsza emisja 2017 rok). Obejrzeliśmy pierwszy odcinek. Nie dało się uniknąć porównań do Breaking Bad czy Zadzwoń do Saula, ale postanowiliśmy jutro obejrzeć odcinek drugi i ewentualnie trzeci, żeby wejść w atmosferę serialu i dać mu szansę.
PIĄTEK (18.02)
No i wyraźnie mi odbija.
Cały poranek czytałem, co się tylko dało, o Albercie Einsteinie. Oczywiście tego nie żałowałem, bo wszystko było ciekawe łącznie z tym, że jak się zagłębiałem w dane hasło dotyczące fizyki, to jego rozwinięcie go nie wyjaśniało, bo było "wyjaśniane" kolejnymi fizycznymi pojęciami, które, po kliknięciu, były "wyjaśniane" kolejnymi, i tak do nieskończoności. Ale dzięki temu "łatwiej" było mi zrozumieć, że nasz Wszechświat jest nieskończony i że mogą istnieć inne, które z naszym nie mają nic wspólnego i w których żadną miarą nie sposób się znaleźć. To wyjaśnienie mnie uspokoiło, bo po co się tam znajdować, skoro we własnym nie możemy?...
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy, a stamtąd do Sąsiadów. To od razu pozwoliło mi wrócić do życia.
Tym razem byliśmy krótko, bez zwyczajowej sypanki i wypieków Sąsiadki Realistki. Przyjechała do nich jedna z córek (w ogóle to są trzy i dwóch synów) z zięciem i dwoma wnukami. Wystarczająco swoim przybyciem zamieszaliśmy gospodarzom w głowach, zwłaszcza że trafiliśmy na ich obiadową porę, więc po 20 minutach się wynieśliśmy. Ale razem z 50. jajami (więcej się nie dało), pięcioma osełkami masła, sześcioma krążkami twarogu i 4. litrami mleka. Żona zwiększyła zakupy mleka, bo nauczyła się robić z niego pyszny kefir.
Po powrocie zadzwoniłem do Pasierbicy. Dzisiaj kończyła 35 lat. Nie chcę się powtarzać z nudnym Kiedy to się stało, bo przecież pamiętam, gdy... Jutro jedziemy do Metropolii na paczworkową uroczystość rodzinną, by po niej zabrać Q-Wnuka i Ofelię do Nie Naszego Mieszkania i tam wspólnie przenocować. Bo rodzice chcieliby mieć sobotnie popołudnie dla siebie.
Jestem ciekaw tego wyjazdu, bo dawno nie byliśmy razem z Żoną w Nie Naszym Mieszkaniu. Niby żadna atrakcja, a jednak...
Po standardowym naniesieniu drewna zacząłem czytać Folletta. A po II Posiłku powoli wkradał się we mnie marazm i marudzenie.
- Idź ty się połóż! - Żona nie wytrzymała.
- Ale chociaż trochę mi współczujesz?... - kontynuowałem linię marudzenia.
- Współczuję! - Współczuję! - Ale idź się połóż!
Za jakiś czas wszystko samo się rozwiązało. Ponieważ znowu zaczęło mocno wiać, co chwilę na ułamki sekund gasło światło, by ostatecznie zgasnąć całkowicie i trwale. Prądu nie było, zapanowały egipskie ciemności:
I rzekł Pan do Mojżesza: «Wyciągnij rękę ku niebu, a nastanie ciemność w ziemi egipskiej tak gęsta, że można będzie dotknąć ciemności». Wyciągnął Mojżesz rękę do nieba i nastała ciemność gęsta w całej ziemi egipskiej przez trzy dni. Jeden drugiego nie widział i nikt nie mógł wstać z miejsca swego przez trzy dni. Ale Izraelici wszyscy mieli światło w swoich mieszkaniach.
Rozwiązanie przyszło samo. Przy latarkach się zwijaliśmy i już o 19.30 leżeliśmy w łóżku. Pięknie!
SOBOTA (19.02)
No i wstałem o 05.30.
Prąd był i jasność również. W głowie oczywiście.
Spałem 10 godzin, a to mi poprawiło kondycję i humor. Zawsze tak jest, gdy śpię moje standardowe 9 godzin. Dawno temu "wymyśliłem", że to jest ta ilość, po której najlepiej się czuję. Stąd niedawno rozbawiły mnie kolejne badania naukowców. Z badań wyszło im, że ludzie potrzebują co najmniej 7 godzin snu na dobę, a najlepiej jeśli to jest 9. Oczywiście nie mówimy tu o niemowlakach.
