poniedziałek, 30 maja 2022

30.05.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 178 dni.

WTOREK (24.05)
No i dzisiejszą noc i długi poranek miałem nietypowy.
 
Około czwartej nad ranem zaczął doskwierać mi żołądek dając wyraźne wskazówki, gdzie powinienem się udać. Postanowiłem przeczekać, bo kto to widział, żeby o tej porze chodzić do toalety. Nawet dałem radę wytrzymać godzinę, ale on sobie nic z tego nie robił i na pewno nie wiedział, która to godzina, bo naciskał coraz mocniej. O piątej ledwo zdążyłem. Stan mój określiłbym nie biegunką, a rozwolnieniem, bo wystąpił jednorazowo, ale przy tym skutecznie. Organizm się bronił ewakuując z przewodu pokarmowego szkodliwe patogeny i toksyny. Nieprzytomny z racji godziny oraz wymęczonego stanu nie analizowałem, skąd owe mogły się wziąć. Ale smartfona przestawiłem na 08.00 łudząc się, że nadrobię braki w śnie i się zdążę zregenerować.
Nic to nie pomogło. Wstałem nieprzytomny z lekkim kłującym bólem żołądka. Do wszystkiego przyznałem się Żonie dopiero, gdy wstała wiedząc, co będzie.
- Dlaczego mnie nie obudziłeś i mi nie powiedziałeś od razu?!...
Nie chciałem tłumaczyć zawiłości porannej sytuacji, między innymi tego, że jestem facetem, a taki nie przyzna się do jakichkolwiek dolegliwości do upadłego, że nie chciałem jej budzić, a przede wszystkim, że mógłbym z tłumaczeniem nie zdążyć, bo katastrofa wisiała nad głową, a w zasadzie nad żołądkiem. Zrobiłem tylko skruszoną minę, co przyszło o tyle łatwo, że ciągle mnie kłuło i otrzymałem pół szklanki wody z zesproszkowanym  węglem. Jedno z takich rzadkich gówien, nomen omen, trawiaste, bezsmakowe, lepiące się do międzyzębowia i gardzieli.
Żona stwierdziła, że też coś takiego podobnego czuje, ale delikatnie, więc zaczęliśmy analizować wczorajszy dzień. Nie było stycznych punktów. Bo ona jadła w Nowym Kulinarnym Miejscu pstrąga, ponoć wyjątkowo wysuszonego, ja zaś jak zwykle sandacza. Był dobry, bez zarzutu. Na deser zjadłem gałkę rzemieślniczych lodów śmietankowych (waniliowych nie mieli), których z kolei Żona nie jadła. Jedynym stycznym punktem mógł być kefir, który wypiłem przed wyjazdem na obiad i po którym bardzo szybko mnie "mgliło", jak mawiała Mama, ale Żona też go spożywała.
Stwierdziliśmy, że musiały to być przypadki osobnicze i widocznie zaistniał skomplikowany zestaw czynników wymykających się prostej analizie. Więc daliśmy sobie spokój. Ale oboje nie mieliśmy ochoty czegokolwiek zjeść. I tak zeszło do 13.00.
Ale organizm miałem wyraźnie osłabiony, bo przy standardowej gimnastyce pociłem się nadmiernie i bardzo szybko, a nawet podlewanie wszystkiego, co się dało (blisko dwie godziny) mnie męczyło. Mądry organizm przeszedł na drugi system ewakuowania z przewodu pokarmowego szkodliwych patogenów i toksyn i po prostu się pocił.
O 13.00 zjedliśmy tylko trochę serka, prawie saute, i to chyba poprawiło nam samopoczucie. Mnie na tyle, że najpierw delikatnie narąbałem minimum drewna, żeby Żona mogła Pieskowi ugotować strawę, a potem zrobiłem zapas. Organizm nie protestował, więc koszenie trawy u gości prowadziłem już przy współudziale Pilsnera Urquella.
Coś mnie z tym koszeniem tknęło, bo ledwo skończyłem, zaczęło padać. Nawet trochę grzmiało. Więc pod zadaszeniem ciąłem sobie kartony delektując się delikatnym szumem deszczu takiego, który cały ziemia przyjmuje, i jego wiosennym zapachem.  Deszcz nie ustawał i bardzo dobrze, bo to pierwszy raz po takiej suszy w tym roku. Nawet nie miałem mu za złe, że zabrał się za nadrabianie wodnych zaległości akurat dzisiaj, kiedy kilka godzin wcześniej wszystko podlałem.

II posiłek z oczywistych racji był ilościowo skromny - 1/3 normalnej porcji. W trakcie spożywania rozochociłem się, bo mi smakowało, i wziąłbym chętnie dokładkę, ale nie było. Żona zastosowała prostą metodę progu spowalniającego i ugotowała bardzo mało. Sprawa więc rozwiązała się sama i, o dziwo, za chwilę organizm wcale nie domagał się więcej jedzenia.
Wieczorem się rozstaliśmy. Żona poszła do sypialni, a ja zaległem przed laptopem i przed dwoma meczami. Pierwszą część oglądania dzieliłem pomiędzy mecz Huberta Hurkacza z włoskim kwalifikantem Guliem Zeppierim (3:0) na Roland Garros a Świętą Wojną, by w drugiej jej połowie poświęcić się jej całkowicie. Świętą Wojną od dawna określa się mecze w piłce ręcznej pomiędzy najlepszymi polskimi klubami Orlen Wisłą Płock a Łomżą Vive Kielce. W obu grają zawodnicy zagraniczni światowego formatu, co było nie do pomyślenia ileś lat temu. Podobnie jak w siatkówce, w której do polskiej ligi pchają się zawodnicy dosłownie z całego świata. Takie czasy.
Mecz oglądany przeze mnie był niezwykle emocjonującą reklamą piłki ręcznej i naszych klubów, oglądany i komentowany przez całą Europę. Wisła, żeby zdobyć ósme mistrzostwo Polski, musiała na swoim terenie wobec tysięcy swoich kibiców wygrać różnicą minimum dwóch bramek. Po wielu zwrotach akcji (między innymi prowadziła już 16:11) zremisowała 20:20 (przegrała po serii rzutów karnych) i dziewiętnasty tytuł pojechał do Kielc. Jedenasty pod rząd. Taka skromna hegemonia.
Trenerem Vive jest Kirgiz, Tałant Dujszebajew. Były reprezentant ZSRR, Wspólnoty Niepodległych Państw, Rosji i Hiszpanii. Dwukrotnie został wybrany najlepszym szczypiornistą na świecie. Obywatel Hiszpanii. Jest poliglotą. Mówi po kirgisku, rosyjsku, hiszpańsku, niemiecku, angielsku i po... polsku.
Od kiedy jest trenerem Vive zdobywa z nią non stop tytuł mistrza Polski. Dzisiaj dziewiąty raz z rzędu.
Był trenerem reprezentacji Polski. W Vive grają jego dwaj synowie, Alex i Daniel, którzy często otrzymują zjebkę od ojca. Bo Tałant się nie szczypie. Znany jest ze swojej krewkości. 
Z ciekawostek muszę przypomnieć, że wcześniej trenerem Vive był Bogdan Wenta (słynna jednostka czasu: 15 sek. = 1 wenta), również były trener reprezentacji Polski, a obecnie prezydent Kielc. Ostatnio miał wypadek jadąc rowerem do pracy.

Dzisiaj Szczecinianka wysłała smsa, że chętnie by przyjechała z dwoma starszymi synami w środę na jeden nocleg i Czy mamy w tym czasie wolny apartament? Mieliśmy. Żal mi jej, gdy zobaczy oszałamiającą przyrodę na naszej posesji, a potem będzie musiała to rzucić i wrócić do domu. Oby nie na długo.
 
Wczoraj wieczorem na 3. odcinku skończyliśmy przygodę z Prawnikiem z Lincolna. Zgodnie ustaliśmy, że daliśmy mu szansę, ale jego płaskość i brak emocji były nie do zaakceptowania.
 
ŚRODA (25.05)
No i dzisiaj spałem na dobry+.
 
A to od razu pozytywnie poczułem, gdy wstałem o 07.00. Organizm po wczorajszych trudach domagał się co prawda jeszcze i jeszcze, ale samodyscyplina musiała być.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu. W końcu kupiliśmy nietypowe rzeczy, na których kupno nie mieliśmy wcześniej czasu:
- środki kosmetyczne do auta (ściereczki do deski rozdzielczej, płyn do szyb i do tapicerki); będzie czyszczenie Inteligentnego Auta, z zewnątrz po 3. latach, wewnątrz po czterech. Wszystko z powodu wesela.
- papier pakunkowy i wstążka do zapakowania weselnego prezentu, 
- piżama dla mnie, nawet fajna, ale rozmiaru S, bo M nie było. Może być trochę za ciasna, ale mam nadzieję, że w trakcie poweselnej nocy nie obudzą się we mnie klaustrofobiczne objawy.
- majeranek zamiast rozmarynu, bo na targu byliśmy o ok. 13.00, a to było śmiechu warte. Wokół żywego ducha i tylko jakieś dwie desperackie panie właśnie kończyły pakowanie i zwijanie się. 
 
Po południu na mokro zrobiłem dwa mieszkania, Żona skończyła dół dla Szczecinianki, która przyjechała o 16.00. Od razu, gdy tylko zaczęliśmy się witać, w ręku trzymała torebkę z chilijskim winem. To przygotowałem trzy kieliszki i poszliśmy perfidnie w obchód terenu. Żeby Szczecinianka doznała wstrząsu od buchającej przyrody, gdyż nigdy o tej porze roku nie była.
My prowadziliśmy pierwsze rozmowy, a dwaj starsi synowie natychmiast zrobili bramki i rozgrywali między sobą turniej strzelania jedenastek. Czyli normalni.
Umówiliśmy się na rano na Blogową i na jajecznicę.

Wieczorem oglądałem mecz Magdalena Linette - Martina Trevisan (Włoszka). Magda dość gładko przegrała 0:2. Ale nie żałowałem 15 zł wyłożonych przez Żonę, która mi transmisję wynalazła, tym bardziej, że został opłacony cały miesiąc i na pewno jeszcze się przyda.
Po tym smutnym, było nie było, wydarzeniu, obejrzeliśmy jeden odcinek Zadzwoń do Soula. Następne pojawią się dopiero w lipcu i w sierpniu. Ten wkomponował się w charakter całego serialu i spełnił nasze oczekiwania.
 
CZWARTEK (26.05)
No i znowu spałem na dobry+.
 
Rano Szczecinianka miała wpaść na kawę, ale tylko podrzuciła chłopaków i pognała do Powiatu załatwiać sprawy. Nawet ich nie podrzuciła, bo przyszli sami czując się już jak u siebie w domu, co było widać i o czym specyficznie na swój wiek dawali do zrozumienia. 
Zgodnie z obietnicą daną ich matce zająłem się nimi.
Najpierw wspólnie się gimnastykowaliśmy. Robili to ochoczo, zwłaszcza gdy się okazało, że "wujek" przy skłonach do przodu nie jest w stanie dotknąć palcami dłoni do palców stóp, ba, nigdy tego nie potrafił, nawet gdy był w ich wieku, a oni, proszę bardzo, bez żadnych problemów, bułka z masłem.
Potem poszliśmy na oczekiwane przez nich rąbanie drewna. Jakoś tam szło i obaj mieli dużo satysfakcji, gdy beleczka pękała na dwie części. I nikt nie zrobił specjalnego problemu, gdy w którymś momencie, przy pokazanej im technice odwrócenia siekiery i walenia nią o pień obuchem, belka wyrwała się (siekiera za słabo wbita) z siekiery i przeleciała tuż nad głową młodszego z braci. Zdarza się. Co więcej, wszyscy pękali ze śmiechu, zwłaszcza że obok nie było Żony Bo ja na to patrzeć nie mogę!
Wreszcie padło hasło wyjścia z Bertą nad Staw. I akurat trafiły się do sprzątania jej trzy sążniste kupy. Każdy miał swoją. Tu też nie było problemu z namawianiem, zwłaszcza że po pierwsze mają dużą sunię i są przyzwyczajeni do wielkości tego, co zostawia po sobie, a po drugie pokazałem im niezwykle ciekawą metodę. Na szufelkę, ze swojej partii, nabierałem po jednym dużym bobku i umiejętnie się nią zamachiwałem. Kupa leciała piękną parabolą i wpadała do Rzeczki uderzając efektownie o taflę wody z dużym pluskiem niczym bomba. Każdemu by się to podobało, a co dopiero takim chłopakom. U siebie takiej atrakcji nie mieli, chyba że na Wałach Chrobrego. Tylko, gdy któryś się zamachiwał, przezornie się odsuwałem każąc to zrobić również obserwującemu akurat bratu, bo nie byłoby przyjemnie dostać czymś takim w twarz. A, nie daj Bóg, gdyby to wpadło za polar albo kurtkę...

Po tych obowiązkach rozegraliśmy kilka turniejów strzelania jedenastek. Dziesięć strzałów w każdej serii, a gdy był remis, to po jednym strzale do zwycięskiego gola. Starszy przegrane ze mną przeżywał okrutnie i obrażał się na cały świat, młodszy brał to wszystko z humorem i podziwem.
Gdy wróciła Szczecinianka, zaserwowałem jej Blogówkę i jajecznicę. Synowie zjedli coś dziwnego przygotowanego przez matkę. Potem mieliśmy dwa koncerty - młodszy zagrał na gitarze Panie Janie, panie Janie i Kurki trzy, a starszy na akordeonie coś bardziej skomplikowanego. A wszystko w ramach ćwiczeń przed pokazem. Bo na 14.00 Szczecinianka  wybierała się z synami do Powiatu, żeby zademonstrować ich umiejętności. Planuje bowiem od września zapisać ich do szkoły muzycznej. Taka ambitna.

Popołudnie przebiegło pod znakiem tenisa i odgruzowywania się przed weselem.
Obejrzałem cały mecz Igi Świątek z Amerykanką Alison Riske (2:0) i fragmenty Marco Cecchinato (Włochy) - Hubert Hurkacz (0:3). A odgruzowywać się postanowiłem dzisiaj, żeby nie zostawiać wszystkiego na ostatnią chwilę.
Wieczorem obejrzeliśmy duński film z 2022 roku Toscana. Oglądało się sympatycznie, gra aktorska bez zarzutu, twarze nieopatrzone i, nawet, jak   na Duńczyków, zwyczajne. Oczywiście bazą filmu była zbitka filozofii życia pomiędzy cywilizacją Zachodu a Południa, chociaż to wszystko Europa.

PIĄTEK (27.05)
No i dzisiaj spałem na ocenę dobry.

Już o 05.35 napisał Po Morzach Pływający.
Co prawda to jeszcze nie 9 czerwca, ale jest już spokojnie. Zmiana kapitana i od razu atmosfera pracy wróciła na profesjonalne tory.
Trochę dziwnie się wczoraj czułem nie słysząc krzyków i ciągłych pretensji. rusek pojechał do domu.
Co do podmiany to na pewno nie będzie jej co najmniej do 3 czerwca kiedy to dotrzemy do kolejnego portu.
Z drugiej strony nie mam żadnej nadziei, że akurat z tamtąd podjadę do domu.
Jak to pisał Olgierd do swojej załogi...jest pogodnie, świeci słońce, niebo bezchmurne, ale z zachodu nadciąga niż i pogoda ulegnie pogorszeniu.
Do następnego razu
PMP (pis. oryg.)
Co tu dużo mówić - dobrze, że nie ma ruska.
 
Dzisiaj cały dzień stał pod znakiem intensywnej gimnastyki. Najpierw przy sprzątaniu dolnego mieszkania, ale przede wszystkim przy totalnym czyszczeniu Inteligentnego Auta. Z zewnątrz nie było myte jakieś trzy lata, środka żadna ręka z odkurzaczem i kosmetykami samochodowymi nie tknęła przez cztery. Mycie karoserii w automatycznej samoobsługowej myjni stanowiło samą przyjemność i trwało krótko. Wnętrze zajęło mi bite pięć godzin odliczywszy różnorakie przerwy, a uzyskany efekt oceniłem na dobry. Więcej za pierwszym razem nie było sposobu uzyskać, mimo posiadanych środków czyszczących (trzy rodzaje),  z powodu totalnego zapuszczenia i z powodu powolnego wycieńczania organizmu oraz braku czasu, bo wszystko skończyłem dopiero o 19.30. 
Inteligentne Auto dało w kość i odpłaciło pięknym za nadobne. Bagażnik był żywym dowodem posiadania psa. Kolor tapicerki został przez dwa lata przekształcony z czarnego w  szarobrunatny z różnymi odcieniami i plamami z wyeksponowaną sierścią wbitą w sposób trudny do usunięcia. Kabina zawierała wszystko, co dało się zgromadzić w Naszym Miasteczku, Naszej Wsi oraz Wakacyjnej Wsi. Kurz różnego pochodzenia, piasek, drobny gruz, igliwie, suche liście i resztki błota, które nie zdążyło się przekształcić w pył. A Inteligentne Auto, jak każde inne, ma to do siebie, że zawiera setki zakamarków, w większości trudno dostępnych, do których postanowiłem dotrzeć. Więc w ruch poszedł kompresor, odkurzacz, szmaty, szmatki i różnego rodzaju płyny. Praca od podstaw.
Żonie i sobie obiecałem, że już tak Inteligentnego Auta nie zapuszczę.

Wieczorem oglądaliśmy Gran Torino z 2008 roku z Clintem Eastwoodem. W połowie  przerwany przyjazdem gości o 21.00. Jak ich powitałem, wprowadziłem i wróciłem, zgodnie stwierdziliśmy, że resztę obejrzymy po powrocie z wesela.

SOBOTA (28.05)
No i dzisiaj spałem znowu na dobry+. 

Rano trzeba było się sprężać, bo o 10.24 przyjeżdżali do Kolejowego Miasteczka Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. I trzeba było ich odebrać. Pierwotnie mieli przyjechać o 11.15, ale sami z siebie wykazali inicjatywę Chyba będzie lepiej, gdy przyjedziemy wcześniej, bo będzie więcej czasu na spokojne przekazanie spraw. I dobrze się stało.
Pakowaliśmy się w lekkim niedoczasie i wyjechaliśmy 25 minut po planowanym terminie, ale i tak udało się nam na chwilę wpaść do Nie Naszego Mieszkania. Trochę kontrolnie, a trochę po jakieś fatałaszki dla Żony. Bo ciągle tam są.
W Urzędzie Stanu Cywilnego byliśmy punktualnie, chociaż, nas ludzi ze wsi, zaskoczył fakt, że w nim było wiele sal do udzielania ślubów. Metropolia. Nie to, co Powiat. Jedna sala i życie jest proste. Na zaproszeniu nie było nic o tym, więc trochę po omacku ganialiśmy od jednej sali do drugiej. W końcu jakiś facet powiedział nam, że przed chwilą na górę szła duża grupa. Gdy błyskawicznie tam dotarliśmy, zza oszklonych drzwi ujrzeliśmy kręconą rudą szopę włosów Heli i od razu się uspokoiliśmy.
Ceremonia była oczywiście świecka i uroczysta. Podziwialiśmy Panią Kierownik Urzędu, która niczym po sobie nie dała poznać, że takich gadek ma za sobą tysiące. Świeżość, entuzjazm i na świecie tylko ta jedna para biorąca ślub.
Z Urzędu wszyscy jechali własnymi autami na miejsce zbiórki, to jest do domu weselnego niedaleko Miasteczka u Stóp Góry. Nam przypadła rola zabrania ze sobą sąsiada Heli i Paradoxa oraz młodszego syna Hela. Po problemach z wyjazdem z Metropolii (sobota, korki?) udało nam się zajechać z zupełnie innej strony, niż planowaliśmy. Ale sama jazda była bardzo ciekawa, a to z racji tego sąsiada, który miał specyficzny sposób bycia (gwałtowny wybuch śmiechu po powiedzeniu przez siebie dowcipu lub spuentowania czegoś) oraz wiele mądrego do powiedzenia, przy czym w sposób zupełnie naturalny. Może dlatego, że miał i ma bodajże 77 lat.
Wesele zaczęło się standardowo, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Jego mocną stroną była przede wszystkim kameralność (około 36 osób, taka komunia), miła i profesjonalna obsługa, jedzenie, smaczne i gorące, trunki (bardzo dobre izraelskie wina i wódeczność) oraz muzyka, chociaż 30-40% z oferowanych utworów byśmy odrzucili. Ale nie dyskutuje się z gustami. Więc w tym względzie trochę się różniliśmy od reszty, w innych mniej, ale także. No cóż, to jest dziwne (?) zjawisko, ale przy większej liczbie osób jakby odstajemy, trochę się alienujemy z pewnych spraw i postaw, ale na szczęście w zamieszaniu weselnym nikt nie zwracał na to uwagi. Zresztą balowaliśmy nieźle, ale chociażby w takich sprawach, jak tańczenie w kółeczku, już mieliśmy pewne opory, a na radosny pociąg mknący po sali między stołami nie dalibyśmy się namówić na pewno. Ale co tu dużo mówić, tańczenia było sporo. 
Przekrój wiekowy zawierał się między 77 lat a 7. Były takie dwie dzierlatki, obie tego samego imienia, jedna 7 lat, druga 8, córki różnych przyjaciół Heli i... Hela. Raz je nawet poprosiłem do tańca skierowawszy później w ten sposób na siebie uwagę, ale trzeba powiedzieć, że natrętne nie były. To zapewne przyjdzie z wiekiem. Połowa pań, z którymi tańczyłem, zwłaszcza tych w wieku 20-30 lat sporo mnie przerastała, niektóre spokojnie o głowę, ale z tego tytułu kompleksów nie miałem. Przez lata zdążyłem się przyzwyczaić. Dziewczyny są teraz coraz wyższe, że zacytuję Konfliktów Unikającego. Więc trzeba było się z tym zmierzyć, nomen omen. Ale skoro taką była i jest Panna Młoda, więc się zdążyłem przyzwyczaić. A skoro ona jednak była tą najważniejszą w gronie...
 
Żona poszła do pokoju tuż przed północą, ja o 01.30. Dręczyły ją poważne obawy, aby zostawić mnie "samego". Bo miała podstawy z powodu moich ostatnich wyczynów. A ja byłem niezwykle rozsądny. Co prawda na początku piłem wino, później przeszedłem na wódkę, ale piłem wstrzemięźliwie. Nie dość, że kieliszki były rewelacyjnie małe (20 g), to od pewnego czasu piłem na raty, potem już tylko zapijając gorącą herbatą i dawno porzucając zakąszanie, a raczej zakanszanie. Na koniec, jakieś pół godziny zanim poszedłem spać, nalałem sobie pełen kieliszek i postawiłem przy herbacie. Nie robił on na mnie żadnego wrażenia i nie tknąłem go ostatecznie porzucając w takim stanie. Bo jaki był sens pić wiedząc, że za chwile pójdę spać? To po co go sobie nalewałem? O, to już jest wyższa szkoła jazdy.
W pokoju, ledwo wszedłem, Żona natychmiast się obudziła. Widocznie nie spała, czuwała, aby zobaczyć jakim człowiekiem wrócę. Wszystko ze szczegółami jej opowiedziałem.
- To może się nie zepsułeś?... - zapytała z ulgą głosem pełnym nadziei.
Zapewniłem, że się nie zepsułem. Mogła spokojnie zasnąć.

Dla nas, ale jak się szybko okazało i dla innych gości, to wesele miało jeszcze inny, poza Helo-Paradoxowy wymiar. W wielu słodko-gorzkich rozmowach z ludźmi, zapewne bliższymi Helowi niż my, którzy nas poznali na jego 50-dziesiątce, wspominaliśmy go dziwując się nad losem, jego perfidią i serwowaniem takich zdarzeń, na które nikt z obecnych, łącznie z młodą parą, by nie wpadł. Na wszystkich nas Hel odcisnął głębokie ślady swojego specyficznego charakteru i pozostawił pustkę, z którą nie mogliśmy się i nie możemy się pogodzić. A przecież w sierpniu miną dwa lata od jego śmierci. I powtarzaliśmy sobie, co mówił, gdy czuł, że zbliża się jego koniec:
- Ja bym chciał, żeby Hela ułożyła sobie życie na nowo i żeby była szczęśliwa.
W rozmowach cieszyliśmy się, że tak się stało, że teraz oto jesteśmy tutaj, na jej weselu, widząc ją radosną i szczęśliwą. Bo wszyscy wiedzieliśmy przez co przeszła, chociaż tak naprawdę, to do końca nie. Może jej matka?  Tańczyłem z nią parę kawałków, a potem w zasadzie gadaliśmy o tych sprawach drepcząc w miejscu, bo chęć porozmawiania była silniejsza.

NIEDZIELA (29.05)
No i wiadomo, jakie to nocne spanie było.
 
