01.08.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 241 dni.
WTOREK (26.07)
No i dzień po publikacji.
Tej ułomnej. A mogłaby wyglądać tak:
Wtorek, 19.07, był dniem po publikacji. Biorąc pod uwagę uwarunkowania, byłem zadowolony, że nie dopuściłem do żadnych zaległości.
Q-Wnuk od rana kontynuował obraną strategię. Mimo informacji, że dzisiaj będą kozy, Kawiarnio-Cukiernia i ciuchcia, zapytał:
I cytat tygodnia:
- A basen też?
Dzień dla niego jest z gumy.
Z
tego udało się zrealizować kozy, Kawiarnio-Cukiernię i wstęp, czyli wprowadzenie do basenu. Ciuchci być nie
mogło, bo jeździ tylko w soboty, niedziele i raz w poniedziałki.
O
12.00 byliśmy u pani po sery. Akurat były u niej wnuki, dziewczynka i chłopiec mniej
więcej w wieku Q-Wnuka. Można było więc powiedzieć, że wygraliśmy los na loterii. Bo od razu został nawiązany naturalny kontakt i dzieci nie było. Gospodarze oprowadzili po terenie, pokazali kozy i inne zwierzęta. Udało nam się tylko podsłuchać, jak mówili do naszych:
- Chcecie zobaczyć naszą
kryjówkę?
Nasi oczywiście chcieli.
- Przez tę kryjówkę to nie mogę spokojnie ugotować obiadu. - Wychodzę co 5 minut, żeby zobaczyć, czy nic im się nie stało. - Włażą na drzewa... - westchnęła Pani Od Serów, ale jednak ze zrozumieniem.
Siedzieliśmy w obezwładniającym upale w wiacie. Ciekawe, że dzieci nic sobie z niego nie robiły.
Kawiarnio-Cukiernia jawiła się nam ze swoją klimatyzacją jak jakiś raj nieutracony. Mogliśmy przy kawce dojść do siebie i mieć dzieci z głowy, bo od razu przysiadły się do dotykowych ekranów. Psioczę często na te odmóżdżające dotyki, ale czasami...
Stamtąd pojechaliśmy na powiatowe kąpielisko. Jakoś z racji postkomunistycznych złych skojarzeń, całkowicie wykreśliliśmy je z pamięci. Ale ostatnio Żona gdzieś je wynalazła i to z bardzo dobrymi opiniami. I rzeczywiście, szczęki nam opadły. Dodatkowo gały wychodziły nam z zaskoczenia i podziwu. Olbrzymi basen dwumetrowy, mniejszy 1,4 m z dwiema pływającymi bramkami do grania w piłkę wodną, dwa baseniki dla prawie niemowląt, odkryta zjeżdżalnia, plaże piaszczysta i trawiasta, w słońcu lub w cieniu, jak kto woli, i cała infrastruktura z toaletami, przebieralniami i różnoraką gastronomią. Wszędzie czysto, mnóstwo miejsc parkingowych pośród drzew dających cień.
Panie kasjerki były tak uprzejme, że wpuściły nas bez biletów, żebyśmy mogli zrobić rekonesans.
Q-Wnuk od razu przypiął się do zjeżdżalni, więc musiałem przeczytać regulamin. A tam stało jak byk, że dzieci do lat dziesięciu mogą zjeżdżać pod opieką dorosłych.
- To ty dziadek będziesz zjeżdżał ze mną! - od razu zarządził.
Ciekawe, że z tym nie skierował się do babci. Myśl o zjeżdżaniu od razu mi się nie spodobała. Nie miałem nawet klaustrofobicznej wymówki sam wobec siebie, bo była to zwykła rynna. Do zjeżdżalni zbudowanej z zakrytych rur żadna siła by mnie nie wciągnęła. I nikt by mnie nie przekonał, że po pierwsze, gdybym już wskoczył do środka, to nie miałbym nic do gadania, bo siła ciężkości zrobiłaby swoje i zatrzymać by się żadną miarą nie dało, a po drugie, gdybym przymierzał się do narobienia w gacie, to nie zdążyłbym, bo już nurkowałbym w wodzie przy wylocie. Zresztą ten drugi przypadek, gdyby się wydarzył, skutecznie by się przyczynił do akcji ratowników Temu panu już dziękujemy! I nawet Q-Wnuk zrozumiałby oczywistą oczywistość. Summa summarum miałbym zjeżdżalnię z głowy, tylko że cała paczworkowa rodzina wiedziałaby, co się dziadkowi przydarzyło, bo w tym względzie na Q-Wnuka można liczyć.
Zaczepiłem jakiegoś łepka, całego sinego i trzęsącego się, który kolejny raz właził na zjeżdżalnię.
- A jak tam się zjeżdża na górze? - zapytałem jak jakiś nienormalny.
Chłopak jednak załapał.
- Spoko.
A ty ile masz lat?
- Dziewięć. - kłapał zębami, ale był uczynny.
- Ale tu jest napisane w regulaminie, że dzieci do lat dziesięciu mogą zjeżdżać tylko z dorosłymi?... - znowu zdaje się wyszedłem na przemądrzałego głupka.
- Ale na górze puszczają samych nawet mniejszych ode mnie. - uczciwie i rzeczowo poinformował z lekkim lekceważeniem jakichś pisanych słów.
Ot, i cała Polska. I jak jej nie kochać. Miałem oto przed oczyma młodego, ukształtowanego Polaka, którego w zasadzie nic już nie zmieni. Ducha narodu i sól tej ziemi. Będzie nim w każdej części świata. Zapałałem do niego sympatią.
- Dziękuję. - zamknąłem temat.
W te pędy poleciał na górę, bo zaczęła się robić kolejka.
Powoli godziłem się, że zjeżdżać będę ja, za lub przed Q-Wnukiem, a nie Babcia. Poza tym, jako mężczyzna nie zniósłbym takiego obciachu. Cała paczworkowa rodzina dowiedziałaby się, że...
Wychodząc z kąpieliska konsultowałem jeszcze z młodymi kasjerkami sposób zjeżdżania. Zapowiedziałem, że jutro niestety przyjdziemy. Dodawały mi ducha i pocieszały.
Po powrocie do domu graliśmy na werandzie. W grę, do której nawet Żona mnie namawiała, bo taka prosta, a Q-Wnuk używał swojego koronnego argumentu Dziadek, ta gra jest od trzech lat!
W tę grę grać nie będę! Są pewne gry, w
których nie odróżniam figur i kakofonii kolorów, co spokojnie robi trzyletnie dziecko. Wszystko jest dla
mnie takie samo. Oczywiście byłem na czwartym miejscu. Żona starała się mnie pocieszać, że jak zagram wiele
razy to się opatrzę i będzie dobrze. Nie zagram, nie opatrzę się i nie będzie dobrze.
Po II Posiłku podlewałem ogródek i skrzynie. A gdy upał
zelżał "zagraliśmy mecza" - ich troje, ja sam. Oszczędzałem siły ponad
miarę i chyba dlatego wygrałem 10:6.
Wieczorem wszyscy wzięli prysznic, dzieci nie trzeba było zapędzać do gry, a my wylądowaliśmy w błogosławionym łóżeczku.
W środę, 20.07, wstałem specjalnie o 06.00.
Żeby, gdy zrobię sobie kawę i towarzyszący temu łomot, nadbudzone nim Q-Wnuki zdążyły jeszcze ponownie zasnąć. Spełniałem wieczorną prośbę Żony. Dla mnie było to bez specjalnej różnicy, skoro tak i tak rano miałem się stawić z Inteligentnym Autem w Zaprzyjaźnionym Warsztacie.
Siedziałem sobie na luzie przed laptopem, gdy z góry o 07.00 usłyszałem głos Q-Wnuka:
- Babcia, a...
Ciary
przeszły mi po plecach. Wszystko na nic. Gdy wyjeżdżałem o 07.30 zza
drugiej bramy machały mi na do widzenia dwie pary słodkich rączek i
jedna też słodka, tylko większa.