Od razu przypomniał mi się Syn, który wielokrotnie w czasie wizyt u nich zarzucał mi, na przykład o 23.00, że "ciągle bym tylko spał i spał!". Nie pomagały mu moje wyjaśnienia, że tak mam, że na mnie już czas, że to jest oczywisty przypadek osobniczy i że słucham się swojego organizmu.
- Ale przecież ludzie starsi już tyle snu nie potrzebują! - to był zawsze jego koronny argument wypowiadany najczęściej z irytacją. Nie chciałem się wdawać w jałową dyskusję, że ta jego uwaga określająca wiek, to chyba nie do mnie.
Dziwiło mnie to zawsze, bo głupi nie jest, co więcej, inteligentny (nie wiążę tego z jego wysokim ilorazem inteligencji), ale często, czy to w sprawach fizjologii organizmu, czy światopoglądowych, w sprawach politycznych, społecznych, rodzinnych, czy też różnych gustów, kierował się (czas przeszły, bo długo się z nim nie widziałem, ale myślę, że nic się w tym względzie nie zmieniło) szablonami i stereotypami. Z dosyć dużą nietolerancją na inność. Obawiam się, że na takie jego stanowisko mocno wpłynął kościół katolicki i wszelkie z tym związane uwikłania, w tym przede wszystkim dotyczące najbliższej rodziny - żony i dzieci.
"Okazuje się", że wspomniane przeze mnie badania potwierdziły, że ludzie starsi najlepiej zrobią, gdy też będą spać 9 godzin na dobę. Więc, gdy dożyję tego wieku, nadal w tym względzie będę się pilnował.
Ponieważ byłem w świetnej kondycji, chciało mi się sprawdzić, co mnie wczoraj wieczorem dopadło.
Marazm (gr. μαρασμός marasmós – gaśnięcie, uwiąd) – w medycynie oznacza
stan wyniszczenia organizmu, niekiedy ze zmianami w korze mózgowej,
prowadzące do zmniejszenia sprawności myślenia i apatii; także oznacza
apatię; depresję; przygnębienie[1].
Potocznie słowo używane jako zastój, bezwład, przekonanie o niemożności zrobienia czegokolwiek.
Z tej definicji zaniepokoiły mnie "uwiąd" i "zmiany w korze mózgowej". Znacznie bardziej niż nieskończoność Wszechświata.
Z Wakacyjnej Wsi wyjechaliśmy tuż przed 11.00. W Nie Naszym Mieszkaniu zostawiliśmy rzeczy i Pieska i pojechaliśmy do Pasierbicy i Q-Zięcia. Mieliśmy się stawić o 12.00 ze względu na odpalany w tym momencie urodzinowy tort i Żeby na nikogo nie czekać. Byliśmy w zasadzie pierwszymi gośćmi razem z Byłymi Teściami Żony, którzy, jako odpowiedzialni za tort, mieli być wcześniej, przed wszystkimi. Ale dojeżdżali z "tamtej" strony Metropolii i stali w korkach. W niedzielę. Pozostali, rodzice Q-Zięcia, jego babcia i brat też dojeżdżali z "tamtej", tej samej strony, i stali w tych samych korkach. Więc już nikomu nie zależało, żeby spieszyć się z zapalaniem i dmuchaniem świeczek na torcie. Ale w końcu to nastąpiło. Trzeba było tylko pilnować Q-Wnuka, który pchał się do wbijania w tort dwóch świec - cyfr 3 i 5, żeby nie zrobił tego odwrotnie (czeski błąd), bo już nawet lekka sugestia budziła w Pasierbicy ostry protest.
Przyjęcie było całkowicie na słodko - dwa torty i jakieś desery z czymś, czego nie potrafię wymówić (chia), co od razu czyniło je podejrzanym. Ale jeden ostrożnie zjadłem starając się niezbyt myśleć o grudkowej konsystencji.
Po przyjęciu goście mieli się udać do własnych domów na własne obiady, co też karnie zrobili. My po drodze zajrzeliśmy do Kauflandu, żeby przede wszystkim kupić ziemniaki, bo było wiadome jak amen w pacierzu, że na "obiad" Q-Wnuk i Ofelia będą chcieli tylko je z masłem i solą. To był pewnik i byliśmy spokojni, że dzieci coś zjedzą. Ale i tak w którymś momencie przeżyłem chwilę zgrozy.
- A dlaczego "to" masło jest inne?! - Ofelia wskazała na piękną osełkę od Sąsiadki Realistki.
Miałem na tyle przytomność umysłu, że wcale się nie odezwałem wiedząc, że na pewno zrobię to źle. I będzie po jedzeniu. Trudu sprytnego wytłumaczenia dziecku podjęła się Żona.