Liche.
Krótkie, poza rytmem biologicznym, na średnio wygodnym łóżku.
Przed 09.00 zlazłem na dół, żeby wybadać, jaka jest sytuacja. A sytuacja była śniadaniowa. Wszyscy się powoli schodzili. Więc zaniosłem na górę kawę, żeby Żonie było łatwiej się zebrać w takiej aurze.
Po śniadaniu trzeba było opuścić salę dla nowych, komunijnych gości. To wszyscy rozsiedliśmy się na tarasie przy kawach, herbatach i ciastach towarzysko gawędząc o pierdołach i lepiej się poznając.
Jednym z hitów był oczywiście alkomat Paradoxa. Miałem we krwi 0,00, więc jako kierowca byłem bez zarzutu, czyściutki jak łza. Ale specjalnie tym nie epatowałem Żony. Wystarczyło mi, że słyszała.
 
W końcu część gości wyjechała do domów w różne strony Polski, a nieliczna garstka, w tym my, pojechaliśmy do Heli i do Paradoxa. Czuliśmy się bardzo dziwnie, na pograniczu nieswojości. Bo ciągle wydawało się nam, że Hel gdzieś na chwilę wyszedł i zaraz wróci (do tej pory mamy takie mocne odczucia), a tu Paradox i Hela, żona... Paradoxa, w jego objęciach. Efekt dodatkowo wzmacniała obecność Winyla, labradora Hela, który przeżył swego pana.
W drodze powrotnej stwierdziliśmy, że kiedyś absolutnie musimy pojechać do Heli i do Paradoxa i przenocować, żeby ten dom dla nas odczarować i żeby po obudzeniu natknąć się na gospodarzy, Helę i Paradoxa, i stwierdzić, że teraz to tak tu jest, po prostu inaczej, i nie ma w tym nic dziwnego.

Do Wakacyjnej Wsi nie mogliśmy normalnie, bez frustracji, dojechać. Na obwodnicy Metropolii natknęliśmy się na potężny trzypasmowy korek i cudem najbliższym zjazdem udało nam się uciec, by za 10 minut wbić się w jednopasmowy, tym razem bez możliwości ucieczki. Bo i dokąd?! Ale godzina odjazdu pociągu Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego była na tyle odległa, że mogliśmy spokojnie porozmawiać, omówić bieżące sprawy i zdać sobie nawzajem relacje.
Do Kolejowego Miasteczka odwiozłem ich sam, zaś Żona w międzyczasie znalazła mi retransmisje wczorajszych meczów, więc gdy wróciłem, przy Pilsnerze Urquellu z przyjemnością sobie oglądałem do 22.00, mimo że wyniki znałem. Żona z dużą ulgą zostawiła mnie samego i poszła spać.
Iga Świątek wygrała 2:0 z Czarnogórzanką Danką Kovinić (łatwo nie było), a Hubert Hurkacz 3:0 z Belgiem Davidem Goffinem (przeciwnik w drugiej części meczu miał problemy zdrowotne).
Zasypiałem z dużą błogością w naszym szerokim i wygodnym łóżku czując przyjazną atmosferę Domu Dziwa.
 
PONIEDZIAŁEK (30.05)
No i dzisiaj wracaliśmy do normy.
 
Ja standardowo (wstałem o 06.30), Żona mniej standardowo, bo zeszła na dół tuż przed 09.00. 
Dzień w całym przekroju był mocno nieskomplikowany. Żona cały czas spędziła przed laptopem usuwając różne zaległości i robiąc przerwy na przygotowanie straw, ja zaś pisałem i oglądałem dwa mecze w czasie realnym robiąc jedną przerwę na narąbanie drewna.
Tym razem Hubert Hurkacz przegrał 1:3 z Norwegiem Casperem Ruudem i skończył swoją przygodę z Roland Garros, a Iga Świątek wygrała 2:1 z Chinką Qinwen Zheng i zakwalifikowała się do ćwierćfinału tego turnieju. Ten drugi mecz trochę mnie musiał kosztować, skoro po nim bolała mnie głowa. Pierwszego seta Iga przegrała(!) w tie-breaku, drugiego wygrała 6:0, a w trzecim do końca zwycięstwo nie było takie oczywiste. Ale wygrała, a to jest godne mistrza.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. W nocy na górze z poniedziałku na wtorek. Aż wstaliśmy, żeby zobaczyć, co się stało. Piesek też  wstał z legowiska, doszedł do nas machając delikatnie ogonem, w swoim stylu (nie jest to pies, którym macha ogon), zawrócił, uwalił się z powrotem i było pozamiatane.
Godzina publikacji 22.24.

I cytat tygodnia:
Życie byłoby zbyt tragiczne, gdyby nie było zabawne. - Stephen Hawking (brytyjski fizyk teoretyczny i matematyczny)
Mogłem go już tutaj cytować, ale jakoś tak pasowało mi do tego tygodnia.

poniedziałek, 23 maja 2022

23.05.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 171 dni. 

WTOREK (17.05)
No i dzień po publikacji.

Takiej kulawej, ale jaka miała być, skoro były inne priorytety? Ale gdy wracamy do codzienności i do rzeczywistości via poranne śniadanie w naszej ulubionej Kafejce oraz podróż do Wakacyjnej Wsi, to czas zabrać się za zaległości. "Codzienności" = "Zaległości".

W piątek, 13.05, rano już się nie złamałem. Nie rozpaliłem w kozie. W końcu kiedyś latem trzeba przestać, skoro na dworze gorąco i mury Domu Dziwa nagrzane. Ale jakoś tak było bez życia. Z rogu salonu wiało pustką, czernią i chłodem. 
A musiałem tego doświadczać  dłużej niż zwykle, bo wstałem o 05.30, mimo że smartfona nastawiłem na 07.00. Nie mogłem spać, bo:
- przez otwarte okno (dla nocnego chłodu) dobiegał ptasi koncert, co jest eufemizmem. Raczej łomot niedający spać. Na dodatek od dawna wsłuchiwałem się w słowicze trele i podziw nad nimi skutecznie mnie rozbudzał. Musiał to być słowik rdzawy, bo rano sprawdziłem odpalając laptopa. Poza tym od kilku dni pojawiła się wilga, której śpiew mnie po prostu wzrusza i nie znajduję innego określenia na te moje  przeżycia. Nawet nie byłem nad ranem na nią zły, tylko z przyjemnością wyłapywałem jej fletowe gwizdy. I tak bowiem za wszystko obwiniałem słowika. A do wrednej kompanii dorzucałem mu dobiegający znad Rzeczki pojedynczy wystrzał samca bażanta wydającego dźwięk gdzieś pomiędzy rykiem syreny okrętowej a zardzewiałego łańcucha przesuwanego po blasze. I nie wiadomo, które ptaszysko było gorsze. Bo słowik ciągle zmieniał melodykę, więc z podziwem czekałem na kolejne trele, a bażant strzelał co  jakiś czas,  więc wyczekiwałem, kiedy wreszcie nastąpi ten kolejny. Jak w tym dowcipie, który być może już cytowałem:
Facet miał nad sobą sąsiada, który notorycznie balangował, pił i wracał po nocach do domu. Wtedy zrzucał ze stóp najpierw jeden but, a widocznie zasnąwszy po pijaku pomiędzy jednym a drugim, za jakieś pół godziny-godzinę, drugi. Facet na dole czekał na łomot tego drugiego i wiedział, że już teraz nic mu nie zakłóci  snu. 
Ale pewnej nocy po zrzuceniu jednego nastąpiła cisza. Facet czekał, wiercił się i nie mógł zasnąć. Zrobiła się trzecia. Wkurzony zerwał się z łóżka i poszedł na górę. Po jakimś czasie drzwi się otworzyły. Na progu stanął nieprzytomny i zaspany sąsiad, który usłyszał:
- No zrzuć, pan, wreszcie, do jasnej cholery, ten drugi but!
 
Zanim Żona zeszła na dół, sam, z duszą na ramieniu, szukałem powtórki meczu Iga Świątek - Wiktoria Azarenka. Ciągle  nie było. Pojawiła się dopiero o około 09.00. Bardzo szybko mój pesymizm znalazł pożywkę, bo Iga została dwa razy przełamana i przegrywała z tą babą już 0:3. Początek meczu potwierdził więc najgorsze.  Ale potem Iga w pięknym stylu, godnym mistrza, wygrała 6:4, a Żona widząc co się ze mną dzieje spokojnie powtarzała z dziwnym uśmiechem, że wygra.
A ponieważ było to nagranie meczu, a nie bezpośrednia transmisja, więc w którymś momencie ujrzałem w prawym górnym rogu ekranu napis, że dzisiaj o 14.30 rozegrany zostanie ćwierćfinał Iga Świątek - Bianca Andreescu (Kanadyjka rumuńskiego pochodzenia). Nerwy mi od razu odeszły. Byłem, jak nigdy, wdzięczny telewizji i Żonie, że mnie skutecznie uspokoiły. Ostatecznie Iga wygrała z tą babą 2:0. 

Miałem tylko 50 minut na posprzątanie mieszkania dla gości, którzy mieli się pojawić o 12.00. Zasuwałem jak mały samochodzik. Gdybym wiedział, że sprawy transmisji tak się potoczą, to wczoraj przynajmniej bym odkurzył. Ale się wyrobiłem. Żona również ze swoją częścią i zdążyliśmy, mimo że goście przyjechali 5 minut przed czasem. Para, lat około 40., z małym pieskiem, fajnym i... niezwykle szczekliwym. Dobrze, że do górnego mieszkania nikt nie przyjeżdżał.
Zawsze gościom, którzy są u nas pierwszy raz, udzielamy szczegółowego instruktażu, podajemy różne wskazówki, informujemy o okolicznych atrakcjach, gdzie można zjeść, itp. Pani, mimo że nie wiedziała o niczym, i tak wiedziała, a zdarzało się, że posiłkując się smartfonem wiedziała lepiej. 
- Ale on mi tu pokazuje, że to jest niedaleko i można pójść piechotą. - chodziło o Rybną Wieś.
- Jeśli pani chce iść 7 km, nie widzę przeciwwskazań... - brutalnie podałem jej fakty. Trochę przystopowała. Widocznie dotarło do niej, że trzeba będzie jeszcze wrócić.

Po tym pośpiechu wróciłem do spokojnych prac. Skończyłem kosić brzeg Rzeczki, a na akumulatorowych oparach zabrałem się w sadzie za przedostatni trawiasty bastion. Ostatnim będzie teren przed bramą, przy drodze. Potem niespiesznie, przy Pilsnerze Urquellu, zacząłem odchwaszczać brzegi Stawu. Po dwóch latach pracy nad nim zdołałem w większości doprowadzić do mojego wymarzonego stanu, że rosną tylko trawy i tatarak, ale gdzieniegdzie pchają się jeszcze pokrzywy, nawłoć kanadyjska i barokowe tryfidy.
Pracy zdozowałem tyle, że mogłem jeszcze uskutecznić 15. minutową drzemkę, wziąć prysznic, przebrać się do ludzi i o 14.30 oglądać mecz. Ale nie udało się nawet doczekać końca pierwszego seta (było 5:5), bo o 15.30 przyjechali po nas Lekarka i Justus Wspaniały. W ramach otwierania im oczu na inne urokliwe części Pięknej Doliny zaprosiliśmy ich do restauracji, tej, w której ostatnio byliśmy, tej, do której przez lata "zaglądaliśmy i zaglądaliśmy".  
Mieliśmy zarezerwowany  stolik nad pięknym stawem z wyspą pośrodku. Towarzystwo, kuchnia, kaczki pływające i wygrzewające się na brzegach, zapach wody, słoneczko i wiaterek, wszystko się prosiło, żeby rzec Sama radość, panie kochany!
Ten dzisiejszy moduł towarzyski mieliśmy na tym zakończyć, bo Justus Wspaniały wcześniej zastrzegł, że ma mnóstwo roboty i Zarobiony jestem, ale nie było siły, żeby nie kontynuować spotkania. Więc wylądowaliśmy u nich. Pretekstem było oglądanie mnóstwa nowych nasadzeń i ciekawość "nowego" kominka po demolce starego przez Zduna. Na pierwszy rzut oka nie można było stwierdzić, że coś wokół kominka było robione, a wprawne oko mogło tylko dostrzec nowy wkład, ale to tylko dlatego, że po Zdunie Justus Wspaniały dwa dni usuwał gruz i wszechobecną warstwę glinowego (gliniastego?) pyłu, a Lekarka od razu po przyjeździe rzuciła się na okna, żeby szyby mogły z powrotem uzyskać swoją przejrzystość. Jednak w miarę siedzenia dawało się jeszcze bezwiednie wywąchiwać charakterystyczny zapach gliny. Więc pyłek będzie im przez jakiś czas towarzyszył i niespiesznie opadał, ale, co tu dużo mówić, najgorszą syfozę mają za sobą.

Po powrocie do domu bez problemu obejrzałem drugą część meczu od tego miejsca, w którym przerwałem. Iga wygrała 2:0. Na tyle szybko, że jeszcze o 21.30 zaczęliśmy oglądać jeden odcinek Ozarku. I go skończyliśmy.