- A Berta się porzygała!... - Q -Wnuk wydarł się na całą posesję meldując mi to fascynujące wydarzenie.
W
takiej atmosferze pojechałem do Zaprzyjaźnionego Warsztatu po drodze
wybierając z paczkomatu trzy paczki. Na miejscu byłem punktualnie o
08.00, jak się umówiliśmy. Żywego ducha. Piętnaście minut później
przyjechał syn szefa i nadal nic się nie działo. Kisłem w samochodzie. W
końcu poszedłem do środka.
- Jaka sytuacja? - zapytałem niewinnie.
Syn mi wszystko wytłumaczył - brak pracowników, Pani Z Pierwszej Linii Frontu poszła na urlop i jest tylko jeden mechanik.
Za jakiś czas przyjechał
szef i wybił mi z głowy czekanie, bo Inteligentne Auto mogło być na podnośniku dopiero o
09.00
- Plus dwie godziny pracy. - Sam pan rozumie. - Podrzucę pana, gdzie pan chce, żeby bez sensu nie czekać.
To poprosiłem o Kawiarnio-Cukiernię. Zabrałem ze sobą Kopalińskiego i przezornie okulary do czytania. W czasie jazdy po gładkim asfalcie szef nasłuchiwał bicia.
- To gdzieś z tyłu. - Mechanik sprawdzi. - To niech pan około 11.00 zadzwoni do mnie, to po pana przyjadę.
Kawiarnio-Cukiernia oprócz innych elementów (emelentów) ją charakteryzujących posiada jeden, dość istotny, a mianowicie klimatyzację. Zawsze jest w tej części, gdzie się siedzi i spożywa, tak zimno, że bardzo szybko rąbie, łupie i łamie w stawach i kościach. Nauczeni tym przypadkiem zawsze ze sobą braliśmy jakieś bluzy łącznie z tymi dla Q-Wnuków, bo by się inaczej rozchorowały. W końcu któregoś dnia nie wytrzymałem.
- A przepraszam! - zagadałem do pań obsługujących. - Czy panie musicie naprawdę nastawiać taką zimnicę?! - Przecież można się rozchorować!
- To nie my, to klienci tak nastawiają! - Panel sterowania jest właśnie w tej części, gdzie oni siedzą.
Wyczaiłem więc od razu panel. Wskazywał 18 stopni. Po jaką cholerę?! Wtedy z miejsca nastawiłem na 21 i żaden klient nie protestował. Z biegiem czasu zorientowaliśmy się, że, żeby było śmieszniej, wskazania panelu przekłamywały o jakieś 3-4 stopnie. To znaczy, gdy wskazywał 18, faktycznie w pomieszczeniu było 15. Stąd rąbanie, łupanie i łamanie. Więc gdy kolejny raz wchodziliśmy, od razu, na wszelki wypadek, przestawiałem na 25. Żona wzięła się na lepszy sposób, bo klimatyzację wyłączała całkowicie. I o dziwo nikt nie protestował.
Ale dzisiaj z powodu horrendalnego upału wszedłszy złamałem się i nastawiłem tylko na 23. Można było zasiąść przy stoliku bez obaw o zachorowanie.
Zamówiłem kawę i jakiś szajs na śniadanie i spokojnie 1,5 godziny czytałem Kopalińskiego. O tyle spokojnie, że dwa stoliki dalej siedziało pięciu panów, tutejszych od urodzenia, i darło mordy. Byli przecież u siebie i do głowy im nie
przychodziło, żeby się liczyć z innymi obecnymi. A gdy sobie poszli,
pojawiły się trzy radosne panie. Też tutejsze od urodzenia.
Wracałem na piechotę, jakieś ponad dwa kilometry, bo podjąłem próbę. Musiałem sprawdzić swój organizm. Nie chciałem, jak ten laluś dzwonić po szefa, żeby po mnie przyjechał.
Była to pewnego rodzaju szkoła przetrwania. Droga prowadziła cały czas w palącym słońcu, znikąd cienia. Czapki nie miałem, za to obciążony byłem Kopalińskim (chyba 3 kg) i torbą z kupioną basenową piłką. W połowie drogi torbę założyłem sobie na łeb, bo przestawało być śmiesznie, i dotarło do mnie, że nigdy, tak naprawdę, nie zdawałem sobie sprawy, jak Kopaliński jest ciężki.
Ale dotarłem. Na 11.00. Do Żony napisałem:
- Jestem w warsztacie. ..... - "Samochód już gotowy, jeszcze tylko kończy się odgrzybianie klimatyzacji". - Dam znać.
W trakcie tego odgrzybiania mógłbym zapłacić i dostać fakturę Ale wie pan, ojca nie ma, a ja w tych programach to nie za bardzo. Ale niedługo będzie.
Wracałem więc do Wakacyjnej Wsi wycieńczony ze świadomością nieuniknionego. Nic nie mogło mnie uratować przed kąpieliskiem. W domu dochodziłem z pół godziny do siebie, no i wreszcie wyjechaliśmy. Bez narzekań i marudzenia ze strony Q-Wnuka, bo widocznie nawet do niego dotarło, że trzeba dać dziadkowi szansę jako tako odpocząć.
Na kąpielisku tworzyliśmy dwie frakcje - męską i żeńską. Żeńska została na lądzie, męska od razu poszła do wody. Najpierw graliśmy w piłkę wodną. Wodna niewodna, ale zawsze piłka, no i były bramki. A to Q-Wnukowi całkowicie zaspokajało piłkarskie ambicje.
Jak tylko się dało, przedłużałem granie wykorzystując jego hopla na tle piłki i odwlekałem nieuniknione. Ale ile było można, zwłaszcza że Q-Wnuk zaczął się trząść jak galareta. Trzeba było wyjść z wody. A jak już wyszliśmy, Q-Wnuk nie odpuścił. Krętymi schodami poszliśmy na górę, Q-Wnuk rączo, ja noga za nogą.
System był następujący. Na najwyższym podeście stał ratownik i puszczał kolejnego zjazdowicza. Ale dopiero zezwalał następnemu, gdy poprzednik wypadł na końcowej rynnie do basenu. Bo wszystko było widać jak na dłoni, poszczególnych zjazdowiczów i ich rozmaite techniki zjeżdżania. Ta najefektowniejsza polegała na tym, że należało się położyć na plecach, wyprostować jak struna, jedną nogę założyć na drugą, a ręce skrzyżować na klatce piersiowej. Wtedy mknęło się niczym rakieta.Więc zanim wskoczyłem w czeluść byłem jak najdalej od takich prób, stąd rynnami wlokłem się niemiłosiernie ku albo ubawowi obserwujących mnie z góry, albo ku ich zniesmaczeniu, bo kolejka niepotrzebnie się wydłużała przez takiego starego ślamazarę. Nic sobie z tego jednak nie robiłem szczęśliwy, że dotarłem do końca i bez szwanku wpadłem do wody. Poza tym zbadałem grunt, nomen omen. Za mną poleciał Q-Wnuk. Umówiliśmy się tak, że pierwszy raz ja będę czekał tam na dole na niego, żeby zobaczyć, jak cały zjazd zniesie. Zniósł, będzie z 10 razy lepiej niż ja i ten pierwszy raz to zdaje się, że on powinien był być tam na dole, żeby zobaczyć, jak ja zniosę.
Najgorsze było za mną. Pognaliśmy z powrotem na górę. Teraz to już czułem się jak pełnoprawny zjazdowicz. Były tylko dwie różnice między mną a pozostałymi. Oni obracali się w wieku między 7 a 13 lat, więc strasznie im podwyższałem średnią dobijając ich wiek spokojnie do dwudziestki, a jak było ich akurat mniej, to nawet do trzydziestki, a poza tym pan ratownik powtarzał do każdego Jechać!, Jechać!, Jechać! a jak przyszło do mnie, usłyszałem Proszę jechać. Nawet nie było różnicy we wzroście, bo niektóre dziewczyny, na oko trzynastolatki, były wyższe ode mnie, co akurat nie było wielką sztuką.