- Bo to jest od prawdziwej krówki i dlatego...
Korciło mnie, żeby wsadzić kij w mrowisko i dodać, że "tamto" też jest od prawdziwej krówki, tylko że człowiek... Rozsądek jednak zwyciężył i dzieci pięknie zjadły "obiad".
Wieczór był standardowy. Najpierw we troje zagraliśmy w rekiny. Ofelia nie grała i w zestawie z dziadkiem konsekwentnie nie gra gdzieś od roku Bo dziadek mnie zjada! Dzisiaj zaś Żona i Q-Wnuk zjedli mnie tworząc wspólną koalicję, po czym wygrała Żona. A Ofelia zajmowała się sobą, co, jako babciopodobna dziewczynka, świetnie potrafi robić od dawna. Po czym ja miałem czas na laptopa, a Babcia poddała się nauce nowej gry. Ja się nie dałem, bo jaki w tym sens, skoro już jutro mieliśmy się rozstawać.
- Gra jest nie tyle trudna, ile skomplikowana. - Żona próbowała mi wyjaśnić. - Ale rozwijająca. - próbowała dalej z Q-Wnukiem.
To mi wystarczyło.
- Dziękuję. - odparłem. - Ja już nie muszę się rozwijać. - Wystarczająco to zrobiłem.
- Dziadek to raczej się zwija. - Żona wyjaśniła wnukowi pękając ze śmiechu.
- Dziadek zwija się do groba! - przytomnie skomentował Q-Wnuk.
Oboje z Żoną parsknęliśmy śmiechem.
Gdy Żona szykowała dzieci do łóżka i do bajek, ja zmywałem. We dwoje zawsze dajemy radę. Nawet w Nie Naszym Mieszkaniu.
W końcu nadszedł mój ulubiony moment - dzieci oglądały w ciszy bajki, a ja mogłem w łóżku czytać.
NIEDZIELA (20.02)
No i rano dzieci dały pospać.
Ale gdy usłyszeliśmy ich szeptanie, zawołaliśmy do nas. Po to, żeby tradycyjnie mogły odbywać się wygłupy, szarpanki, podszczypywania i wrzaski.
Po śniadaniu (jajka na miękko, które bez protestu zjedli) zawiozłem Q-Wnuka na 09.40 na piłkarski turniej. Odbywał się w tej części Metropolii, w której dawno nie byłem, niedaleko dzielnicy, w której mieszkaliśmy cztery lata w Biszkopciku. Docierając tam podziwiałem, jak rozwija się Metropolia i jak pewne zabudowania stały się prawdziwymi architektonicznymi perełkami.
Turniej odbywał się jednocześnie na pięciu czy sześciu boiskach przykrytych olbrzymim balonem. W środku było zimno jak w psiarni, ale to łebkom w wieku 7-10 lat zdawało się w ogóle nie przeszkadzać.
Ledwo Q-Wnuka przekazałem trenerowi, a już uciekłem wiedząc, że jeśli zostanę, przeziębienie będę miał jak w banku.
Pojechałem do Nie Naszego Mieszkania, by po 1,5 godzinie wrócić z Żoną i Ofelią akurat na ostatni mecz wszystkich drużyn, w tym tej, Q-Wnuka. Grał bardzo dobrze, ale co z tego, skoro przegrali.
Przyszedł do nas mocno zawiedziony, bo to był jego ostatni mecz, a wszystkie wcześniejsze (cztery) jego drużyna też przegrała. Drobnym pocieszeniem był fakt, że w jednym strzelił bramkę i dostał za to pamiątkową kartkę.
Prosto z turnieju pojechaliśmy do Krajowego Grona Szyderców. Na obiad i na pogaduszki.
Krajowe Grono Szyderców chce zmienić lokum z wielu powodów, ale dwa główne to, że jest im już za ciasno i zaczyna doskwierać codzienna skomplikowana logistyka. Kombinują więc przenieść się bliżej szkoły i przedszkola dzieci, bliżej pracy Pasierbicy, a to wszystko wiązałoby się z tym, że mieliby na podorędziu rodziców Q-Zięcia oraz Byłych Teściów Żony. Wszystko razem ułatwiłoby im życie i oznaczałoby dzienną oszczędność czasu jakieś 1,5 - 2 godziny.
