poniedziałek, 28 lutego 2022

 
 
28.02.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 87 dni.

WTOREK (22.02)
No i znowu dzień po publikacji.
 
Z Żoną mamy wrażenie poniedziałku, bo skoro wczoraj oboje czuliśmy się jak w niedzieli?... Ten ciąg wrażeń oczywiście wynikał z faktu, że w niedzielę wróciliśmy do domu po wszystkich ekscesach towarzysko-rodzinnych, więc w poniedziałek mieliśmy ciszę i spokój. Czyli niedzielę. 
Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy jeden odcinek Ozarku. Na początku drugiego usłyszałem:
- Ja już chyba nie dam rady...

Dzisiejsza data wygląda tak: 22 02 2022. Tej kombinacji dwójek i zer przypisanych jest wiele mądrzejszych lub mniej mądrych znaczeń, których nie będę cytował. Ale sam wpadłem na jedną rzecz. Proszę głośno przeczytać, a potem zrobić to samo czytając od prawej strony. 

Dzień był bez fajerwerków. Ale kontakt ze światem został zachowany.
Wczoraj i dzisiaj rozmawialiśmy z Najlepszą Sekretarką w UE, która chciała skonsultować drobny biurowo-dydaktyczny przypadek. Przez te lata nie miała z takim do czynienia i chciała się poradzić i upewnić. A przy okazji wyszły kwiatki dotyczące innej szkoły działającej "trochę" według innych zasad, co wprowadziło w nas pomięszanie, konsternację i irytację. Na tyle, że wpadłem nieoczekiwanie w gorszy nastrój, co tylko spowodowało natychmiastową reakcję Żony.
- Zabronię Najlepszej Sekretarce w UE i Nowemu Dyrektorowi dzwonić do ciebie, bo widzę, jak reagujesz! - Od razu odzywają się w tobie stare napięcia i traumy!
I żeby się ich pozbyć wczoraj kazała mi od razu położyć się na drzemkę wiedząc, że to mnie regeneruje, a gdy się opierałem, natychmiast dzwonić do Zaprzyjaźnionej Szkoły.
- Bo oni na nas działają kojąco, a poza tym porozmawia się fajnie na prywatne tematy.
"Służbowe" podziałały na nich, jak płachta na byka, zwłaszcza na Żonę Dyrektora Bo są równi i równiejsi! wykrzyczała, jak nie ona. Mąż Dyrektorki był bardziej stonowany, może dlatego, że czekał na wyniki testów i kazali mu tydzień czasu siedzieć w domu na kwarantannie.
A potem przeszliśmy do tematów spokojniejszych, czyli do ich problemów związanych ze szkołą. A te się nawarstwiają i dodatkowo rzutują na ich skomplikowane układy rodzinno-biznesowe. Więc ponownie, jak w takich razach, doradzaliśmy im, żeby to wszystko rzucili w jasną cholerę, ze świadomością obu stron, że wszystko to nie jest takie proste.
A potem, już zupełnie dla relaksu, porozmawialiśmy sobie o nieruchomościach i potrafiliśmy ich zaskoczyć, zwłaszcza żywiołowo reagującą Żonę Dyrektora, bo jednak Mąż Dyrektorki przez tę kwarantannę ciągle był przygaszony. A naszym zdaniem miał tylko zwykłe przeziębienie. 
Dożyliśmy takich czasów, że nie można spokojnie przejść przez taki drobiazg.
 
Dzisiaj w ciągu dnia odezwało się Uzdrowisko w postaci Pani z Metropolii. Umówiliśmy się na spotkanie w przyszły wtorek w Metropolii z nią, sympatyczną starszą parą właścicieli i ich córką celem dokonania drobniutniego kroczku. A skoro będziemy w Metropolii, to podejmiemy rękawicę i zrealizujemy sugestię Krajowego Grona Szyderców przedstawioną nam w czasie ostatniego u nich pobytu:
- Bo gdybyście chcieli ponownie wziąć Q-Wnuki do Nie Naszego Mieszkania, to najlepszy jest wtorek i środa. - Q-Wnuk nie ma wtedy treningu... - i tu głos obojga rodziców został zawieszony.

Dzisiaj czas spędzałem niespiesznie. Trochę drewna, Follet, pisanie. 
Ale raz się sprężyłem. Z dokupionego wapna zrobiłem wodną mieszaninę i drugi raz pomalowałem owocowe drzewka. Wykorzystałem pogodę, po raz pierwszy stabilną od wielu dni. Sad teraz wygląda wzorcowo, jak z obrazka. Żona chce porobić zdjęcia i umieścić je na FB.

Wieczorem obejrzeliśmy 2/3 wczorajszego odcinka Ozark i cały następny.
 
ŚRODA (23.02)
No i z samego rana zadzwonił Budowlaniec. 
 
Zainspirował go fakt, że jechał służbowo koło terenów Naszej Wsi i mu się skojarzyło. A ponieważ siedział w samochodzie, to miał sporo czasu na pogaduszki. Przekazaliśmy mu różne wieści, którymi był zainteresowany, w tym nowe. Te nowe wcale go ani zdziwiły, ani zaskoczyły, bo nas zna, ale raz udało się nam go rozśmieszyć. Dalej deklarowaliśmy naszą chęć korzystania z jego usług, bo formuła jest ciągle otwarta. 
Jeszcze przed I Posiłkiem Żona pokazała mi dwa filmiki dotyczące miejsca w Uzdrowisku, które nas zaskoczyło, bo łączyło w sobie Naszą Wieś, Dzikość Serca, Uzdrowisko i pionierskość. Poprosiła o nie pana z biura nieruchomości, żeby wyrobić sobie opinię, bo całość obejrzeliśmy w świecie realnym tylko z zewnątrz, a to oczywiście było grubo za mało.
Filmiki musiał zrealizować właściciel, chyba facet w moim wieku sądząc z przemycanych dwa razy zdjęć jego twarzy, ale zdecydowanie starszy. Zaprezentował je saute, bez żadnej obróbki i selekcji. Pierwszy dotyczył głównego budynku i trwał 20 minut. Swoją długością mógł wykończyć oglądającego, więc nic dziwnego, że przeskakiwaliśmy do przodu. Drugi omawiał teren posesji, przez co był ciekawszy, no i trwał "tylko" 9 minut.
Samo oglądanie było w specyficzny sposób frapujące. Nie ze względu na to, co ujrzeliśmy, ale na sposób narracji. Pan mówił tonem głosu człowieka stojącego tuż, tuż nad grobem, cicho i powoli. Poza tym cały czas sapał i przenosząc się na kolejne poziomy zatrzymywał się co jakiś czas, żeby złapać oddech. Nie naśmiewaliśmy się z tego, broń Boże, ale przecież to był jeden z elementów (emelentów) antyreklamy, bo zamiast w 100% skupić się na meritum, tylko czekaliśmy ze zgrozą, czy kamera nie zarejestruje jego ostatnich chwil. Z oglądania zrobił się więc taki lekki thriller, bo nie mogliśmy się opędzić od wyobrażanego sobie widoku zamazanego obrazu, takiego dynamicznego wynikającego z niekontrolowanego upadku kamery z kompletną czernią i ciszą na końcu. A to i tak byłoby dobrze, że uruchomię w sobie wredny cynizm, bo co by było, gdyby kamera się nie zniszczyła wskutek upadku i wszystko rejestrowała dalej?!
Pan dał jednak radę i wszystko skończyło się dobrze. Co więcej, potrafił z siebie wykrzesać tyle sił, że przy omawianiu obrazu nie opuścił żadnego szczegółu, więcej, szczególiku. Przez cały więc czas omawiał na bieżąco wszystko to, co było na obrazie, co widz widział, co było ewidentne.
- Tu widać jedno gniazdko... - dało się słyszeć jego głos zza kamery rejestrującej dane pomieszczenie. - A tu jest gniazdko drugie... - znowu zawiesił głos dla złapania tchu.
Całe szczęście, że były tylko cztery, bo jakoś dotrwaliśmy.
- Tu jest okno na las... - Zamknięte... - A tu łoże i szafa... - Otwarta...
Naszym oczom ukazało się obskurne łóżko i szafa, "faktycznie" otwarta, taka na wysoki połysk pamiętająca chyba czasy Gomułki.
- Tu jest kinkiet... - pan zapalił. - Działa... - A tu drugi... 
Też działał.
- Tu widać system alarmowy... zabezpieczający przed nieupoważnionym wtargnięciem...
Z biegiem czasu daliśmy się ponieść jego konwencji i, gdy zszedł do przyziemia, do kuchni, sami zaczęliśmy komentować obraz.
- A tu jest lodówka... Otwarta... - W środku widoczna szmata... Podwyższa wartość nieruchomości, bo przydaje się przy wycieraniu wody, gdy z lodówki cieknie...
- A tu widać pęcherze na tynku od wilgoci... A wilgoć się bierze od wody... Ale to nie obniża wartości nieruchomości...

Równie wesoło, ale znacznie krócej, było przy oglądaniu drugiego filmiku. Był on w całości poświęcony otoczeniu i działce. Pan widocznie obrał sobie za punkt honoru, żeby nie ominąć żadnej dziury w płocie i uszkodzeń dokonanych przez drzewa podczas ostatniej wichury.
- Tu jest wyrwany kawałek płotu... Podczas ostatniej wichury... Wymaga naprawy...
- Tu na oknach są rolety antywłamaniowe... Jedna roleta nie jest opuszczona... Ale okno jest zamknięte...
- Tu widać termometr zewnętrzny... Do mierzenia temperatury na zewnątrz... Teraz jest...7 st. C... 
Dotrwaliśmy do końca. To, co ostatecznie ujrzeliśmy, idealnie nas wyleczyło z mieszaniny Naszej Wsi, Dzikości Serca, Uzdrowiska i pionierskości. Bo owszem, jesteśmy wariatami, ale nie samobójcami.

Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu. Głównym celem była wizyta w Urzędzie Skarbowym. Druga połowa lutego stanowiła termin, w którym należało złożyć zeznanie podatkowe, PIT-28 za rok 2021, czyli wyspowiadać się z gościowego wynajmu.
Ledwo zamknęły się za nami wejściowe drzwi i weszliśmy do takiej swoistej śluzy - pierwszego holu przy pomieszczeniu, w którym mieściła się informacja, a już natychmiast otworzyły się kolejne, przeszklone, prowadzące do głównej części US i wychynął spoza nich pan ochroniarz. Za chwilę ukazał się w całej okazałości. Wysoki, siwy, trochę młodszy ode mnie.
- Ale proszę założyć maseczki!
To natychmiast podziałało na mnie, jak płachta na byka. Nie dość, że nie znoszę kretyńskiego zakładania masek, to nie znoszę zdrobnień w sprawach poważnych, na przykład słowa "pieniążki". Zdaję sobie sprawę, że "maseczka" w tym głupim przypadku nie była zdrobnieniem, ale chyba bym się lepiej poczuł, gdyby powiedział Proszę założyć maski! Te zdrobnienia odbieram jako takie przymilne łaszenie się z ewentualnym merdaniem ogonem, tu do petenta, ze strony urzędnika państwowego, który został tak wyuczony, przymuszony i wypuszczony na pierwszą linię kontaktu przez wyższych rangą urzędniczych debili. A tego nienawidzę.
- W czym mogę pomóc? - odezwał się zaraz natychmiast głosem grzecznym, miłym i, jak na ochroniarza, nie ujmując mu niczego, sztucznie wystudiowanym. Zignorowałem jego uwagę o zakładaniu maseczek i poprosiłem o druk PIT-28.
- Jeden czy dwa? - Ale bardzo proszę o założenie maseczki... - to chyba było już tylko do mnie, bo widocznie Żona stojąca za mną już to zrobiła oszczędzając energię i nie chcąc kopać się z koniem.
Cały się gotowałem. Niechętnie wyciągnąłem z tylnej kieszeni spodni taką dyżurną szmatę sprawdzoną w tego typu sytuacjach, niepraną ze dwa lata, i przywdziałem.
Zacząłem druk wypełniać słysząc, jak Żona mówi z autentyczną wdzięcznością Dziękuję, że robisz to za mnie. Wiem, że to było z serca, bo tego szczerze nienawidzi.
Bardzo szybko, bo już przy pozycji 35 zacząłem mieć wątpliwości. Trudno było mi się dziwić, bo po pierwsze PIT-28 wypełniałem po raz pierwszy w życiu, a po drugie porażała i odbierała siły psychiczne ilość pozycji - 235 i objaśnień - 17 plus jedno pouczenie (9 stron druku A4).
- To idź do informacji. - wsparła mnie Żona pomna, że w dobrych czasach wystarczyło tam pójść z jakimkolwiek drukiem z wypełnionymi tylko pozycjami dotyczącymi danych osobowych i adresu, a starsza, sympatyczna i empatyczna pani palcem pokazywała, gdzie co trzeba było wpisać i cała wizyta trwała 5 minut. I się czuło, że urząd jest dla petenta, tu podatnika.
Czując, że ochroniarz ma na wszystko oko, a szczególnie na mnie, bo wyczuwał cały czas moją niesubordynację, błyskawicznie znalazłem się przy drzwiach do informacji i wpadłem do środka. Za szybką z pleksi siedziała młoda dziewczyna dość skonfudowana moją niespodziewaną obecnością, ale się tym nie przejąłem i już miałem bezczelnie zapytać ją o rubrykę 35, gdy usłyszałem nad głową dyszenie ochroniarza.
- Ale proszę pana, tak nie można! - I wyprosił mnie z informacji.
- To jak mam skonsultować wypełnianie PITu, żeby nie popełnić błędu?
- Trzeba się umówić! - wskazał mi duży afisz przy drzwiach do informacji, a z całej jego postawy emanowała waga sprawy oraz nadana mu władza.
- To mam zadzwonić pod ten numer telefonu?
- Tak.
Na afiszu stało jak byk, że w celu kontaktu z pracownikiem urzędu petent winien najpierw telefonicznie się umówić. 
Nadal gotujący się z wściekłości zadzwoniłem. Odezwał się młody kobiecy głos. Zacząłem wyłuszczać sprawę i pani zaczęła mi tłumaczyć, co i gdzie mam wpisać. Przy czym cały czas miałem dziwne wrażenie, że słyszę ten sam głos dobiegający mnie ze słuchawki smartfona i zza ścianki informacji. Bo oba były idealnie ze sobą zsynchronizowane. 
- Ale tu jest przy ryczałcie 8,5% odnośnik nr 4 do "Objaśnień", który sugeruje wpisanie kwoty przychodu w wierszu nr 6. - paskudnie skomplikowałem sprawę.
- Proszę pana, tak się nie dogadamy... - Proszę przyjść do mnie.
- To znaczy do informacji?
- Tak.
- Tam, gdzie przed chwilą byłem? - Nie wierzyłem własnym uszom i wolałem się upewnić chcąc zapobiec kolejnemu dyszeniu ochroniarza.
- Tak.
Wystartowałem, jak z katapulty. Ochroniarza nie było, a pani mi wszystko wyjaśniła. 30 sekund.
Gdy wróciłem, Żona z kamienną twarzą przeglądała jakąś grubą broszurę. Nadal się do mnie nie odzywała. Znała mnie nie od dziś.
Brnąłem dalej w PIT-ie. Wypełniłem 44 pozycje, z czego chyba 5 za dużo, tak na wszelki wypadek, wpisując w nich 0,00, jako opcję najbezpieczniejszą. Bo podstawowa zasada brzmi: Złóż zeznanie podatkowe w terminie, a potem możesz bezkarnie robić korekty nawet kilka razy, ad usrantem mortam, i włos ci, podatniku, z głowy nie spadnie.
45. pozycją był podpis Żony.
Cały czas byłem jednak w sytuacji wewnętrznego wrzenia. Oliwy do ognia dolewał ochroniarz i kolejni wchodzący petenci-podatnicy. Wszyscy chodzili jak w zegarku. On za każdym razem pytał fałszywie W czym mogę pomóc?, a oni karnie, od razu na wejściu w maskach, meldowali, że wcześniej dzwonili i są umówieni. Może byli mądrzejsi ode mnie. I wszyscy byli zadowoleni uczestnicząc zgodnie w takiej debilnej grze. Z wyjątkiem mnie i, jak się później okazało, Żony. Za każdym razem słysząc ten debilizm byłem wytrącany z PIT-u, więc coś tam marudziłem pod nosem. Żona odbierała to jako kolejną formularzową przeszkodę, więc raz się nawet odważyła poradzić Może idź znowu do informacji?, ale gdy zareagowałem na pograniczu warknięcia, umilkła.
W końcu podsunąłem jej PIT do podpisu i zacząłem wypisywać drugi wzorując się na pierwszym.
- A jak chcę uzyskać potwierdzenie złożenia zeznania, to co mam zrobić? - Odezwałem się do ochroniarza, gdy znowu pojawił się z deklaracją pomocy kolejnemu podatnikowi. Starałem się nadać swojemu głosowi fałszywie neutralny ton, bo na miły, a nie daj Bóg, przyjazny nie było mnie stać.
- To proszę iść do informacji, bo przecież był pan już umówiony.
Nie wierzyłem własnym uszom. Takie proste. Nawet nie starałem się panu zwrócić uwagi na pewien brak logiki w jego stwierdzeniu i od razu wszedłem do informacji.
- Może mi pani potwierdzić pieczątką fakt złożenia PIT-u? - odezwałem się konsekwentnie do tej młodej, chociaż obok siedziała (nie wiedziałem, kiedy się tam pojawiła) ta starsza, sympatyczna, co to palcem pokazywała co i gdzie wpisać. W ogóle się nie odzywała. Widocznie za chwilę miała odchodzić na emeryturę, więc chciałaby z niej trochę skorzystać i zaoszczędzić sobie resztki zdrowia nie szarpiąc się z młodymi wilkami.
- A jest pan umówiony? - wydawało mi się, że się przesłyszałem.
- A to do stawiania pieczątki też trzeba się umówić? - szok z debilizmu skutecznie zahamował moją wściekłość.
- Tak! - cyborgowo odparła młoda.
Jak to dobrze, że mieszkam w Polsce, a nie w USA, i nie mam swobodnego dostępu do broni - to była jedyna myśl, która natychmiast zaczęła mi się pchać do głowy.
Pani z właściwą kobiecie intuicją, młodą, ale wrodzoną, musiała wyczuć moją jedyną w tym momencie myśl i jednoznacznie rozszyfrować wyraz mojej twarzy, bo dość szybko dodała:
- Ale wyjątkowo mogę panu pieczątkę przystawić.