W sobotę, 14.05, znowu rano nie rozpalałem, chociaż mnie kusiło.
Wstałem 1,5 godziny przed smartfonową reakcją, niewyspany i trochę nieprzytomny. Do południa porządkowałem papiery, a potem wybrałem się do Pięknego Miasteczka do paczkomatu. Syn mnie uprzedził, że wysłał paczkę.
- W niej jest coś dla ciebie i coś dla was. - poinformował smsem.
Nic mi nie przychodziło do głowy, co by to mogło być. Bo nie podejrzewałem Syna, że mi wysyła pięć pustych butelek po Socjalnej, które nieopatrznie zostawiłem u nich w czasie ostatniej wizyty. Trochę nad tym cierpiałem, bo butelki są zwrotne (kaucja 60 gr) i ich brak zaburzał mi system wymiany przy zakupie wody.
Paczka była dziwnie lekka, więc butelek być nie mogło. Najpierw odnalazłem bezpiecznie zapakowane buteleczki z jodem, witaminą C, solą kłodawską oraz z MgCl2, które też nieopatrznie zostawiłem. Potem odkryłem większy pakunek, a w nim śliczny kubek, którego będąc u Wnuków zazdrościłem Synowej i z którego z wielką przyjemnością piłem kawę. Więc Syn i Synowa taki sam obstalowali mi w jakiejś firmie z uwagą, że nie muszę się nad nim trząść, bo oferta jest cały czas dostępna. Nie dość tego, na samym dnie paczki znalazłem drugie takie samo zawiniątko, a w nim identyczny kubek dla Żony. A to ci się, panie, porobiło...
Zadzwoniłem i podziękowałem. Upomniałem się o butelki, ale Syn stwierdził, że się ich pozbył. Wytłumaczyłem mu co i jak, ale obśmiał mnie, gdy się dowiedział, że wszystkie razem kosztują 3 zł.
Za jakiś czas przysłał smsa:
Errata: butelki po Staropolance jednak są. Sztuk 5. Wartość rynkowa 3 PLN. Wypieprzyć?
Odpowiedziałem:
Nie! Chętnie odbiorę. Trochę szacunku do konsumpcji! A nie tylko "wartość rynkowa" i nie opłaca się! Wytwór obecnej cywilizacji?
Nie byłby moim Synem, gdyby się nie odgryzł:
Bo Tobie nie stoi (nomen omen - dop. mój) i nie zagraca. A mnie tak. Ale niech będzie, przechowam. Przy tej inflacji może nawet zarobimy sprzedając już po 4 zł, kto wie.

O 12.00 obejrzałem wreszcie w czasie rzeczywistym mecz Igi Świątek z Aryną Sabalenką (Ruska). Znowu 2:0 dla Igi. Biorąc pod uwagę różne konteksty, fajnie.
Po meczu zacząłem się pakować do niedzielnego wyjazdu. Żeby już o tym nie myśleć. I też w kontekście naszej dwudniowej nieobecności skosiłem Brzozową Alejkę oraz podlałem najistotniejsze rośliny, zwłaszcza te w skrzyniach.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 ostatnie odcinki serialu Ozark. Trzeba oddać cześć scenarzystom, że serial z jednej strony kończy się niespodzianką, mimo że wydawało się i wszystko na to wskazywało, że musi być inaczej, a z drugiej strony tą samą niespodzianką, zupełnie przeciwną względem domysłów i oczekiwań, niezwykle konsekwentną i logiczną.

W niedzielę, 15.05, o 09.40 wyjechaliśmy do Uzdrowiska.  Na miejscu byliśmy 10 minut przed czasem, więc Berta zdążyła w pobliskich chaszczach zrobić siusiu i kupę, i w ten sposób mogliśmy być spokojni o wizytę. Wpakowaliśmy się do gospodarzy z jej legowiskiem, z którego nie skorzystała ani razu. Albo leżała "po swojemu", w miejscach, które uznała w danym momencie za najlepsze, albo łaziła za nami wszędzie po piwnicach i po strychach, co nas bawiło i wzruszało, albo na dworze w miejscach od razu wypatrzonych gwarantujących chłód. Wszyscy się oczywiście dziwowali takiemu psu, którego "nie było". Wszyscy, bo oprócz gospodarzy była ich córka z zięciem, którzy wzięli na siebie cały trud związany z organizacją i ogarnięciem tego zamieszania przekraczającymi znacznie możliwości ich osiemdziesięcioletnich rodziców.
Przy kawie zaczęliśmy od gadek towarzyskich, by przejść do sedna. Dom i ogród działały na nas tak samo, jak za pierwszym razem, a nawet bardziej, bo wszystko zieleniło się i kwitło. Szał!
Na tym etapie ustaliliśmy tylko, co z mebli i wyposażenia mogłoby zostać i za ile. A do łażenia po całym domu, po jego licznych zakamarkach potrzebni byli właśnie młodzi, którzy po wszystkim wracali do Metropolii. 
Zostaliśmy we czworo, a w zasadzie w pięcioro, i w zasadzie łaziliśmy tylko po ogrodzie odwiedzając wszelkie urokliwe zakątki i dopytując się o nazwy roślin. Wiele razy chodziliśmy tymi samymi ścieżkami za każdym razem natykając się na Pieska, który upatrzył sobie cieniste i ziemiste miejsce i tam szukał chłodu. Oczywiście zrobił to za jakiś czas, kiedy stwierdził, że ludzie ciągle i bez sensu łażą tam i z powrotem, więc ile można się tak za nimi snuć, skoro czas można spędzić efektywniej chłodząc się i mając ciągle na widoku swoich Państwa.

W hotelu zameldowaliśmy się o 15.00. Moglibyśmy i później, bo trudno było się oderwać od domu i ogrodu, ale zwykła przyzwoitość nakazywała dać gospodarzom odetchnąć. Zresztą bicie piany kiedyś przecież musiało się skończyć.
Gdy tylko się ogarnęliśmy, natychmiast poszliśmy do naszej ulubionej restauracji, gdzie przede wszystkim podają z beczki Pilsnera Urquella. Ja zjadłem nietypowo, bo placek po węgiersku, Żona typowo - pstrąga, którego mocno zachwalała. A i ja do swojego dania nie miałem żadnych zastrzeżeń.
Wieczorem na laptopie obejrzeliśmy półgodzinny dokument o realizacji Ozarku. W wypowiedziach twórców dominował oczywiście styl amerykański - najlepsza ekipa łącznie z wózkarzami, technikami, elektrykami, oświetleniowcami nie mówiąc o aktorach, scenarzystach, reżyserach i operatorach kamer. Powstały przyjaźnie, stworzona została jedna wielka rodzina i Wszyscy się wiele nauczyliśmy! Ale oglądało się ciekawie, zwłaszcza że miało się do czynienia z aktorami, zwykłymi ludźmi, innymi przecież niż ci z serialu.
 
Dzisiaj o 13.00 Iga Świątek grała w Rzymie w finale z Ons Jabeur (Tunezja). Z oczywistych względów meczu nie obejrzałem , a popołudniowe poszukiwania spełzły na niczym. Tedy musiałem się uzbroić w cierpliwość i czekać na retransmisję w poniedziałek rano.
 
Poniedziałek, 16.05, mieliśmy tylko dla nas, relaksacyjnie. 
Rano zjedliśmy w naszej ulubionej Kafejce śniadanie - angielską ucztę: jaja sadzone, bekon, fasola, tosty (tylko ja) i wróciliśmy do hotelu. Trochę pisałem, a Żona szukała mi powtórki meczu. Znalazła  finał nie w live, tylko jakoś inaczej. Na zdjęciu zobaczyłem jak Iga całuje puchar, więc wszystko było jasne. Mecz był bardzo dobry, a w drugim secie genialny. Jak powiedziała spikerka "zrobiło się widowisko". Obie tenisistki tak grały, że zapierało dech w piersiach a ręce same składały się do oklasków z podziwu nad jedną i drugą. Wygrała Iga 2:0.
Po południu poszliśmy na długi spacer w ramach zwiedzania Uzdrowiska, ale w sposób nietypowy, czyli drogami i ścieżkami, w które nie zagląda zwykły turysta. Chcieliśmy zobaczyć zwyczajne tutejsze życie, skoro...
Spacer w większości odbywał się w słońcu i z tej racji oraz ze sporej pagórkowatości terenu, do której ja, człowiek z nizin, nie byłem przyzwyczajony, opadł mi chyba ponad miarę cukier, bo nagle osłabłem i dostałem wewnętrznych drgawek. W parku na ławce musiałem przysiąść, żeby uspokoić swój organizm i jako tako dotrzeć do restauracji. 
Oczywiście to nie była ta sytuacja, gdy swego czasu wracaliśmy z Pucusia z zamiarem zatrzymania się na nocleg w Toruniu. Jechaliśmy wtedy Volvo, które cały czas i bezlitośnie pokazywało 35 st. C i więcej, a klimatyzacja była popsuta. Jak zwykle nie mieliśmy ze sobą nic do picia i jedzenia Bo się kupi na najbliższej stacji. A najbliższej długo nie było. Otwarta stosunkowo niedawno przed naszą podróżą A1 nie miała wtedy odpowiedniej infrastruktury, więc minęło naprawdę sporo czasu, kiedy dotarliśmy do takiego kompleksu - stacji paliwowej i oddzielnie restauracji z wszelkimi akcesoriami i wewnątrz, i na zewnątrz służącymi podróżnym do wypoczynku. W obu miejscach tłum był tak dziki, a kolejki że i komuna by się nie powstydziła, że natychmiast zrezygnowaliśmy. I to był bardzo duży błąd. Bo dalej w trasie już takiego przybytku nie było, więc o suchym pysku dojechaliśmy do Torunia w niezmiennej temperaturze otoczenia.
W pokoju hotelowym rzuciliśmy bagaż i poszliśmy do najbliższego pubu, w którym serwowano tylko piwo i chipsy. Ledwo zacząłem pić, gwałtownie osłabłem i zacząłem się pocić. W podobnych sytuacjach, ale nie o takim natężeniu, wystarczy, że coś zjem, chwilę odczekam i wracam do normy. Ale tu same chipsy nie pomagały. Żona pobiegła szukać jakiegoś sklepu, a ja zostałem. Musiałem z osłabienia położyć głowę na stole, a z niej dosłownie się lało. Czegoś takiego ani nie widziałem, ani sam nigdy nie doświadczyłem. Gdy Żona wreszcie wróciła (w pobliżu nie było żadnego spożywczego sklepu), siedziałem już w kałuży wody gwałtownie lejącej się ciurkiem, dosłownie, z całego organizmu.
Zjadłem i powoli zacząłem dochodzić do siebie na tyle, że odważyliśmy się wrócić do hotelu. Na miejscu podobny stan, ale nie w takim stopniu jak mnie, dopadł Żonę. Leżeliśmy na łóżkach z trzy godziny, aż poczuliśmy się lepiej i zdecydowaliśmy się wyjść do jakiejś restauracji.
Jak to mówią  - głupota jest w stanie dopaść każdego. Wszystko mogło skończyć się bardzo źle lub tragicznie nawet. Mój organizm doznał wstrząsu, a Żony szoku. Tak bym to określił nie znając się na medycynie.
W uzdrowiskowej restauracji od razu, poza kolejką, i bez kosztów podano mi kawałek bułki z pesto i jakoś dotrwałem do głównego posiłku, a nawet do Pilsnera Urquella i 50.tki Baczewskiego (ziemniaczana). Trudno było się dziwić, skoro zamówiłem śledzia po kaszubsku (pyszny) i wołowego tatara (bardzo dobry). Żona zamówiła... to samo.
 
Wieczorem dopisywałem to, co dopisać było trzeba, żeby opublikować poprzedni kulawy wpis.

Dzisiaj, wtorek, 17.05, zaczęliśmy dzień od angielskiej uczty w Kafejce. A o 11.00 wyjechaliśmy i to nie do Wakacyjnej Wsi, ale prosto do Powiatu. Żona otrzymała misję od Szczecinianki, żeby w konkretnym  przedszkolu pobrać druki rekrutacyjne dla najmłodszego synka, bo na ich złożenie był czas do jutra.
- Ale wiesz, że te druki pobierzesz ty?... - zakomunikowała Żona, gdy byliśmy na przedmieściach Powiatu, o ile takie istnieją.
Totalnie i perfidnie mnie zaskoczyła. Musiała wiedzieć o tym pomyśle od dawna, ale wyraźnie postanowiła czekać jak najdłużej, żeby do maksimum ograniczyć moje protesty i oburzenie wybudzając mnie z przyjemnego relaksacyjnego stanu, który mnie opanował, bo przecież podróż mieliśmy w zasadzie za sobą.
Głośno wyrażałem swój sprzeciw. Ale Żona znając mnie przeczekała pierwszy impet by przystąpić do drążenia skały.
- Ale jak ty pójdziesz, to będzie lepiej. - Panie nie będę się dziwowały głupim pytaniom, bo po pierwsze chłop, po drugie siwe włosy, a mnie, jako kobiecie od razu będą miały za złe, jeśli czegoś OCZYWISTEGO! nie będę wiedziała. 
Miałem więc wystąpić w roli przygłupa i nierozgarniętego w sprawach przedszkolnych, z której to roli wywiązałem się znakomicie. Dwie panie nie pytały mnie o mój oficjalny status względem przyszłego przedszkolaka, skoro było jasne, że to dziadek został wysłany na pierwszą linię frontu. Umiałem odpowiedzieć na wszystkie pytania, a za każdą moją odpowiedzią krył się lub nie adekwatny druk, który mi pani wręczała. Więc wiedziałem, na przykład, czy rodzina jest wielodzietna. To znaczy nie za bardzo, bo skąd mogłem znać obecne pisowsko-kościelne kryteria wielodzietności. Stąd odpowiedziałem, że jest troje dzieci i się okazało, że to jest wielodzietność, więc dostałem odpowiedni jeden druk. Wiedziałem, czy oboje rodziców pracuje - dwa druki, czy kandydat miał kontakt z poradnią pedagogiczną i/lub psychologiczną - zero druków, bo odpowiedziałem, że nie. Najłatwiejsze pytanie brzmiało Czy dziecko chodziło już do naszego przedszkola? Mojej negatywnej odpowiedzi podołałby każdy chłop, w każdym wieku, bo trudno byłoby chodzić do przedszkola w Powiecie mieszkając jednocześnie w Szczecinie - zero druku. Razem z oficjalnym wnioskiem o przyjęcie zrobiło się tylko siedem stron do wypełnienia.
Na koniec, żeby uwiarygodnić moją siwą i chłopską niemoc w kontekście wiedzy o przedszkolach, zapytałem, czy można dostarczać dziecko do przedszkola, na przykład, o 12.00, czym setnie panie ubawiłem. Gdy się już opanowały, zaczęły mi powoli i z emfazą, żeby przebić się przez moje oporne warstwy, tłumaczyć, że  dzieci są przyjmowane do 08.15 Bo potem, proszę Pana!, jest śniadanie!
Tu zrozumiałem, że gdyby takie pytanie zadała Żona, to by obie panie ją żywcem w sekretariacie zjadły wcześniej wyszydziwszy I to jest kobieta?! - Babcia?! i poprzewracawszy oczami. A mnie nic się nie stało. Nawet, tak na wszelki wypadek, jedna z pań ołówkiem wypisała mi na odwrocie jednego z druków godziny, w których przedszkole jest czynne i "08.15!" z ustnym doakcentowaniem Do tego czasu należy dziecko przyprowadzać!
Już w domu poszliśmy po tych przeżyciach nad Staw, na ławeczkę. Ja z Pilsnerem Urquellem, Żona o suchym pysku. Zadzwoniłem do Szczecina i od młodej matki zażądałem przy okazji butelkę wytrawnego czerwonego, najlepiej chilijskiego.
- Bo pomógłbym pani za darmo, ale przez to, że musiałem ponieść straty moralne i w przedszkolu zrobić z siebie idiotę i przygłupa, wino musi być.
Nawet się nie zająknęła. Techniczne sprawy, jak przesłać dokumenty i ich dalszy los, pozostawiłem kobietom. Mogłem się oddać smakowaniu goryczki.
 
Pod wieczór zabrałem się za wykaszanie mleczy z Brzozowej Alejki. Swoją żywotnością i sterczącymi łodygami całkowicie ją zapaskudziły. A wystarczyły tylko dwa dni.
Potem podlewałem wszystkie rośliny wymagające podlewania - brzozy, klony, borówki, maliny, rośliny rosnące w skrzyniach, hortensje, nasadzenia z przodu posesji, przy murze - sosny, różanecznik i azalie (rododendrony), barwinek, winobluszcz i ognik, ponadto górkę, kompost, ziemię w ogrodzie pod sianie ogórków, cukinie i dynię oraz wszelkie łyse place, żeby zarastała je trawa.
Trochę tego było.
 
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek z nowego 6. sezonu Zadzwoń do Soula, który to Netflix cyka teraz po jednym tygodniowo. Trochę odczekaliśmy, żeby nazbierało się sześć. Ale wcześniej obejrzeliśmy 15 minut ostatniego z 5. sezonu, żeby co nieco sobie poprzypominać i wejść w klimat.
 
ŚRODA (18.05)
No i dzisiaj rano złamałem się i zapaliłem w kozie.
 
Żonie będę żałował?
Od początku dnia starałem się nadrobić  zaległości  w pisaniu. Wrócić do obowiązku było trudno.
Za to znacznie łatwiej wypadło koszenie. Na cztery akumulatory na przemian z innymi pracami i nawet pisaniem, a nawet z odpoczynkiem z książką i Pilsnerem Urquellem nad Stawem. Ale główną pracą dnia było plewienie ogródka i spulchnienie ziemi oraz podlewanie, żeby zobaczyć, czy jest poziom i czy w przyszłości woda nie będzie spływać w jeden róg albo nie tworzyć kałuż w kilku miejscach. A wszystko pod ogórki, które jutro mam zamiar siać. To samo zrobiłem w trzech miejscach, już poza ogródkiem - w dwóch dla cukiń, w jednym dla dyni.
 
Dzisiaj ostatecznie ustaliliśmy z Żoną, że zaprosimy do nas Syna z rodziną (6 osób) i Brata. Zadzwoniłem do nich i z wszystkimi umówiliśmy się na niedzielę, 22. maja. W planie poranna jajecznica zrobiona przeze mnie, a potem grillowanie i wypady do Gruszeczkowych Lasów i do Rybnej Wsi.

Wieczorem obejrzeliśmy tylko 1 odcinek Zadzwoń do Soula.

CZWARTEK (19.05)
No i znowu rano rozpaliłem w kozie.
 
Nawet  po wielu dniach wyczyściłem i umyłem szybę. Dla większego efektu. 
Rano, gdy tylko odpaliłem laptopa, powitał mnie mail od Po Morzach Pływającego.

Cześć. Jest godzina 0432 czasu lokalnego tzn  łotewskiego. (03.32 czasu polskiego - dop. mój)
Wojna w Ukrainie właśnie uderzyła we mnie dosyć boleśnie. Nie mogę zjechać że statku ponieważ, mój rosyjski  tfu! zmiennik nie dostał wizy Schengen. Teoretycznie zgodnie z kontraktem mogę zostać na statku do 9.czerwca, ale z niepisaną zasadą zmiana zazwyczaj następowała po 3 miesiącach.
Zasadniczo to opóźnienie mnie nie  przeszkadza tyle tylko , że moje grudniowe nasadzenia winorośli domagają się uwagi. Sadzonki pięknie  puszczają liście, a ja muszę zrobić jeszcze podpory dla nich.
Niemniej jednak dopóki sytuacja się nie wyjaśni będę  na statku jeszcze długo.
Plotki głoszą, że jeżeli rusek nadal nie dostanie wizy to będą szukać kogoś innego.
Problem jest taki, że w związku z wojną wszyscy armatorzy mają ten sam problem ponieważ brakuje ludzi......i.mój powrót do domu jest nieokreślony żadną nawet przybliżoną datą.
Miłego dnia (pis. oryg.)
PMP
Od razu, o 07.22, mu odpisałem. Wściekłem się, że nie będzie mógł zejść ze statku, a treści mojego maila cytować nie będę.
Dla odprężenia się po porannym myśleniu o ruskich I Posiłek zjadłem nad Stawem w towarzystwie babskiej książki. A potem zabrałem się za sadzenie pomidorów. W upał, a to nie był najlepszy pomysł. Nie wiem, skąd mi się wzięło takie umysłowe zaćmienie. Nie dość, że skwar, to jeszcze dla ułatwienia sobie roboty wszystkie sadzonki umieściłem na sąsiedniej skrzyni, żeby mieć je pod ręką. Bezmyślnie wystawiłem je na słonecznej patelni, więc nic dziwnego, że, ku mojej zgrozie, błyskawicznie oklapły. W te pędy smętnie zwisające przerzuciłem do cienia i w te pędy sadziłem po dwa natychmiast je podlewając. Widziałem jednak, że to może ich nie uratować, więc z kawałków styropianu i płyt regipsowych zrobiłem osłony przed prażącym słońcem. Gdy oklapnięcia podwiązałem do kijków wspomagając w ten sposób ich powrót do pionu i do życia, zaczęły odżywać. Takie mają bestie siły witalne.
Tyle lat pomidorowych doświadczeń, a tu taka wpadka. Żona nawet się na mnie nie wyżywała w stylu Przecież mogłeś sadzić wieczorem, kiedy słońce by tak bezpośrednio nie prażyło na skrzynie! wiedząc, że pomidory we wszystkich moich ogrodowych pracach zajmują I miejsce i że w ich kwestii mam bardzo wąziutki margines na chłonięcie jakichkolwiek dowcipów, przygan i uwag, zwłaszcza gdy ewidentnie daję dupy.
Dwa nadmiarowe krzaczki, bonus od Mądrego Leśnika, posadziłem na poletku dyni. Jak ona wzejdzie, może to być ciekawy ogrodniczy eksperyment - jej olbrzymie liście włażące na pomidory, które w tej sytuacji będą starać się wyśrubować swoją wysokość, żeby dobić się do światła. Bez moich interwencji się nie obędzie, a to w świecie roślin bardzo lubię.
Dynię natychmiast posiałem, obok dwa stanowiska cukinii, ale dla ogórków nie starczyło już sił i czasu. Upał mnie wypalił i wykończył.

O 14.39 naszego czasu otrzymałem kolejnego maila od Po Morzach Pływającego. Chłop się rozpisał.
 
Nasza firma procentowo ma niedużo rosyjskich marynarzy, ale są firmy UE np Norwegia ...WILSON ..... który zatrudnia pewnie około 90 % załóg z rosji.
Poza tym generalnie jest brak europejskich marynarzy na rynku.....ale nie brak marynarzy z takich krajów jak Indie lub Malezja. Firmy jednak starają się ich nie zatrudniać że względu na ich kwalifikacje i zwyczaje oraz koszty podmian które są bardzo kosztowne..
Cierpliwie będę czekał do 9 czerwca.
(pis. oryg.)
PMP

Po upale udało mi się odsapnąć w chłodzie Domu Dziwa i trochę zregenerować, by zabrać się za sprzątanie dwóch mieszkań dla gości, bo mogą przyjechać w weekend na ostatnią chwilę. Lepiej było  być przygotowanym i nie dać się zaskoczyć nadmiarem pracy, której w takiej sytuacji nie dałoby się przełożyć.
Gdy upał zelżał, podlałem skrzynie i wszystko to, co posiałem i posadziłem oraz usunąłem osłony przeciwsłoneczne. Pomidory żyły. 

Dzień miał wyraźnie zaznaczoną część rozrywkową z różnymi elementami (emelentami) podpadającymi pod tę  kategorię.
- Skończyłem babską książkę. Wiele razy w trakcie jej czytania się obśmiałem, bo autorka bardzo trafnie i prawdziwie charakteryzowała główną bohaterkę jako kobietę opisując i inne ze znawstwem. W końcu sama była kobietą.
- Syn zadzwonił, że jednak w niedzielę nie będą mogli przyjechać, bo Wnuk-III ma urodziny kolegi, na których musi być. Więc ustaliliśmy ich przyjazd na sobotę. W tej sytuacji Brat został odwołany, bo w soboty pracuje.
- Justus Wspaniały w przysłanym smsie dziwił się, że w poprzednim wpisie nie było opisanego piątku, soboty i niedzieli. Widać, że świeżynka w czytaniu.
- Wieczorem obejrzeliśmy jeden odcinek Zadzwoń do Soula.

PIĄTEK (20.05)
No i znowu rano Żonie rozpaliłem.
 
Ucieszyła się, jak za każdym razem, z tym samym, dużym entuzjazmem. 
Rano kolejny raz jadłem I Posiłek nad Stawem. Nic nie poradzę, że ta poranna, specyficzna okoliczność tak na mnie działa.
Na początku dnia Córcia i Syn jakby się zmówili z telefonowaniem do ojca.
Córcia chce zdobyć uprawnienia pedagogiczne, żeby w przyszłości (wrzesień 2023) uczyć w jakiejś szkole angielskiego. Pomysł z wielu względów mi się spodobał. Najważniejsze byłoby to, że nie "straciłaby" tego języka, ponadto wyrobiłaby się z pracą w dwa dni w tygodniu (połowa etatu), nie kisłaby ciągle w domu, no i zarobiłaby jakiś grosz.
Sprawę przedyskutowaliśmy w kontekście zapisania się na półtoraroczne studia podyplomowe. Poradziłem jej co nieco i uzmysłowiłem parę szczegółów. Gdyby wszystko się jej udało, byłyby to jej drugie studia tego typu po pierwszych, rolniczych. Fajnie, że jej się chce, bo w końcu jest już starą babą (38 lat), ma dwoje dzieci i wspólnie z Zięciem całe gospodarstwo na głowie i mnóstwo innych spraw.

Syn zadzwonił, że rano Wnuk-II źle się poczuł, wymiotował i być może przyjazd stoi pod wielkim znakiem zapytania. A wszystko wcześniej wyglądało dość dobrze, bo właśnie Wnuk-I po chorowaniu przez cały ubiegły tydzień zaczął dochodzić do siebie. Ale widocznie zdradziecko przekazał pałeczkę bratu.
To ustaliliśmy, że nie rozpędzamy się z zakupem kiełbasek na ognisko i karkówki na grilla. Z tym zawsze się zdąży, gdyby jutro rano przyjechali.

Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu, żeby zrobić zakupy tylko dla Sąsiadów. Dla nas mieliśmy zrobić w drodze powrotnej. A wszystko z powodu wydłużonej do nich podróży, bo najpierw pojechaliśmy do Zaprzyjaźnionego Wulkanizatora. Czas był najwyższy zmienić opony z zimowych na letnie. Przy okazji wyszło, że dwie z nich trzeba będzie wymienić. Więc Zaprzyjaźniony Wulkanizator zamówił i umówiliśmy się na za dwa tygodnie. Przy okazji zresetował komputer w Inteligentnym Aucie i od nowa zainstalował czujniki ciśnienia powietrza w oponach. Od paru miesięcy świrowały ciągle mnie informując, że jest niskie ciśnienie raz w jednym kole, za chwilę w innym, przy czym w tym poprzednim było dobrze. A w ten sposób nie jechało się komfortowo do Uzdrowiska mając ciągle przed oczyma alarmującą ikonkę z wykrzyknikiem. I co z tego, że powietrze było, bo przed wyjazdem sprawdziłem? 

U Sąsiadów się nie zasiedzieliśmy mając na uwadze zakupy i sprawy, które musieliśmy załatwić w Powiecie. Bo tym razem były mocno zróżnicowane i wybiegały poza standardy - nasiona, kijki bambusowe, bateria do zegarka (wysiadła w trakcie gotowania jaj na miękko, a tam jest potrzebna sekundowa precyzja), tusz do drukarki, Socjalna i Litovel oraz pranie i paczkomat. Kilku zakupów nie zrobiliśmy, bo zrobiło się późno. Ale i tak byliśmy usatysfakcjonowani, bo w Metropolii zajęłoby to wieki.
Gdy wróciliśmy, od razu przy pomidorach wymieniłem niskie kijki (szczapy) brzozowe na wysokie bambusowe, żeby wystarczyły na cały okres wegetacji. Cała skrzynia nabrała profesjonalnego ogrodniczego wyglądu. Potem wszystko skrzętnie podlałem przysięgając sobie, że w takie upały będę to robił zawsze dwa razy, rano i wieczorem.
Ogórków nadal nie posiałem. Nie stykło czasu.

Późnym popołudniem Syn potwierdził, że nie przyjeżdżają. Wnuk-II chory, franca z powrotem zaczęła gnębić Wnuka-I i tylko patrzeć, jak opanuje cały ich dom.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki Zadzwoń  do Soula.
 
SOBOTA (21.05)
No i w nocy padało trochę, a to zdecydowanie poprawiło sytuację roślin.
 
Moją też, bo nie musiałem podlewać.
Dzisiaj w końcu posiałem ogórki - 48 stanowisk, po trzy nasiona w każdym. Najwięcej czasu zajęło mi wbijanie kijków, bo wszystko musiało wyglądać na eins, zwei, drei. Żona już przestała się temu systemowi dziwić i nawet skomentowała Wygląda, jak w prawdziwym ogródku. Do głowy mi nie przyszło się obrazić.
Na fali braku upału przeflancowałem sałatę i buraki. Ogrodnicy wiedzą, że jeśli wykiełkowało kilka nasion bardzo blisko siebie, to z żadnej z roślinek nie będzie pożytku z racji bezwzględnej konkurencji. Wtedy trzeba je rozsadzić, czyli "po polsku" przeflancować. Zrobiłem tak z sałatami i z buraczkami. Nagle zrobiło się wszystkiego dwa razy więcej. Oczywiście te zmuszone do nowych warunków natychmiast padły, więc jednak musiałem podlać.
Ogórki mnie wykończyły, więc musiałem sobie zafundować godzinną drzemkę. Przy czym słowo "drzemka" jest tu nieuprawnione, bo zwyczajnie spałem.
Żeby sen przegonić, narąbałem trochę drewna. Bo i kuchnia i Żona rano wymagają.
 
Dzisiaj wreszcie zabrałem się za informacje zjazdowe. Ociągałem się z tym przez miesiąc. Nie wiedzieć czemu, zabierałem się jak pies do jeża. Dopiero po wszystkim dotarło do mnie, że przez cały czas stresowała mnie myśl o prostej, było nie było, wysyłce. A to się wzięło z poprzedniego razu, kiedy system nie chciał przesłać za jednym zamachem wiadomości do ponad osiemdziesięciu odbiorców i trzeba było robić to na trzy raty. Przy czym ostatnią głupek długo odrzucał i dopiero czujność Żony załatwiła problem. Wyłapała po prostu, że w którymś adresie wprowadziłem w nazwisku piękną polską literę "ę". Moja nienawiść do komputerów i ich tępych systemów tylko się ugruntowała. Bo przecież mógł wysłać wszystko, a tylko tę jedną odrzucić. A tak Żona musiała żmudnie sprawdzać wszystkie adresy, a Polce, takoż Polakowi, przyzwyczajonym do "ą, ć, ę, ł, ó, ś, ż, ź",  trudno jest wyłapać taki błąd, skoro mózg jest nauczony, że błędem to nie jest.
Pomny tamtej sytuacji jeszcze raz wszystko sprawdziłem i to dwa razy. Po czym adresy podzieliłem na dwa pakiety, bo system ponownie mnie poinformował przy jednorazowej próbie wysłania za jednym zamachem (chciałem gnoja wziąć z zaskoczenia) Za duża liczba odbiorców!, więc wszystko wysłałem w dwóch rzutach, po 40 maili w każdym. A i tak głupek mielił i mielił...
Nie muszę chyba dodawać, że sama treść wiadomości napisana przeze mnie była bułką z masłem i stanowiła dużą przyjemność. Czułem się jak ryba w wodzie.
 
Pod wieczór zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Pretekstem były urodziny Żony Dyrektora. Ale potem, jak zwykle rozmowa zeszła na sprawy szkolne. Myślałem, że jestem od tego typu problemów oddalony o całe lata świetlne, ale po tym, co usłyszeliśmy, momentalnie otworzył mi się scyzor w kieszeni. Bo co potrafią wyprawiać słuchacze, nauczyciele i stołeczne zwierzchnictwo, nieważne w jakiej szkole i w stosunku do jakiej szkoły, przechodzi ludzkie pojęcie. Tej bezwzględności, roszczeniowości, tępoty i braku empatii nie sposób zrozumieć.
Na szczęście potem rozmowa zeszła na nasze tematy i rozmowa o Uzdrowisku trochę rozładowała atmosferę.
 
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni, jak do tej pory dostępny, odcinek Zadzwoń do Soula. Dalej przedsięwzięliśmy rezolucję oglądać serial raz w tygodniu tak, jak cyka Netflix, żeby nie wypaść z torów (jedno z ulubionych powiedzeń Żony - analogiczne odwrotne to "wrócić na tory").
Jutro zaś postanowiliśmy rozpocząć oglądanie nowego amerykańskiego serialu z 2022 roku Prawnik z Lincolna .   

NIEDZIELA (22.05)
No i dzisiejszy cały dzień czuliśmy jak niedzielę.
 
Może dlatego, że wczorajszy odbieraliśmy jak sobotę.
Rano odebrałem paczkę. Wyglądało mi na to, że w środku była książka lub książki. Gdy wróciłem do domu, Żona przybrała tajemniczą minę, więc się tym bardziej upewniłem, że to było coś dla mnie. No i otrzymałem Auto-stopem przez galaktykę Douglasa Adamsa. W drugiej książce tegoż autora chyba były dwie książki, bo na okładce widniały tytuły Restauracja na końcu wszechświata i Życie, wszechświat i cała reszta. Od razu zacząłem czytać tę "pojedynczą" znowu żegnając się na jakiś czas z Kopalińskim. 
 
W południe wybrałem się do Gruszeczkowych Lasów na szaber dwóch brzózek. Miałem na nie oko od dwóch lat i w pierwotnej wersji Brzozową Aleję miałem zrobić właśnie z tego materiału, ale Żona odwlekła mnie od głupiego pomysłu.
- Będziesz wykopywał 20 drzewek?! - Czy ty nie masz rozumu?! - Zaharujesz się, a poza tym przy takiej ilości na pewno ktoś cię zobaczy i...
Więc wszystkie kupiliśmy w szkółce. Dwie z nich ostatecznie się nie przyjęły. Jedna na górce całkiem wyschła i straszyła swoją suchością, drugą w alejkowym szpalerze złamał wiatr i w efekcie powstała wyrwa strasząca z kolei kikutem wystającym z ziemi.
Co do szabru nie miałem żadnych obiekcji i zahamowań. Brzózki tam rosnące i tak były skazane na śmierć. Bo rosły na betonie, żużlu i kamieniach i ich wyschnięcie było kwestią czasu. Poza tym rosły na zaniedbanym placu przy jakichś ruinach, własność zdaje się nadleśnictwa, więc prędzej czy później zostałyby usunięte w ramach robienia porządków potraktowane jako leśny chwast. Więc jechałem z misją ratowania przyrody.
W pierwszej wersji miałem zamiar pojechać taczką, bo to urządzenie nie ma numerów rejestracyjnych i jest trudne do zlokalizowania. Ale Żona znowu zaczęła Czyś ty zwariował?..., więc pojechałem Inteligentnym Autem koloru bordowego idealnie skontrastowanego względem zieleni. Ale cóż, była niedziela i liczyłem, że nie spotkam żywego ducha. Od razu na początku natknąłem się na jakiegoś faceta z psem, który uparł się bawić ze swoim milusińskim tuż przy moim aucie zezując od czasu do czasu na mnie. Ręce miałem związane, siedziałem w środku udając, że studiuję mapę i od czasu do czasu również na niego zezowałem. Byłem przygotowany na jego potencjalne pytanie Co pan tu robi w lesie? odpowiedzią atakującą  A co pan tu robi w lesie z psem nietrzymanym na smyczy? W końcu poszedł sobie bez słowa, więc mogłem zabrać się za szaber ratując życie dwóch brzózek. 
Wytargałem szpadel, łom i kilof. Okazało się, że dwa pierwsze narzędzia były zupełnie bezużyteczne wobec betonowo-żużlowo-kamiennego podłoża. Za to kilof sprawdził się idealnie. Mógłbym się nawet obejść bez niego, bo drzewka dawały się wyrwać gołymi rękami, ale zależało mi na tym, żeby "ziemię" spulchnić i wyrwać je z jak największymi korzeniami, zwłaszcza tymi delikatnymi chłonącymi wodę.
W sumie akcja trwała może 15 minut. Korzenie zapakowałem do worków, wsadziłem do bagażnika tak, że część zielona wystawała na dwa metry poza obrys auta i w ten sposób paradnie przejechałem 500 m przez las, a drugie tyle przez Wakacyjną Wieś. Bez żadnych problemów.
Na posesji czekała już na mnie Żona uśmiechnięta od ucha do ucha, bo lubi takie aferki. Od razu rzuciłem się do sadzenia. Miałem przed wyjazdem przygotowane dwa doły, które najpierw obficie zalałem wodą , potem wsadziłem tam drzewka, trochę zasypałem ziemią(!), znowu polałem wodą i tak na przemian. Wreszcie je ostatecznie wzmocniłem resztką ziemi i ostatni raz podlałem. Najbliższa doba miała pokazać, czy pacjenci przeżyją. 

Po południu przypominająco zadzwoniła Hela. Więc ją od razu uspokoiliśmy, że nasze przygotowania do ślubu i wesela są dopięte na ostatni guzik z wyjątkiem...mojej piżamy.
- A po co ci piżama na wesele? - prawidłowo zareagowała.
Więc jej wytłumaczyłem, że następnego dnia rano nie mogę w wyświechtanej, dziesięcioletniej piżamie otwierać drzwi jakiemuś weselnikowi lub gorzej, weselniczce, dobijającej się z różnorodnych powodów.
Hela całkowicie się uspokoiła, ale z kolei zszokowała się wieściami od nas. Na tyle, że zaniemówiła na jakąś sekundę, a to dużo przy jej inteligencji.
- Musicie wszystko opowiedzieć na miejscu. - podsumowała rozmowę.

Skoro dzisiaj czułem, że jest niedziela, to czułem się w obowiązku wykąpać. A potem wyluzowany zasiadłem do komputera, żeby nadrabiać zaległości. 
Wieczorem obejrzeliśmy dwa pierwsze odcinki Prawnika z Lincolna. Wychowani na Breaking Bad, Zadzwoń do Soula i na Ozarku, w których scenarzyści się nie szczypali, postanowiliśmy temu delikatnemu serialowi dać szansę i spróbować oglądać  dalej. Może wejdziemy w tę  konwencję i wrócimy na właściwe tory!
 
PONIEDZIAŁEK (23.05)
No i dzisiaj z powodu bloga wstałem o 05.30.
 
A takiej wczesnej pory wstawania nie miałem dawno. 
To dlatego, że zdawałem sobie sprawę z trzech rzeczy. Po pierwsze nie mogłem powtórzyć blogowych zaległości, bo czyhający Justus Wspaniały zabiłby mnie śmiechem. Po drugie o 12.00 Iga grała swój pierwszy mecz na Roland Garros. I po trzecie Żona wczoraj zaprosiła mnie do Nowego Kulinarnego Miejsca. A wspólnym mianownikiem tych trzech spraw był czas.

O 12.00 Iga Świątek grała z Łesią Curenko (Ukraina). Mecz trwał niecałą godzinę, za co byłem Idze bardzo wdzięczny. Wygrała bowiem 2:0 nie pozostawiając Łesi żadnych złudzeń.
Przez ten cały czas, nawet w przerwach meczu, pisałem. Potem podlałem dwie posadzone brzozy. Miały trochę klapnięte liście, ale wyglądały dość żwawo. I po wszystkim pojechaliśmy do Nowego Kulinarnego Miejsca. A powód? Dzisiaj była 14. rocznica naszego ślubu, którą Żona połączyła z ważniejszą dla niej czerwcową 22. rocznicą naszego wspólnego, jak to się ładnie mówi, pożycia.
Swoją drogą makabra patrząc na te liczby. Bo kto by kiedyś przypuszczał?
Muszę uderzyć się w piersi, bo o tej ślubnej na amen zapomniałem. Ale nie było mi z tym źle, bo wiedziałem, że Żona z tego powodu nie będzie robiła sprawy. I to ją wyróżnia spośród innych kobiet. Oczywiście między innymi, wazeliniarzu (to do mnie).
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. W środę. Siedzieliśmy w domu, a ona w upał rozkoszowała się chłodną ziemią na górce i różnymi, jej ulubionymi, zacienionymi miejscami. Ale ile można się rozkoszować, zwłaszcza że w domu panował chłód, było legowisko i w misce mogło się znaleźć coś ciekawego. Więc się upomniała.
- Ale otwórz jej, żeby wiedziała, że ten rodzaj komunikacji działa. - Żona użyła logicznego argumentu.
Nie chciałem otwierać od razu, tylko zza winkla nieruchomo obserwowałem, co też Piesek będzie dalej wyczyniał, żeby boki zrywać. Ale ugiąłem się przed siłą logiki.
Godzina publikacji 20.17.

I cytat tygodnia:
Zły to znak, kiedy ludzie przestają rozumieć ironię, alegorię, żart. - Fiodor Dostojewski (rosyjski pisarz i myśliciel)

poniedziałek, 16 maja 2022

16.05.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 164 dni.
 
WTOREK (10.05)
No i znowu piękny dzień po publikacji. 

Z samego rana, po zwyczajowym rozruchu, postanowiłem napisać do PostDoc Wędrującej. Była 10.00, to u niej 16.00. Odpisała o 16.40 naszego czasu, czyli u niej o 22.40. Jak na nią ostatnio błyskawicznie. Ale czułem, że tak będzie, bo chyba tęsknota za wszelkimi przejawami polskości rośnie w niej coraz bardziej.
Czesc Emerycie (zmiana moja),
dziekuje za maila i updaty ;-)
Co do spotkania to mysle ze nie bedzie problemu, bo ja planuje byc w Polsce bardzo dlugo,
typu do Listopada - lub nawet dluzej, jest mozliwe nawet ze juz nigdy do Chin nie wroce.
Co prawda bym chciala jeszcze Chiny pozwiedzac, ale na razie na pewno zwiedzac sie nie da,
a wracanie jest tez drastycznie utrudnione.
Moze cos po tym zjezdzie CCP
(Komunistyczna Partia Chin - wyjaśnienie moje) sie zmieni jak juz mysl przewodnia wygra ;-)
Zjazd jest w Pazdzierniku - dlatego zakladam powrot ew. w Listopadzie.
Pozdrowienia!
 
To fajne, że Partia decyduje o wszystkim. Ile problemów i kłopotów mniej. I ile mniej rozterek przy dokonywaniu setek wyborów. Pamiętam z czasów PZPR.

Nie wiem, czy wspominałem, ale już od kilku dni rano chodzę z I Posiłkiem i książką nad Staw na ławeczkę. Najpierw był Kopaliński, którego od wielu tygodni czytam non stop doszedłszy do strony 1253., ale Żona się ulitowała i dała mi coś lżejszego, nomen omen. Sztuka dla sztuki brytyjskiej pisarki Katie Fforde. Taka babska z kobietami w rolach głównych. Jedną książkę tej autorki już czytałem i nie narzekałem. Lekko, łatwo i przeleciało. Żadnego obciążenia dla mózgu.
W ciągu dnia postanowiłem dalej nie obciążać tego organu. Nie pomny wczorajszych skutków kosiłem trawę na trzy akumulatory, by potem narzekać głośno na ból pleców i przesilenie, czego Żona nie mogła wytrzymać insynuując, że zachowuję się jak ten Żyd w dowcipie.
W przedziale pociągu jechało w milczeniu ośmiu pasażerów. Upał i duchota były niemiłosierne.
- O Boże, jak mi się chce pić!!! - odezwał się nagle jeden z nich, Żyd.
Za jakąś chwilę znowu - O Boże, jak mi się chce pić! 
I tak kwękał dłuższy czas na tę samą melodię "O Boże, jak mi się chce pić!"
W końcu któryś z pasażerów nie wytrzymał.
- No niech ktoś, do jasnej cholery, wreszcie da mu pić! 
Znalazł się jeden litościwy. Żyd się napił, podziękował i zaczął:
- O Boże, jak mi się chciało pić! - O Boże, jak mi się chciało pić! - O Boże, jak mi się chciało pić!...
 
Ból pleców i przesilenie mogłyby być większe, gdyby nie dywersyfikacja prac. Bo, gdy trzy akumulatory się rozładowały (tu widzę swoisty, zbawczy dla mnie, system progów zwalniających, bo gdybym miał pięć, to bym kosił na pięć, a Żona musiałaby transportować mnie do domu), na klęczkach odchwaszczałem trzy rzędy czosnku syberyjskiego,  więc zdążyłem trochę odpocząć. Ale cały czas pracowałem w upale, więc po raz pierwszy w tym roku zażyłem poupalnego prysznica. 
Po zmęczeniu nie było śladu.
Po stosunkowo wczesnym II Posiłku pojechaliśmy do Powiatu, tylko po Socjalną, a potem dalej. Głównym naszym celem była wizyta u Dzikiej Ziemianki i Mądrego Leśnika. Po drodze, ponieważ na nasz przyjazd było grubo za wcześnie, zrobiliśmy sobie małą wycieczkę i odwiedziliśmy kilka dziur, w których nie byliśmy spory szmat czasu. Wszędzie było pięknie i piękniej, bo tak już jest w Pięknej Dolinie.
Dlaczego taka wizyta ni z gruszki, ni z pietruszki? 
Otóż nadszedł czas sadzenia pomidorów. Sadzonki kupione w tamtym roku na targu w Powiecie okazały się badziewne. Pomidory, wszystkie koktajlowe, bo tak chciała Żona, nie były smaczne, jakieś trawiaste, zero satysfakcji. Mogło to być wynikiem mojej pazerności, bo na powierzchni 2 m2 posadziłem aż osiemnaście krzaków i chyba pomidorki przez to miały za mało słoneczka, żeby właściwie dojrzeć. Dlatego w tym roku postanowiłem na takiej powierzchni posadzić tylko 12 i przede wszystkim zdobyć je z wiarygodnego źródła. Żona takowe znalazła właśnie u Dzikiej Ziemianki i Mądrego Leśnika. Był więc też pretekst, żeby się spotkać.
Nie widzieliśmy się rok, więc najpierw przy kawach trzeba było pogadać i oplotkować wspólnych znajomych z Pięknej Doliny, a potem zabrać się za główny cel wizyty. Pomidorową sprawą zajmował się Mądry Leśnik. W tunelu, o znanym mi, charakterystycznym zapachu i klimacie, na półkach i stołach stały sadzonki. Według gospodarza 430 sztuk.
- Ale wszystkich traktujemy jednakowo. - zaznaczył. - I tych, którzy biorą kilka sztuk, i tych co hurtem.
My chyba z naszymi 19. (12 my, 7 Justus Wspaniały) nie byliśmy najgorsi. Zaczęła się dyskusja, jakie wybrać, a potem przyszło do płatności. Mądry Leśnik nie chciał wziąć od nas grosza, na co mocno zaprotestowaliśmy.
- Jak byś tak miał wszystkim znajomym dawać za darmo, to ładnie byś na tym wyszedł! - zacząłem. - Splajtowałbyś, a w przyszłości i my byśmy stracili nie mogąc kupić sprawdzonych sadzonek.
To znalazł rozwiązanie. Zaproponował gratisy, a na to mogliśmy się zgodzić, jako że obie strony zachowywały biznesową twarz. My dostaliśmy 2 krzaczki więcej, a Justus Wspaniały jeden. Tak więc z prostej sprawa zrobiła się skomplikowana. Gdzieś te dwa nadmiarowe krzaczki będę musiał sensownie posadzić.

Wieczorem obejrzeliśmy 1 odcinek Ozarku.

ŚRODA (11.05)
No i dzisiejszy poranek,  w tym 2K+2M Żony, został brutalnie zakłócony.
 
Zadzwoniła pani z US i miłym oraz smutnym i zatroskanym głosem poinformowała mnie Ale wie pan, ten PIT jest źle wypełniony... Byłem na to przygotowany od momentu złożenia, więc, żeby zapobiec jej szczegółowym wyjaśnieniom, natychmiast ochoczo oznajmiłem To ja bym jutro przyjechał... - Mogę?
Słyszałem w smartfonie, jak pani kamień spadł z serca. Bo już widziała trudności patrząc na mój PESEL, a tu proszę - podatnik, który chętnie przyjedzie nie robiąc żadnych problemów i zdejmie jej kłopot z głowy. Żeby więcej takich podatników...
Umówiłem się na 12.00.

Dzisiaj poszedłem na całość. Skosiłem trawę na pięć akumulatorów. Z tego można by wyciągnąć dwa wnioski. Pierwszy, jakiż to musi być duży teren, żeby tak kosić i kosić?  Drugi, musiałem przyspieszyć, bo inaczej z koszeniem nie wyrobiłbym się do końca maja. Na początku problem polegał na tym, że czekałem, aż trawy i chwasty trochę wyrosną, żeby było co kosić. Ale one rosły wszędzie równolegle, a ja kosiłem partiami, więc te "pomijane" osiągały błyskawicznie niebotyczne rozmiary i zanim bym się do nich dobrał w tempie dwóch akumulatorów na dzień, to tak bym kosił i kosił ad usrantem mortam, czyli do zimy, bo te wcześniej skoszone urosłyby do niebotycznych rozmiarów. I tak na okrągło. Musiałem więc sprawę przyspieszyć i trawsko zdusić w zarodku.
Trzeci wniosek mogła wyciągnąć Żona, ale nie wyciągnęła.
- Ja nic z tego nie rozumiem... - Najpierw mówisz, że optymalnie jest kosić na dwa akumulatory, przy trzecim kwękasz, a dzisiaj zrobiłeś pięć!...
Summa sumarum - zostało mi jeszcze koszenia mniej więcej na cztery akumulatory. Potem będę miał sytuację opanowaną. Bo dzikie tereny będę kosił raz na miesiąc i to nie wszystkie naraz, a te zhumanizowane raz w tygodniu i też nie wszystkie naraz.  
O dziwo piątka nie zrobiła na mnie prawie żadnego wrażenia. Może dlatego, że już swój organizm przyzwyczaiłem do tego typu wysiłku, a poza tym w przerwach, kiedy akumulatory się ładowały, odpoczywałem.
Zrobiłem porządek księgowy w papierach, a o 15.00 obejrzałem transmisję z Rzymu, mecz Iga Świątek - Elena-Gabriela Ruse (Rumunia), 2:0. Bez historii i emocji, chociaż Iga popełniała zdecydowanie więcej błędów niż zwykle. Ale było widać, że dopiero się rozkręca.

Po wszystkim wziąłem prysznic i od nowa czułem się na jakieś dwa akumulatory. Ale był już wieczór, a on swoje prawa ma. Więc obejrzeliśmy jeden odcinek Ozarku.
Tknięty jakimś przeczuciem nie wyłączyłem smartfona. I zadzwonił Właściciel z Uzdrowiska z pytaniem, czy moglibyśmy ich odwiedzić dzień wcześniej, czyli w niedzielę, bo oni będą mieli  potem przez kilka dni gości, przyjaciół z Arizony. Więc się zgodziliśmy, bo Arizona jest trochę dalej niż Wakacyjna Wieś. Ale musieliśmy zastrzec, że w tej sytuacji przyjedziemy z psem, bo o 12.00 jeszcze nas do hotelu nie wpuszczą I czy to państwu nie będzie przeszkadzać?
- Ależ skądże! - Proszę pana, my przez 16(!) lat mieliśmy pudla. - Odszedł od nas ze starości.
 
CZWARTEK (12.05)
No i rano złamałem się. W zasadzie już kolejny raz.
 
Ale tym razem wczoraj wieczorem zakomunikowałem Żonie, że jutro rano to już w kozie nie będę rozpalał, bo to gruba przesada. W przyrodzie lato, mury Domu Dziwa nagrzane... 
A jednak. Bo czyż może być coś wspanialszego dla Żony nad taką niespodziankę?
- To gdzie ja dzisiaj usiądę?... - zaczęła schodząc po schodach. - O, jak miło!... - oczy się jej śmiały, gdy zobaczyła ogień. - To jednak jest fajne... - szukała potwierdzenia dla oczywistości, która go nie wymagała. - Bo jednak rano jest chłodno... - dalej szukała, tym razem alibi.

Po I Posiłku pojechaliśmy do Urzędu Skarbowego do Powiatu. Żona została w Inteligentnym Aucie. Spóźniłem się prawie 15 minut prowokując tygrysa. Ale rozeszło się po kościach.
Schemat mojego wejścia do poczekalni w pewien sposób się powtórzył. Na mój widok od razu zza drzwi wyskoczył ochroniarz, ten, który poprzednio drażnił mnie w dwójnasób każąc mi założyć "maseczkę", a to pieszczotliwe zdrobnienie było tym drugim wkurzającym mnie elementem (emelentem). Teraz jednak zmienił opcję zwracania się do petenta (może ktoś mu zwrócił uwagę?) z W czym mogę pomóc? na Czym mogę służyć?, a to mnie trochę ugłaskało, zwłaszcza że się dodatkowo zhumanizował i ukazał prawdziwe oblicze nie nosząc "maseczki". Nawet otworzył mi drzwi do informacji słysząc, że jestem umówiony i mnie zapowiedział Pan jest umówiony! Paranoja!
Za szybą czekała na mnie ta młoda urzędniczka, która poprzednio czyniła mi trudności choćby z głupim postawieniem pieczątki, więc nastawiłem się na najgorsze jednocześnie się przymilając, uśmiechając, a przede wszystkim przepraszając za spóźnienie.
- Wie pani - odezwałem się trochę protekcjonalnie z założeniem, że to co powiem, będzie miała w nosie. - Jestem na emeryturze, a nie wiem, w co i gdzie ręce włożyć... - sapnąłem z przejęciem.
Pani nawet się zachowała, bo coś odpowiedziała a propos i nawet delikatnie się uśmiechnęła. Zresztą robiła to kilka razy, gdy rozmawialiśmy, ale ciągle delikatnie, z dystansem, uważnie mnie przy tym obserwując. Może rozeszła się wieść, żeby uważać na takiego emeryta, który nie wie, w co i gdzie ręce włożyć, więc specjalnie źle wypełnia PIT-y, żeby móc powtórnie przyjść do US i zatruwać życie urzędnikom.
- Chciałbyś... - z tyłu głowy słyszałem głos Żony.
- Bo tu pan źle obliczył podatek... - pani przeszła do rzeczy po moich ochach i achach. - Zamiast trzech tysięcy..., powinno być sześć..., stąd do zwrotu jest 5 zł.
To mnie nie zaskoczyło, skoro rok temu według PIT-u przygotowanego jeszcze przez Księgową I było siedem.
- Tu panu - spojrzała na mnie kolejny raz badawczo - wypisałam wszystko ołówkiem w odpowiednich rubrykach. - Proszę wziąć ten egzemplarz i w holu wypisać korektę.
- Rozumiem, że ten stary mam pani oddać... - nie czekałem na tę jej uwagę podlizując się swoją wiedzą uzyskaną z poprzednich składań.
- Oczywiście. - odparła bez poprzedniego oburzenia.
W holu wypełniłem migusiem dwa egzemplarze, złożyłem, na swoim dostałem pieczątkę i było fertig. Ale zadbałem o dalsze wazeliniarstwo połączone z kulturalnym zachowaniem.
- Jeszcze raz przepraszam za kłopot i dziękuję, przede wszystkim za wyrozumiałość. - Miłego dnia!
Pani podziękowała, delikatnie się uśmiechnęła patrząc na mnie badawczo.
Wróciłem do Inteligentnego Auta zastając Żonę całkowicie wyluzowaną. Mogliśmy jechać do Sąsiedniego Powiatu.

Główny cel - odbiór prezentu ślubnego dla Heli i Paradoxa oraz kupno piżamy i granatowych skarpet dla mnie.
Odbiór prezentu nie stanowił problemu. Również nie było go przy skarpetach, chociaż tam go wietrzyłem. Za to kupno piżamy stało się niemożliwe. We wszystkich sklepach, z wyjątkiem tej galerii, na którą się obraziłem, więc lekceważąco ją pominęliśmy, piżamy były, ale w postaci krótkich spodenek oraz koszulek z krótkimi rękawami. Pomijając fakt, że takie modne i letnie badziewie mnie nie interesowało, to zestaw trzeba było sobie samemu skompletować. Toteż po kilku sklepach z powtarzającą się tą  samą bezsensowną ofertą w następnych, podchodząc do pań sprzedawczyń, zmieniłem pytanie z Czy macie państwo męskie piżamy? na Czy macie państwo męskie piżamy z długimi nogawkami i rękawami? To zaoszczędziło nam trochę czasu, bo nigdzie nie mieli (kapitalistyczne dno!) i nie trzeba było tracić czasu na poszukiwania. Może będą w Powiecie, jako mieście z mniejszymi pretensjami oraz z klientami bardziej tradycyjnymi. A może trzeba będzie szukać nawet w Metropolii. Przecież nie mogę jechać na wesele w jednej z trzech wyświechtanych piżam.
 
Po tych wrażeniach zatrzymaliśmy się w Kawiarni w Której Rodzą Się Pomysły. Tym razem te urodzone dotyczyły wyłącznie nowego miejsca w Uzdrowisku, były bardzo ciekawe i, najważniejsze, ograniczały zakres i koszty rozpierdziuchy, którą szykujemy. A przy tym tworzyły ciekawą ofertę. Ale szczegółów nie byliśmy w stanie wymyślić, dopóki nie dokonamy poważnej wizji lokalnej z laserowym miernikiem, taśmą mierniczą, kalkulatorem i kilkoma arkuszami papieru A4 i różnokolorowymi pisakami.

Późnym popołudniem zabrałem się za tryfidy nad Rzeczką. Skosiłem je na 1,5 akumulatora, bo przegapiłem fakt, że jeden był niedoładowany. Ale i tak miałem satysfakcję, bo brzeg Rzeczki przejrzał. A co miał,..., nie przejrzeć?!
Wieczorem obejrzeliśmy 1 odcinek Ozarku, po czym zszedłem na dół i kolejny raz odpaliłem laptopa.
Po powrocie z Sąsiedniego Powiatu co jakiś czas do niego zaglądałem, żeby obejrzeć powtórkę meczu Igi Świątek z Wiktorią Azarenko. To ta Białorusinka, nieodrodna "córka" swojego ukochanego prezydenta Łukaszenki, potężna słowiańska baba, krzepka, taka gniotsa nie łamiotsa, bez klasy, niepotrafiąca z honorem przegrywać i zachowywać się na korcie, prymitywna w duchu swojego dyktatora, baba, której nie cierpię od czasów Agnieszki Radwańskiej, na dodatek piszcząca na korcie tak, że odechciewa się oglądać.
Mecz się rozpoczął o 13.00, kiedy właśnie rozstawałem się z Urzędem Skarbowym i jechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu. W skrytości ducha liczyłem, że Iga spuści tej babie wpierdol, ale cały czas towarzyszył mi pesymizm i bałem się, że Polka przegra.
Gdy wróciliśmy, za każdym razem najpierw Żona sprawdzała, czy jest powtórka i czy gdzieś przy okazji telewizja nie przemyciła wyniku, co by mi całkowicie zepsuło oglądanie i emocje, a potem, gdy przedpole było oczyszczone, jeszcze raz sprawdzałem ja. Ostatni raz po Ozarku, ale powtórki nie było.
 
PONIEDZIAŁEK (16.05)
No i po wielu miesiącach samodyscypliny spowodowałem jej rozluźnienie.
 
A w zasadzie nie ja, tylko Uzdrowisko. Tak na mnie podziałało. Rozleniwienie, demobilizacja i sodówka, nomen omen, spowodowały, że nie miałem w sobie iskry bożej, żeby pisać. Bo wiedziałem, że taka pisanina na siłę nie da mi satysfakcji. Tedy zdecydowałem, bo jednak cyborgiem nie jestem, że resztę wpisu przerzucę do przyszłego tygodnia. A w oczach Żony przynajmniej się uwiarygodniłem pokazując, że mam trochę ludzkich cech, w tym jedną istotną - słabość.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. A miała dwie poważne okazje. Obie w sobotę, w tym wpisie nieujawnionej. Szedłem sobie z nią nad Staw i będąc na początku Brzozowej Alejki usłyszałem w okolicach altany jakiś łomot wśród gałęzi, a za chwilę zobaczyłem dużego czarno-białego kota, który przed nosem Berty rzucił się na dół z drzewa i w te pędy, ile fabryka daje, zaczął biec w stronę górki. Był już dawno przy niej, gdy Berta stwierdziła Chyba jednak polecę! i "rzuciła się" w pogoń. Gdy dobiegła(?) do początku górki, kot już był na jej końcu, śmignął koło mnie i zniknął za Dużym Gospodarczym. Za "chwilę" w tym samym miejscu pojawił się Piesek. Ujrzał mnie, zatrzymał się, pisnął przyjaźnie w dal za kotem, odwrócił się i zajął się tym, co najbardziej kocha. Wąchactwem! Bo najfajniej jest, jak już danego zwierza nie ma, kiedy nie trzeba go gonić, albo, broń Boże, szczekać i tylko można zająć się spokojnym wąchaniem jego śladów, co nie zabiera wcale energii i można się w tym cudownie zatracić dochodząc milionami (pies 120-300 milionów, człowiek 5, Berta chyba z 500) komórek receptorowych do nieskończonych zapachowych niuansów danego stwora.
Potem dotarliśmy nad Staw. Berta poszła lewą stroną, ja prawą. W okolicach ławeczki znowu zostałem nieźle wystraszony. Kątem oka zdążyłem jeszcze zauważyć naskok Pieska na dwie kaczki, które spokojnie się wygrzewały na brzegu. Te w panice odfrunęły tylko parę metrów i wylądowały na wodzie nic nie robiąc sobie z pobliskiej obecności psiego potwora, który od razu zajął się wąchaniem. Ale gdy po kilku sekundach zorientowały się, że są osaczone z dwóch stron z wrzaskiem odfrunęły nad Rzeczkę. Ale Pieska to już nie obchodziło. Miał co wąchać.
Godzina publikacji 20.07.
 
I cytat tygodnia:
Naszą największą słabością jest poddawanie się. Najpewniejszą drogą do sukcesu jest zawsze próbowanie po prostu jeden, następny raz. - Thomas Alva Edison (amerykański wynalazca, przedsiębiorca)