Do Wakacyjnej Wsi wróciliśmy via Nie Nasze Mieszkanie. Zabraliśmy rzeczy i Pieska i w Domu Dziwie byliśmy, gdy się zmierzchało. Rozpaliliśmy w trzech miejscach i dosyć szybko dało się żyć. Jedna doba nieobecności i niezbyt niskie temperatury na zewnątrz nie zdążyły wyziębić domu.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Ozarku. Powoli wchodzimy w atmosferę serialu, ale przy trzecim odcinku Żona musiała wykasować polskiego lektora i wstawić napisy, bo podstawowe głosy zbyt mocno nakładały się na głos polskiego lektora, co mi bardzo psuło odbiór filmu.
- Co on/-a powiedział/-a?... - co chwilę pytałem Żonę. Jak taki stary przygłuchawy dziad. Efekt dziadostwa się pogłębiał, bo Żona słyszała wszystko i tłumaczyła mi z polskiego na nasze ku jeszcze większej mojej irytacji. Ale na napisy zgodziła się bez problemu.
PONIEDZIAŁEK (21.02)
No i dzisiejszy dzień upłynął mi pod znakiem trzech prac.
Uzupełnianie drewna i pisanie były standardowymi. Nietypową i przykrą było sprzątanie rozbitego przeze mnie szkła.
Spiesząc się z wyjazdem do Metropolii tak niefortunnie ustawiłem jedną skrzynkę z Socjalną na drugą, że ta z góry się zsunęła i zbiły się cztery butelki. Wówczas tylko usunąłem potop, a dzisiaj bardzo dokładnie wymiotłem i odkurzyłem każdą drobinkę szkła. Miejsce było newralgiczne i nie mogłem ryzykować naszego i Pieska skaleczenia.
Ale jakby tego było mało, rano, zanim jeszcze wstała Żona, nosząc drewno do kozy upuściłem niechcący jedną belkę, nawet wcale niespecjalnie ciężką, tak niefortunnie, że uderzyła w krawędź hartowanej szyby leżącej na podłodze przy kozie i zabezpieczającej drewnianą podłogę przed iskrami. Szyba w mgnieniu oka stała się mleczna. Z własnego doświadczenia wiedziałem, co się stało.
W latach 1982-83, gdy rozwoziłem paczki swoim Fiatem 127p, jakieś 60 km od Metropolii, cały wyładowany po brzegi jadąc w trasę zostałem wyprzedzony przez TIRa, a spod jego kół wystrzelił kamyk, który uderzył w przednią szybę. Momentalnie przed oczami miałem "mleko". Cudem udało mi się zachować zimną krew i po omacku zjechać na pobocze. Palcem, na wprost moich oczu, wydłubałem w sekuritce (tak nazywał się ten typ szyby) małą dziurkę, żeby cokolwiek widzieć, zawróciłem i prędkością 30-40 km/godzinę wracałem do Metropolii. Glina akurat się nie napatoczyła, a szyba całą drogę trzymała się "w całości", więc dość spokojnie jechałem. Dopiero w Metropolii, na jej dziurawych i "klejonych" nawierzchniach ulic (myślę, że niewiele zmieniło się od tamtych czasów) zaczęły wypadać pojedyncze drobiny szkła, by jakieś trzy kilometry przed warsztatem, do którego konsekwentnie zmierzałem, "zawalić" się całkowicie i wpaść do wnętrza kabiny, na podłogę, siedzenia i na moje kolana. Widoczność poprawiła mi się natychmiast o 100%, bo przez ziejącą panoramiczną dziurę widziałem wszystko, zaś temperatura spadła do -10 stopni, jako że był środek zimy. Ale i tak miałem dobrze, bo po trzech kilometrach ręce i inne członki, za przeproszeniem, nie zdążyły mi zgrabieć. W zaprzyjaźnionym warsztacie zbiegli się wszyscy mechanicy i mieli oczywiście ubaw.
Za tydzień, bo rozwoziłem tylko w weekendy, jechałem ponownie w tę samą trasę z tymi samymi paczkami. Bo szybę, za słone pieniądze, wstawiono mi migusiem.
- I tak jej nie lubiłam. - Żona skomentowała od razu z rana widok mlecznej płaszczyzny dodając mi ducha, bo myślałem, że będzie jej smutno.
Żmudne usuwanie szkiełek, skrobanie silikonu i położenie przed kozą jednego dużego ceramicznego kafla zajęło mi godzinę. Podołałem, mimo że wielokrotnie musiałem przybliżać w pewnych momentach głowę i twarz do rozbuchanej kozy, bo przecież salon musiał być ogrzewany cały czas. Ale satysfakcja była.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.31.
I cytat tygodnia:
Tego samego głupstwa nie powinno się dwa razy robić, bo wybór jest dostatecznie duży. - Bertrand Russell (brytyjski filozof, logik, matematyk, działacz społeczny i eseista, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury)