poniedziałek, 28 lutego 2022

 
 
28.02.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 87 dni.

WTOREK (22.02)
No i znowu dzień po publikacji.
 
Z Żoną mamy wrażenie poniedziałku, bo skoro wczoraj oboje czuliśmy się jak w niedzieli?... Ten ciąg wrażeń oczywiście wynikał z faktu, że w niedzielę wróciliśmy do domu po wszystkich ekscesach towarzysko-rodzinnych, więc w poniedziałek mieliśmy ciszę i spokój. Czyli niedzielę. 
Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy jeden odcinek Ozarku. Na początku drugiego usłyszałem:
- Ja już chyba nie dam rady...

Dzisiejsza data wygląda tak: 22 02 2022. Tej kombinacji dwójek i zer przypisanych jest wiele mądrzejszych lub mniej mądrych znaczeń, których nie będę cytował. Ale sam wpadłem na jedną rzecz. Proszę głośno przeczytać, a potem zrobić to samo czytając od prawej strony. 

Dzień był bez fajerwerków. Ale kontakt ze światem został zachowany.
Wczoraj i dzisiaj rozmawialiśmy z Najlepszą Sekretarką w UE, która chciała skonsultować drobny biurowo-dydaktyczny przypadek. Przez te lata nie miała z takim do czynienia i chciała się poradzić i upewnić. A przy okazji wyszły kwiatki dotyczące innej szkoły działającej "trochę" według innych zasad, co wprowadziło w nas pomięszanie, konsternację i irytację. Na tyle, że wpadłem nieoczekiwanie w gorszy nastrój, co tylko spowodowało natychmiastową reakcję Żony.
- Zabronię Najlepszej Sekretarce w UE i Nowemu Dyrektorowi dzwonić do ciebie, bo widzę, jak reagujesz! - Od razu odzywają się w tobie stare napięcia i traumy!
I żeby się ich pozbyć wczoraj kazała mi od razu położyć się na drzemkę wiedząc, że to mnie regeneruje, a gdy się opierałem, natychmiast dzwonić do Zaprzyjaźnionej Szkoły.
- Bo oni na nas działają kojąco, a poza tym porozmawia się fajnie na prywatne tematy.
"Służbowe" podziałały na nich, jak płachta na byka, zwłaszcza na Żonę Dyrektora Bo są równi i równiejsi! wykrzyczała, jak nie ona. Mąż Dyrektorki był bardziej stonowany, może dlatego, że czekał na wyniki testów i kazali mu tydzień czasu siedzieć w domu na kwarantannie.
A potem przeszliśmy do tematów spokojniejszych, czyli do ich problemów związanych ze szkołą. A te się nawarstwiają i dodatkowo rzutują na ich skomplikowane układy rodzinno-biznesowe. Więc ponownie, jak w takich razach, doradzaliśmy im, żeby to wszystko rzucili w jasną cholerę, ze świadomością obu stron, że wszystko to nie jest takie proste.
A potem, już zupełnie dla relaksu, porozmawialiśmy sobie o nieruchomościach i potrafiliśmy ich zaskoczyć, zwłaszcza żywiołowo reagującą Żonę Dyrektora, bo jednak Mąż Dyrektorki przez tę kwarantannę ciągle był przygaszony. A naszym zdaniem miał tylko zwykłe przeziębienie. 
Dożyliśmy takich czasów, że nie można spokojnie przejść przez taki drobiazg.
 
Dzisiaj w ciągu dnia odezwało się Uzdrowisko w postaci Pani z Metropolii. Umówiliśmy się na spotkanie w przyszły wtorek w Metropolii z nią, sympatyczną starszą parą właścicieli i ich córką celem dokonania drobniutniego kroczku. A skoro będziemy w Metropolii, to podejmiemy rękawicę i zrealizujemy sugestię Krajowego Grona Szyderców przedstawioną nam w czasie ostatniego u nich pobytu:
- Bo gdybyście chcieli ponownie wziąć Q-Wnuki do Nie Naszego Mieszkania, to najlepszy jest wtorek i środa. - Q-Wnuk nie ma wtedy treningu... - i tu głos obojga rodziców został zawieszony.

Dzisiaj czas spędzałem niespiesznie. Trochę drewna, Follet, pisanie. 
Ale raz się sprężyłem. Z dokupionego wapna zrobiłem wodną mieszaninę i drugi raz pomalowałem owocowe drzewka. Wykorzystałem pogodę, po raz pierwszy stabilną od wielu dni. Sad teraz wygląda wzorcowo, jak z obrazka. Żona chce porobić zdjęcia i umieścić je na FB.

Wieczorem obejrzeliśmy 2/3 wczorajszego odcinka Ozark i cały następny.
 
ŚRODA (23.02)
No i z samego rana zadzwonił Budowlaniec. 
 
Zainspirował go fakt, że jechał służbowo koło terenów Naszej Wsi i mu się skojarzyło. A ponieważ siedział w samochodzie, to miał sporo czasu na pogaduszki. Przekazaliśmy mu różne wieści, którymi był zainteresowany, w tym nowe. Te nowe wcale go ani zdziwiły, ani zaskoczyły, bo nas zna, ale raz udało się nam go rozśmieszyć. Dalej deklarowaliśmy naszą chęć korzystania z jego usług, bo formuła jest ciągle otwarta. 
Jeszcze przed I Posiłkiem Żona pokazała mi dwa filmiki dotyczące miejsca w Uzdrowisku, które nas zaskoczyło, bo łączyło w sobie Naszą Wieś, Dzikość Serca, Uzdrowisko i pionierskość. Poprosiła o nie pana z biura nieruchomości, żeby wyrobić sobie opinię, bo całość obejrzeliśmy w świecie realnym tylko z zewnątrz, a to oczywiście było grubo za mało.
Filmiki musiał zrealizować właściciel, chyba facet w moim wieku sądząc z przemycanych dwa razy zdjęć jego twarzy, ale zdecydowanie starszy. Zaprezentował je saute, bez żadnej obróbki i selekcji. Pierwszy dotyczył głównego budynku i trwał 20 minut. Swoją długością mógł wykończyć oglądającego, więc nic dziwnego, że przeskakiwaliśmy do przodu. Drugi omawiał teren posesji, przez co był ciekawszy, no i trwał "tylko" 9 minut.
Samo oglądanie było w specyficzny sposób frapujące. Nie ze względu na to, co ujrzeliśmy, ale na sposób narracji. Pan mówił tonem głosu człowieka stojącego tuż, tuż nad grobem, cicho i powoli. Poza tym cały czas sapał i przenosząc się na kolejne poziomy zatrzymywał się co jakiś czas, żeby złapać oddech. Nie naśmiewaliśmy się z tego, broń Boże, ale przecież to był jeden z elementów (emelentów) antyreklamy, bo zamiast w 100% skupić się na meritum, tylko czekaliśmy ze zgrozą, czy kamera nie zarejestruje jego ostatnich chwil. Z oglądania zrobił się więc taki lekki thriller, bo nie mogliśmy się opędzić od wyobrażanego sobie widoku zamazanego obrazu, takiego dynamicznego wynikającego z niekontrolowanego upadku kamery z kompletną czernią i ciszą na końcu. A to i tak byłoby dobrze, że uruchomię w sobie wredny cynizm, bo co by było, gdyby kamera się nie zniszczyła wskutek upadku i wszystko rejestrowała dalej?!
Pan dał jednak radę i wszystko skończyło się dobrze. Co więcej, potrafił z siebie wykrzesać tyle sił, że przy omawianiu obrazu nie opuścił żadnego szczegółu, więcej, szczególiku. Przez cały więc czas omawiał na bieżąco wszystko to, co było na obrazie, co widz widział, co było ewidentne.
- Tu widać jedno gniazdko... - dało się słyszeć jego głos zza kamery rejestrującej dane pomieszczenie. - A tu jest gniazdko drugie... - znowu zawiesił głos dla złapania tchu.
Całe szczęście, że były tylko cztery, bo jakoś dotrwaliśmy.
- Tu jest okno na las... - Zamknięte... - A tu łoże i szafa... - Otwarta...
Naszym oczom ukazało się obskurne łóżko i szafa, "faktycznie" otwarta, taka na wysoki połysk pamiętająca chyba czasy Gomułki.
- Tu jest kinkiet... - pan zapalił. - Działa... - A tu drugi... 
Też działał.
- Tu widać system alarmowy... zabezpieczający przed nieupoważnionym wtargnięciem...
Z biegiem czasu daliśmy się ponieść jego konwencji i, gdy zszedł do przyziemia, do kuchni, sami zaczęliśmy komentować obraz.
- A tu jest lodówka... Otwarta... - W środku widoczna szmata... Podwyższa wartość nieruchomości, bo przydaje się przy wycieraniu wody, gdy z lodówki cieknie...
- A tu widać pęcherze na tynku od wilgoci... A wilgoć się bierze od wody... Ale to nie obniża wartości nieruchomości...

Równie wesoło, ale znacznie krócej, było przy oglądaniu drugiego filmiku. Był on w całości poświęcony otoczeniu i działce. Pan widocznie obrał sobie za punkt honoru, żeby nie ominąć żadnej dziury w płocie i uszkodzeń dokonanych przez drzewa podczas ostatniej wichury.
- Tu jest wyrwany kawałek płotu... Podczas ostatniej wichury... Wymaga naprawy...
- Tu na oknach są rolety antywłamaniowe... Jedna roleta nie jest opuszczona... Ale okno jest zamknięte...
- Tu widać termometr zewnętrzny... Do mierzenia temperatury na zewnątrz... Teraz jest...7 st. C... 
Dotrwaliśmy do końca. To, co ostatecznie ujrzeliśmy, idealnie nas wyleczyło z mieszaniny Naszej Wsi, Dzikości Serca, Uzdrowiska i pionierskości. Bo owszem, jesteśmy wariatami, ale nie samobójcami.

Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu. Głównym celem była wizyta w Urzędzie Skarbowym. Druga połowa lutego stanowiła termin, w którym należało złożyć zeznanie podatkowe, PIT-28 za rok 2021, czyli wyspowiadać się z gościowego wynajmu.
Ledwo zamknęły się za nami wejściowe drzwi i weszliśmy do takiej swoistej śluzy - pierwszego holu przy pomieszczeniu, w którym mieściła się informacja, a już natychmiast otworzyły się kolejne, przeszklone, prowadzące do głównej części US i wychynął spoza nich pan ochroniarz. Za chwilę ukazał się w całej okazałości. Wysoki, siwy, trochę młodszy ode mnie.
- Ale proszę założyć maseczki!
To natychmiast podziałało na mnie, jak płachta na byka. Nie dość, że nie znoszę kretyńskiego zakładania masek, to nie znoszę zdrobnień w sprawach poważnych, na przykład słowa "pieniążki". Zdaję sobie sprawę, że "maseczka" w tym głupim przypadku nie była zdrobnieniem, ale chyba bym się lepiej poczuł, gdyby powiedział Proszę założyć maski! Te zdrobnienia odbieram jako takie przymilne łaszenie się z ewentualnym merdaniem ogonem, tu do petenta, ze strony urzędnika państwowego, który został tak wyuczony, przymuszony i wypuszczony na pierwszą linię kontaktu przez wyższych rangą urzędniczych debili. A tego nienawidzę.
- W czym mogę pomóc? - odezwał się zaraz natychmiast głosem grzecznym, miłym i, jak na ochroniarza, nie ujmując mu niczego, sztucznie wystudiowanym. Zignorowałem jego uwagę o zakładaniu maseczek i poprosiłem o druk PIT-28.
- Jeden czy dwa? - Ale bardzo proszę o założenie maseczki... - to chyba było już tylko do mnie, bo widocznie Żona stojąca za mną już to zrobiła oszczędzając energię i nie chcąc kopać się z koniem.
Cały się gotowałem. Niechętnie wyciągnąłem z tylnej kieszeni spodni taką dyżurną szmatę sprawdzoną w tego typu sytuacjach, niepraną ze dwa lata, i przywdziałem.
Zacząłem druk wypełniać słysząc, jak Żona mówi z autentyczną wdzięcznością Dziękuję, że robisz to za mnie. Wiem, że to było z serca, bo tego szczerze nienawidzi.
Bardzo szybko, bo już przy pozycji 35 zacząłem mieć wątpliwości. Trudno było mi się dziwić, bo po pierwsze PIT-28 wypełniałem po raz pierwszy w życiu, a po drugie porażała i odbierała siły psychiczne ilość pozycji - 235 i objaśnień - 17 plus jedno pouczenie (9 stron druku A4).
- To idź do informacji. - wsparła mnie Żona pomna, że w dobrych czasach wystarczyło tam pójść z jakimkolwiek drukiem z wypełnionymi tylko pozycjami dotyczącymi danych osobowych i adresu, a starsza, sympatyczna i empatyczna pani palcem pokazywała, gdzie co trzeba było wpisać i cała wizyta trwała 5 minut. I się czuło, że urząd jest dla petenta, tu podatnika.
Czując, że ochroniarz ma na wszystko oko, a szczególnie na mnie, bo wyczuwał cały czas moją niesubordynację, błyskawicznie znalazłem się przy drzwiach do informacji i wpadłem do środka. Za szybką z pleksi siedziała młoda dziewczyna dość skonfudowana moją niespodziewaną obecnością, ale się tym nie przejąłem i już miałem bezczelnie zapytać ją o rubrykę 35, gdy usłyszałem nad głową dyszenie ochroniarza.
- Ale proszę pana, tak nie można! - I wyprosił mnie z informacji.
- To jak mam skonsultować wypełnianie PITu, żeby nie popełnić błędu?
- Trzeba się umówić! - wskazał mi duży afisz przy drzwiach do informacji, a z całej jego postawy emanowała waga sprawy oraz nadana mu władza.
- To mam zadzwonić pod ten numer telefonu?
- Tak.
Na afiszu stało jak byk, że w celu kontaktu z pracownikiem urzędu petent winien najpierw telefonicznie się umówić. 
Nadal gotujący się z wściekłości zadzwoniłem. Odezwał się młody kobiecy głos. Zacząłem wyłuszczać sprawę i pani zaczęła mi tłumaczyć, co i gdzie mam wpisać. Przy czym cały czas miałem dziwne wrażenie, że słyszę ten sam głos dobiegający mnie ze słuchawki smartfona i zza ścianki informacji. Bo oba były idealnie ze sobą zsynchronizowane. 
- Ale tu jest przy ryczałcie 8,5% odnośnik nr 4 do "Objaśnień", który sugeruje wpisanie kwoty przychodu w wierszu nr 6. - paskudnie skomplikowałem sprawę.
- Proszę pana, tak się nie dogadamy... - Proszę przyjść do mnie.
- To znaczy do informacji?
- Tak.
- Tam, gdzie przed chwilą byłem? - Nie wierzyłem własnym uszom i wolałem się upewnić chcąc zapobiec kolejnemu dyszeniu ochroniarza.
- Tak.
Wystartowałem, jak z katapulty. Ochroniarza nie było, a pani mi wszystko wyjaśniła. 30 sekund.
Gdy wróciłem, Żona z kamienną twarzą przeglądała jakąś grubą broszurę. Nadal się do mnie nie odzywała. Znała mnie nie od dziś.
Brnąłem dalej w PIT-ie. Wypełniłem 44 pozycje, z czego chyba 5 za dużo, tak na wszelki wypadek, wpisując w nich 0,00, jako opcję najbezpieczniejszą. Bo podstawowa zasada brzmi: Złóż zeznanie podatkowe w terminie, a potem możesz bezkarnie robić korekty nawet kilka razy, ad usrantem mortam, i włos ci, podatniku, z głowy nie spadnie.
45. pozycją był podpis Żony.
Cały czas byłem jednak w sytuacji wewnętrznego wrzenia. Oliwy do ognia dolewał ochroniarz i kolejni wchodzący petenci-podatnicy. Wszyscy chodzili jak w zegarku. On za każdym razem pytał fałszywie W czym mogę pomóc?, a oni karnie, od razu na wejściu w maskach, meldowali, że wcześniej dzwonili i są umówieni. Może byli mądrzejsi ode mnie. I wszyscy byli zadowoleni uczestnicząc zgodnie w takiej debilnej grze. Z wyjątkiem mnie i, jak się później okazało, Żony. Za każdym razem słysząc ten debilizm byłem wytrącany z PIT-u, więc coś tam marudziłem pod nosem. Żona odbierała to jako kolejną formularzową przeszkodę, więc raz się nawet odważyła poradzić Może idź znowu do informacji?, ale gdy zareagowałem na pograniczu warknięcia, umilkła.
W końcu podsunąłem jej PIT do podpisu i zacząłem wypisywać drugi wzorując się na pierwszym.
- A jak chcę uzyskać potwierdzenie złożenia zeznania, to co mam zrobić? - Odezwałem się do ochroniarza, gdy znowu pojawił się z deklaracją pomocy kolejnemu podatnikowi. Starałem się nadać swojemu głosowi fałszywie neutralny ton, bo na miły, a nie daj Bóg, przyjazny nie było mnie stać.
- To proszę iść do informacji, bo przecież był pan już umówiony.
Nie wierzyłem własnym uszom. Takie proste. Nawet nie starałem się panu zwrócić uwagi na pewien brak logiki w jego stwierdzeniu i od razu wszedłem do informacji.
- Może mi pani potwierdzić pieczątką fakt złożenia PIT-u? - odezwałem się konsekwentnie do tej młodej, chociaż obok siedziała (nie wiedziałem, kiedy się tam pojawiła) ta starsza, sympatyczna, co to palcem pokazywała co i gdzie wpisać. W ogóle się nie odzywała. Widocznie za chwilę miała odchodzić na emeryturę, więc chciałaby z niej trochę skorzystać i zaoszczędzić sobie resztki zdrowia nie szarpiąc się z młodymi wilkami.
- A jest pan umówiony? - wydawało mi się, że się przesłyszałem.
- A to do stawiania pieczątki też trzeba się umówić? - szok z debilizmu skutecznie zahamował moją wściekłość.
- Tak! - cyborgowo odparła młoda.
Jak to dobrze, że mieszkam w Polsce, a nie w USA, i nie mam swobodnego dostępu do broni - to była jedyna myśl, która natychmiast zaczęła mi się pchać do głowy.
Pani z właściwą kobiecie intuicją, młodą, ale wrodzoną, musiała wyczuć moją jedyną w tym momencie myśl i jednoznacznie rozszyfrować wyraz mojej twarzy, bo dość szybko dodała:
- Ale wyjątkowo mogę panu pieczątkę przystawić.

Z gwizdem wypadliśmy z urzędu.
- Uprzedzam - odezwałem się do Żony przez zaciśnięte zęby - że jestem wkurwiony!
- Ja też!
To pięknie wyzerowało nasz stan wkurwienia. A za chwilę Żona dodała:
- Przez ten cały czas przeglądałam broszurę Polski ład i te same bzdury oglądałam w kółko na monitorze.
Spojrzałem na nią i oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Miała pełne prawo być wkurwioną.
- Nigdy bym nie pomyślał, że wyjazd do Biedronki będzie stanowił po tym wszystkim prawdziwą przyjemność. - filozoficznie zagadałem.
- Nie mów hop... - Żona się znowu roześmiała.
W Biedrze był istny raj. Część bezmózgowców chodziła w maskach, reszta nie, ale nikt nikogo do niczego nie przymuszał. Żona chciała zobaczyć, czy jest może mleko w szkle, bo to od Sąsiadki Realistki wyszło, a kolejny odbiór miał być za ponad tydzień. 
Mleka w szkle nie było, wszystko w plastiku, za to były pączki. Pięknie wyeksponowane, w dwóch rodzajach.
- Może bym sobie kupił?... - Jutro jest Tłusty Czwartek... - nieśmiało zagadałem. Do tej chwili o Tłustym Czwartku nie miałem pojęcia, ale te pączki...
- Przestań! - Żona była kategoryczna. Ale widząc moją błagalną minę dodała:
- Upiekę ci jakieś ciasto...
Widząc ten wyłom w jej nieskazitelnej i bezkompromisowej postawie kułem żelazo, póki gorące.
- A jakie? - dociekałem. - Może to takie pyszne, gęste i lepkie od zmiksowanej śmietany i orzechów włoskich położonych na biszkoptowym cieście, które dawno temu robiłaś mi zawsze do Szkoły na moje imieniny i urodziny?
- Coś ty! - gwałtownie się oburzyła. - Wiesz, ile jest przy tym roboty?! - A poza tym odpada!
- To jakie? - nie odpuszczałem.
- Coś wymyślę...
- A co?
- No dobra! - Kup sobie, ale jednego!
Natychmiast wybrałem sobie takiego pięknego, w lukrze, z nadzieniem w środku. Za 0,95 zł. Podziwiałem przy tym, jak niektórzy brali po dwa, trzy kartony. Ale i tak miałem dobrze. Ta myśl o jutrzejszym poranku przy kawce...

Po wszystkich emocjach pojechaliśmy relaksacyjnie do restauracji na obiad. Żona nosiła się z tym zamiarem od kilku tygodni. 
Restaurację w Powiecie znaliśmy od początku naszej przygody z Piękną Doliną. Istniała w czasach komuny, a potem za kapitalizmu dostała drugie życie i nabrała stosownego, bezpretensjonalnego sznytu. W 2005 roku, gdy pierwszy raz przyjechaliśmy coś zjeść, po wizycie z Bojowym w Naszej Wsi, która wówczas nie była jeszcze naszą (byliśmy na etapie poszukiwań), byliśmy zszokowani ilością serwowanych potraw i przypisanej im ceny, która była dwa razy niższa od tej z Metropolii biorąc pod uwagę podobne danie. Potem byliśmy jeszcze kilka razy. Ale ponieważ powoli zmienialiśmy styl żywienia, a tam podawano kuchnię polską, smaczną, z wszystkimi jej przywarami (mięso koniecznie z ziemniakami, gęste sosy na bazie mąki, panierki), więc trochę było nam nie po drodze. Ale zawsze dobrze wyrażaliśmy się o restauracji dokładnie i uczciwie opisując menu naszym gościom.
Rok temu ją zamknięto. Zmienił się właściciel, który głosił, że po niezbędnych remontach będzie  ona otwarta ponownie właśnie w tym czasie. Byliśmy więc ciekawi, co się zmieniło. W konstrukcji sal i organizacji nic. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się odświeżone (malowanie, okna, obudowa kaloryferów), ale nie było to nic takiego, co by potrzebowało aż roku czasu. Siedzimy w remontach od lat i możemy się na ten temat konstruktywnie wypowiedzieć. A z drugiej strony tak naprawdę niczego nie wiedzieliśmy o różnorakich uwarunkowaniach, za to wiedzieliśmy, że nic co wydaje się być proste, takim nie jest.
Zmieniła się oczywiście obsługa, która siłą rzeczy się uczy i doszlifowuje. Za to menu praktycznie pozostało to samo. Uznaliśmy to za dobre posunięcie, bo skoro od dziesięcioleci to miejsce kojarzyło się ze schabowym, kartoflami, kapustą, golonką i jakąś rybą, to samobójstwem biznesowym byłoby podawać glony i sushi na wyrafinowanych, jeśli chodzi o kształt i kolorystykę, kwadratowych olbrzymich  talerzach. Przez miesiąc zainteresowanie byłoby z samej ciekawości, a potem Powiatczanie omijaliby to miejsce szerokim łukiem. A wiemy, jak trudno jest odzyskać "markę schabowego" i ile trzeba by czasu, żeby Powiatczanie znowu zaczęli przychodzić bez obawy, że do wyżej opisanych talerzy podadzą im jakieś dziwne patyczki.
 
Zamówiłem kaczkę, a Żona pstrąga. Coś nam się kołatało w głowach, że czegoś takiego poprzednio w menu nie było. Dwa udka kacze, żeby podtrzymać je w jako takiej kondycji w oczekiwaniu, aż skusi się na nie jakiś amator, musiały w trakcie tegoż być podgrzewane (podpiekane, podsmażane?) ze trzy razy, bo mięso było zbite i twarde, pozbawione znanej mi kaczkowatości (kaczyzmu? - nomen omen), czyli miękkości, soczystości i stosownego smaku.
- Weź udko w rękę... - Żona starała mi się pomóc widząc moje problemy z wbiciem widelca i z krojeniem.
Ale już dołączone kopytka i surówka były dobre. Pstrąg Żony, według niej, był "neutralny", co przy moim drążeniu tematu okazało się oznaczać, że był bez smaku. Taki eufemizm jako kulturowy wytwór naszej cywilizacji. Mówimy, na przykład o kobiecie, że jest interesująca unikając odpowiedzi wprost na pytanie, czy jest ładna.
Żona do pstrąga miała podane ćwiartki ziemniaków. Według niej musiały wcześniej być usmażone, potem odłożone czekały w pogotowiu mięknąc, by jeszcze raz przed podaniem być poddanym smażeniu. Wizualnie źle wyglądały ze swoją nieprzyjemną czarno-brązową barwą i zwiędnięciem.
- One i twoja kaczka musiały zejść w tym samym czasie z jednej patelni. - spointowała.
Zaś warzywa z grilla do pstrąga były nijakie, przeciętne. Jedyne, co Żona mogła pochwalić, to Prosecco z beczki - dobre i tanie. Z kolei ja nie miałem zastrzeżeń do sernika i do kawy. Co prawda chyba dostałem espresso zamiast americano, bo i ilość mikra i moc znaczna, ale co tam... Uczą się.
 
Młoda pani nas obsługująca też oczywiście się uczyła. Na wejściu zapytałem ją, jakie mają piwo z beczki. Odpowiedź o lokalnym typu amerykańskie ale brzmiała obiecująco. Poprosiłem o małe.
- Małych niestety nie podajemy. - pani udało się mnie zadziwić.
- A dlaczego? - zapytałem naturalnie.
- Proszę poczekać... - pani mnie znowu zaskoczyła, bo zaraz po tym zniknęła na zapleczu.
Za chwilę wróciła.
- Jesteśmy jeszcze ciągle na etapie organizacji - wyraźnie powtarzała toczka w toczkę formułę usłyszaną na zapleczu - i mamy tylko duże pokale. - Małe niedługo powinny dotrzeć.
- A jak pani myśli? - Czy małe zmieści się w dużym pokalu? - Bo jeśli tak, to ja poproszę.
- Proszę poczekać... i znowu zniknęła.
Widocznie się mieściło, bo za chwilę uśmiechnięta wróciła z małym piwem w dużym pokalu.
Można? Można.
Na koniec dostaliśmy rachunek i musieliśmy stwierdzić, że to co się na pewno zmieniło względem tamtych lat, to ceny. Zrobiły się światowe, metropolialne. No i pani dała nam ankietę do wypełnienia, anonimową, jak zapewniała. Wiedziałem, że to nieprawda. Bo najpierw opowiedziałem jej osobiście o "zrąbanej" kaczce, a pani się znalazła, bo powiedziała z naturalnym przekonaniem i z takim też uśmiechem, że uwagi przekaże kucharzowi jako bardzo cenne, i potem to samo wysmarowałem w ankiecie, więc gdy pani ją wzięła, było wiadomo dokładnie, kto to wysmarował. Zapamięta mnie i następnym razem w komitywie z kucharzem coś mi dosypią albo naplują, żeby odreagować. Wiem, że są to pomysły rodem z komuny, ale czy to tak mało prawdopodobne w dzisiejszych czasach?
Cóż będziemy mogli powiedzieć naszym gościom, gdyby chcieli się tam wybrać? Ano schabowy i golonka jak najbardziej, a w resztę niech się nie wpuszczają. Ale żeby być wiarygodnym i być ze sobą w zgodzie, za jakiś czas wybierzemy się tam ponownie. Właśnie na golonkę i schabowego. Chociaż w zasadzie moglibyśmy sobie darować. Przy sąsiednim stoliku czterech dorodnych młodych robotników spożywało z dużym zapałem właśnie te potrawy. Wydawali się zadowoleni i nie mieli uwag. I nie wypełniali żadnych ankiet widocznie będąc tutaj kolejny raz.

Po powrocie do domu wyczytałem, że "Rząd znosi obostrzenia na stadionach i w halach. Komplet widzów będzie mógł z powrotem zasiąść na trybunach". Taka informacja mnie rozbawiła o tyle, że naród kierujący się zbiorową mądrością, z wyjątkiem urzędników, to obostrzenie zdjął już sobie sam.
Ostatnio, jak byłem z Q-Wnukiem na turnieju piłkarskim, nikt(!) z blisko trzysetnego tłumu rodziców, trenerów i działaczy nie miał założonej maski, a tym bardziej młodzi piłkarze. Żona, gdy ją przywiozłem z Ofelią, podziwiała to i nie mogła się tym zbiorowym postępowaniem nacieszyć. Tym bardziej ten fakt przywoływała po naszej wizycie w US, gdzie debilnie starano się stworzyć antywirusową i antybakteryjną enklawę dla debili.
Na kanwie dnia wspólnie doszliśmy do wniosku, że mój blog będzie wieczny, to znaczy będzie trwał do mojej śmierci, o ile nie dopadnie mnie wcześniej niedołęstwo umysłowe. Bo głupota ludzka jest wieczna, a przez to świat zawsze będzie pełen absurdów.
 
Mnie potem, na tej samej kanwie, naszło na filozofię.
Im bardziej jestem starszy, tym bardziej widzę, jak ten świat jest posrany i jak gatunek ludzki jest jego wypierdkiem i szkodnikiem. Więc jeśli Pan Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo boże,
(16 Rdz 1,26: „A wreszcie rzekł Bóg: «Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam»”. 17 Rdz 5,1: „Gdy Bóg stworzył człowieka, na podobieństwo Boga stworzył go”. W innym kontekście (podobieństwo dotyczy całego stworzenia) zob. Mdr 13,5: „Bo z wielkości i piękna stworzeń poznaje się przez podobieństwo ich Stwórcę”), to ja dziękuję i się wypisuję z tego majdanu i tej hucpy (W zrozumieniu znaczenia słowa hucpa pomóc może anegdota. Jej bohaterem jest człowiek, który zabił swoich rodziców. Kiedy staje przed sądem, prosi o litość, ponieważ jest biedną sierotą. To jest właśnie istota hucpy, czyli bezczelność czy zuchwalstwo).
Wypisuję się chociażby z powodu jego/naszej megalomanii i uzurpatorstwa.

Dzisiaj wysłałem obszernego maila do PostDoc Wędrującej.
Dość skrupulatnie wyjaśniłem jej zawiłości naszej sytuacji. Odpisała (zmiany moje):
Czesc Emerycie,
dziekuje bardzo za mily i wyczerpujący list.
Życzę wam powodzenia no i ogolnie, jak sie możesz domyślić, nie jestem jakoś szczególnie zaskoczona 😂.(...)
Ja w Szanghaju mieszkam juz ponad 6 lat! Najdłużej po Metropolii ;-))))
Najwyższy czas by bylo cos zmienic 😎😎😎
Na razie jednak jestem tu uziemiona, tzn wyjechać można z powrotem robi sie coraz gorzej.
Teraz na przykład nie ma lotów do Chin w zasadzie do Lipca, moze sie pojawia ...
A po przylocie (jak juz sie komus uda) to jest trzy tygodnie kwarantanny tzw. scentralizowanej,
czyli w jakimś hotelu, gdzie nie można wyjść z pokoju i dostaje sie "scentralizowane" jedzenie..
Czasem cos mozna sobie kupic, ale np nie piwo (ani nic świeżego), aczkolwiek jednemu
koledze udalo sie namowic sklep żeby puszki z piwem pakowali w kartoniki od herbatników lub torebki chipsów ;-))
Takie klimaty, z cyklu - ciekawe doswiadczenia zyciowe - o ile sie do tego wystarczająco luźno podchodzi.
Ja cały czas planuje przyjechać do Polski okolo sierpnia/września na X miesięcy, zakladam ze uwzględnie wtedy że już do Chin nigdy nie wrócę. No ale zobaczymy jak sie do Sierpnia sytuacja zwinie lub rozwinie.
Pozdrowienia dla ciebie i Żony.
PostDoc Wędrująca.

A potem, na fali, napisałem do Po Morzach Pływającego (zmiany moje):
Po Morzach Pływający,
czy coś stało? Bo wcale się nie odzywasz. Daj znać, żeby mnie uspokoić. Trzymaj się zdrowo.
 Emeryt.
Odpowiedział:
Jestem na statku. Odezwę się wkrótce
PMP
 
Szybko napisałem ponowie: 
Dzięki, odetchnąłem :) To bez pośpiechu. Tymczasem.
Emeryt
Widocznie się zmobilizował, bo dość szybko dopisał:
Tutaj jestem. Zobacz u Żony
Żona pokazała mi dwa zdjęcia statku z lukami. Z tych dwóch ujęć miało wynikać, że Po Morzach Pływający jest w Swansea w Walii. Ciekawe podejście.

Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Ozarku.
 
CZWARTEK (24.02)
No i rano Żona, sama z siebie, przypomniała mi o pączku.
 
Więc się uradowałem, bo taki rarytas do porannej kawki...
Ale nie byłaby sobą, gdyby nie kombinowała, tym razem na trzy sposoby.
- A może jednak nie zjesz wcale?...
- A może zjesz później?...
- A może podzielisz sobie na pół i zjesz na raty?...
Wszystkie wersje odrzuciłem natychmiast i pączka pożarłem od razu, na raz.

Po I Posiłku poszliśmy na długi spacer do Gruszeczkowych Lasów. Grzechem byłoby nie pójść. Pogoda taka, że czuć było wiosnę - słońce, ciepło, błękit nieba, wszechobecny świergot ptaków, a przede wszystkim zachowanie Pieska. Cieszył się ponad swoją miarę, a przecież w jakichkolwiek reakcjach jest mocno stonowany - patrz zero szczekania. Inauguracyjnie pierwszy raz w tym roku rzucił się z łomotem swojego cielska na trawę i rozpoczął coroczne czochranie się. Czy trzeba oglądać telewizję, żeby mądrzy powiedzieli nam, co się dzieje? Wystarczy poobserwować, posłuchać i powąchać i samemu, jako cząstce tego świata, poddać się naturze.
Piesek w drugiej części spaceru poddał się. Uszedł z niego cały entuzjazm z początku spaceru, bo już zrobił wszystko, co chciał, a przede wszystkim się nawąchał i najchętniej, zmęczony, znalazłby się na swoim legowisku. Wlókł się noga za nogą i wyraźnie sugerował, żeby wziąć go na smycz tym samym zdejmując z niego wielką odpowiedzialność za niepotrzebny już jego zdaniem wysiłek związany z  kolejnym wywąchiwaniem. Bo to przecież było silniejsze od niego, a energia umykała.
Po powrocie, na kanwie pierwszych wiosennych porządków, zabrałem się za czyszczenie terenu z kup Pieska. Potem zostały mi tylko drewno, szczapy i cięcie kartonów. Niedużo, ale jakoś do zmierzchu zeszło.

Wieczorem obejrzeliśmy 2 ostatnie odcinki pierwszego sezonu Ozark.
 
Dzisiaj Rosja napadła na Ukrainę. A żyjemy ponoć w cywilizowanym świecie. Psychole jednak byli, są i będą.
 
PIĄTEK (25.02)
No i rano Żona, jak nie ona, wyszła z nami, pieskami, nad Staw.
 
Było sympatycznie, ale oczywiście wszystko inaczej, niż gdy ja wychodziłem sam z Bertą.
Po I Posiłku przypominająco zadzwoniłem do Gruzina. Złapałem go w okolicach Rzeszowa. Raniutko wyjechał, żeby na granicy odebrać kuzynki Pozytywnej Maryji, czyli ich rodzinę. Z tego wszystkiego zapomniał mnie uprzedzić, że jutro z Gruzinką na spotkanie do nas nie przyjdą.
Przypomniałem również Justusowi. Lekarka przyjechała, więc będą. Tak więc zapoznanie sąsiadów będzie musiało poczekać.
Żeby jakoś być w normalności zaplanowaliśmy wycieczkę po Pięknej Dolinie. Wybraliśmy się w tereny zakreślone od nas promieniem góra 15. km - 15 minut jazdy. Nie byliśmy w nich, trudno w to uwierzyć, blisko 15 lat, chyba na zasadzie, że najciemniej pod latarnią. Bo nie było żadnych przeciwwskazań. Od kiedy je poznaliśmy, zawsze nam się podobały, a naszą nieobecność można chyba wytłumaczyć tylko w ten sposób, że skoro "są tak blisko, to się zawsze zdąży". Pewnie, że wcześniej mieszkaliśmy w Naszej Wsi, więc mieliśmy stosunkowo daleko, ale przecież przez te lata zapuszczaliśmy się znacznie dalej.
Półtoragodzinna wycieczka dała nam wiele satysfakcji. Wróciły wspomnienia z powodu miejsc, które nam się podobały i które wariantowo rozpatrywaliśmy, jako miejsce do życia.
 
Po powrocie pisałem, czytałem i unikałem wszelkich, tu oczywistych, wiadomości ze świata. A to jest trudne, bo zawsze coś wyskoczy w okienku laptopa.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne 2 odcinki Ozarku.

SOBOTA (26.02)
No i dzisiaj przyleciały nasze grzywacze.
 
Słyszeliśmy je i pełni radości lataliśmy od okna do okna. W końcu jednego (jedną?) Żona wypatrzyła, jak siedział na gałęzi orzecha i nawoływał się z drugim, niewidocznym.
- A skąd wiesz, że  to nasze? - Poznajesz po gruchaniu? - Żona się śmiała.
Wytłumaczyłem, dlaczego to nasze, na 100%. Podparłem się swoim doświadczeniem z dzieciństwa, kiedy byłem przymuszany przez Ojca do różnych czynności związanych z jego hodowlą gołębi pocztowych i kiedy to mogłem się napatrzeć i wiele nauczyć.
- Wybaczyłem im już obsrywanie naszej bramy. - wspomniałem poprzednią wiosnę i lato.
- W sumie ja też.
Stwierdziliśmy, że Żona poczyta, co takim grzywaczom można w niedużych ilościach podsypać, żeby cieszyć się, że są koło nas i dzióbią. 
 
Praktycznie do przyjścia Lekarki i Justusa sprzątaliśmy dom - dół i górę. Fajnie jest, gdy przychodzą goście, bo dodatkowo też na tej wsi można się również cywilizacyjnie zająć sobą. Oboje stawili się z leciutkim opóźnieniem, bo im zasrany piec na ekogroszek wygasł i trzeba było ponownie rozpalić!
- Ale będziemy mieli pompę powietrza i wtedy tego zasrańca wypieprzymy. - zakomunikował Justus.
Na początku nic nie  zapowiadało, że spotkanie zdominuje Lekarka. Ale ponoć wcześniej, według Justusa, wypiła kilka drinków, które on jej przyrządzał. Przy czym dominacja towarzyska Lekarki a dominacja Justusa to zupełnie dwie różne rzeczy. Lekarka w łatwy sposób da sobie przerwać swoją wypowiedź,  w skupieniu również wysłucha interlokutora i potrafi w naturalny sposób zainteresować się jego wypowiedzią i wyczekać cierpliwie do jej końca. A z tym Justus ma już problem, bo natychmiast chce wtrącić swój komentarz lub wątek i go rozwinąć, by już potem nie dać dojść do głosu uczestnikom rozmowy. Ale trzeba mu oddać, że o dziwo, chyba jednak słucha, bo bardzo dobrze orientuje się w naszych sprawach, przez nas relacjonowanych, tylko zawsze jakby mu brakuje cierpliwości w dosłuchaniu do końca.
W sytuacji "dominacji" Lekarki Justus się... wycofał. Na początku tylko zapodał, że skoro jest Justusem, to ma się nazywać Justusem Wspaniałym, więc od tej pory tak będzie. Kilka razy w ramach wycofania się zwracał naszą uwagę, że on dzisiaj nic nie mówi, co było prawdą w rozumieniu jego konwencji, ale cały czas, zwłaszcza Lekarce, przycinał, rozmiękczał dany temat , bagatelizował, spłaszczał i deprecjonował. Myśleliśmy do tej pory, że mistrzem takiego "prowadzenia dyskusji" jest Konfliktów Unikający, ale okazuje się, że może on Justusowi Wspaniałemu latać po piwo. Przy czym zauważyliśmy, że z biegiem lat u Konfliktów Unikającego ta cecha wykazuje wyraźnie tendencję spadkową. A ponieważ ma 55 lat (poznałem go szczylem, gdy miał lat 33), to do sześćdziesiątki ma szansę prawie całkowicie ją zdławić. Nie żeby do zera, bo przestałby być Konfliktów Unikającym, a to jest wartość sama w sobie.
Ta sześćdziesiątka wynika z moich doświadczeń. Zauważyłem, że jeśli pewnych cech w sobie się nie zlikwiduje do tego okresu życia, co praktycznie jest niemożliwe i dotyczy raczej cudownych przemian duchowych we wczesnym chrześcijaństwie, czyli raczej nie zmodyfikuje, złagodzi, stępi, to po tym czasie można zapomnieć. Późniejsze skostnienie organizmu, fizyczne i psychiczne, na żadne zmiany nie będzie już podatne. W świetle tego, skoro Justus Wspaniały ma 64 lata, widać, że do końca swojego życia pozostanie Justusem Wspaniałym.

Były dwa hity wieczoru.
Pierwszy dotyczył zawodu i pracy Lekarki, a raczej jej chorego, nomen omen, według Justusa Wspaniałego, stosunku do tych spraw. Bo według niego jego ukochana Lekarka, która ma swoje problemy zdrowotne, się tym stosunkiem wykańcza, a on tego nie może strawić i się z tym zgadzać.
Żyje bowiem sprawami zdrowotnymi swoich pacjentów 24 godziny na dobę, potrafi w nocy się budzić z myślami, czy czegoś w diagnozie nie przeoczyła, czy zastosowany przez nią lek jest jednak prawidłowy lub też z myślą, dlaczego dany pacjent do niej nie dzwoni z meldunkiem o swoim samopoczuciu, skoro go ona o to prosiła (taki pacjent przeważnie następnego dnia przyszpilony telefonicznie przez Lekarkę tłumaczy Ale dlaczego miałbym pani doktor zawracać głowę, skoro czuję się bardzo dobrze?!). I chyba ani Justus Wspaniały, ani nikt inny tego zmienić nie dadzą rady. Lekarka tak ma.
Przy okazji medycznych dyskusji dowiedzieliśmy się, że istnieje Międzynarodowa Klasyfikacja Chorób ICD 10 stworzona przez Światową Organizację Zdrowia celem łatwego porozumiewania się lekarzy na całym świecie. A to z kolei wyszło przy okazji chwilowego umysłowego zacukania się Lekarki, która stwierdziła, że widocznie ma objawy F06 - łagodne zaburzenie otępienne. Piękne! Czy mogło mi się nie spodobać, zwłaszcza że mam je często i nie wiedziałem, co to jest. A fajnie jest coś mieć, o czym wiemy, czym jest. Żonie również bardzo się spodobało, bo też to miewa.

Drugi dotyczył relacji Lekarki, jako matki, ze swoim ukochanym synusiem z drugiego małżeństwa, za chwilę osiemnastolatkiem. Tutaj pole do popisu miał Justus Wspaniały, który co jakiś czas rzucał przykładami, dla mnie jako mężczyzny, który aktywność przedkłada ponad wszystko, podobnie chyba jak Justus Wspaniały, adekwatnymi do omawianych relacji matka-syn i naszych odczuć, jako mężczyzn. 
Gdy Justus Wspaniały nastał (bo przecież nie "pojawił się") w życiu Lekarki, jej syn miał lat 10. Był więc dzieckiem, które bez problemu poddawało się sposobowi bycia Justusa Wspaniałego i jego metodom przysposabiania  młodego człowieka do życia. 
- Wiele go nauczyłem. - Wyobraźcie sobie, że nie potrafił sobie sam obrać banana, bo nie miał okazji nigdy się tego nauczyć, skoro mamusia zawsze mu obierała i podtykała pod nos. - Więc do głowy mu nie przychodziło, że można samemu. - Nie potrafił wbić gwoździa, a do tej pory nie potrafi wymienić spalonej żarówki, tylko informuje mamę Mama, żarówka się spaliła.
Nieuchronnym był fakt, że wraz z upływem lat z dziecka zrobi się nastolatek, a to już inna para kaloszy.
Stosunki między nim a Justusem Wspaniałym ulegały stałemu pogarszaniu, by w końcu doprowadzić do ich zerwania. Obaj zdaje się nie cierpią siebie wzajemnie.
Myślę, że gdybym był na miejscu Justusa Wspaniałego, też mógłbym doprowadzić do takiej sytuacji, bo chyba trudno byłoby mi wytrzymać takie dorastające męskie lelum polelum.
Lekarka swojego syna raczej tłumaczyła, nawet nie broniła, podając przykłady na jego usamodzielnianie się.
- Tak, tak! - odparł bezceremonialnie i od razu Justus Wspaniały. - Będzie przyklejony do mamusi do trzydziestego roku życia.
Ta uwaga mocno nas zmartwiła. Oczywiście przede wszystkim z powodu jednak chorych relacji, które nie są i nie będą dobre ani dla matki, ani dla syna, a pośrednio i dla Justusa Wspaniałego, ale również z powodu pobudek egoistycznych. Żona się zmartwiła, bo wysunęła wniosek, że skoro miałoby tak być, to Lekarka może nie porzucić syna w momencie jego pójścia na studia, jak obiecywała, i nie sprowadzić się do Pięknej Doliny, jak obiecywała, tylko utrzymywać bieżący styl życia, czyli przyjeżdżać co tydzień lub dwa na weekendy. A widać gołym okiem, że taki układ byłby do dupy. Jednako dla wszystkich. Dla niej, dla syna, dla Justusa Wspaniałego i dla nas. A na pewno i dla pozostałej rodziny Lekarki, w tym dla jej 26. - letniej córki z pierwszego małżeństwa, samodzielnej oczywiście, pracującej jako lekarz weterynarii w Turynie. (dla faktograficznego porządku - pierwszy mąż lekarki zginął tragicznie w wypadku samochodowym, gdy ich córka była malutka).

Atmosfera spotkania nie była jednak przygaszona tymi wszystkimi rozważaniami. Towarzysko była ożywcza i trwała do ponad 22.00. 
Po wyjściu gości desperacko zdecydowaliśmy się oglądać jeden odcinek Ozarku, ale gdzieś 10 minut przed końcem nie podołaliśmy.

NIEDZIELA (27.02)
No i dzisiaj wstaliśmy o 08.30. 

Oczywiście przez to cały poranny rozruch stanął na głowie. Ale za jakiś czas wskoczyliśmy na normalne tory. I czuliśmy od samego początku, że dzisiaj jest niedziela.
Żeby ją jeszcze bardziej podkreślić, Żona wręczyła mi imieninowy prezent. Książeczkę autorstwa Marka Twaina Listy z Ziemi. Przy czym polski wydawca (Książka i Wiedza 1966) używa tytułu Listy z ziemi, moim zdaniem błędnego chociażby ze względu na podawany przez tego samego wydawcę oryginalny tytuł Letters from the Earth
Zacytuję fragmenty informacji umieszczone na skrzydełku obwoluty:
"Listy z ziemi" ukazały się po raz pierwszy w Stanach Zjednoczonych w 1962 r., bowiem Clara Clemens, córka pisarza, nie godziła się dotąd na ich publikację. Jest to utwór bardzo śmiały, miejscami nawet szokujący. Twain z pasją i żółcią wyszydza obłudę religijną purytanów, ośmiesza praktyki religijne swych rodaków, daje własny, ogromnie złośliwy komentarz do Biblii. (...)
Więc ostrzę sobie zęby. Na poczekaniu znalazłem też stosowny cytat:
Purytanizm jest straszną obawą, że gdzieś ktoś mógłby być szczęśliwy. - Henry Louis Mencken  (amerykański dziennikarz, eseista, redaktor czasopisma, satyryk, krytykujący amerykański styl życia i kulturę)

W południe przyszła pani sołtys. Wręczyła nakaz płatniczy na ten rok i poinformowała, że jutro między 16.00 a 17.00 w świetlicy będą zbierane dary pomocowe dla Ukraińców. Wysłała smsem stosowną listę potrzeb.
Zadzwoniłem do Gruzina. Wrócił w nocy o 02.00. Do granicy nie dojechał. Takich jak on policja zawracała kilka kilometrów przed nią. Przemyśl wypełniony ludźmi, w tym rodzinami czekającymi na przybycie swoich ze wschodu. 
- Człowieku, nie było gdzie zaparkować auta. - Ludzie stali na wszelkich możliwych zakazach, na skrzyżowaniach, zakrętach i nikt się do nich nie dopierdalał. - Kuzynek nie zobaczyłem. - Stały w 50-kilometrowym korku, żeby przekroczyć naszą granicę. - Przez 4 godziny przesunęły się 200 m. - W końcu zawróciły i pojechały z powrotem 80 km do domu. - A te skurwysyny na granicy robili rutynową kontrolę graniczną przy bardzo małej obsadzie służb. - Zamiast, kurwa, postawić na polu 40 komputerów i gwałtownie przyspieszyć odprawę graniczną, to oni się pierdolili. - A te chuje z drugiej strony podjeżdżali gazikiem do kolejki i za łapówki z niej wyciągali  i specjalnym pasem dawcę pilotowali do naszej granicy, żeby mógł przejść bez kolejki! - Człowieku, kurwa, to jest nie do wyobrażenia, co tam się dzieje!...

Wieczorem obejrzeliśmy tylko 1 odcinek Ozarku. Żona chciała standardowo dwa, ale jej wybiłem z głowy.
- Bez przesady, trzeba odespać ostatnią noc! - Jutro będziesz mi wdzięczna...
Była mi wdzięczna natychmiast, jak tylko owinęła się kołdrą.

PONIEDZIAŁEK (28.02)
No i ciężko jest pisać w obliczu wojny. 

Specjalnie niczego nie komentuję i nie analizuję. Po prostu nie chcę i bronię się przed tym, żeby nie wejść w tworzący się powoli nurt strachu i paniki. I nie ma to niczego wspólnego z chowaniem głowy w piasek. Z Żoną praktycznie na ten temat nie rozmawiamy. Ale martwię się i jestem oburzony.
Jedyne, na co sobie pozwoliłem, to odpowiedź na smsa Q-Zięcia:
- Straszne! Że na takiego zakompleksionego kurdupla nie ma rady!...
 
Po I Posiłku pojechaliśmy na pomocowe zakupy dla Ukraińców - ręczniki papierowe, pampersy i żywność, "trwała" i szybka w przygotowaniu. W domu, mimo tylu naszych przeprowadzek i za każdym razem oczyszczania garderób ze zbędnych i nadmiarowych rzeczy i przekazywania ich do PCK, udało się jednak co nieco znaleźć. Do worków zapakowaliśmy dwie kołdry, śpiwór, kurtkę ciepłą damską i gruby koc. Sam to wszystko zawiozłem nękany myślą, że gdyby mi ktoś powiedział, że na stare lata będę spełniał taką drobniutką misję, to bym się pukał w czoło. W Europie, dla naszego sąsiada, w XXI wieku? Niemożliwe!

Wieczorem postanowiliśmy obejrzeć tylko 1 odcinek Ozarku. Rano musimy wcześnie wstać, żeby przygotować się do wyjazdu na dwa dni do Metropolii i żeby wyjechać tak, aby o 12.00 spotkać się z Panią z Metropolii w sprawie Uzdrowiska. Dla mnie takie wstawanie to nie problem, a dla Żony wyjątkowo też nie, bo liczy się motywacja.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy i wysłał jednego smsa, że próbował się dodzwonić.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.59.

I cytaty tygodnia:
Jedyną rzeczą konieczną, by zło zatriumfowało, jest to, żeby dobrzy ludzie nic nie robili. - Edmund Burke (irlandzki filozof i polityk, twórca nowoczesnego konserwatyzmu, krytyk rewolucji francuskiej, wolnomularz) 
Żadna namiętność nie odziera umysłu równie skutecznie ze wszystkich władz działania i myślenia, co strach. - Edmund Burke
Bez komentarza.
 
 
 
 

 

 

poniedziałek, 21 lutego 2022

21.02.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 80 dni.

WTOREK (15.02)
No i znowu dzień po publikacji.
 
Mógłby być milszy, gdyby był w domu.
W nocy budziłem się wielokrotnie z powodu nowego miejsca, za miękkiego materaca i dopadających mnie myśli. A może z powodu pełni księżyca. W końcu wstałem grubo ponad godzinę przed 08.00, umówioną godziną wstawania, bo wcześniej nie byłoby co robić. Ani rozpalić, ani się napić kawy, ani wyjść z Bertą, bo taka "wczesna" pora, to dla niej katorga. Nie zdążyłaby się wyspać.
Nie chcąc zimnym sztucznym światłem budzić Żony wszystko robiłem o nadchodzącym brzasku. A o gorącej herbacie mogłem sobie pomarzyć. Siedziałem przy laptopie i cyzelowałem wczorajszy wpis.
W końcu Żona się zlitowała i na chwilę wstała przypominając mi o wodzie z solą i o ziołowej herbatce.
Wykorzystałem więc ten moment i wszystko sobie zrobiłem.
Rano przeczytałem kolejnego maila od PostDoc Wędrującej. Wczoraj tuż przed publikacją, czyli na ostatnią chwilę, wysłałem do niej pytanie, czy pewne fragmenty jej ostatniego długiego maila mogę opublikować, bo gdyby nie, to i tak go już niestety opublikuję i najwyżej wykasuję je przy dzisiejszym porannym cyzelowaniu. Zaskoczyła mnie swoją natychmiastową reakcją, bo u niej mogło być około drugiej w nocy.
Hej Emerycie, (zmiany moje)
ja na posterunku ;-))
Jak dla mnie mozesz wszystko opublikowac - ....
Faktycznie to najprostszy sposob przekazania pozdrowien jak na blogu przeczyta 😀😎
Udanego odpoczynku w Uzdrowisku, albo udanych rekonesansow.
Albo pewnie oba na raz 😎
Pozdrowienia!
PostDoc  Wędrująca

Tyle kilometrów, a dziewczyna trzyma rękę na pulsie...

Po spacerze z Bertą na 10.00 poszliśmy do śniadaniarni na śniadanie. To nasze nowe odkrycie w Uzdrowisku. Nieduże bezpretensjonalne wnętrze, poranna niespieszna atmosfera, dobra muzyka i miła obsługa. Pyszna i bardzo gorąca kawa z ekspresu oraz Angielska uczta - 2 jajka otulone, fasola biała w sosie pomidorowym, grillowany bekon, grzanki czosnkowe. Żona zrezygnowała z grzanek, a ja skwapliwie skorzystałem z okazji.
O 11.30 z Metropolii dojechała Pani z Metropolii. Rzeczywiście młoda, ale nie aż tak, jak myślałem. Około trzydziestki z lekkim plusem. Okazała się sympatyczna i oprócz tej wpadki z 29. lutym wiedziała już wszystko.
O 12.00 byliśmy we troje na miejscu. Wszystko nam się tam podobało łącznie z sympatycznymi gospodarzami, którym z oczu dobrze patrzyło. Przy kawce zasiedzieliśmy się nieprzyzwoicie, bo blisko dwie godziny. A to o czymś świadczyło. W trakcie naszych  rozmów, sporo zwyczajnych, towarzyskich, Pani z Metropolii taktownie milczała nie starając się brać udziału i poruszać spraw, o których, z racji swojego wieku, nie miała zielonego pojęcia. Ja to odebrałem dobrze.
Co tu dużo mówić - wychodziliśmy ze sporym żalem i niedosytem.
Żeby jako tako dojść do siebie i przedłużyć choć trochę tę pozostawioną atmosferę i zdając sobie sprawę, że to będzie duchowy erzazt, czyli surogat, substytut, namiastka poszliśmy do naszej ulubionej pizzerii na ciemnego Kozela i Pilsnera Urquella, żeby dzielić włos, chyba na 16. 
O 16.00 spotkaliśmy się z sympatycznym panem, żeby obejrzeć inne miejsce. Kiepskie, co tu dużo mówić.
Żeby znowu z powrotem wejść choć trochę w atmosferę z południa poszliśmy na II Posiłek do naszej "wczorajszej walentynkowej" restauracji. I znowu dzieliliśmy. Z upływem czasu impet dzielenia trochę spadł, ale i tak daliśmy radę gdzieś na 8.
Wieczór spędziliśmy w pensjonacie. Żona przy audiobooku, ja nad Follettem. Ale długo po wczorajszej nocy nie pociągnąłem.
 
Dzisiaj Wnuk-III kończył 11 lat. Ma swój telefon, więc mogłem mu bezpośrednio złożyć życzenia.
- Cześć dziadek! - usłyszałem jego głos, gdy odebrał.
- A skąd wiesz, że to ja?
- Bo poznaję twój numer telefonu... - odparł w sposób oczywisty i normalny. I ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy oburzyć się lub w jakikolwiek inny sposób zareagować na fakt, że przed chwilą starałem się zrobić z niego idiotę. Więc nie mogłem się wdać w standardowy i oczekiwany przeze mnie dialog:
- Dziaaadek, no!...
- Ale co dziadek?! - zapytałbym zaczepno-prowokująco.
- No, weź się!...
Takie utrwalone w mojej pamięci momenty dotyczące Wnuka-III sięgają czasu, gdy miał dwa lata. Bo wcześniej jaki mógł być z nim kontakt i co mogło mi się utrwalić? A gdy miał dwa latka zaczynał już chodzić wspomagając się wszelkimi krawędziami - kanapy, krzeseł, stołu i co tylko dało się schwycić rączkami. Na wolne przestrzenie się nie wypuszczał. Gdy przychodziłem w odwiedziny, zawsze musiał trafić się okres, że z Wnukiem-I (wówczas 7 lat) i z Wnukiem-II (4 lata) naparzaliśmy się poduszkami lub łapałem jednego i wrzucałem na drugiego obu trochę przygniatając przy ogólnych kwikach i wrzaskach. Wnuk-III oczywiście do tej "zabawy" się pchał, więc od czasu do  czasu brałem go bezceremonialnie i wrzucałem na któregoś z braci, albo waliłem go poduszką, że odpadał przy wrzasku od podpory, której w danym momencie się trzymał. A, gdy którymś bratowym kantem dostał w cokolwiek, też wrzeszczał nie wiedząc oczywiście, że jego starsi bracia w swoim wieku posiadają same kanty. Najlepiej wie o tym dorosła osoba, która akurat musi spać przez całą noc z takim kanciastym delikwentem. Gdy uda się pozbyć jednego kantu i gdy się ledwo ponownie zaśnie, pojawia się drugi kant, równie "słodki".
Jak już Wnukowi-III przechodziło pchał się dalej, do następnego ryku i tak to trwało. I kto się poddawał? Ja. Bo oni mogli tak bez końca.
Ta skłonność do ryczenia Wnukowi-III pozostała. Wśród czterech braci w tej cesze zajmował pierwsze miejsce (drugie Wnuk-IV), ale to było 11 miesięcy temu. Teraz mogło się coś zmienić. Ale na pewno pozostała mu taka społecznikowska cecha. Chęć do współpracy, współdziałania, zrobienia czegoś dla wszystkich. Miał też największe poczucie humoru oraz, być może, największą muzykalność i najlepszy słuch. Ale wiele na ten temat teraz powiedzieć nie mogę.
Wnuk-III wykazał chęć przyjazdu do dziadka. Chyba stanie się to w I połowie marca. Przyjechałby z Wnukiem-IV.
 
ŚRODA (16.02)
No i dzisiaj spałem lepiej.
 
A to chyba za sprawą wyjaśnienia pewnych rzeczy, które z niewiadomych stały się wiadomymi powodując powstanie kolejnych niewiadomych, które akurat mi nie przeszkadzały. To tak, jak z ludzkością i nauką. Im więcej wiemy, tym wiemy mniej. Wyjaśnienie jednej rzeczy powoduje powstanie kolejnych wielu znaków zapytania.
Ale to, co się wyjaśniło, wystarczyło, żebym to, co główne wiedział i umysł trochę mi się uspokoił.
Rano z Żoną rozmawialiśmy na ten temat i miała tak samo.
Nie przeszkadzało mi więc nowe miejsce, znacznie mniej przeszkadzał miękki materac i wcale pełnia. Poza tym organizm niewypoczęty po pierwszej nocy w obronie samego siebie nadrabiał w drugiej. A gdy wstałem, dodatkowo lepiej się czułem niż wczoraj, bo zdaje odczepiła się ode mnie jakaś franca błąkająca się na peryferiach mojego organizmu (uszy, gardło) usiłująca się rozwinąć i wpędzić mnie w chorobę.
Stąd leżeliśmy w łóżku prawie do 08.00 i poranny rozruch, gdy było jasno i Żona co prawda w łóżku, ale na chodzie, był łatwy.
Znowu powtórzyliśmy dokładnie to samo śniadanie, co wczoraj - Angielską ucztę. Żona co prawda tylko przez chwilę kombinowała, co by tu zjeść innego niż wczoraj, bo jak zwykle zarządzał nią IMPERATYW ZMIENIANIA, który stał wyżej nad świadomością, że Angielska uczta mi bardzo smakowała i była syta, ale jednak szybko rozsądek i chyba głód wzięły górę.
Spakowaliśmy się sprawnie, bo w tę stronę jest zawsze łatwiej. Nie trzeba niczego wybierać, wymyślać i zapomnieć. Wystarczy tylko zabrać wszystko to, co się przywiozło.
W drodze powrotnej, już wyłącznie sami, obejrzeliśmy w Uzdrowisku jeszcze jedno miejsce. Kompletnie nas zaskoczyło i byliśmy pod dużym wrażeniem. Bo miało w sobie elementy (emelenty) Naszej Wsi, Dzikości Serca, Uzdrowiska i pionerstwa (pionierskości?), które ciągle w nas siedzi, nas dźga i wyłazi w najmniej spodziewanych momentach.

W Domu Dziwie byliśmy przed 15.00. Od razu rzuciliśmy się do rozpalenia w trzech miejscach, ale wieczorem, zwłaszcza w sypialni za ciepło nie było. Okutani postanowiliśmy jednak obejrzeć amerykański film, komedię, Nie patrz w górę, z 2021 roku. Bardzo szybko zmierziła mnie forma i sposób uzyskiwania humoru, więc się znarowiłem i odmówiłem oglądania mocno tym irytując Żonę.
- Bo ty myślisz, że tak łatwo jest coś znaleźć!...
Naburmuszeni szukaliśmy dalej, aż w końcu natknęliśmy się na duński Lykkevej (nazwa ulicy) z 2003 roku. A po serialu Rząd trochę inaczej patrzymy na film duński. W jednej kwestii nic się nie zmieniło - skąd oni biorą takie gęby? To nas zawsze fascynowało. A fascynacja zaczęła się już od bardzo dobrego Jabłka Adama z 2005 roku. Nawet postać głównej bohaterki miała twarz inną od "opatrzonych", dziwną, nie wiadomo czy ładną, czy nie. Ale na pewno urokliwą.
Fascynacja więc nas zdominowała i zaczęliśmy oglądać śledząc akcję, ale też zachłannie patrząc na poszczególne facjaty. Do czasu, aż obraz zaczął pikselować i zanikać. Silny wiatr, którego kulminacja ma być jutro, zrobił swoje. Tedy spać.
 
CZWARTEK (17.02)
No i źle spałem. 

Pełnia, wichura, a przede wszystkim fale deszczu, takie wyraźne strugi wody uderzające o okno skutecznie mnie co jakiś czas wybudzały. A potem nie pozwalała ponownie zasypiać myśl, czy gdzieś nie przecieka woda.
Gdy rano poskarżyłem się Żonie, stwierdziła:
- Ja za bardzo nie słyszałam, bo gdy coś mnie wybudzało, zakładałam słuchawki. - No, ale o czym miałbyś pisać na blogu?...
Rano obszedłem cały teren. Wszystko było w porządku. I sprawdziłem okna. Spisały się bez zarzutu.
Przy wtórze silnych podmuchów wiatru i jego gwizdu najpierw naniosłem drewna, a potem na dwa akumulatory skosiłem trzy kępy wyschniętych traw. Nawet teraz były urokliwe, ale przedstawiały sobą obraz nędzy i rozpaczy. Przez miesiące zostały wygniecione przez pieskową masę, która to masa lubiła tam włazić i się czochrać. A musiałem to zrobić, żeby wiosną, jak najwcześniej, móc się cieszyć świeżymi odrostami.
Dwie godziny fizycznej pracy bardzo dobrze mi zrobiły. Ale gdy nadszedł zmierzch, nie za bardzo już miałem co robić, więc i w trakcie II Posiłku i po nim czytałem Folletta z lekkim dyskomfortem i wyrzutami sumienia. Ale naprawdę niczego innego nie mogłem robić.

Wieczorem skończyliśmy oglądanie Lykkevej. Film zamknął się w taki sposób, że mógł dać widzowi satysfakcję. A ponieważ mieliśmy do obejrzenia raptem jakieś 20 minut, postanowiliśmy ruszyć z nowym serialem - amerykańskim Ozark (pierwsza emisja 2017 rok). Obejrzeliśmy pierwszy odcinek. Nie dało się uniknąć porównań do Breaking Bad czy Zadzwoń do Saula, ale postanowiliśmy jutro obejrzeć odcinek drugi i ewentualnie trzeci, żeby wejść w atmosferę serialu i dać mu szansę.
 
PIĄTEK (18.02)
No i wyraźnie mi odbija.
 
Cały poranek czytałem, co się tylko dało, o Albercie Einsteinie. Oczywiście tego nie żałowałem, bo wszystko było ciekawe łącznie z tym, że jak się zagłębiałem w dane hasło dotyczące fizyki, to jego rozwinięcie go nie wyjaśniało, bo było "wyjaśniane" kolejnymi fizycznymi pojęciami, które, po kliknięciu, były "wyjaśniane" kolejnymi, i tak do nieskończoności. Ale dzięki temu "łatwiej" było mi zrozumieć, że nasz Wszechświat jest nieskończony i że mogą istnieć inne, które z naszym nie mają nic wspólnego i w których żadną miarą nie sposób się znaleźć. To wyjaśnienie mnie uspokoiło, bo po co się tam znajdować, skoro we własnym nie możemy?...
 
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy, a stamtąd do Sąsiadów. To od razu pozwoliło mi wrócić do życia.
Tym razem byliśmy krótko, bez zwyczajowej sypanki i wypieków Sąsiadki Realistki. Przyjechała do nich jedna z córek (w ogóle to są trzy i dwóch synów) z zięciem i dwoma wnukami. Wystarczająco swoim przybyciem zamieszaliśmy gospodarzom w głowach, zwłaszcza że trafiliśmy na ich obiadową porę, więc po 20 minutach się wynieśliśmy. Ale razem z 50. jajami (więcej się nie dało), pięcioma osełkami masła, sześcioma krążkami twarogu i 4. litrami mleka. Żona zwiększyła zakupy mleka, bo nauczyła się robić z niego pyszny kefir.

Po powrocie zadzwoniłem do Pasierbicy. Dzisiaj kończyła 35 lat. Nie chcę się powtarzać z nudnym Kiedy to się stało, bo przecież pamiętam, gdy... Jutro jedziemy do Metropolii na paczworkową uroczystość rodzinną, by po niej zabrać Q-Wnuka i Ofelię do Nie Naszego Mieszkania i tam wspólnie przenocować. Bo rodzice chcieliby mieć sobotnie popołudnie dla siebie.
Jestem ciekaw tego wyjazdu, bo dawno nie byliśmy razem z Żoną w Nie Naszym Mieszkaniu. Niby żadna atrakcja, a jednak...
Po standardowym naniesieniu drewna zacząłem czytać Folletta. A po II Posiłku powoli wkradał się we mnie marazm i marudzenie.
- Idź ty się połóż! - Żona nie wytrzymała.
- Ale chociaż trochę mi współczujesz?... - kontynuowałem linię marudzenia.
- Współczuję! - Współczuję! - Ale idź się połóż!
Za jakiś czas wszystko samo się rozwiązało. Ponieważ znowu zaczęło mocno wiać, co chwilę na ułamki sekund gasło światło, by ostatecznie zgasnąć całkowicie i trwale. Prądu nie było, zapanowały egipskie ciemności:
I rzekł Pan do Mojżesza: «Wyciągnij rękę ku niebu, a nastanie ciemność w ziemi egipskiej tak gęsta, że można będzie dotknąć ciemności». Wyciągnął Mojżesz rękę do nieba i nastała ciemność gęsta w całej ziemi egipskiej przez trzy dni. Jeden drugiego nie widział i nikt nie mógł wstać z miejsca swego przez trzy dni. Ale Izraelici wszyscy mieli światło w swoich mieszkaniach. 
Rozwiązanie przyszło samo. Przy latarkach się zwijaliśmy i już o 19.30 leżeliśmy w łóżku. Pięknie!
 
SOBOTA (19.02)
No i wstałem o 05.30.
 
Prąd był i jasność również. W głowie oczywiście.
Spałem 10 godzin, a to mi poprawiło kondycję i humor. Zawsze tak jest, gdy śpię moje standardowe 9 godzin. Dawno temu "wymyśliłem", że to jest ta ilość, po której  najlepiej się czuję. Stąd niedawno rozbawiły mnie kolejne badania naukowców. Z badań wyszło im, że ludzie potrzebują co najmniej 7 godzin snu na dobę, a najlepiej jeśli to jest 9. Oczywiście nie mówimy tu o niemowlakach.
Od razu przypomniał mi się Syn, który wielokrotnie w czasie wizyt u nich zarzucał mi, na przykład o 23.00, że "ciągle bym tylko spał i spał!". Nie pomagały mu moje wyjaśnienia, że tak mam, że na mnie już czas, że to jest oczywisty przypadek osobniczy i że słucham się swojego organizmu.
- Ale przecież ludzie starsi już tyle snu nie potrzebują! - to był zawsze jego koronny argument wypowiadany najczęściej z irytacją. Nie chciałem się wdawać w jałową dyskusję, że ta jego uwaga określająca wiek, to chyba nie do mnie.
Dziwiło mnie to zawsze, bo głupi nie jest, co więcej, inteligentny (nie wiążę tego z jego wysokim ilorazem inteligencji), ale często, czy to w sprawach fizjologii organizmu, czy światopoglądowych, w sprawach politycznych, społecznych, rodzinnych, czy też różnych gustów, kierował się (czas przeszły, bo długo się z nim nie widziałem, ale myślę, że nic się w tym względzie nie zmieniło) szablonami i stereotypami. Z dosyć dużą nietolerancją na inność. Obawiam się, że na takie jego stanowisko mocno wpłynął kościół katolicki i wszelkie z tym związane uwikłania, w tym przede wszystkim dotyczące najbliższej rodziny - żony i dzieci.
"Okazuje się", że wspomniane przeze mnie badania potwierdziły, że ludzie starsi najlepiej zrobią, gdy też będą spać 9 godzin na dobę. Więc, gdy dożyję tego wieku, nadal w tym względzie będę się pilnował.

Ponieważ byłem w świetnej kondycji, chciało mi się sprawdzić, co mnie wczoraj wieczorem dopadło.
Marazm (gr. μαρασμός marasmós – gaśnięcie, uwiąd) – w medycynie oznacza stan wyniszczenia organizmu, niekiedy ze zmianami w korze mózgowej, prowadzące do zmniejszenia sprawności myślenia i apatii; także oznacza apatię; depresję; przygnębienie[1].
Potocznie słowo używane jako zastój, bezwład, przekonanie o niemożności zrobienia czegokolwiek. 
Z tej definicji zaniepokoiły mnie "uwiąd" i "zmiany w korze mózgowej". Znacznie bardziej niż nieskończoność Wszechświata.
 
Z Wakacyjnej Wsi wyjechaliśmy tuż przed 11.00. W Nie Naszym Mieszkaniu zostawiliśmy rzeczy i Pieska i pojechaliśmy do Pasierbicy i Q-Zięcia. Mieliśmy się stawić o 12.00 ze względu na odpalany w tym momencie urodzinowy tort i Żeby na nikogo nie czekać. Byliśmy w zasadzie pierwszymi gośćmi razem z Byłymi Teściami Żony, którzy, jako odpowiedzialni za tort, mieli być wcześniej, przed wszystkimi. Ale dojeżdżali z "tamtej" strony Metropolii i stali w korkach. W niedzielę. Pozostali, rodzice Q-Zięcia, jego babcia i brat też dojeżdżali z "tamtej", tej samej strony, i stali w tych samych korkach. Więc już nikomu nie zależało, żeby spieszyć się z zapalaniem i dmuchaniem świeczek na torcie. Ale w końcu to nastąpiło. Trzeba było tylko pilnować Q-Wnuka, który pchał się do wbijania w tort dwóch świec - cyfr 3 i 5, żeby nie zrobił tego odwrotnie (czeski błąd), bo już nawet lekka sugestia budziła w Pasierbicy ostry protest.
Przyjęcie było całkowicie na słodko - dwa torty i jakieś desery z czymś, czego nie potrafię wymówić (chia), co od razu czyniło je podejrzanym. Ale jeden ostrożnie zjadłem starając się niezbyt myśleć o grudkowej konsystencji.
Po przyjęciu goście mieli się udać do własnych domów na własne obiady, co też karnie zrobili. My po drodze zajrzeliśmy do Kauflandu, żeby przede wszystkim kupić ziemniaki, bo było wiadome jak amen w pacierzu, że na "obiad" Q-Wnuk i Ofelia będą chcieli tylko je z masłem i solą. To był pewnik i byliśmy spokojni, że dzieci coś zjedzą. Ale i tak w którymś momencie przeżyłem chwilę zgrozy.
- A dlaczego "to" masło jest inne?! - Ofelia wskazała na piękną osełkę od Sąsiadki Realistki.
Miałem na tyle przytomność umysłu, że wcale się nie odezwałem wiedząc, że na pewno zrobię to źle. I będzie po jedzeniu. Trudu sprytnego wytłumaczenia dziecku podjęła się Żona.
- Bo to jest od prawdziwej krówki i dlatego...
Korciło mnie, żeby wsadzić kij w mrowisko i dodać, że "tamto" też jest od prawdziwej krówki, tylko że człowiek... Rozsądek jednak zwyciężył i dzieci pięknie zjadły "obiad".
Wieczór był standardowy. Najpierw we troje zagraliśmy w rekiny. Ofelia nie grała i w zestawie z dziadkiem konsekwentnie nie gra gdzieś od roku Bo dziadek mnie zjada! Dzisiaj zaś Żona i Q-Wnuk zjedli mnie tworząc wspólną koalicję, po czym wygrała Żona. A Ofelia zajmowała się sobą, co, jako babciopodobna dziewczynka, świetnie potrafi robić od dawna. Po czym ja miałem czas na laptopa, a Babcia poddała się nauce nowej gry. Ja się nie dałem, bo jaki w tym sens, skoro już jutro mieliśmy się rozstawać.
- Gra jest nie tyle trudna, ile skomplikowana. - Żona próbowała mi wyjaśnić. - Ale rozwijająca. - próbowała dalej z Q-Wnukiem.
To mi wystarczyło.
- Dziękuję. - odparłem. - Ja już nie muszę się rozwijać. - Wystarczająco to zrobiłem.
- Dziadek to raczej się zwija. - Żona wyjaśniła wnukowi pękając ze śmiechu. 
- Dziadek zwija się do groba! - przytomnie skomentował Q-Wnuk.
Oboje z Żoną parsknęliśmy śmiechem.
Gdy Żona szykowała dzieci do łóżka i do bajek, ja zmywałem. We dwoje zawsze dajemy radę. Nawet w Nie Naszym Mieszkaniu. 
W końcu nadszedł mój ulubiony moment - dzieci oglądały w ciszy bajki, a ja mogłem w łóżku czytać.
 
NIEDZIELA (20.02)
No i rano dzieci dały pospać.
 
Ale gdy usłyszeliśmy ich szeptanie, zawołaliśmy do nas. Po to, żeby tradycyjnie mogły odbywać się wygłupy, szarpanki, podszczypywania i wrzaski. 
Po śniadaniu (jajka na miękko, które bez protestu zjedli) zawiozłem Q-Wnuka na 09.40 na piłkarski turniej. Odbywał się w tej części Metropolii, w której dawno nie byłem, niedaleko dzielnicy, w której mieszkaliśmy cztery lata w Biszkopciku. Docierając tam podziwiałem, jak rozwija się Metropolia i jak pewne zabudowania stały się prawdziwymi architektonicznymi perełkami.
Turniej odbywał się jednocześnie na pięciu czy sześciu boiskach przykrytych olbrzymim balonem. W środku było zimno jak w psiarni, ale to łebkom w wieku 7-10 lat zdawało się w ogóle nie przeszkadzać.
Ledwo Q-Wnuka przekazałem trenerowi, a już uciekłem wiedząc, że jeśli zostanę, przeziębienie będę miał jak w banku.
Pojechałem do Nie Naszego Mieszkania, by po 1,5 godzinie wrócić z Żoną i Ofelią akurat na ostatni mecz wszystkich drużyn, w tym tej, Q-Wnuka. Grał bardzo dobrze, ale co z tego, skoro przegrali. 
Przyszedł do nas mocno zawiedziony, bo to był jego ostatni mecz, a wszystkie wcześniejsze (cztery) jego drużyna też przegrała. Drobnym pocieszeniem był fakt, że w jednym strzelił bramkę i dostał za to pamiątkową kartkę.
Prosto z turnieju pojechaliśmy do Krajowego Grona Szyderców. Na obiad i na pogaduszki. 
Krajowe Grono Szyderców chce zmienić lokum z wielu powodów, ale dwa główne to, że jest im już za ciasno i zaczyna doskwierać codzienna skomplikowana logistyka. Kombinują więc przenieść się bliżej szkoły i przedszkola dzieci, bliżej pracy Pasierbicy, a to wszystko wiązałoby się z tym, że mieliby na podorędziu rodziców Q-Zięcia oraz Byłych Teściów Żony. Wszystko razem ułatwiłoby im życie i oznaczałoby dzienną oszczędność czasu jakieś 1,5 - 2 godziny.

Do Wakacyjnej Wsi wróciliśmy via Nie Nasze Mieszkanie. Zabraliśmy rzeczy i Pieska i w Domu Dziwie byliśmy, gdy się zmierzchało. Rozpaliliśmy w trzech miejscach i dosyć szybko dało się żyć. Jedna doba nieobecności i niezbyt niskie temperatury na zewnątrz nie zdążyły wyziębić domu.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Ozarku. Powoli wchodzimy w atmosferę serialu, ale przy trzecim odcinku Żona musiała wykasować polskiego lektora i wstawić napisy, bo podstawowe głosy zbyt mocno nakładały się na głos polskiego lektora, co mi bardzo psuło odbiór filmu.
- Co on/-a powiedział/-a?... - co chwilę pytałem Żonę. Jak taki stary przygłuchawy dziad. Efekt dziadostwa się pogłębiał, bo Żona słyszała wszystko i tłumaczyła mi z polskiego na nasze ku jeszcze większej mojej irytacji. Ale na napisy zgodziła się bez problemu.
 
PONIEDZIAŁEK (21.02)
No i dzisiejszy dzień upłynął mi pod znakiem trzech prac.

Uzupełnianie drewna i pisanie były standardowymi. Nietypową i przykrą było sprzątanie rozbitego przeze mnie szkła.
Spiesząc się z wyjazdem do Metropolii tak niefortunnie ustawiłem jedną skrzynkę z Socjalną na drugą, że ta z góry się zsunęła i zbiły się cztery butelki. Wówczas tylko usunąłem potop, a dzisiaj bardzo dokładnie wymiotłem i odkurzyłem każdą drobinkę szkła. Miejsce było newralgiczne i nie mogłem ryzykować naszego i Pieska skaleczenia.
Ale jakby tego było mało, rano, zanim jeszcze wstała Żona, nosząc drewno do kozy upuściłem niechcący jedną belkę, nawet wcale niespecjalnie ciężką, tak niefortunnie, że uderzyła w krawędź hartowanej szyby leżącej na podłodze przy kozie i zabezpieczającej drewnianą podłogę przed iskrami. Szyba w mgnieniu oka stała się mleczna. Z własnego doświadczenia wiedziałem, co się stało.
W latach 1982-83, gdy rozwoziłem paczki swoim Fiatem 127p, jakieś 60 km od Metropolii, cały wyładowany po brzegi jadąc w trasę zostałem wyprzedzony przez TIRa, a spod jego kół wystrzelił kamyk, który uderzył w przednią szybę. Momentalnie przed oczami miałem "mleko". Cudem udało mi się zachować zimną krew i po omacku zjechać na pobocze. Palcem, na wprost moich oczu, wydłubałem w sekuritce (tak nazywał się ten typ szyby) małą dziurkę, żeby cokolwiek widzieć, zawróciłem i prędkością 30-40 km/godzinę wracałem do Metropolii. Glina akurat się nie napatoczyła, a szyba całą drogę trzymała się "w całości", więc dość spokojnie jechałem. Dopiero w Metropolii, na jej dziurawych i "klejonych" nawierzchniach ulic (myślę, że niewiele zmieniło się od tamtych czasów) zaczęły wypadać pojedyncze drobiny szkła, by jakieś trzy kilometry przed warsztatem, do którego konsekwentnie zmierzałem, "zawalić" się całkowicie i wpaść do wnętrza kabiny, na podłogę, siedzenia i na moje kolana. Widoczność poprawiła mi się natychmiast o 100%, bo przez ziejącą panoramiczną dziurę widziałem wszystko, zaś temperatura spadła do -10 stopni, jako że był środek zimy. Ale i tak miałem dobrze, bo po trzech kilometrach ręce i inne członki, za przeproszeniem, nie zdążyły mi zgrabieć. W zaprzyjaźnionym warsztacie zbiegli się wszyscy mechanicy i mieli oczywiście ubaw.
Za tydzień, bo rozwoziłem tylko w weekendy, jechałem ponownie w tę samą trasę z tymi samymi paczkami. Bo szybę, za słone pieniądze, wstawiono mi migusiem.

- I tak jej nie lubiłam. - Żona skomentowała od razu z rana widok mlecznej płaszczyzny dodając mi ducha, bo myślałem, że będzie jej smutno.
Żmudne usuwanie szkiełek, skrobanie silikonu i położenie przed kozą jednego dużego ceramicznego kafla zajęło mi godzinę. Podołałem, mimo że wielokrotnie musiałem przybliżać w pewnych momentach głowę i twarz do rozbuchanej kozy, bo przecież salon musiał być ogrzewany cały czas. Ale satysfakcja była.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.31.

I cytat tygodnia: 
Tego samego głupstwa nie powinno się dwa razy robić, bo wybór jest dostatecznie duży. - Bertrand Russell (brytyjski filozof, logik, matematyk, działacz społeczny i eseista, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury)


 
 
 

poniedziałek, 14 lutego 2022

14.02.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 73 dni. 

WTOREK (08.02)
No i znowu dzień po publikacji. 

Mógłby być luźny, ale przyjeżdżają Wnuki. Nie to, żebym narzekał. Cieszę się i jestem ich ciekaw. Bo nie widzieliśmy się od 28 marca tamtego roku. Prawie rok, a to w ich wieku ogrom czasu.
Na dworcu w Kolejowym Miasteczku wysiedli tacy sami, jakimi ich zapamiętałem, a przecież inni. "Niespodziewanie" wyrośli. Wnuk-I wydawał się być wyższym ode mnie, co w domu, przy pomiarach, okazało się prawdą. Jakieś 4-5 cm. Niby niewielka sztuka biorąc pod uwagę u dziadka wzrost siedzącego psa, ale jednak.
Zaraz też wymieniliśmy się smsami z Synową, co poczytałem za duży postęp w naszych ostatnich "kontaktach" i relacjach.
Ponieważ było wiadomo, że przy bardzo dobrej i zdrowej kuchni Żony (bez wazeliny), Wnukowie będą w stanie w czasie pobytu u nas umrzeć śmiercią głodową, więc, aby temu zapobiec, od razu wybraliśmy się do DINO i do Biedronki, żeby wskazali, co będą jedli. My to wiedzieliśmy od razu, ale woleliśmy usłyszeć od nich. 
Podstawowym wyborem było pieczywo tostowe i ser żółty, co w prosty sposób załatwiało sprawę śniadań. Dosyć łatwo przeszły zakupy parówek i frankfurterek, a już trudniej udek z kurczaka, bo nie za bardzo dawało się z Wnuków wycisnąć, czy będą jedli, czy nie. Coś mruczeli pod nosem, a z tego wynikało, że chyba tak, ale nie do końca. Za to bardzo łatwo dało się kupić czekoladę z orzechami, taką z okienkiem, moją najbardziej ulubioną. Poznałem ją jeszcze za komuny będąc dorosłym, gdy czasami siostra przysyłała drobną paczkę z takimi łakociami, powiewem Zachodu i różnych miraży (miraż, fatamorgana – zjawisko powstania pozornego obrazu odległego przedmiotu - ta część definicji wyrwana z kontekstu by pasowała, bo pozostała dotyczy zjawisk fizycznych, a więc żadnych przenośni). Syn załapał się na ten okres i bodajże jest to też jego najbardziej ulubiona czekolada.
Chciałem wrzucić do kosza dwie, ale Żona zaprotestowała. W końcu trochę uległa zezwalając na drugą
Ale przynajmniej gorzką! Więc i tak miałem dobrze.

W Domu Dziwie doznałem szoku, gdy obaj zrzucili z siebie kurtki i czapki przede wszystkim. Wnuk-I miał fryzurę krótką, męską, prawie na wojskowego i było mu z nią dobrze. A wnuk-II odsłonił ... długie włosy i było mu z tym świetnie.
- Miał jeszcze dłuższe - oznajmił Wnuk-I widząc szok dziadka - ale mu się zakręcały na zewnątrz.
Musiałem się przyzwyczaić. Z fryzurą Wnuka-I poszło gładko, ale na Wnuka-II ciągle spozierałem z podziwem.
Natychmiast przystąpiliśmy do organizacji ich pobytu. W klubowni urządziliśmy im stałą bazę, przeflancowaliśmy tam cały ich bagaż, a potem rozpakowaliśmy zakupy urządzając w lodówce miejsce na niespotykane u nas produkty. I "natychmiast" "musiałem" z nimi zagrać w 3-5-8. Nie żebym się bronił. Dzięki temu Żona miała święty spokój i mogła przygotowywać II Posiłek. Dla chłopaków udka z warzywami (wiedzieli, że o ziemniakach do mięsa to sobie mogą pomarzyć), dla nas... żurek Bo mam fazę poinformowała Żona.
Efekt gry był dla wszystkich nieoczekiwany i nas zaskoczył. Umówiliśmy się, że koniec będzie  wtedy, gdy któryś z graczy osiągnie 20 w wartości bezwzględnej. I precyzyjnie, po ostatniej rozgrywce, ja miałem +20 i oczywiście  wygrałem, Wnuk-II -20, a Wnuk-I siłą rzeczy 0. Nawet zachowaliśmy zapis, żeby pokazać braciom.
W czasie II-Posiłku Wnuk-I dzióbał tylko warzywa, a całe praktycznie udko oddał bratu, ten z kolei oddał mu całe warzywa, by dzióbać kurczaka. Patrzeć się na to nie dało, ale czy to moje dzieci?
Gdy uzupełniłem dom o kartony, szczapy i drewno, zagraliśmy we czworo w kierki. A to jest gra mocno towarzyska i jest przy niej mnóstwo zabawy.
Po wszystkim zostawiliśmy ich na dole z przykazaniem, o której najpóźniej mają się znaleźć w łóżku.
Wyraźnie oczy im się śmiały. Taka gratka. A my z racji późniejszej pory obejrzeliśmy tylko jeden odcinek Zadzwoń do Saula.
 
ŚRODA (09.02)
No i nie wiadomo, o której zasnęli, ale chyba po wyznaczonym limicie, bo gdy o 07.00 zszedłem na dół, spali kamiennym snem.
 
Nic ich nie ruszało. Ani czyszczenie kuchni i kozy, i rozpalanie, ani warczący wielokrotnie ekspres do kawy, ani wreszcie wielokrotny, przeraźliwy gwizd blendera przygotowującego Blogową (kawa, masło, olej kokosowy). Przez fakt, że spali, wszystkie czynności były utrudnione i dyskomfortowe, bo obciążone wyrzutami sumienia. A cały poranny rytm został zaburzony. Oboje musieliśmy "gnieździć się" w kuchni czując się, jak na wygnaniu. Żona miała swoje jakieś rachityczne i ułomne 2K+2M z wypisaną na twarzy lekko nieszczęśliwą miną, a i ja z poranku nie miałem satysfakcji. 
Stwierdziłem, że ten pomysł był chybiony i postanowiłem, że kolejne noce spędzą na górze w klubowni. Nikt nikomu nie będzie wchodził w paradę.
- Ale Berta chrapie. - Żona się zatroszczyła. Jak to kobieta.
Udało się jej mnie rozbawić. Spojrzałem z politowaniem. Berta miałaby im przeszkadzać? Mnie na pewno, ale im? Zwłaszcza, że są przyzwyczajeni do swojej suni, która też nieźle chrapie (wiem, bo doświadczyłem) oraz uwala się swoim ciężarem, który w czasie snu potrafi urosnąć do niebotycznych rozmiarów, na ich kołdry.
 
Wnuk-II wstał o 08.00 i prawie bezsłownie udał się na górę, a Wnuk-I zwlókł się dopiero o 10.00 tłumacząc się złym samopoczuciem (ból gardła). Ledwo dał się namówić na płukanie i witaminę C.
Ale tosty z serem zjedli bez problemu zaliczając też parówki i frankfurterki, a Wnuk-I poprosił jeszcze o tostową dokładkę.
Wreszcie udało się nam pojechać na wycieczkę. Najpierw po wiktuały do Sąsiadów, a potem po Pięknej Dolinie. Nawet parę rzeczy ich zainteresowało, jak chociażby przepusty wodne, drzewa powalone przez bobry, czy wieża widokowa z czatownią i różnymi durnymi napisami przypisanymi ich kolegom w ich wieku. Ale najbardziej zainteresowali się kawiarnią w Powiecie.
Po powrocie natychmiast zrobiliśmy w domu przeorganizowanie. Całe swoje spanie przenieśli na górę z założeniem, że oprócz oczywistych punktów stycznych mieliśmy się mijać.
Z Wnukiem-I zasiadłem do warcabów. Za każdą jego wygraną dawałem 20 zł. Zrezygnowałem z poprzedniej stawki, 50 zł, bo przyszło na mnie otrzeźwienie, że mogę pójść z torbami. Lata lecą tak samo dla mnie jak i dla Wnuków, ale jakoś odwrotnie. I dobrze zrobiłem.
Po rozpoczęciu pierwszej partii od razu zauważyłem, że to nie ten sam Wnuk-I, co sprzed roku.
Bardzo szybko popełniłem fatalny błąd na tyle, że partię powinienem poddać. Ale ponieważ był to w zasadzie jej środek, a pionki miałem dobrze ustawione, postanowiłem grać dalej. Byłem cierpliwy i czyhałem. Wnuk-I popełnił jeden błąd, a potem zaraz, widocznie z nerwów, drugi. Doprowadziłem więc cudem do remisu, bo na wygraną od mojego błędu nie miałem szans żadną miarą. Wnuk-I nie mógł długo tego przeboleć. Dwie dychy umknęły.
W drugiej partii Wnuka-I rozniosłem i ani zipnął, a w trzeciej on rozniósł mnie i ani zipnąłem. Wybrałem złą wersję bicia (zgubiła mnie pewność siebie) i w odwecie, natychmiast straciłem trzy pionki. A potem było z górki, zwłaszcza że gra była już za połową, a piony miałem rozstrzelane po całej szachownicy, on zaś tym razem od tego momentu punktował mnie z zimną krwią. Tak więc dwie dychy w plecy.
Dalej nie graliśmy, bo w kolejce czekał Wnuk-II. Ten jednak zaparł się na szachy. Bardzo szybko z pełną świadomością, tłumacząc mi co robi, poświęcił gońca zabierając mi możliwość roszady i w ten sposób zdobył przewagę sytuacyjną. Nie straciłem jednak zimnej krwi i konsekwentnie szedłem na wymiany. W końcu popełnił błąd i stracił hetmana i wieżę przy mojej stracie hetmana i dalej poszło łatwo. Mat był kwestią czasu. Ale Wnuk-II nie przejął się porażką. Ja zaś czułem coś na kształt dumy. Dumny w pełni byłbym, gdybym w szachy wygrał z Wnukiem-I, ale tu nawet nie mam co startować. No chyba żeby po to, aby dać mu satysfakcję, że wreszcie zlał dziadka.
Z tego wszystkiego ciśnienie mi skoczyło, a to zawsze u mnie kończy się bólem głowy. Żeby takie łebki, których uczyłem grać w warcaby i pośrednio w szachy (nauczyłem Syna, a on ich), tak nie szanowały dziadka.
Po II Posiłku nie chcieli już w nic grać, tylko mieć czas wolny. Więc oni w klubowni, my w salonie i można było zipnąć. Spokojnie dochodziłem do siebie.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Zadzwoń do Saula. A chłopaki mieli swoje eldorado na dole. Ale o 22.00 karnie wrócili i poszli spać.
 
Dzisiaj przypadkowo udało mi się trafić na  artykuł o naszym świetnym ministrze, panu Przemysławie Czarnku. Dotyczył oczywiście szkolnictwa, więc nie potrafiłem się oprzeć.
Nietrafne przedstawienie tematu katastrofy smoleńskiej, wskazywanie wyłącznie godnych postaw Polaków w czasie drugiej wojny światowej i zaraz po niej – m.in. takie zarzuty zmienianej podstawie programowej dla szkół stawiają naukowcy, którzy wzięli udział w jej konsultacjach. Zakłada ona wprowadzenie nowego przedmiotu: historii i teraźniejszości. Dość łagodni wobec tego pomysłu Przemysława Czarnka okazali się z kolei rektorzy.
 
Lublin, 08.02.2022. Minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek na konferencji prasowej
- Ministerstwo Edukacji opublikowało komplet uwag nadesłanych w konsultacjach projektu, który ma wprowadzić przedmiot historia i teraźniejszość od września 2022 r.
- Większość z tych uwag jest zdecydowanie krytycznych. W konsultacjach przewagę mają naukowcy – m.in. Polskiej Akademii Nauk – uważający obecną wiedzę o społeczeństwie (WOS) za bardziej wartościowy przedmiot niż historia i teraźniejszość (HiT)
- Komitet Nauk Historycznych PAN zarzuca autorom projektu także budzenie "skojarzenia z publicystyką promującą postawy negacjonizmu klimatycznego" (bo uczeń ma charakteryzować koszty polityki klimatycznej oraz odróżniać "ekologizm" od ekologii) oraz "rażącą dysproporcję" w podstawie HiT "pomiędzy wydarzeniami chwalebnymi i trudnymi"
- Przykładem tego zjawiska ma być "wskazanie wyłącznie godnych pochwały postaw Polaków wobec Holokaustu i przemilczenie zjawisk przeciwnych, albo omówienie wyłącznie oporu wobec partii komunistycznej w okresie powojennym, bez uwzględnienia obszarów kolaboracji, poparcia i ich przyczyn"
- Do tych zarzutów Komisja Polskiej Akademii Umiejętności do Oceny Podręczników Szkolnych dokłada – jej zdaniem – następne zniekształcenia: tylko negatywną ocenę w podstawie HiT zjawisk z Europy Zachodniej, takich jak wielokulturowość czy poszerzanie praw człowieka.
A teraz śmiesznie: 
- Wyrażam radość ze wszystkich opinii w wolnym i demokratycznym kraju – tak dla Onetu wyniki konsultacji komentuje Przemysław Czarnek, minister edukacji i nauki.
I dalej: 
Najostrzej o projekcie wypowiadają się jednostki Polskiej Akademii Nauk – jej Komitet Nauk Historycznych i Komitet Nauk Politycznych – oraz Polskie Towarzystwo Historyczne, a także Komisja Polskiej Akademii Umiejętności do Oceny Podręczników Szkolnych.
Zdecydowanie największe kontrowersje wzbudza zastąpienie dotychczasowej WOS przez HiT oraz sposób potraktowania w podstawie nowego przedmiotu katastrofy smoleńskiej.
I znowu śmiesznie:
Minister Czarnek tłumaczy się z nowego przedmiotu. "Chcemy dotrzeć z prawdą".

Z kolei dla Komitetu Nauk Politycznych PAN działania zmierzające do wprowadzenia HiT kosztem WOS "wpisują się w niechlubną tradycję lekceważenia edukacji obywatelskiej" w systemie edukacji.
Ogromne kontrowersje wywołuje opisanie w podstawie nowego przedmiotu katastrofy smoleńskiej.
Eksperci od podręczników PAU jako przykład "sformułowań narzucających uczniom interpretację i ocenę zdarzeń" podają zapis z podstawy HiT, zgodnie z którym uczeń "wyjaśnia, dlaczego katastrofę z dnia 10 kwietnia 2010 r. należy traktować jako największą tragedię w powojennej historii Polski" (autorzy podstawy, pracujący dla ministerstwa, powołują się na oświadczenie przyjęte przez Zgromadzenie Narodowe trzy dni po katastrofie).
"Bez względu na to, kto taką deklarację przyjął, to jest w tym twierdzeniu ocena nieprawdziwa" – napisali w swojej opinii eksperci od podręczników. "Większą tragedią było blisko półwiekowe zniewolenie Polski, krwawa łaźnia związana z wprowadzaniem komunizmu w latach 1944–48, stalinizm, strzelanie do robotników w latach 1956 i 1970, czy stan wojenny, skutkujący regresem cywilizacyjnym i wymuszoną emigracją setek tysięcy Polaków" – dodali.
Reprezentanci PAU proponują inne ujęcie tematu katastrofy. Ich zdaniem, uczeń powinien przedstawiać znaczenie katastrofy i oceniać zasadność oświadczenia Zgromadzenia Narodowego z 13 kwietnia 2010  r.
Kolejne kontrowersje budzi data, którą kończy się program nauki HiT. 
"Błędne jest zamknięcie historii Polski cezurą 2015 r., co wskazuje, że kryterium ma charakter stricte polityczny (wybory) i formalny" – ocenia Komitet Nauk Historycznych PAN.
 
Eksperci od podręczników z PAU spierają się z autorami podstawy także w dziedzinie ekonomii.
"Pisanie o niestabilności strefy euro to w istocie fałszowanie rzeczywistości. Stabilność euro była i jest większa niż złotówki!" – stwierdzają reprezentanci PAU.

No cóż... według mnie przedmiot powinien się nazywać HiM (historia i manipulacje). Ale każdy się zgodzi, że HiT brzmi lepiej, zwłaszcza dla młodzieży.
 
CZWARTEK (10.02)
No i układ zafunkcjonował bezbłędnie.
 
My mieliśmy swój dół i poranek, a chłopaki górę i spanie.
I Posiłek był dokładnym odwzorowaniem wczorajszego. A to bardzo wszystkim upraszczało sprawę.
 
Tym razem pojechaliśmy na wycieczkę do Sąsiedniego Powiatu. Na drobne zakupy. Udało się kupić trzy pary ciepłych skarpet, czarnych, więc mogą przydać się do trumny. Tylko po co mi wtedy ciepłe?   I do Kawiarni W Której Rodzą Się Pomysły. Tym razem przy wnukach urodzić się nic nie mogło, ale było sympatycznie. Ja do swych waniliowych lodów z posypką z orzechów, advocatową polewą i pyknięciem bitej śmietany co jakiś czas, czając się pod stołem, dokładałem orzechy kupione w tym celu w Kauflandzie.
Proceder ten uprawiam od jakiegoś czasu, bo nie moją winą jest, że dają mało orzechów i to tylko włoskie. Do tego poprosiłem, jak zwykle, czarną kawę. Chłopaki wzięli jakieś strasznie słodkie desery (swojemu nie podołał Wnuk-I) i takoweż picie, a Żona zachowała się najskromniej zamawiając rozgrzewającą herbatę.
Naprzeciwko kawiarni znajduje się herbaciarnia ze sprzedażą  herbat na wagę. Żona tam zajrzała, a mnie się nie chciało. Ale za chwilę zaczęła mnie gwałtownie wołać. I co się okazało? Oto po ośmiu na pewno, a może i po dziesięciu latach spotkaliśmy zaprzyjaźnioną panią, właścicielkę, dzięki której, można rzec, zaczęliśmy poznawać Sąsiedni Powiat i się w nim dobrze czuć. A wszystko za sprawą kawiarni, którą prowadziła, najpierw w jednym miejscu, a potem w drugim, efektownym i z atmosferą, a mianowicie w muzeum miejskim. Żaden nasz pobyt w Sąsiednim Powiecie nie mógł się obejść bez wizyty w tym miejscu.
Po latach, z przyczyn finansowych, pani kawiarnię musiała zlikwidować. I sobie nawzajem zniknęliśmy. Co prawda ona miała namiary na Naszą Wieś, ale nigdy się w niej nie pokazała. A potem Naszą Wieś sprzedaliśmy.
- Już myślałam z żalem, że się nigdy nie zobaczymy. - oznajmiła w sklepie po gorących powitaniach.
Rozmawialiśmy długo, a limit wyznaczył opłacony bilet parkingowy i japoński Wnuka-II. Ale tym razem namiary na siebie zostawiliśmy.

W Domu Dziwie Wnuk-II zniknął na górze z moim laptopem, a ja z Wnukiem-I rozegrałem jedną partię szachów. Miał mi złoić skórę, co pokornie przyjmowałem do swojej świadomości, ale przecież się nie godziłem.
- Dziadek, w szachach nie masz ze mną szans! - odezwał się w stylu godnym naszego nazwiska.
Grałem białymi, cały czas ofensywnie, ale uważałem, żeby mnie nie poniosło, o co u mnie łatwo. Dość wcześnie zdobyłem przewagę piona i do końca jej pilnowałem. Mata zadałem wieżą, skoczkiem i dwoma pionami. A wystarczyło, że Wnuk-I zdobyłby przewagę ruchu i mogło być po mnie. Stąd jak go dopadłem, uczepiłem się, jak terrier zwierzyny i do końca nie puściłem.
Byłem dumny nad wyraz.
Potem dwa razy zagraliśmy w warcaby. W pierwszej partii go rozniosłem, by w drugiej on rozniósł mnie. Żona się zdenerwowała, bo jeśli tak dalej miałoby iść, to poszlibyśmy z torbami. Powiedziałem Wnukowi-I, że mu wiszę 20 zeta, bo teraz nie mam. I od razu zaznaczyłem, że kolejne partie, jeśli będziemy grać i jeśli przegram, będą mnie kosztować "tylko" 10 zł. Wnuk-I chętnie na to przystał.
W czasie II Posiłku, znowu mocno dzióbali widelcem w talerzu. Wnuk-I oddzielał "niejadalny" groszek od ryżu i mięsa, a Wnuk-II sporo zostawił.
Wieczorem graliśmy w kierki z Żony ulubionym ostatnim akcentem - loteryjką. Tam można "kisić", a w kiszeniu Żona jest dobra i to lubi.
Po grze zrobiliśmy roszadę, nomen omen. Oni siedzieli na górze, w klubowni, bardzo temu radzi, my swobodnie na dole, w salonie. Potem odwrotnie, czemu byli radzi jeszcze bardziej. Bo na dole Hulaj dusza, piekła nie ma. I jest lodówka oraz dostępne wiktuały nieopatrzone żadną cenzurą. Więc swobodnie można było zjeść, czy też dojeść zaspokajając smaki i głód prostymi środkami - chleb(?) tostowy na zimno, parówka lub frankfurterka, plastry sera lub, o dziwo, nawet biały ser od Sąsiadki Realistki. Rano, gdy pierwsi wstawaliśmy, odkrywaliśmy na kanapowej narzucie ślady ich niecnych czynów w postaci wszelakich okruchów.
Na górę wrócili o 22.00, tak jak im nakazałem, bo przecież nie prosiłem. I od razu byli w łóżkach. Żadnych problemów nie stwarzali.
Nam się udało "równolegle" obejrzeć 1,5 odcinka Zadzwoń do Saula. W drugiej połowie drugiego nagle odkryłem zasypianie Żony. 
 
Dzisiaj poczułem się, jakbym był u Syna i Synowej, chociaż nasz brak kontaktu ciągnie się, jak pisałem, od 28. marca tamtego roku. A to za sprawą Wnuków, którzy mieli kontakt z rodzicami i cała ich rodzina standardowo mieszała. 
Najpierw było wiadomo, że do domu wracają w piątek. Ale zaproponowaliśmy im sobotę, bo jednego dnia by mi brakowało, żeby się nimi nacieszyć i wziąć dogłębnie w dupę. To się zgodzili i na tym stanęło. Ale oczywiście cały czas korespondowali z rodzicami i za parę godzin zapytali, czy mogą zostać do niedzieli. I gdy to zaaprobowaliśmy, znowu za kilka godzin stwierdzili, że gwałtownie muszą wyjechać w piątek.
- Bo muszę się przygotować do szkoły! - nagle i niespodziewanie objawiły się we Wnuku-I cechy pilności.
- Trzeba było się przygotować wcześniej! - dopiekł mu brat wykorzystując sytuację. A oczywiście starszy natychmiast mu się odgryzł.
Widać, że z rodziców na ich starsze dzieci (a za chwilę na młodsze) przeszła cecha takiego specyficznego trzymania na smyczy poszczególnych członków rodziny lub znajomych, którzy w taki czy inny sposób pomagają. Są oni przeważnie uwikłani w dziesiątki zmiennych propozycji i próśb, często sobie nawzajem zaprzeczających i dezorientujących wspomożycieli.
Gdy swego czasu, zanim zdążyłem dojść do tajemnej wiedzy, że nie należy brać serio, nie przywiązywać się i spokojnie czekać na ostateczne rozwiązania, i gdy  zwróciłem Synowi uwagę na niewłaściwość takiego postępowania, tylko usłyszałem:
- Tato, ty nic nie rozumiesz! - Gdybyś miał czworo dzieci i psa...
 
PIĄTEK (11.02)
No i fajnie jest się dusić w nocy.
 
A na pewno "lepiej" niż w dzień. Chociaż, gdyby doszło do efektu ostatecznego, byłoby to dla mnie, uduszonego, bez różnicy. 
O pierwszej w nocy wystrzeliłem z łóżka, z głębokiego snu, jak z procy. To były ułamki sekund, gdy treści żołądka jednym strzałem zalały mi tchawicę, gdy już stałem na nogach z łomoczącym sercem i natychmiastową świadomością, że się duszę. A potem były długie sekundy chrapliwych prób wciągnięcia powietrza do płuc. W tym długim czasie, do 15 sekund, ważne było, aby nie wpaść w panikę i z zimną krwią próbować zaciągnąć powietrze wyłącznie nosem, najpierw pięć, sześć razy bezskutecznie, by wreszcie wciągnąć odrobinę, za chwilę więcej i jeszcze więcej, i wreszcie móc  normalnie oddychać.
Tej techniki nauczyła mnie I Żona, a wówczas takie przypadki zdarzały mi się kilka razy tygodniowo. Zdążyłem więc przez blisko 40 lat opanować technikę, a przede wszystkim nauczyć mózg, że bez paniki w końcu pierwszy oddech złapię.
Przy Żonie zdarzało mi się to zdecydowanie rzadziej dzięki temu, że codziennie wieczorem brałem jedną tabletkę Renie (rzadziej dwie). Ale często w nocy musiałem dobierać, bo refluks podrażniał gardło i kaszel nie dawał spać. W końcu ileś lat temu Żona całkowicie zmieniła nasz sposób żywienia i dolegliwość zniknęła. Taki, jak dzisiejszy przypadek, potrafił mi się nie przydarzać przez, na przykład, dwa lata. A jeśli się przytrafiał to wyłącznie skutkiem niefortunnego zbiegu okoliczności.
I taka sytuacja miała miejsce wczoraj. Za dużo kaw, lody, bez pamięci orzechy, jakieś codzienne napoje, w tym Pilsner Urquell, późny II Posiłek za szybko czymś zalany, potem znowu jakieś picie. Nie mogło być zmiłuj się.
Po krótkich wymiotach, wypłukaniu gardła, żeby wreszcie kwach przestał drażnić gardło, można było kłaść osłabiony organizm do łóżka i spać. Ale rano o wyspaniu mowy być nie mogło.

Cały dzień padał deszcz ze śniegiem, więc zaplanowany mecz piłkarski diabli wzięli.
- Dziadek! - Ale nie miałbyś szans! - Wnuk-I znowu zaczął.
Nie było dane nam się przekonać.
Zagrałem więc z Wnukiem-I drugą partię szachów, tym razem ja czarnymi. Uzyskałem remis, a byłem bliski wygrania, gdybym nie stracił tempa. Ale i tak szachowo było świetnie.
Potem ostatni raz zagraliśmy w 3-5-8. Wygrał Wnuk-I. I trzeba było szykować się do drogi. Znowu z godziną wyjazdu długo trzymali nas na smyczy, aż w końcu musiałem sprawę wziąć w swoje ręce, bo poczułem się zwyczajnie zmęczony.
- Wyjeżdżacie o 16.08, z domu wychodzimy o 15.30!
Cienia jękolenia i protestu.
Odwieźliśmy ich do Kolejowego Miasteczka. W Metropolii na dworcu miała czekać na nich Synowa, żeby przekazać im klucze do domu, a sama miała dojechać do Syna i dwóch młodszych gdzieś na weekend. Sprawa godziny wyjazdu Wnuków ciągnęła się tak długo, bo ona nie chciała ich zostawiać samych w domu, ale w końcu uległa. Widocznie blisko 16-letni Wnuk-I, harcerz, zdołał przekonać matkę. Do mnie zadzwonił już z domu i zameldował, że wszystko w porządku.
 
Wróciliśmy do ciszy i ulgi. Musieliśmy wcześniej pójść do łóżka i do Saula. Obejrzeliśmy 2 odcinki.
 
SOBOTA (12.02)
No i dzisiaj doznaliśmy podwójnego osierocenia.
 
Najpierw rano przy I Posiłku skończyłem Pamiętniki Samuela Pepysa, po czym siedziałem zamyślony i nieruchomy, zdezorientowany, jak piesek porzucony z sań na śnieg pośrodku lasu. Żonie też zrobiło się smutno, bo się przyzwyczaiła, że jej codziennie cytuję smaczki, które ją niezmiennie bawiły.
Na końcu Maria Dąbrowska umieściła Dzieła, z których korzystał tłumacz (to były piękne czasy, kiedy nie było tłumaczek - dop. mój) pracując nad  Dziennikiem Samuela Pepysa. Z prawdziwą zazdrością pozierałem tedy na pozycję numer 5:
- The Diary of Samuel Pepys M.A., F.R.S;... rok 1949, 8 tomów, ponad 3000 stronic. Jedyne pełne wydanie Dziennika Pepysa, które po raz pierwszy ukazało się w roku 1893 w 10 tomach.
Gdyby tak spełnić dwa warunki: konieczny - znajomość angielskiego i znajomość angielskiego z tamtego okresu oraz wystarczający - dorwać te 10 tomów.
Takie myślenie oczywiście jest złudne, bo i te 10 tomów kiedyś musiałoby się skończyć. Więc wypada i należy się cieszyć, że miałem dwa i że to wszystko dzięki Żonie. Myślę, że kiedyś do Pepysa wrócę.

Drugie osierocenie wynikało z wieczornego obejrzenia ostatnich dwóch odcinków ostatniego sezonu Zadzwoń do Saula. Ale o tym później.
Dzisiaj rzuciłem się do pracy.
Zakończyłem trzeci etap czyszczenia plaży nad Rzeczką. Miejsce stało się urokliwe i bardzo ciekawe dla Pieska. Bo nowe, odkryte.
Zrobiłem porządki z workami na szkło i plastik, naniosłem szczapy i bierwiona, naciąłem kartony. I gospodarsko poszedłem do gościnnych mieszkań, żeby zobaczyć Co tam, panie, nowego i czy wszystko w porządku. Było w porządku.

O 16.00 przyszedł Justus. 
- Tylko na chwilę i na kawę. - wcześniej się zapowiedział i umówiliśmy się na godzinę.
Pretekstem była lista fachowców z telefonami, o którą prosił, bo będzie miał w swoim i Lekarki domu kilka spraw remontowych. Wypisałem mu samych godnych polecenia, bo przecież, skoro Justusa lubimy, nie mogłem mu podrzucić w charakterze świni Ciu Ciu, Tego Od Bramy, Szybkiego Stolarza czy innego Hochsztaplera. Chociaż, nie ukrywam, co do fachowości i różnych umiejętności Hochsztaplera opisałem go werbalnie dobrze sugerując Justusowi, żeby go zatrudnił i dał kutasowi niezły wycisk. 
- Bo tylko ty byłbyś w stanie dać mu nieźle popalić, temu kłamcy i złodziejowi, i ja to wiem!!! - na końcu już się darłem.
Był u nas blisko 4 godziny. Nasze wspólne z Żoną werbalne towarzyskie uczestnictwo oceniłbym na jakieś 20% całego czasu, reszta należała do Justusa. Ale tłumaczyliśmy sobie, że chłop jest sam, łaknie towarzystwa, bo ile można harować.
Nie chciał niczego oprócz kawy, na schabowy w panierce z mąki ciecierzycowej namówić się nie dał, ale kapustce się nie oparł i poprosił o repetę  Bo kapustkę uwielbiam! Do tego czerwone wytrawne było nieodzowne. Umówiliśmy się u nas na ich przyjście 26 lutego, w sobotę.

Wieczorem obejrzeliśmy Zadzwoń do Saula. Z ciężkim sercem bo wiedzieliśmy, że już jutro Saula nie będzie. Żona nas pocieszała mówiąc, że wyczytała, że w kwietniu ma być szósty sezon. Ponoć byłby wcześniej, ale na przeszkodzie stanął covid i choroba głównego odtwórcy. Bez problemu w to uwierzyłem, bo sezon piąty zakończył się tak, że było widać, że musi być coś dalej, bo żaden z wątków nie został domknięty.
 
NIEDZIELA (13.02)
No i dzisiaj wstałem w nie najlepszym nastroju.
 
I do końca dnia nie czułem niedzielności niedzieli.
A żadnego widocznego powodu nie miałem, co rano jeszcze bardziej mnie irytowało. Porannie półprzytomny starałem się dociec przyczyny i jedyne, co mi przychodziło do głowy, to świadomość, że dzisiaj wieczorem nie będziemy mogli obejrzeć Zadzwoń do Saula. Straszne uzależnienie.
 
Wczoraj odezwała się PostDoc Wędrująca. Najpierw o 11.14 czasu szanghajowego (u nas 04.14), a potem dopisała drugiego o 13.51. Ale być może coś mieszam, bo te godziny mogły być godzinami naszego czasu, czyli zarejestrowanego momentu nadejścia maili na moją skrzynkę. Tak czy owak, nie wiem, jak to się stało, ale wczoraj tych maili nie wyłapałem. Dopiero dzisiaj rano się zdziwiłem. 

Hej <Żono i Emerycie>, (te oczywiste zmiany, jak i następne moje; reszta saute)
wszystkiego naj naj - i spełnienia planów (bo widzę że kiełkują) w roku Tygrysa!
A Poniżej napisane w formie do Emeryta ;-)
Właśnie nadrobilam ponad 2-tygodniowe zaległości na blogu, No I skoro miałam zaległości to I mam tez o czym pisać 😉
Głównym przyczynkiem zaległości byla Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy,
Kolega wciągnął mnie w organizację tego w Chinach, ja powiedziałam że OK ale nie będę mieć na to wiele czasu, no a potem to w sumie cały styczen byl poswiecony WOŚP. Nie wiem jaki wy z <Żoną> macie stosunek do WOŚP, ja z punktu widzenia emigranta mysle o WOŚP jak o czyms czym Polska może sie pochwalić, nie tylko ze względu na zbiorki ale na caly klimat I otoczkę. 
Wiec, skoro juz sie w tym Chińskim WOŚp znalazlam to postanowilam tez cos zrobic takiego nie tylko dla Polaków, ale wlasnie zeby idee pokazac. W sumie fajnie bylo tez cos zorganizowac, okazalo sie ze znam mase ludzi w Szanghaju, którzy znają innych ludzi itp
Suma sumarum na Finał 30 stycznia była – Roaring Night- z stand-up comedians, chłopakami co tańczyli swing –(wideo w załączeniu) fajnym jedzeniem I drinkami – drinki w szczególności stały sie popularne jak cale piwo zostało wykupione. Bardzo fajnie pomogła w organizacji Gosia z JarBar u której sie to odbyło.
Tydzień przed byl tez WOŚPowy bieg, ktory zaczal sie  10 am, potem byliśmy na lunch w JarBar (fotka), potem w japońskiej, potem na Pizze, potem na piwo – około 11 pm do domu
Tak ze ogolnie to sie w Szanghaju nie nudze, ale tez coraz więcej osób wyjeżdża. Teraz u mnie w mieszkaniu <Metropolialnym> mieszka jeden kolega (on ma wrócić do Chin)
W następnym tygodniu wylatuje moja najbliższa koleżanka, <w Metro> jest etz inny kolega I jeszcze jeden dzisiaj leci do Amsterdamu (a bedzie wracac z PL). Plan jest taki ze bedzie u mnie <w Metropolii> impreza Shanghajocow – beze mnie – jakbyscie chcieli przyjść to mi powiedzcie to im powiem żeby zaprosili 😉 I zeby tego bylo malo to przez tydzien opiekowalam sie kolegi psem – fotka z wyjścia z psem o 7 am jak wróciłam z imprezy....
A tak poza tym to prosze <Emeryt> przekaz pozdrowienia dla <Kolegi Inżyniera>(tzn dla <Konfliktów Unikającego>I jegpo aktualnej żony I Dzidków tez ale dla <Kolegi Inżyniera> szczególnie)
Dla <Kolegi Inżyniera>:
Hej, nic sie nie zmieniles, tak ze mysle ze za 20 lat tez będziesz taki sam – spoks!
Jak w końcu przyjade do <Metro> to sie chetnie bardzo spotkam – ja na piwo – ty możesz na herbatę czy cokolwiek. Lub mogę  cię zaprosić na kolację, w domu w restauracji? Jak przyjade to mysle ze cos wymyslimy.
Ja, stety lub niestety, malo sie zmienilam, tzn jestem stara I jeszcze brzydsza ale poza tym to tak samo młodo-głupia jak bylam. Nie-glupia jestem tylko I wyłącznie naukowo 😉
Aha, no I zeby przejsc na emeryture to bym najpierw musiala miec stala prace 😊
Szczęśliwego Nowego Roku Tygrysa dla was wszystkich!
<PostDoc Wędrująca>
P.S. Fotki I video mozesz sharowac ze znajomymi
 
Mój krótki komentarz. 
Do WOŚP mieliśmy zawsze jednoznacznie pozytywny stosunek i nadal go mamy zwłaszcza w pisowskiej rzeczywistości. Orkiestrze kibicujemy.
A w peesie nie zrozumiałem "sharowac". Nie wiem, czy to jest anglicyzm, czy literówka(-i), czy też tak już jestem uwsteczniony względem młodzieży. Z kontekstu domyśliłem się jednak, że mogę "obejrzeć ze znajomymi".
A potem dopisała w następnym mailu:
Aha no i
ten zasrany sport - dzisiaj 4te Kamila ale Kubackiego 3-cie bylo mile
Zona mi nie przypomina o meczach/innych eventach bo - zony nie posiadam ;-) (dla pelnosci info = meza tez nie)
Cos jest jeszcze ciekawego do oglądania?
<PostDoc Wędrująca>
 
Uzupełnię tylko, że Zimowe Igrzyska Olimpijskie 2022 odbywają się w Chinach. Nie oglądam, bo się nimi zdecydowanie mniej interesuję niż letnimi. Poza tym mam dosyć tej telenoweli podkręcanej przez dziennikarzy wypełnionej aferami dopingowymi, opisami warunków pobytu sportowców, covidem i obostrzeniami oraz debilną "reklamą" TVP1 ze swoimi frontmanami w postaci Kurskiego (scyzor mi się otwiera, gdy widzę jego pospolitą cyniczną gębę) i Babiarza (rzygać mi się chce, gdy widzę te jego umizgi do narodowych telewidzów z cyklu "taki jestem fajny"), którzy wmawiają milionom słuchających ich narodowych debili, że oto polskie skoki wróciły na wyżyny kunsztu sportowego od kiedy transmituje je TVP1, a nie paskudny zachodni Eurosport. A to wszystko przy okazji brązowego medalu Dawida Kubackiego, jedynego zresztą całej naszej ekipy do tej pory na tych igrzyskach i, myślę, ostatniego.
Mam dosyć poziomu relacji i rozdmuchiwania pseudosensacji Zgasł olimpijski ogień - to zły omen oraz oglądania wypocin dziennikarskich niedouków piszących "Olimpiada Pekin 2022".
Ale oczywiście Dawidowi Kubackiemu brązowego medalu gratuluję.

A przy okazji PostDoc Wędrującej - Po Morzach Pływający się nie odzywa. Przepadł jak kamień w wodę. Morską oczywiście, tfu, tfu, tfu! Wypluj te słowa! - to ja sam do siebie.
 
Dzisiaj przy I Posiłku przeprosiłem się z Kopalińskim. Oczywiście nadal jestem na P. Wróciłem jak do starego wiernego druha.
Praktycznie cały dzień pisałem nadrabiając czas, w którym byli Wnuki. Ale też dwa razy nawiązałem kontakt ze światem. Zadzwoniłem do Gruzina i zaprosiłem go z Gruzinką w moim i Żony imieniu na 26 lutego. Na tę samą sobotę, w której będą Lekarka i Justus. Czas najwyższy poznać ich wzajemnie ze sobą. W końcu jesteśmy sąsiadami. Prosiłem też Gruzina, żeby rzucił okiem na Dom Dziwo i na obejście Bo w poniedziałek wyjeżdżamy, a wracamy w środę.
Zadzwoniłem też do Córci. 38 lat temu przyszła na świat. Moje życzenia składały się z dwóch etapów. Pierwszy nimi nie był, tylko obrazował moje przerażenie z powodu tego faktu i dociekanie, co by to miało oznaczać w kwestii mojego wieku?! Dopiero ochłonąwszy przystąpiłem do życzeń właściwych.
Córcia z całą czeredą, to znaczy z mężem, Rhodesianem, Wnuczką i z... Wnukiem szli akurat na spacer.
- Będziemy mierzyć obwód drzew i robić fotograficzną dokumentację. - Te powyżej 3. metrów zgłosimy jako pomniki przyrody, żeby zapobiec ich ścięciu. - Te gnoje z lasów wycinają wszystko w pień, bo potrzebują kasy!

Wieczorem po raz pierwszy od wielu dni rozdzieliliśmy się z Żoną. Ona poszła spać, a ja pisałem. Ale niezbyt długo, na tyle, że w łóżku znów się spotkaliśmy bardzo delikatnie przeżywając jutrzejszy wyjazd do Uzdrowiska. Delikatnie, żeby w związku z emocjami się nie rozbudzić.
 
PONIEDZIAŁEK (14.02)
No i rano zachowywaliśmy się normalnie.
 
Żeby jednak tak było i żeby zostały spełnione wszystkie elementy (emelenty) poranku, wstałem o 06.00. Żona za to analogicznie odwrotnie. Wstała później niż zwykle.
- A bo miałam zamiar wstać już o 07.15 wiedząc, że na dole będzie ciepło, ale zaczęłam czytać i ze snu ocknęłam się po dobrej godzinie. 
O 12.00 wyjechaliśmy do Uzdrowiska, o 14.30 byliśmy na miejscu. Poniedziałek, duży ruch, no i to przestrzeganie prędkości... Jak tu żyć, panie premierze?
Po rozpakowaniu się  i urządzeniu w pensjonacie od razu poszliśmy na długi spacer przede wszystkim, żeby obejrzeć otoczenie miejsca i jego aurę, które jutro mieliśmy z Panią z Metropolii dogłębnie oglądać. Dzisiaj przed naszym wyjazdem długo z nią dyskutowaliśmy nicując wiele aspektów sprawy i uzmysławiając jej humorystyczną rzecz, że w tym roku luty nie ma dwudziestu dziewięciu dni. Ale co tam, pani młoda, mogła takiej rzeczy nie wiedzieć. Zobaczymy jutro, czego jeszcze nie wie, chociaż ogólnie w rozmowie wypadła dobrze i wiarygodnie.
Po spacerze poszliśmy do naszej ulubionej restauracji, gdzie od zawsze podają Pilsnera Urquella z beczki, a to stanowi różnicę. Przed wejściem natknęliśmy się na parę, która czekała, bo na tablicy tkwił wypisany nakaz, że samemu nie wolno wchodzić do środka, dopóki nie zaprosi obsługa. A nad wszystkim dyndało wielkie czerwone serce.
- My to mamy pecha! - Żona od razu zareagowała. - Jak nie urok, to sraczka. - A jak nie sraczka, to Walentynki.
Nie było więc powtórki z któregoś roku:
Żona - O Walentynki?!...
Ja - Srał pies!
Walentynki groziły nam brakiem miejsc, ale stolik się znalazł. Co prawda nie w tej części restauracji, w której zawsze bywamy, ale zawsze.
Słowo "Walentynki" oraz związane z nim odium towarzyszyło nam przez cały czas pobytu. Zaczęła Żona, gdy ledwo zasiedliśmy, ona przy lampce wina, ja przy kuflu Pilsnera Urquella:
- No wiesz, żebyśmy my obchodzili Walentynki?!... - Jak to się stało?...
I stuknęliśmy się szkłem.
Zanim podano Żonie wątróbkę, a mnie sandacza (kilometry za naszym pysznym sandaczem z Nowego Kulinarnego Miejsca), zamówiłem drugiego Pilsnera Urquella powodując natychmiastowe zmarszczenie jej brwi.
- Są Walentynki. - zareagowałem. - Ale, jeśli mnie nie kochasz, to pójdę i odwołam zamówienie. 
Żona się roześmiała i poszło jak z płatka.
Gdy przynieśli desery, sztucznie, teatralnie, fałszywie i ciężko westchnęła.
- No dobra... - Walentynki... i zagarnęła łyżeczką sporą ilość jednego ze swoich ulubionych deserów - bezę Pavlova. 
Ja nie byłem gorszy. Zrobiłem to samo, ale bez tej robiącej alibi otoczki.

Do pensjonatu wróciliśmy w dobrych humorach. Po drodze przenikało nas znacznie ostrzejsze powietrze niż to, które znamy z Pięknej Doliny. Ale mieliśmy z tego satysfakcję.
Wieczorem od razu zalegliśmy. Żona nad laptopem, ja nad nową książką Kena Folletta Nigdy.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.56.

I cytaty tygodnia:

Życie jest tym, co wydarza się, gdy jesteś zajęty snuciem planów. - John Lennon (brytyjski muzyk, kompozytor, piosenkarz i autor tekstów, jeden z członków grupy The Beatles.)

Gdybyśmy mieli pozostać w jednym miejscu, zamiast stóp mielibyśmy korzenie. - Rachel Wolchin (amerykańska autorka, która publikuje w Internecie; inaczej nie potrafię opisać) 

Całe moje życie można opisać jednym zdaniem: nie poszło zgodnie z planem i to jest w porządku. - Rachel Wolchin (j.w.)

Nie ma rzeczy bardziej niewiarygodnej od rzeczywistości. - Fiodor Dostojewski (rosyjski pisarz i myśliciel)

Bywają marzyciele, którzy obchodzą rocznice pojawienia się ich fantastycznych wizji. - Fiodor Dostojewski (j.w.)
 
To chyba o nas. Między innymi, oczywiście, że skromne dodam.