Z gwizdem wypadliśmy z urzędu.
- Uprzedzam - odezwałem się do Żony przez zaciśnięte zęby - że jestem wkurwiony!
- Ja też!
To pięknie wyzerowało nasz stan wkurwienia. A za chwilę Żona dodała:
- Przez ten cały czas przeglądałam broszurę Polski ład i te same bzdury oglądałam w kółko na monitorze.
Spojrzałem na nią i oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Miała pełne prawo być wkurwioną.
- Nigdy bym nie pomyślał, że wyjazd do Biedronki będzie stanowił po tym wszystkim prawdziwą przyjemność. - filozoficznie zagadałem.
- Nie mów hop... - Żona się znowu roześmiała.
W Biedrze był istny raj. Część bezmózgowców chodziła w maskach, reszta nie, ale nikt nikogo do niczego nie przymuszał. Żona chciała zobaczyć, czy jest może mleko w szkle, bo to od Sąsiadki Realistki wyszło, a kolejny odbiór miał być za ponad tydzień. 
Mleka w szkle nie było, wszystko w plastiku, za to były pączki. Pięknie wyeksponowane, w dwóch rodzajach.
- Może bym sobie kupił?... - Jutro jest Tłusty Czwartek... - nieśmiało zagadałem. Do tej chwili o Tłustym Czwartku nie miałem pojęcia, ale te pączki...
- Przestań! - Żona była kategoryczna. Ale widząc moją błagalną minę dodała:
- Upiekę ci jakieś ciasto...
Widząc ten wyłom w jej nieskazitelnej i bezkompromisowej postawie kułem żelazo, póki gorące.
- A jakie? - dociekałem. - Może to takie pyszne, gęste i lepkie od zmiksowanej śmietany i orzechów włoskich położonych na biszkoptowym cieście, które dawno temu robiłaś mi zawsze do Szkoły na moje imieniny i urodziny?
- Coś ty! - gwałtownie się oburzyła. - Wiesz, ile jest przy tym roboty?! - A poza tym odpada!
- To jakie? - nie odpuszczałem.
- Coś wymyślę...
- A co?
- No dobra! - Kup sobie, ale jednego!
Natychmiast wybrałem sobie takiego pięknego, w lukrze, z nadzieniem w środku. Za 0,95 zł. Podziwiałem przy tym, jak niektórzy brali po dwa, trzy kartony. Ale i tak miałem dobrze. Ta myśl o jutrzejszym poranku przy kawce...

Po wszystkich emocjach pojechaliśmy relaksacyjnie do restauracji na obiad. Żona nosiła się z tym zamiarem od kilku tygodni. 
Restaurację w Powiecie znaliśmy od początku naszej przygody z Piękną Doliną. Istniała w czasach komuny, a potem za kapitalizmu dostała drugie życie i nabrała stosownego, bezpretensjonalnego sznytu. W 2005 roku, gdy pierwszy raz przyjechaliśmy coś zjeść, po wizycie z Bojowym w Naszej Wsi, która wówczas nie była jeszcze naszą (byliśmy na etapie poszukiwań), byliśmy zszokowani ilością serwowanych potraw i przypisanej im ceny, która była dwa razy niższa od tej z Metropolii biorąc pod uwagę podobne danie. Potem byliśmy jeszcze kilka razy. Ale ponieważ powoli zmienialiśmy styl żywienia, a tam podawano kuchnię polską, smaczną, z wszystkimi jej przywarami (mięso koniecznie z ziemniakami, gęste sosy na bazie mąki, panierki), więc trochę było nam nie po drodze. Ale zawsze dobrze wyrażaliśmy się o restauracji dokładnie i uczciwie opisując menu naszym gościom.
Rok temu ją zamknięto. Zmienił się właściciel, który głosił, że po niezbędnych remontach będzie  ona otwarta ponownie właśnie w tym czasie. Byliśmy więc ciekawi, co się zmieniło. W konstrukcji sal i organizacji nic. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się odświeżone (malowanie, okna, obudowa kaloryferów), ale nie było to nic takiego, co by potrzebowało aż roku czasu. Siedzimy w remontach od lat i możemy się na ten temat konstruktywnie wypowiedzieć. A z drugiej strony tak naprawdę niczego nie wiedzieliśmy o różnorakich uwarunkowaniach, za to wiedzieliśmy, że nic co wydaje się być proste, takim nie jest.
Zmieniła się oczywiście obsługa, która siłą rzeczy się uczy i doszlifowuje. Za to menu praktycznie pozostało to samo. Uznaliśmy to za dobre posunięcie, bo skoro od dziesięcioleci to miejsce kojarzyło się ze schabowym, kartoflami, kapustą, golonką i jakąś rybą, to samobójstwem biznesowym byłoby podawać glony i sushi na wyrafinowanych, jeśli chodzi o kształt i kolorystykę, kwadratowych olbrzymich  talerzach. Przez miesiąc zainteresowanie byłoby z samej ciekawości, a potem Powiatczanie omijaliby to miejsce szerokim łukiem. A wiemy, jak trudno jest odzyskać "markę schabowego" i ile trzeba by czasu, żeby Powiatczanie znowu zaczęli przychodzić bez obawy, że do wyżej opisanych talerzy podadzą im jakieś dziwne patyczki.
 
Zamówiłem kaczkę, a Żona pstrąga. Coś nam się kołatało w głowach, że czegoś takiego poprzednio w menu nie było. Dwa udka kacze, żeby podtrzymać je w jako takiej kondycji w oczekiwaniu, aż skusi się na nie jakiś amator, musiały w trakcie tegoż być podgrzewane (podpiekane, podsmażane?) ze trzy razy, bo mięso było zbite i twarde, pozbawione znanej mi kaczkowatości (kaczyzmu? - nomen omen), czyli miękkości, soczystości i stosownego smaku.
- Weź udko w rękę... - Żona starała mi się pomóc widząc moje problemy z wbiciem widelca i z krojeniem.
Ale już dołączone kopytka i surówka były dobre. Pstrąg Żony, według niej, był "neutralny", co przy moim drążeniu tematu okazało się oznaczać, że był bez smaku. Taki eufemizm jako kulturowy wytwór naszej cywilizacji. Mówimy, na przykład o kobiecie, że jest interesująca unikając odpowiedzi wprost na pytanie, czy jest ładna.
Żona do pstrąga miała podane ćwiartki ziemniaków. Według niej musiały wcześniej być usmażone, potem odłożone czekały w pogotowiu mięknąc, by jeszcze raz przed podaniem być poddanym smażeniu. Wizualnie źle wyglądały ze swoją nieprzyjemną czarno-brązową barwą i zwiędnięciem.
- One i twoja kaczka musiały zejść w tym samym czasie z jednej patelni. - spointowała.
Zaś warzywa z grilla do pstrąga były nijakie, przeciętne. Jedyne, co Żona mogła pochwalić, to Prosecco z beczki - dobre i tanie. Z kolei ja nie miałem zastrzeżeń do sernika i do kawy. Co prawda chyba dostałem espresso zamiast americano, bo i ilość mikra i moc znaczna, ale co tam... Uczą się.
 
Młoda pani nas obsługująca też oczywiście się uczyła. Na wejściu zapytałem ją, jakie mają piwo z beczki. Odpowiedź o lokalnym typu amerykańskie ale brzmiała obiecująco. Poprosiłem o małe.
- Małych niestety nie podajemy. - pani udało się mnie zadziwić.
- A dlaczego? - zapytałem naturalnie.
- Proszę poczekać... - pani mnie znowu zaskoczyła, bo zaraz po tym zniknęła na zapleczu.
Za chwilę wróciła.
- Jesteśmy jeszcze ciągle na etapie organizacji - wyraźnie powtarzała toczka w toczkę formułę usłyszaną na zapleczu - i mamy tylko duże pokale. - Małe niedługo powinny dotrzeć.
- A jak pani myśli? - Czy małe zmieści się w dużym pokalu? - Bo jeśli tak, to ja poproszę.
- Proszę poczekać... i znowu zniknęła.
Widocznie się mieściło, bo za chwilę uśmiechnięta wróciła z małym piwem w dużym pokalu.
Można? Można.
Na koniec dostaliśmy rachunek i musieliśmy stwierdzić, że to co się na pewno zmieniło względem tamtych lat, to ceny. Zrobiły się światowe, metropolialne. No i pani dała nam ankietę do wypełnienia, anonimową, jak zapewniała. Wiedziałem, że to nieprawda. Bo najpierw opowiedziałem jej osobiście o "zrąbanej" kaczce, a pani się znalazła, bo powiedziała z naturalnym przekonaniem i z takim też uśmiechem, że uwagi przekaże kucharzowi jako bardzo cenne, i potem to samo wysmarowałem w ankiecie, więc gdy pani ją wzięła, było wiadomo dokładnie, kto to wysmarował. Zapamięta mnie i następnym razem w komitywie z kucharzem coś mi dosypią albo naplują, żeby odreagować. Wiem, że są to pomysły rodem z komuny, ale czy to tak mało prawdopodobne w dzisiejszych czasach?
Cóż będziemy mogli powiedzieć naszym gościom, gdyby chcieli się tam wybrać? Ano schabowy i golonka jak najbardziej, a w resztę niech się nie wpuszczają. Ale żeby być wiarygodnym i być ze sobą w zgodzie, za jakiś czas wybierzemy się tam ponownie. Właśnie na golonkę i schabowego. Chociaż w zasadzie moglibyśmy sobie darować. Przy sąsiednim stoliku czterech dorodnych młodych robotników spożywało z dużym zapałem właśnie te potrawy. Wydawali się zadowoleni i nie mieli uwag. I nie wypełniali żadnych ankiet widocznie będąc tutaj kolejny raz.

Po powrocie do domu wyczytałem, że "Rząd znosi obostrzenia na stadionach i w halach. Komplet widzów będzie mógł z powrotem zasiąść na trybunach". Taka informacja mnie rozbawiła o tyle, że naród kierujący się zbiorową mądrością, z wyjątkiem urzędników, to obostrzenie zdjął już sobie sam.
Ostatnio, jak byłem z Q-Wnukiem na turnieju piłkarskim, nikt(!) z blisko trzysetnego tłumu rodziców, trenerów i działaczy nie miał założonej maski, a tym bardziej młodzi piłkarze. Żona, gdy ją przywiozłem z Ofelią, podziwiała to i nie mogła się tym zbiorowym postępowaniem nacieszyć. Tym bardziej ten fakt przywoływała po naszej wizycie w US, gdzie debilnie starano się stworzyć antywirusową i antybakteryjną enklawę dla debili.
Na kanwie dnia wspólnie doszliśmy do wniosku, że mój blog będzie wieczny, to znaczy będzie trwał do mojej śmierci, o ile nie dopadnie mnie wcześniej niedołęstwo umysłowe. Bo głupota ludzka jest wieczna, a przez to świat zawsze będzie pełen absurdów.
 
Mnie potem, na tej samej kanwie, naszło na filozofię.
Im bardziej jestem starszy, tym bardziej widzę, jak ten świat jest posrany i jak gatunek ludzki jest jego wypierdkiem i szkodnikiem. Więc jeśli Pan Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo boże,
(16 Rdz 1,26: „A wreszcie rzekł Bóg: «Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam»”. 17 Rdz 5,1: „Gdy Bóg stworzył człowieka, na podobieństwo Boga stworzył go”. W innym kontekście (podobieństwo dotyczy całego stworzenia) zob. Mdr 13,5: „Bo z wielkości i piękna stworzeń poznaje się przez podobieństwo ich Stwórcę”), to ja dziękuję i się wypisuję z tego majdanu i tej hucpy (W zrozumieniu znaczenia słowa hucpa pomóc może anegdota. Jej bohaterem jest człowiek, który zabił swoich rodziców. Kiedy staje przed sądem, prosi o litość, ponieważ jest biedną sierotą. To jest właśnie istota hucpy, czyli bezczelność czy zuchwalstwo).
Wypisuję się chociażby z powodu jego/naszej megalomanii i uzurpatorstwa.

Dzisiaj wysłałem obszernego maila do PostDoc Wędrującej.
Dość skrupulatnie wyjaśniłem jej zawiłości naszej sytuacji. Odpisała (zmiany moje):
Czesc Emerycie,
dziekuje bardzo za mily i wyczerpujący list.
Życzę wam powodzenia no i ogolnie, jak sie możesz domyślić, nie jestem jakoś szczególnie zaskoczona 😂.(...)
Ja w Szanghaju mieszkam juz ponad 6 lat! Najdłużej po Metropolii ;-))))
Najwyższy czas by bylo cos zmienic 😎😎😎
Na razie jednak jestem tu uziemiona, tzn wyjechać można z powrotem robi sie coraz gorzej.
Teraz na przykład nie ma lotów do Chin w zasadzie do Lipca, moze sie pojawia ...
A po przylocie (jak juz sie komus uda) to jest trzy tygodnie kwarantanny tzw. scentralizowanej,
czyli w jakimś hotelu, gdzie nie można wyjść z pokoju i dostaje sie "scentralizowane" jedzenie..
Czasem cos mozna sobie kupic, ale np nie piwo (ani nic świeżego), aczkolwiek jednemu
koledze udalo sie namowic sklep żeby puszki z piwem pakowali w kartoniki od herbatników lub torebki chipsów ;-))
Takie klimaty, z cyklu - ciekawe doswiadczenia zyciowe - o ile sie do tego wystarczająco luźno podchodzi.
Ja cały czas planuje przyjechać do Polski okolo sierpnia/września na X miesięcy, zakladam ze uwzględnie wtedy że już do Chin nigdy nie wrócę. No ale zobaczymy jak sie do Sierpnia sytuacja zwinie lub rozwinie.
Pozdrowienia dla ciebie i Żony.
PostDoc Wędrująca.

A potem, na fali, napisałem do Po Morzach Pływającego (zmiany moje):
Po Morzach Pływający,
czy coś stało? Bo wcale się nie odzywasz. Daj znać, żeby mnie uspokoić. Trzymaj się zdrowo.
 Emeryt.
Odpowiedział:
Jestem na statku. Odezwę się wkrótce
PMP
 
Szybko napisałem ponowie: 
Dzięki, odetchnąłem :) To bez pośpiechu. Tymczasem.
Emeryt
Widocznie się zmobilizował, bo dość szybko dopisał:
Tutaj jestem. Zobacz u Żony
Żona pokazała mi dwa zdjęcia statku z lukami. Z tych dwóch ujęć miało wynikać, że Po Morzach Pływający jest w Swansea w Walii. Ciekawe podejście.

Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Ozarku.
 
CZWARTEK (24.02)
No i rano Żona, sama z siebie, przypomniała mi o pączku.
 
Więc się uradowałem, bo taki rarytas do porannej kawki...
Ale nie byłaby sobą, gdyby nie kombinowała, tym razem na trzy sposoby.
- A może jednak nie zjesz wcale?...
- A może zjesz później?...
- A może podzielisz sobie na pół i zjesz na raty?...
Wszystkie wersje odrzuciłem natychmiast i pączka pożarłem od razu, na raz.

Po I Posiłku poszliśmy na długi spacer do Gruszeczkowych Lasów. Grzechem byłoby nie pójść. Pogoda taka, że czuć było wiosnę - słońce, ciepło, błękit nieba, wszechobecny świergot ptaków, a przede wszystkim zachowanie Pieska. Cieszył się ponad swoją miarę, a przecież w jakichkolwiek reakcjach jest mocno stonowany - patrz zero szczekania. Inauguracyjnie pierwszy raz w tym roku rzucił się z łomotem swojego cielska na trawę i rozpoczął coroczne czochranie się. Czy trzeba oglądać telewizję, żeby mądrzy powiedzieli nam, co się dzieje? Wystarczy poobserwować, posłuchać i powąchać i samemu, jako cząstce tego świata, poddać się naturze.
Piesek w drugiej części spaceru poddał się. Uszedł z niego cały entuzjazm z początku spaceru, bo już zrobił wszystko, co chciał, a przede wszystkim się nawąchał i najchętniej, zmęczony, znalazłby się na swoim legowisku. Wlókł się noga za nogą i wyraźnie sugerował, żeby wziąć go na smycz tym samym zdejmując z niego wielką odpowiedzialność za niepotrzebny już jego zdaniem wysiłek związany z  kolejnym wywąchiwaniem. Bo to przecież było silniejsze od niego, a energia umykała.
Po powrocie, na kanwie pierwszych wiosennych porządków, zabrałem się za czyszczenie terenu z kup Pieska. Potem zostały mi tylko drewno, szczapy i cięcie kartonów. Niedużo, ale jakoś do zmierzchu zeszło.

Wieczorem obejrzeliśmy 2 ostatnie odcinki pierwszego sezonu Ozark.
 
Dzisiaj Rosja napadła na Ukrainę. A żyjemy ponoć w cywilizowanym świecie. Psychole jednak byli, są i będą.
 
PIĄTEK (25.02)
No i rano Żona, jak nie ona, wyszła z nami, pieskami, nad Staw.
 
Było sympatycznie, ale oczywiście wszystko inaczej, niż gdy ja wychodziłem sam z Bertą.
Po I Posiłku przypominająco zadzwoniłem do Gruzina. Złapałem go w okolicach Rzeszowa. Raniutko wyjechał, żeby na granicy odebrać kuzynki Pozytywnej Maryji, czyli ich rodzinę. Z tego wszystkiego zapomniał mnie uprzedzić, że jutro z Gruzinką na spotkanie do nas nie przyjdą.
Przypomniałem również Justusowi. Lekarka przyjechała, więc będą. Tak więc zapoznanie sąsiadów będzie musiało poczekać.
Żeby jakoś być w normalności zaplanowaliśmy wycieczkę po Pięknej Dolinie. Wybraliśmy się w tereny zakreślone od nas promieniem góra 15. km - 15 minut jazdy. Nie byliśmy w nich, trudno w to uwierzyć, blisko 15 lat, chyba na zasadzie, że najciemniej pod latarnią. Bo nie było żadnych przeciwwskazań. Od kiedy je poznaliśmy, zawsze nam się podobały, a naszą nieobecność można chyba wytłumaczyć tylko w ten sposób, że skoro "są tak blisko, to się zawsze zdąży". Pewnie, że wcześniej mieszkaliśmy w Naszej Wsi, więc mieliśmy stosunkowo daleko, ale przecież przez te lata zapuszczaliśmy się znacznie dalej.
Półtoragodzinna wycieczka dała nam wiele satysfakcji. Wróciły wspomnienia z powodu miejsc, które nam się podobały i które wariantowo rozpatrywaliśmy, jako miejsce do życia.
 
Po powrocie pisałem, czytałem i unikałem wszelkich, tu oczywistych, wiadomości ze świata. A to jest trudne, bo zawsze coś wyskoczy w okienku laptopa.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne 2 odcinki Ozarku.

SOBOTA (26.02)
No i dzisiaj przyleciały nasze grzywacze.
 
Słyszeliśmy je i pełni radości lataliśmy od okna do okna. W końcu jednego (jedną?) Żona wypatrzyła, jak siedział na gałęzi orzecha i nawoływał się z drugim, niewidocznym.
- A skąd wiesz, że  to nasze? - Poznajesz po gruchaniu? - Żona się śmiała.
Wytłumaczyłem, dlaczego to nasze, na 100%. Podparłem się swoim doświadczeniem z dzieciństwa, kiedy byłem przymuszany przez Ojca do różnych czynności związanych z jego hodowlą gołębi pocztowych i kiedy to mogłem się napatrzeć i wiele nauczyć.
- Wybaczyłem im już obsrywanie naszej bramy. - wspomniałem poprzednią wiosnę i lato.
- W sumie ja też.
Stwierdziliśmy, że Żona poczyta, co takim grzywaczom można w niedużych ilościach podsypać, żeby cieszyć się, że są koło nas i dzióbią. 
 
Praktycznie do przyjścia Lekarki i Justusa sprzątaliśmy dom - dół i górę. Fajnie jest, gdy przychodzą goście, bo dodatkowo też na tej wsi można się również cywilizacyjnie zająć sobą. Oboje stawili się z leciutkim opóźnieniem, bo im zasrany piec na ekogroszek wygasł i trzeba było ponownie rozpalić!
- Ale będziemy mieli pompę powietrza i wtedy tego zasrańca wypieprzymy. - zakomunikował Justus.
Na początku nic nie  zapowiadało, że spotkanie zdominuje Lekarka. Ale ponoć wcześniej, według Justusa, wypiła kilka drinków, które on jej przyrządzał. Przy czym dominacja towarzyska Lekarki a dominacja Justusa to zupełnie dwie różne rzeczy. Lekarka w łatwy sposób da sobie przerwać swoją wypowiedź,  w skupieniu również wysłucha interlokutora i potrafi w naturalny sposób zainteresować się jego wypowiedzią i wyczekać cierpliwie do jej końca. A z tym Justus ma już problem, bo natychmiast chce wtrącić swój komentarz lub wątek i go rozwinąć, by już potem nie dać dojść do głosu uczestnikom rozmowy. Ale trzeba mu oddać, że o dziwo, chyba jednak słucha, bo bardzo dobrze orientuje się w naszych sprawach, przez nas relacjonowanych, tylko zawsze jakby mu brakuje cierpliwości w dosłuchaniu do końca.
W sytuacji "dominacji" Lekarki Justus się... wycofał. Na początku tylko zapodał, że skoro jest Justusem, to ma się nazywać Justusem Wspaniałym, więc od tej pory tak będzie. Kilka razy w ramach wycofania się zwracał naszą uwagę, że on dzisiaj nic nie mówi, co było prawdą w rozumieniu jego konwencji, ale cały czas, zwłaszcza Lekarce, przycinał, rozmiękczał dany temat , bagatelizował, spłaszczał i deprecjonował. Myśleliśmy do tej pory, że mistrzem takiego "prowadzenia dyskusji" jest Konfliktów Unikający, ale okazuje się, że może on Justusowi Wspaniałemu latać po piwo. Przy czym zauważyliśmy, że z biegiem lat u Konfliktów Unikającego ta cecha wykazuje wyraźnie tendencję spadkową. A ponieważ ma 55 lat (poznałem go szczylem, gdy miał lat 33), to do sześćdziesiątki ma szansę prawie całkowicie ją zdławić. Nie żeby do zera, bo przestałby być Konfliktów Unikającym, a to jest wartość sama w sobie.
Ta sześćdziesiątka wynika z moich doświadczeń. Zauważyłem, że jeśli pewnych cech w sobie się nie zlikwiduje do tego okresu życia, co praktycznie jest niemożliwe i dotyczy raczej cudownych przemian duchowych we wczesnym chrześcijaństwie, czyli raczej nie zmodyfikuje, złagodzi, stępi, to po tym czasie można zapomnieć. Późniejsze skostnienie organizmu, fizyczne i psychiczne, na żadne zmiany nie będzie już podatne. W świetle tego, skoro Justus Wspaniały ma 64 lata, widać, że do końca swojego życia pozostanie Justusem Wspaniałym.

Były dwa hity wieczoru.
Pierwszy dotyczył zawodu i pracy Lekarki, a raczej jej chorego, nomen omen, według Justusa Wspaniałego, stosunku do tych spraw. Bo według niego jego ukochana Lekarka, która ma swoje problemy zdrowotne, się tym stosunkiem wykańcza, a on tego nie może strawić i się z tym zgadzać.
Żyje bowiem sprawami zdrowotnymi swoich pacjentów 24 godziny na dobę, potrafi w nocy się budzić z myślami, czy czegoś w diagnozie nie przeoczyła, czy zastosowany przez nią lek jest jednak prawidłowy lub też z myślą, dlaczego dany pacjent do niej nie dzwoni z meldunkiem o swoim samopoczuciu, skoro go ona o to prosiła (taki pacjent przeważnie następnego dnia przyszpilony telefonicznie przez Lekarkę tłumaczy Ale dlaczego miałbym pani doktor zawracać głowę, skoro czuję się bardzo dobrze?!). I chyba ani Justus Wspaniały, ani nikt inny tego zmienić nie dadzą rady. Lekarka tak ma.
Przy okazji medycznych dyskusji dowiedzieliśmy się, że istnieje Międzynarodowa Klasyfikacja Chorób ICD 10 stworzona przez Światową Organizację Zdrowia celem łatwego porozumiewania się lekarzy na całym świecie. A to z kolei wyszło przy okazji chwilowego umysłowego zacukania się Lekarki, która stwierdziła, że widocznie ma objawy F06 - łagodne zaburzenie otępienne. Piękne! Czy mogło mi się nie spodobać, zwłaszcza że mam je często i nie wiedziałem, co to jest. A fajnie jest coś mieć, o czym wiemy, czym jest. Żonie również bardzo się spodobało, bo też to miewa.

Drugi dotyczył relacji Lekarki, jako matki, ze swoim ukochanym synusiem z drugiego małżeństwa, za chwilę osiemnastolatkiem. Tutaj pole do popisu miał Justus Wspaniały, który co jakiś czas rzucał przykładami, dla mnie jako mężczyzny, który aktywność przedkłada ponad wszystko, podobnie chyba jak Justus Wspaniały, adekwatnymi do omawianych relacji matka-syn i naszych odczuć, jako mężczyzn. 
Gdy Justus Wspaniały nastał (bo przecież nie "pojawił się") w życiu Lekarki, jej syn miał lat 10. Był więc dzieckiem, które bez problemu poddawało się sposobowi bycia Justusa Wspaniałego i jego metodom przysposabiania  młodego człowieka do życia. 
- Wiele go nauczyłem. - Wyobraźcie sobie, że nie potrafił sobie sam obrać banana, bo nie miał okazji nigdy się tego nauczyć, skoro mamusia zawsze mu obierała i podtykała pod nos. - Więc do głowy mu nie przychodziło, że można samemu. - Nie potrafił wbić gwoździa, a do tej pory nie potrafi wymienić spalonej żarówki, tylko informuje mamę Mama, żarówka się spaliła.
Nieuchronnym był fakt, że wraz z upływem lat z dziecka zrobi się nastolatek, a to już inna para kaloszy.
Stosunki między nim a Justusem Wspaniałym ulegały stałemu pogarszaniu, by w końcu doprowadzić do ich zerwania. Obaj zdaje się nie cierpią siebie wzajemnie.
Myślę, że gdybym był na miejscu Justusa Wspaniałego, też mógłbym doprowadzić do takiej sytuacji, bo chyba trudno byłoby mi wytrzymać takie dorastające męskie lelum polelum.
Lekarka swojego syna raczej tłumaczyła, nawet nie broniła, podając przykłady na jego usamodzielnianie się.
- Tak, tak! - odparł bezceremonialnie i od razu Justus Wspaniały. - Będzie przyklejony do mamusi do trzydziestego roku życia.
Ta uwaga mocno nas zmartwiła. Oczywiście przede wszystkim z powodu jednak chorych relacji, które nie są i nie będą dobre ani dla matki, ani dla syna, a pośrednio i dla Justusa Wspaniałego, ale również z powodu pobudek egoistycznych. Żona się zmartwiła, bo wysunęła wniosek, że skoro miałoby tak być, to Lekarka może nie porzucić syna w momencie jego pójścia na studia, jak obiecywała, i nie sprowadzić się do Pięknej Doliny, jak obiecywała, tylko utrzymywać bieżący styl życia, czyli przyjeżdżać co tydzień lub dwa na weekendy. A widać gołym okiem, że taki układ byłby do dupy. Jednako dla wszystkich. Dla niej, dla syna, dla Justusa Wspaniałego i dla nas. A na pewno i dla pozostałej rodziny Lekarki, w tym dla jej 26. - letniej córki z pierwszego małżeństwa, samodzielnej oczywiście, pracującej jako lekarz weterynarii w Turynie. (dla faktograficznego porządku - pierwszy mąż lekarki zginął tragicznie w wypadku samochodowym, gdy ich córka była malutka).

Atmosfera spotkania nie była jednak przygaszona tymi wszystkimi rozważaniami. Towarzysko była ożywcza i trwała do ponad 22.00. 
Po wyjściu gości desperacko zdecydowaliśmy się oglądać jeden odcinek Ozarku, ale gdzieś 10 minut przed końcem nie podołaliśmy.

NIEDZIELA (27.02)
No i dzisiaj wstaliśmy o 08.30. 

Oczywiście przez to cały poranny rozruch stanął na głowie. Ale za jakiś czas wskoczyliśmy na normalne tory. I czuliśmy od samego początku, że dzisiaj jest niedziela.
Żeby ją jeszcze bardziej podkreślić, Żona wręczyła mi imieninowy prezent. Książeczkę autorstwa Marka Twaina Listy z Ziemi. Przy czym polski wydawca (Książka i Wiedza 1966) używa tytułu Listy z ziemi, moim zdaniem błędnego chociażby ze względu na podawany przez tego samego wydawcę oryginalny tytuł Letters from the Earth
Zacytuję fragmenty informacji umieszczone na skrzydełku obwoluty:
"Listy z ziemi" ukazały się po raz pierwszy w Stanach Zjednoczonych w 1962 r., bowiem Clara Clemens, córka pisarza, nie godziła się dotąd na ich publikację. Jest to utwór bardzo śmiały, miejscami nawet szokujący. Twain z pasją i żółcią wyszydza obłudę religijną purytanów, ośmiesza praktyki religijne swych rodaków, daje własny, ogromnie złośliwy komentarz do Biblii. (...)
Więc ostrzę sobie zęby. Na poczekaniu znalazłem też stosowny cytat:
Purytanizm jest straszną obawą, że gdzieś ktoś mógłby być szczęśliwy. - Henry Louis Mencken  (amerykański dziennikarz, eseista, redaktor czasopisma, satyryk, krytykujący amerykański styl życia i kulturę)

W południe przyszła pani sołtys. Wręczyła nakaz płatniczy na ten rok i poinformowała, że jutro między 16.00 a 17.00 w świetlicy będą zbierane dary pomocowe dla Ukraińców. Wysłała smsem stosowną listę potrzeb.
Zadzwoniłem do Gruzina. Wrócił w nocy o 02.00. Do granicy nie dojechał. Takich jak on policja zawracała kilka kilometrów przed nią. Przemyśl wypełniony ludźmi, w tym rodzinami czekającymi na przybycie swoich ze wschodu. 
- Człowieku, nie było gdzie zaparkować auta. - Ludzie stali na wszelkich możliwych zakazach, na skrzyżowaniach, zakrętach i nikt się do nich nie dopierdalał. - Kuzynek nie zobaczyłem. - Stały w 50-kilometrowym korku, żeby przekroczyć naszą granicę. - Przez 4 godziny przesunęły się 200 m. - W końcu zawróciły i pojechały z powrotem 80 km do domu. - A te skurwysyny na granicy robili rutynową kontrolę graniczną przy bardzo małej obsadzie służb. - Zamiast, kurwa, postawić na polu 40 komputerów i gwałtownie przyspieszyć odprawę graniczną, to oni się pierdolili. - A te chuje z drugiej strony podjeżdżali gazikiem do kolejki i za łapówki z niej wyciągali  i specjalnym pasem dawcę pilotowali do naszej granicy, żeby mógł przejść bez kolejki! - Człowieku, kurwa, to jest nie do wyobrażenia, co tam się dzieje!...

Wieczorem obejrzeliśmy tylko 1 odcinek Ozarku. Żona chciała standardowo dwa, ale jej wybiłem z głowy.
- Bez przesady, trzeba odespać ostatnią noc! - Jutro będziesz mi wdzięczna...
Była mi wdzięczna natychmiast, jak tylko owinęła się kołdrą.

PONIEDZIAŁEK (28.02)
No i ciężko jest pisać w obliczu wojny. 

Specjalnie niczego nie komentuję i nie analizuję. Po prostu nie chcę i bronię się przed tym, żeby nie wejść w tworzący się powoli nurt strachu i paniki. I nie ma to niczego wspólnego z chowaniem głowy w piasek. Z Żoną praktycznie na ten temat nie rozmawiamy. Ale martwię się i jestem oburzony.
Jedyne, na co sobie pozwoliłem, to odpowiedź na smsa Q-Zięcia:
- Straszne! Że na takiego zakompleksionego kurdupla nie ma rady!...
 
Po I Posiłku pojechaliśmy na pomocowe zakupy dla Ukraińców - ręczniki papierowe, pampersy i żywność, "trwała" i szybka w przygotowaniu. W domu, mimo tylu naszych przeprowadzek i za każdym razem oczyszczania garderób ze zbędnych i nadmiarowych rzeczy i przekazywania ich do PCK, udało się jednak co nieco znaleźć. Do worków zapakowaliśmy dwie kołdry, śpiwór, kurtkę ciepłą damską i gruby koc. Sam to wszystko zawiozłem nękany myślą, że gdyby mi ktoś powiedział, że na stare lata będę spełniał taką drobniutką misję, to bym się pukał w czoło. W Europie, dla naszego sąsiada, w XXI wieku? Niemożliwe!

Wieczorem postanowiliśmy obejrzeć tylko 1 odcinek Ozarku. Rano musimy wcześnie wstać, żeby przygotować się do wyjazdu na dwa dni do Metropolii i żeby wyjechać tak, aby o 12.00 spotkać się z Panią z Metropolii w sprawie Uzdrowiska. Dla mnie takie wstawanie to nie problem, a dla Żony wyjątkowo też nie, bo liczy się motywacja.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy i wysłał jednego smsa, że próbował się dodzwonić.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.59.

I cytaty tygodnia:
Jedyną rzeczą konieczną, by zło zatriumfowało, jest to, żeby dobrzy ludzie nic nie robili. - Edmund Burke (irlandzki filozof i polityk, twórca nowoczesnego konserwatyzmu, krytyk rewolucji francuskiej, wolnomularz) 
Żadna namiętność nie odziera umysłu równie skutecznie ze wszystkich władz działania i myślenia, co strach. - Edmund Burke
Bez komentarza.