Drugi raz, już za Q-Wnukiem, pognałem jak rakieta. Wstydu nie było. Przypłaciłem to tylko przy wpadnięciu do wody walnięciem kości ogonowej o betonowe podłoże, ale bez jakichś przykrych następstw. Następnym razem tuż przed końcem hamowałem balansem ciała, ale raz i tak udało mi się strzelić łokciem lewej ręki o beton, ponownie bez konsekwencji. Po prostu było za płytko, bo chyba nikt nie przewidział zjeżdżającego ciała o wadze powyżej 70. kg.
W trakcie zjeżdżania zmienił się ratownik. Trudno się było temu dziwić, bo ile można mówić co 15 sekund Jechać! Sama higiena pracy wymagała zmiany. Nowy używał słowa Można! Więc nie miał szans na złamanie monotonii, bo gdy przyszło do mnie też powiedział Można!
Aha, była jednak jeszcze jedna różnica. Gdy na podeście natykałem się na nowego ratownika, mówiłem jako jedyny Dzień dobry.
Wszystko to z dołu obserwowały Żona i Ofelia i nam dopingowały. Machaliśmy sobie rękami, podnosiliśmy kciuki do góry. W końcu Ofelia nie wytrzymała i podeszła do mnie.
- Dziadek... - zaczęła w swoim stylu, gdy czegoś chce i się krępuje, czyli szeptem, z lekko opuszczoną głową, wpatrzonymi ciemnymi oczami otoczonymi dziwną i niepokojącą mgiełką oraz uśmiechem a la Gioconda, które wszystkie razem owijają delikwenta wokół jej najmniejszego paluszka i zrobią to kiedyś na amen jakiemuś nieszczęśnikowi - ... a mogę z tobą zjechać?... - i opuściła całkiem małą główkę.
Rakieta w tym przypadku odpadała. Położyłem sobie na brzuchu to małe ciałko i powoli zjeżdżaliśmy. Wpadając do wody mocno ją trzymałem, ale i tak nie było siły, żeby się cała nie zanurzyła. Gdy stanęła na nogach, śmiała się.
- Fajnie!... - usłyszałem.
Drugi zjazd nie był już niestety albo stety tak udany. Mimo że kazałem jej na końcu rączką zatkać sobie nosek, chyba tego nie zrobiła, albo zrobiła źle, bo woda z impetem wlała się jej do nosa. Krztuszenie i kaszlenie oraz odpowiedź Nie! na moje pytanie Zjedziemy jeszcze raz? zamknęły etap naszych wspólnych zjazdów. Później prowokacyjnie kilka razy zadawałem jej to pytanie wiedząc co odpowie.
Żadna siła nie była jej w stanie namówić. Taki charakter pomieszany z charakterkiem. Chyba z czymś podobnym spotykam się u Żony. Można to było bardzo łatwo zauważyć od samego początku i to coś towarzyszy mi już 22 lata.
- Ja ją doskonale rozumiem... - usłyszałbym, gdybym zapytał.
Kąpielisko kąpieliskiem, zjeżdżalnia zjeżdżalnią, piłka wodna piłką wodną, ale co to za wakacje bez lodów i frytek. Zrobiliśmy więc sobie na nie zasłużoną przerwę. Nawet Żona jadła frytki. Poprzestaliśmy na nich, bez lodów (też ja).
Druga część pobytu była bez specjalnej historii, tyle tylko że Żona w którymś momencie dała sygnał do wyjazdu. Bo ile można?
W drodze powrotnej zadzwonił Kolega Kapitan. Martwił się, że po tylu wiadomościach klasowych przesłanych koleżankom i kolegom, w ogóle się nie odzywałem i nie reagowałem.
- A ty zawsze pierwszy odpowiadałeś, komentowałeś, więc się przyzwyczaiłem. - No i się zacząłem martwić.
Wystarczyło tylko rzucić hasło Mamy wnuki i niczego więcej nie trzeba było wyjaśniać. Martwić się mógł dalej.
- Odezwę się... pocieszyłem go. - I nadrobię wszystkie zaległości.
W domu zmontowałem basen. Ten, w którym w przerażająco zimnej wodzie w Naszej Wsi dokazywali Q-Wnuk i Wnuk-IV. Pompowałem wodę ze studni ze względu na oszczędności, ale jak to zwykle bywa, gdy sępisz, stracisz podwójnie.
Woda była leciutko zażółcona z racji zawartych w niej związków żelaza. A gdy za jakiś czas kontrolnie przyszedłem, ujrzałem kolor brunatny. Przez te upały nie stykło wody w studni, więc gdy się poziom drastycznie obniżył, pompa zaczęła zasycać cały żelazny syf. Robotę szlag jasny trafił. Dzisiaj basen trzeba było odpuścić. Pootwierałem wszystkie możliwe spusty, a okoliczna trawa i orzech miały używanie.
Dzisiaj mieliśmy pierwszy zbiór ogórków. Prosto "z krzaka", świeże, pachnące i chrupiące, z malutkimi pesteczkami. Obrałem wszystkie, poprzekrajałem na pół, posoliłem, popocierałem połówki wzajemnie o siebie, żeby sól się rozpuściła i całej czwórce podawałem takie sandwiche.
Pod wieczór "zagraliśmy mecza". 10:8 dla mnie. Nieźle po takim dniu.
Wieczorem prysznice, dzieci bajki, a my dogorywanie.
W czwartek, 21.07, od samego rana, ledwo po kawach i gimnastyce, czyściłem basen.
Spora część żelaznego syfu nie wypłynęła (najniższy odpływ za wysoko), więc z pomocą Żony musieliśmy dźwigać to niewypłynięte i wylewać na piechotę, żebym mógł się zabrać za czyszczenie dna i ścian ze śliskiego brunatnego nalotu. Było to żmudne i upierdliwe.
Postanowiłem nalać nowej wody z sieci. Wiedziałem czym to pachnie, nomen omen, ale dla swojego zdrowia psychicznego nie próbowałem obliczyć pojemności basenu z prostego wzoru πr2xh. Wynik musiałbym pomnożyć przez jednostkowy koszt m3 wody i do tego dodać koszt ścieków. O wczorajszych kosztach mojej jałowej pracy i zżartym przez pompę prądzie nawet nie wspominam. Co by to miało niby mi dać? Q-Wnuki i tak chciałyby się kąpać.
W tym momencie nie mogłem wyjść z podziwu, że na etapie remontu Domu Dziwa nie wpadliśmy na prosty patent, żeby mieć z jeden - dwa zewnętrze krany. Tym bardziej że w Naszej Wsi taki wynalazek, niezwykle przydatny, mieliśmy. Na szczęście w piwniczce był jeden zawór umożliwiający podłączenie węża i czerpanie wody. Wystarczyło tylko pojechać do Zaprzyjaźnionej Hurtowni, kupić odpowiednie złączki, końcówki i króćce, i basen można było wymyć i zacząć napełniać wodą. Poszło idealnie.
Zrobiła się ledwo 10.00, a ja już dogorywałem przez ten cholerny upał.
Odsapnęliśmy, zjedliśmy I Posiłek i odczekaliśmy, żeby basen się napełnił. Wtedy dopiero pojechaliśmy do Sąsiadów. W Miliczu, na skutek prośby Sąsiadki Realistki, która robi przetwory, jeździliśmy za cukrem. Było pięknie, jak za komuny, bo cukru nigdzie nie było. W jakiejś Biedronce na moje pytanie Czy jest cukier? panią zamurowało, aż zatrzymała wózek z towarem, spojrzała na mnie z pogardą, jak na jakiegoś oszołoma lub gościa, który spadł z księżyca, i wyrzuciła z siebie:
- Cukru nie mamy od tygodnia!
Po czym natychmiast uruchomiła wózek, bo wyraźnie było jej żal czasu na dalszą rozmowę z niedorozwojem (Proszę pana! Ja tu pracuję!).
Gdyby takie pytanie zadała kobieta-klientka, pani ta zapewne by ją zjadła swoim gniewem, oburzeniem i niedowierzaniem Żeby kobieta?!... Ale mnie, mężczyźnie, się upiekło. Wiadomo, taki to i głupi, i niezorientowany w najprostszych sprawach.
U Sąsiadów w kuchni, gdzie zawsze siedzimy, było piekło i sauna. Długo wysiedzieć się nie dało. Ich synowi udało się jednak cukier dostać(!) (jak w PRL-u), więc Sąsiadka Realistka twardo robiła przetwory na pełnym ogniu, chociaż na zewnątrz w słońcu panowała temperatura powyżej 40 st. Celsjusza. Nikomu nie mówiłem, że według skali Kelvina jest to aż 313 stopni. Gdy wychodziliśmy, Sąsiad Filozof ze stoickim spokojem poinformował nas patrząc na termometr prażący się w słońcu, że widzi 43 stopnie.
W drodze powrotnej do Powiatu jako tako odżyliśmy przy klimatyzacji Inteligentnego Auta. A już całkiem w Kawiarnio-Cukierni. Żona natychmiast po wejściu wyłączyła klimatyzację (tajniacko się do mnie uśmiechała) i jakoś nikt nie narzekał, a małe niezgrabiałe rączki mogły naciskać dotykowe ekrany, a my dzięki temu mieć święty spokój.
Woda w basenie oczywiście zdążyła się nagrzać. Dzieci mieliśmy więc, za przeproszeniem, skanalizowane. Nie musieliśmy mieć oka na basen, bo ciągłe wrzaski Q-Wnuka i kwiki Ofelii świadczyły, że możemy być spokojni i się w miarę relaksować. Jeśli zapadała cisza, to tylko wtedy, gdy brat zmarzł, wychodził z basenu i na ręczniku się ogrzewał. Ofelia zostawała w wodzie, prowadziła, jak zwykle sama ze sobą lub z kimś/czymś dialog i był piękny spokój. Wystarczyło tylko od czasu do czasu, na zmianę, basen obserwować i to tyle naszego wysiłku. Ale gdy brat się nagrzał i wracał do basenu, nasza czujność stawała się prawie zbędna. Bo wszystko wracało do normy, do przeszywających mózg wrzasków i kwików.
Żona, jako kobieta, zdecydowanie bardziej odporna i przystosowana przez naturę, zgodziła się, abym uciekł na górę. Ale tam specjalnie długo nie dawało się wytrzymać, więc wróciłem na dół zdecydowanie wybierając wrzaski i kwiki. Jak zwykle swoją siłę pokazała względność.
Dzieci w końcu wyszły z basenu. Mogliśmy odetchnąć, zwłaszcza że na pytanie Q-Wnuka o mecz oboje gwałtownie zaprotestowaliśmy.
- Jest sakramencki upał i nie będziemy grali żadnego
meczu! - wyrzuciliśmy z siebie jednocześnie jednym solidarnym tchem.
Q-Wnuk odmowę przyjął nad podziw spokojnie. Po prostu, bez marudzenia, jak
mądry chłopak.
Mając niespodziewanie tyle wolnego czasu zabrałem się za podlewanie ogródka i skrzyń, a potem za siebie. W tak długiej brodzie i włosach nie szło wytrzymać.
Ciekawe, że sprawa była śmiechu warta. Naszły mnie myśli, że teraz oto zdycham przy włosach o długości ledwo do 1 cm, a
dziesiąt lat temu w upały spokojnie dawałem radę z olbrzymią czarną
szopą na głowie i nic mi nie przeszkadzało.
Wieczór miałem dla siebie. Żona z Q-Wnukami poszła na górę, a ja po prysznicu pławiłem się w przedmeczowym czasie. A potem oglądałem ćwierćfinałowy mecz Ligi Narodów w siatkówce Polska - Iran. W poprzednim meczu w Gdańsku, w fazie grupowej, wygrali z nami 3:2 po tie-breaku, koszmarnym w naszym wykonaniu, a dzisiaj wygraliśmy 3:2 po tie-breaku, świetnym w naszym wykonaniu. Zasrany sport!
Przyjemnie z tego względu było wracać na górę do łóżka, ale i tak to odczucie nie zdołało przebić innego. Cały mój organizm chłonął bowiem ciszę uśpionego domu.
W piątek, 22.07, od rana przygotowywałem górę dla gości, którzy mieli przyjechać na weekend.
Po czym z Q-Wnukiem, tylko we dwóch, pojechaliśmy na kąpielisko. Żona została z Ofelią. Zabrała ją ze sobą do górnego gościnnego mieszkania i robiła swoje porządki, a Ofelia umiała się zająć sobą. Coś sobie rysowała i od czasu do czasu prowadziła swój dialog.
Dzisiaj było zdecydowanie chłodniej, a to natychmiast przełożyło się na liczbę kąpiących się. Pustki.
U pań kasjerek zostawiłem portfel, dokumenty i telefon i można było spędzić czas typowo po męsku. Bez ceregieli Ja już nie będę zjeżdżać! i Jedziemy do domu! Najbliżej zjeżdżalni, jak tylko się dało, czyli przy stole z dwiema ławkami, zrobiliśmy sobie bazę. Żadnego szukania trawy, rozkładania koców czy ręczników. Strata czasu.
Dopytany kierownik całego kąpieliska wytłumaczył nam, dlaczego dzisiaj nie ma bramek.
- Poszły do naprawy, bo na wodzie się przewracały. - Będą jutro.
To porzucaliśmy sobie piłką w wodzie, a potem pozjeżdżaliśmy. Częstotliwość zjeżdżania znacznie wzrosła, bo kolejek nie było prawie wcale.
W przerwie poszliśmy na frytki, sok i gałkę lodu (Q-Wnuk) i na frytki i małe piwo (ja). W duchu podśmiewałem się z Q-Wnuka i się wzruszałem, bo w sytuacji bezbabciowej i bezofeliowej wyraźnie lgnął do mnie. Z jednej strony taki dzieciuch, a z drugiej męska sztama. Pierwszy raz czegoś takiego doświadczyłem.
Q-Wnuk wiedział, że na 14.00 jedziemy do Kawiarnio-Cukierni. Ale nie wiedział, że czeka go tam niespodzianka. Więc gdy po drugiej kąpieliskowej turze się zebraliśmy i gdy w Kawiarnio-Cukierni ujrzał Babcię i Ofelię, wydarł się O Babcia!, O, Ofelia! Po czym był spokój.
Wcześniej z Żoną zaplanowaliśmy, że zrobimy taki gwiaździsty zlot i że one obie przyjadą taksówką (50 zł).
Gdy wróciliśmy do domu, akurat przyjechała para młodych sympatycznych gości. Mogliśmy więc prawie z marszu, zaraz po ich wprowadzeniu, mieć wolny czas. Dzieci poświęciły go na wrzaski i kwiki w basenie.
Potem rozegraliśmy "piłkarski" turniej, każdy z każdym, na takiej specjalnej planszy imitującej boisko, którą Q-Wnuk dostał na okoliczność przyjazdu. Coś w rodzaju piłkarzyków. Babcia i Q-Wnuk byli bardzo dobrzy, Ofelia niezła, ale ostatecznie ja zająłem I miejsce, Q-Wnuk drugie, Babcia trzecie, a Ofelia czwarte.
Wieczorem rozegraliśmy prawdziwy mecz, ale w połowie babcia zeszła z boiska z powodu gorąca i mroczków przed oczami. Dokończyliśmy we troje. 10:8 wygrał team Q-Wnuk - Ofelia.
W łóżku oni bajki, my... książki. Nawet się dało, bo wiadomo, że w trakcie bajki dzieci siedzą jak zamurowane. No chyba, że bajka się skończy lub coś się zawiesi. Wtedy 100 na 100 da się słyszeć głos Q-Wnuka Baaabcia! Skończyło się! albo Baaabcia! Coś się stało! Ja wtedy nadal spokojnie czytam.
Z piątku na sobotę, 23.07, noc była upojna.
Berta z powodu upału nie mogła znaleźć sobie miejsca i
się non stop przemieszczała. A to nie było mile widziane w nocnej ciszy przy jej masie i pazurach. Potem Q-Wnuk przyszedł do nas, bo mu się coś śniło, i się rozwalał. Ciekawe, że nawet małe dziecko potrafi być takie kanciasto-kłujące. A gdy w końcu z powrotem
przeniosłem te 25 kg żywej wagi, mogliśmy się wreszcie wysypiać, oczywiście z interwałami na przemieszczanie się Berty.
Planowałem
wstać o 06.30, po nocnych ekscesach przestawiłem smartfona na 07.30, by wstać z trudem o
08.30. I tylko dlatego, że Robaczki (tak się pieszczotliwie zwraca Żona do
swoich wnuków; ja też pieszczotliwie per Robale) wlazły nam do łóżka.
Rano byłem nieprzytomny i cały połamany po kąpielisku i po meczu. Musiałem pierwsze co, nawet przed kawą, się gimnastykować pod badawczym spojrzeniem Q-Wnuków. Ale się rozruszałem.
O 13.00 przyjechało Krajowe Grono Szyderców. Bardzo szybko zebrali się na rowerową wycieczkę do Powiatu. Umówiliśmy się na gwiaździsty zlot w Kawiarnio-Cukierni. Daliśmy im spory czasowy handicap, bo my poruszaliśmy się Inteligentnym Autem. Usprawiedliwiał nas fakt, że jeden z naszych rowerów musieliśmy(!) pożyczyć Pasierbicy.
W Kawiarnio-Cukierni było standardowo - wyłączenie klimatyzacji, dzieci gry, Krajowe Grono Szyderców potężne desery lodowe, ja kawę, Żona soczek i pyszna babka, którą z
przyjemnością podjadałem, więc była i druga, którą również z przyjemnością
podjadałem. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że lodów nie brałem. Musiałem spasować, bo ostatnio zdrowo
przesadziłem i mój organizm to odczuwał.
Wracaliśmy z Q-Wnukiem i jego rowerem, bo odmówił temu typowi wysiłku.
Od początku było wiadomo, że o 18.00 będę oglądał półfinał Ligi Narodów w męskiej siatkówce i w związku z tym moje uczestnictwo w wieczornych meczach stoi pod dużym znakiem zapytania. Ale ponieważ od Amerykanów dostaliśmy szybki i żenujący łomot, zwłaszcza w trzecim secie, znalazł się czas, aż do zmroku, żeby rozegrać nawet trzy mecze.
Wygrałem tylko jeden. Q-Wnuk wył Bo taaaato wygrał trzyyyy, a ja tyyyylko jeeeeden!
Gdy dzieci usnęły, dorośli prowadzili rozmowy do północy, co miało się odbić sporą czkawką.
W niedzielę, 24.07, rano rozruch był ciężki.
Ale jakoś poszło.
Żona zrobiła śniadanie Q-Wnukom, ja dorosłym. Było dosyć skomplikowane, bo każde chciało co innego i jednocześnie to samo, więc różności się wzajemnie przeplatały i/lub zahaczały.
Znowu zrobiliśmy gwiaździsty zlot, tym razem w Rybnej Wsi. Co prawda Q-Wnuk nie palił się do roweru, tylko od razu chciał grać mecze, ale się nie dało z powodu upału.
Znowu daliśmy im handicap, czyli po polsku(?) fory. Zanim dotarliśmy do Rybnej Wsi pojeździliśmy sobie po starych śmieciach pod hasłem Jakby to było, gdyby?...
Gdy wróciliśmy, ścinałem z Ofelią ogórki. Całą sytuacją była bardzo przejęta.
- Myślałam że to taki cały płotek,
a to takie wejście. - mała furteczka całkowicie ją oczarowała. Była wąska i niziutka, taka bajkowa, w sam raz dla niej.
- A mogę sama otworzyć?
Miała poważną funkcję. Każdego ściętego ogórka brała ode mnie i wrzucała do kartonu.
- A wiesz dziadek, że te ogórki kłują?... - zaznaczyła ten fakt podnosząc rangę swojej pracy.
Po zbiorach ogórki na
bieżąco obierałem i soliłem robiąc znowu sandwiche. Wszyscy wcinali, dzieci
z syropem klonowym (nie mój wymysł). Ofelia nie odstępowała mnie na krok patrząc
uważnie, jak obieram, kroję, posypuję solą lub polewam syropem i rozdzielam wśród biesiadników.
- A teraz kto dostanie? - zapytała wiedząc doskonale, że to jej kolej.
- Ty. - to było 100% lakoniczności zadowalającej obie strony.
Upał trwał w najlepsze, albo w najgorsze raczej, ale Q-Wnukowi to nie przeszkadzało.
- Ale dziadek będzie nas polewał z węża! - Dla ochłody! - wymyślił Q-Wnuk, a może ja mu podpowiedziałem.
Priorytet był jeden - zdążyć z rozegraniem trzech meczy przed wyjazdem Krajowego Grona Szyderców. Grali wszyscy, twardo. Nawet Ofelia.
Ponieważ napuszczana przez resztę swojej drużyny plątała się pod moimi nogami skutecznie odbierając mi siły, to traktowałem ją jak pełnoprawnego zawodnika. Bez pardonu, atakując ją i zabierając jej piłkę.
Więc, gdy ją miała, a dziadek nieuchronnie i błyskawicznie się zbliżał, za każdym razem wydawała z siebie pisk Nieee! i wpadała w panikę podkręcaną przez wszystkich i ich rozbieżne komunikaty Podaj tacie!, Podaj babci!, itd., gdy
tymczasem ja ciągle się zbliżałem. A doskonale wiedziała, że dziadek nie żartuje.
Rozegraliśmy trzy
mecze. Gdy Q-Wnuk grał ze mną, wygraliśmy, gdy z ojcem, przegrali 10:6. Trzeciego meczu z mamą i Babcią grać nie chciał Bo nie mam szans! Zagraliśmy więc rewanż w tych samych składach. Tym razem
przegraliśmy 10:5. Q-Zięć niepotrzebnie tłumaczył synowi, że w dwóch meczach sumarycznie
oni są lepsi.
- A gdyby było też 10:6 dla nas, to co wtedy? - czujnie zapytał Q-Wnuk.
-
Mogłaby być dogrywka, na które to słowo wszyscy zaprotestowali z
wyjątkiem Q-Wnuka oczywiście, albo rzuty karne... - ojciec niepotrzebnie
dolewał oliwy do ognia.
Niczego
takiego formalnie jednak być nie mogło, więc Q-Wnuk natychmiast był
nieszczęśliwy. Bo to był koniec piłki nożnej przed jego wyjazdem.
Humor
mu poprawiłem, gdy z zaskoczenia zacząłem z węża polewać wszystkich i
wszystko, ku oburzeniu Żony, bo z podlewaniem dotarłem na werandę, a tam
na stole stał aparat fotograficzny i jakieś istotne gry, kartki i inne
poddające się bardzo łatwo destrukcyjnemu działaniu wody.
Po
drobnym posiłku Krajowe Grono Szyderców wyjechało. Zaraz potem goście z
góry. Mogłem więc spokojnie obejrzeć mecz o trzecie miejsce w Lidze
Narodów Polska - Włochy, na ich terenie. Wygraliśmy 3:0, co było o tyle
istotne, że Włosi to ta ekipa z trzeciego miejsca mojej listy, której
trzeba dać wpierdol. Tym razem graliśmy radosną siatkówkę, bez obciążeń, wyrzuciliśmy z
głów porażkę z USA i wszystko nam wychodziło.
Wieczorem podlałem ogródek i skrzynie. A potem niczego nie oglądaliśmy, niczego nie czytaliśmy, tylko natychmiast usnęliśmy ledwo dotknąwszy łóżka.
Podsumowując
pobyt Q-Wnuków. Dali nieźle w kość, ale trudno, żeby takie dzieci, w
takim wieku, nie dały takim dziadkom, w takim wieku.
Pomijając
wszystko inne, zwłaszcza tę kość, podobało mi się kilka codziennych rytuałów. Spacery wokół Stawu, podglądanie żab,
podawanie Bercie na spacerach smaczków, sprzątanie jej kup, dawanie jej jedzenia, przygotowanie Berty do
wyjścia - czyszczenie przez dziadka "oczków" Bo oczka muszą być piękne i ładna paszcza też, co niezmiennie dzieciaki bawiło, codzienna kontrola - ile urosło
ogórków, cukinii, jak duże są buraki, A zwłaszcza jeden ogromny,
czerwieniejących się pomidorów i rosnących w oczach fasolek posianych przez nich. I
wszystko dwa razy dziennie - rano i wieczorem.
Były też dwa smaczki wyróżniające się na tle codzienności.
- Babcia, a dlaczego wy mówicie na to werand?!
Sporo naszego wspólnego tygodniowego czasu spędzaliśmy na werandzie. Więc Q-Wnuk ciągle słyszał To chodźmy zagrać na werandzie... albo Zjedzmy na werandzie... Trudno będzie nam zachować w pamięci w naszej paczworkowej rodzinie tę formę werand. Nadal będzie się mówiło według reguł języka polskiego To chodźmy zagrać na werandzie... albo Zjedzmy na werandzie. Ale postaramy się pamiętać, żeby mówić Cieszymy się werandem albo Cieszymy się, że mamy werand.
Ofelia zaś ni z gruszki, ni z pietruszki pewnego razu zakomunikowała mi, że następnym razem przywiezie Rekiny. To taka gra od trzech lat, którą lubię. Ale gdy któregoś razu ją "zjadłem", przestała w nią grać całkowicie i żadna siła nie była jej w stanie namówić.
- Bo dziadek zjada wszystkich!...
Nieważne było to, że przeważnie dostawałem cięgi i byłem "zjadany". Utrwalona opinia pozostała. A tu nagle...
Czym sobie zasłużyłem na taką łaskę? Wspólnym zbieraniem ogórków? Tego nie dowiem się nigdy.
W poniedziałek, 25.07, rano, gdy Żona wstała, od razu zaczęła dzień od informacji, że spała jak kamień.
Ja trochę lżej, ale i tak dobrze. Błogosławiony pobyt dzieci.
Gdy wstałem, musiałem zacząć dzień natychmiast od gimnastyki pokonując
ból pleców, ramion, nóg, zwłaszcza okolic kolan. Kawa musiała poczekać.
Przed
I Posiłkiem wstępnie wysprzątałem górę, potem poszła Żona. I tak się wymienialiśmy jedząc po drodze, żeby sobie nie wchodzić w paradę.
Na 13.00 mieszkanie było gotowe. O tej
porze mieli przyjechać goście. Za jakiś czas napisali, że dojadą o 14.30, potem że
utknęli w korku i że na 15.00. Przyjechali o 15.30. Młoda, sympatyczna
para z rowerami.
Ten typowy czas oczekiwania na gości wykorzystałem bez mojej woli na sen. Najpierw zasnąłem w
fotelu przed Żoną, czego nie mogła ścierpieć, więc wygnała mnie na na kanapę. Zasnąłem kamiennym snem. A potem, w "kolejnym" oczekiwaniu na gości na godzinę
przerzuciłem się na hamak. Zasnąłem tym razem normalnie, bo ile razy
można się kamieniować?
Gdy już mieliśmy gości z głowy, po powitaniach i instruktażu (Żonie w tym momencie zazgrzytają zęby), zabrałem się za rozpalanie grilla. Szło marnie, bo było za mało podpałki i nie było wiatru. Ledwie się żarzyło.
- A może tak kompresor? - rzuciła Żona, bo ona jest od wymyślania.
Cholerstwo to strasznie buczy, ale czego by się nie zrobiło, żeby zjeść II Posiłek.
Na wstępie popełniłem błąd. Końcówkę pistoletu przy łomocie kompresora wsadziłem w węgiel, a ponieważ to cholerstwo nieźle dmucha, to natychmiast resztki żaru zadławiłem.
Poszedłem po rozum do głowy i po szyszki oraz suche sosnowe patyczki.
- O, chrust?! - Żona mnie prowokowała.
Milczałem jednak rozważając w myślach, jak to jest dobrze pod rządami PIS-u. I chrust
dadzą, i czternastą emeryturę i pieniędzy więcej wpuszczą na rynek... Szkoda, że pozostało jeszcze tylko 17 lat ich rządów.
Grill rozpalił się idealnie zwłaszcza, że dmuchałem kompresorem z odległości 1,5 metra. W nagrodę zjedliśmy karkóweczkę obsypaną harissą. Do tego Żona zrobiła zhomogenizowaną ciecz - musztarda, oliwa i olej balsamiczny i zalała nią pomidory (jeszcze nie nasze) wymieszane z czosnkiem, cebulą i pietruszką. Palce lizać.
Generalnie cały poniedziałek starałem się zrobić normalny wpis, ale wyszło, jak wyszło. Normalnemu nie podołałem, więc musiał być niedorobiony. Taki wypierdkowaty. Kolega Inżynier(!) uprzedził po przeczytaniu, że jeśli następne będą takie same, to on przestaje czytać. Nawet się nie zdziwiłem.
A dlaczego tak się stało?
Oczywiście przez pobyt Q-Wnuków i upały. Ale...
Ale zacytuję samego siebie z tego ułomnego wpisu:
Wreszcie taki wpis mógłby być reakcją na zdarzające się czasami
zachowania Żony. Zwłaszcza w poniedziałki, na przykład dzisiejszy. Taka
kropeleczka, a jednak. Ale ponieważ Żona jest najważniejsza, to ten
wąteczek zasługuje na oddzielne i bardziej szczegółowe potraktowanie.
Ale to już w następnym wpisie.
W poniedziałki, gdy zdarza się, że mam spore zaległości i czuję, że mogę się nie wyrobić, chodzę trochę podtruty, zestresowany i sfrustrowany. Żona przeważnie wtedy stara się mnie pocieszyć i wybić z tego stanu sugerując, że mogę przecież nienapisane napisać w następnym wpisie. Ale jak źle trafię, to wytacza słowne armaty, że nic tylko ten blog i blog, W poniedziałki klękajcie narody i chodzimy na paluszkach, bo pan Emeeeryt publikuuuje! Czasami robi to za pomocą min, takich drwiąco-kpiących, z półuśmieszkiem oczywiście, a one mają jeszcze większą siłę rażenia.
I tak było dzisiaj. To była ta kropeleczka, która spowodowała, że postanowiłem nie wkładać w tę publikaaację grama wysiłku. Tyle.
W zaległym tygodniu Berta zaszczekała raz. Na małego pieska. Bardzo miękko, delikatnie modulując głos do takiego bardziej damskiego, delikatnego, o wysokim tembrze, przyjemnym dla ucha, bo wiedziała, jako suka mająca dwa razy małe, że swoim standardowym lampucerowatym głosem może go wystraszyć i będzie po zabawie.
A miała na nią straszną ochotę, gdy przyszliśmy z nią do gości, którzy posiadali dorosłego jacka russella terriera i takiegoż szczeniaka. Dorosły wykończył ją bieganiem w trymiga, więc pozostał jej malec. A ten bez żadnych kompleksów, obaw i zahamowań skakał jej do paszczy, a to Bercie wystarczyło. Raz tylko na chwilę przestał i wtedy właśnie Berta szczeknęła zachęcająco. Teatr za darmo.
A w tenżesz poniedziałek, ale już po publikacji, nad Rzeczką Piesek zaszczekał już "normalnym " głosem wydobywając z siebie dwuszczek. Nie widziałem na co, albo w jakim kierunku, bo byłem akurat po przeciwnej stronie Stawu i widok ograniczała mi zielona ściana z nawłoci kanadyjskiej. Widocznie Piesek odwalił swoją robotę, bo za chwilę usłyszałem brzęczenie siatki ogrodzeniowej o poziome druty ją wzmacniające. Rozkosznie musiał się czochrać napierając na siatkę całym swoim cielskiem.
No i dzisiaj, we wtorek, 26.07, rano odstawiłem Inteligentne Auto do Zaprzyjaźnionego Warsztatu. Po raz drugi w przeciągu ostatniego tygodnia. Do wymiany było łożysko w prawym tylnym kole, tarcze hamulcowe w tylnych kołach i klocki hamulcowe. Szykował się duży wydatek.
Sprawy dłużej nie można było bagatelizować, bo, jak można dostrzec w powyższym opisie, powtarzającym się słowem jest "hamulcowe". Co prawda auto służy do jazdy i szybkiego (stopień gradacji zależy od kierowcy) przemieszczania się, ale "paradoksalnie" fundamentalną i podstawową sprawą jest wybijanie go z tego stanu, czyli hamowanie. Powiązane z bezpieczeństwem tych będących w środku samochodu i tych będących akurat w jego okolicach, na zewnątrz.
Również nie można było dłużej bagatelizować charakterystycznego bicia w czasie jazdy. Takiego cyklicznego, pochodzącego od któregoś koła. Najlepiej słyszalnego w okolicach 40-60 km/godz. Bo później, gdy jechałem szybciej w kierunku "bardzo szybko", bicie nie było słyszalne. Być może z racji prędkości częstotliwość bicia była już tak duża, że stawała się jednym wielkim biciem, zlewała się w jeden szum połączony z szumem opon i ogólnego hałasu wytwarzanego przez szybko jadące Inteligentne Auto. Była to dobra metoda, żeby zwiększyć komfort mojej jazdy, bo Żona, nawet gdy jej zwracałem uwagę O, słyszysz, jak bije?! niczego nie słyszała, czyli jeździła cały czas w komforcie. Ale ledwo do auta wsiedli Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający, gdy ich odbieraliśmy z Kolejowego Miasteczka szmat czasu temu, ten ostatni prawie natychmiast się odezwał Coś bije! I przytomnie nie kontynuował, gdy warknąłem Wiem!
Dłużej jednak nie można było stosować metody często w naszej historii zalecanej przez Zaprzyjaźnionego Warsztatowca. Jak mantrę powtarzał "na dzień dobry", gdy się u niego zjawialiśmy z jakimś samochodowym problemem:
- Jak panu coś bije, brzęczy, piszczy, łomocze lub tłucze się, to niech pan odpowiednio podgłośni radio i można jechać.
Metoda ta miała tę zaletę, że była niesamowicie tania. Ale przy poprzednim, okresowym, rocznym przeglądzie w Zaprzyjaźnionym Warsztacie mechanik mnie poinformował, że w końcu łożysko się rozsypie, zatrze i zrobi to, ani chybi, w czasie jazdy.
- A wtedy będą jaja! - dodał, co oznaczało, że stanie się niebezpiecznie.
Decyzja więc mogła być tylko jedna - wydatki!
Wiedząc o Powiatowstwie i pamiętając, że poprzednio zgodnie z umową, gdy miałem być o 08.00, byłem owszem punktualnie, ale tylko ja, bo reszta, czyli personel, zjawiła się jakieś 10-15 minut później, tym razem wyciągnąłem wnioski, nie dałem się nabrać i się "dopasowałem", mimo że nadal byliśmy "umówieni" na 08.00. Nie spieszyłem się, żeby nie wyjść na jakiegoś oszołoma, dajmy na to z Metropolii, który nie zna tutejszych, ludzkich, obowiązujących zwyczajów.
Gdy przyjechałem o 08.15 warsztat był otwarty pełną parą, no i oczywiście czekał już na mnie Justus Wspaniały. On, nawet gdyby mieszkał w Pięknej Dolinie tak długo jak my, nigdy by nie zaakceptował Powiatowstwa. Po prostu tak ma. Na pewno musiał już być na miejscu z 10 minut przed oficjalnym otwarciem warsztatu, ale nie dociekałem, więcej, w ogóle tematu nie poruszyłem. Niech się uczy sam. W warsztacie zostawiłem tylko kluczyki, umówiłem się na telefon i w dobrej atmosferze wracaliśmy do Wakacyjnej Wsi robiąc po drodze drobne, męskie zakupy. Ciężkie, więc był pretekst, żeby Justus Wspaniały podrzucił mnie pod sam dom.
- Ale wpadnę tylko na chwilkę, bo zarobiony jestem!
Na werandzie, przy kawie, zeszło do 10.15. A na 10.00 umówiliśmy się wczoraj z Konfliktów Unikającym, żeby spokojnie porozmawiać, a przede wszystkim jeszcze raz, nie w pospiechu, złożyć mu życzenia z okazji jego święta. Godzina 10.00 miała być optymalna. Wczoraj, gdy zadzwoniliśmy o 09.40, jedli jajka na miękko, a to był poważny argument, żeby zadzwonić 20 minut później. Razem z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i z dziewczynami są tydzień nad Bałtykiem, wypoczywają i mają swoje poranne rytuały. Ale 20 minut później my z kolei byliśmy w porannym ogniu, w tym tkwiliśmy w przygotowaniach górnego mieszkania dla gości, stąd umówiliśmy się na dzisiaj. A dzisiaj, ponieważ zrobiła się 10.15, a oni mieli o jedenastej konie, rozmowę znowu przesunęliśmy, na wieczór, na 19.00. A niby wszyscy są na urlopie, albo na emeryturze...
Ponieważ nowi goście (matka i córka) mieli przyjechać o 20.00, to cały dzień przeplatałem sprzątanie mieszkania z dziesiątkami drobnych prac. Żeby sobie urozmaicić. Trzeci raz opryskałem drożdżami ogórki i pomidory, skosiłem trawę w Brzozowej Alejce, setny raz zebrałem ziemię z kretowisk, oczyściłem odkurzacz, zdjąłem i rozwiesiłem prania i ze zbędnego zielska wyczyściłem kawałek brzegu Stawu.
Pokorespodowałem sobie również z Teściową. Wszystko za przyczyną mema, który mi przysłała. A mnie wiele nie potrzeba. Na zdjęciu widniał, ni z gruszki, ni z pietruszki jakiś Mulat ze skwaszoną miną, opatrzony napisami:
Aby być ateistą, musiałbym uwierzyć, że:
- nic stworzyło wszystko
- brak życia stworzył życie
- losowość stworzyła precyzję
- chaos stworzył porządek
Ja po prostu nie mam tak dużej wiary!
Aż chciałoby się logicznie odpowiedzieć Teściowej To masz mniejszą!, ale długa wymiana stanowisk poszła w inną stronę i nie będę jej przytaczał, chociaż uważam, że była ciekawa.
Na koniec odpisałem:
- Dziękuję za dialog :) Miłej nocy :) Zięć
- Wzajemnie :) - odpisała.
Wersal, normalnie.
Żona tylko wzdychała mamrocząc pod nosem Ech, że też ci się chce...
I tak zeszło do wieczora. Zrobiła się 18.40 i stwierdziliśmy, że rozmowę z Konfliktów Unikającym i Trzeźwo Na Życie Patrzącą... przestawimy na jutro na... 10.00. Bo zanim doczekamy do 19.00... Zmęczenie, presja czasu, słowem mało komfortu, żeby niespiesznie pogadać.
Konfliktów Unikający zgodnie z swoim blogowym imieniem odpisał:
- Ok, nastawię zegar na jutro na 10 :).
I za chwilę:
Chyba że teraz jest ok
i dodał:
- Bo dla nas tak (pis. oryg.)
Więc natychmiast zadzwoniliśmy i fajnie, i długo porozmawialiśmy.
W międzyczasie córka od gości, która cały czas korespondowała z Żoną, wysłała sympatycznego smsa, że jednak przyjadą o 21.00 Bo jeszcze zjemy sobie kolację w Rybnej Wsi. Przecież było oczywiste, że przed bramą hotelu ciągle i na baczność będzie stał w liberii Emeryt i będzie do dyspozycji o jakiejkolwiek, dogodnej dla nich porze.
Żona, a w zasadzie ja, znaleźliśmy taki fajny film z opisem Nieuchwytny oficer CIA odkrywa kompromitujące sekrety agencji..., a to mi zupełnie wystarczyło. Amerykański The Grey Man z 2022 roku z Ryanem Goslingiem w roli głównej. Początek zapowiadał się nieźle, ale gdy właśnie wchodziłem w film, zadzwoniła "córka", że stoją przed bramą. Słyszałem, gdy zadawała Żonie jeszcze sporo pytań wyraźnie nie czekając na odpowiedź. I z tym miałem się zmierzyć, bo było jasne, że będę tym, wysłanym na pierwszą linię frontu.
Matka była bardzo sympatyczna, a córka?... Taki typ (typka?) nastawiony na zadawanie dziesiątków pytań bez odbioru, wiedzący wszystko, a notoryczna niewiedza na każdym, przecież nowym kroku w nowym miejscu, niedająca zupełnie do myślenia. Taki typ stale wychodzący przed orkiestrę, wprowadzający chaos i nierejestrujący niczego. A tego, jako gospodarz lub osoba mająca udzielić odpowiedzi, cholernie nie lubię. Reaguję alergicznie. Gdy pod moim delikatnym instruktażem przyszło do nauki otwierania i zamykania bramy, furtki i drzwi wejściowych do mieszkania, miejsc specyficznych, newralgicznych dla gości, pani nie mogła pojąć tego, co jej pokazuję i upierała się, że przecież tak robi, jak pokazuję, tak nie robiąc.
Zacząłem wchodzić w moje chłodne zachowanie, by bardzo szybko przejść w zimne.
- To może ja paniom pokażę dzisiaj tylko najważniejsze rzeczy, bo jest późno, a resztę jutro rano.
- A nie może pan dzisiaj?
- Nie mogę...
- A dlaczego!?
- Bo jest póóóźno... - zacząłem wchodzić w kontrolowany mróz.
- To może my się najpierw rozpakujemy...
- Nie! - zimno i ze sporą satysfakcją natychmiast jej przerwałem - naaajpierw panie wprowadzę do mieszkania i pójdę sobie, a panie spokojnie się rozpakujecie.
Tylko czekałem na jej prośbę, żebym wypakował bagaż i wniósł go do mieszkania. Gdyby była uprzejma i normalna, zrobiłbym to.
- Dzisiaj wprowadzę panie do mieszkania - powtórzyłem - a jutro proszę wysłać smsa, to przyjdę i przekażę dalsze informacje. - Będę do dyspozycji od 06.00 do 12.00. (a w myślach Mało, kurwa?!)
W środku "córka", po standardowym wychodzeniu przed orkiestrę, ostatecznie wykopała sobie grób.
- A czy tu jest jakiś bojler, junkers, czy coooś taaakiego, czy jest ciepła woda, żebym mogła wziąć prysznic i czy są jakieś limity i dopłaty?!
Dotknęła mnie do żywego. To moja Żona nie spała po nocach, wszystko wymyśliła w najwyższym standardzie kosztem różnych wyrzeczeń, żeby teraz taka siusumajtka (na oko 35 lat) !...
- Nie wiem, w jaki sposób pani się kąąąpie?... - znacząco zawiesiłem głos, ale jego zimny ton i z trudem skrywana odraza wypisana na mojej twarzy musiały mówić wiele - ... ale jeśli najpierw pani spłucze swoooje ciało... - tu musiałem jednak przerwać i nabrać sił.
Wyobraźnia podsunęła mi wiele, na tyle, że... musiałem przerwać i nabrać sił. Pani bowiem należała do tych nisko osadzonych, a precyzyjniej mogły ją określić dwie wielkości, jedna z dziedziny nazwanej fizyką - środek ciężkości, z uszczegółowieniem "niski", druga z obszaru matematyki, dokładniej geometrii, a mianowicie szerokość.
... i zakręci kran, po czym się namydli... (tu mną znowu wstrząsnęło) i spłucze... - nabrałem tchu (starałem się opanować i sobie tego nie wyobrażać), to spokojnie wykąpie się kilka osób. - dokończyłem szybko i z ulgą.
"Matka" starała się łagodzić.
- Tak, tak, damy radę... - dodała pospiesznie. Miała pełne prawo się obawiać, że za chwilę zacznę opowiadać o sposobie jej kąpieli.
W tym wszystkim trochę było mi jej żal. Ale skoro wychowała sobie taką córeńkę...
Jestem wredny, ale przecież, gdyby ta "córka", młoda przecież, była sympatyczna, uśmiechnięta, miała naturalny wdzięk, to, na Boga, inaczej patrzyłbym na nisko osadzony środek ciężkości i szerokość, a namydlanie jej ciała i spłukiwanie wodą przywoływałbym w pamięci z dużą przyjemnością i po wielokroć. Bo przecież czemu ona winna, że bozia dała jej to, co dała. Mnie, na przykład dała wzrost siedzącego psa i za przykrótkie rączki oraz nóżki. Ale jakoś żyć trzeba i trzeba przez życie przejść.
Wiem, miałem nie pisać na temat gości. Z tą myślą biję się od dawna, ale jednak nie pisać się nie da.
Bo po pierwsze, to bardzo żyzne poletko, po drugie w sytuacjach ekstremalnych, kiedy jestem wysyłany na pierwszą linię frontu, to dla mnie poważny wentyl.
Wróciłem wzburzony do łóżka i wszystko Żonie opowiedziałem. Starała się do relacji podejść neutralnie, w sposób wyważony, bo przecież mąż ważny, ale goście też.
Film obejrzeliśmy do połowy, bo zrobiło się późno i chałowato. Ustaliliśmy, że jutro dokończę oglądanie sam, a potem obejrzymy kolejny odcinek Zadzwoń do Soula (Netflix kapie jednym na tydzień).
ŚRODA (27.07)
No i rano wstałem o 07.00 i od razu czujnie badałem swój organizm.
Wyszło mi, że jutro powinienem wrócić do normalnego, bezbolesnego stanu po pobycie Q-Wnuków. Tylko okolice kolan jeszcze trochę przypominały mi o ich pobycie. Można więc będzie podsumować, że mój 72-letni organizm się zregenerował po czterech dniach, co opisałbym słowem "nieźle" zważywszy na upał towarzyszący nam przez cały ich pobyt, codzienne mecze (z wyjątkiem jednego dnia) i inne czynności wymagające wysiłku fizycznego, ale przede wszystkim na stałą gotowość organizmu związaną z czuwaniem, czyli poważne nadwyrężenie psychiki.
Oczywiście byłoby to śmieszne wobec science fictionowej sytuacji, w której wiek Q-Wnuków byłby ten sam, jak obecnie, a mój wynosił, na przykład 20 lat. Ani następnego dnia po ich wyjeździe nie przyszłoby mi do głowy badanie stanu mojego organizmu, ani myślenie o regeneracji (to dopiero byłoby w tamtym wieku science fiction), ani jakiekolwiek inne roztrząsanie wyników ich pobytu, bo wszystko wówczas działoby się "normalnie". O ile pamiętam, to w moim przypadku działo się i działoby się tak do trzydziestki, a nawet do czterdziestki. Później jednak powoli i niepostrzeżenie upływ czasu dawał o sobie znać. A z nieuniknionym kopać się nie będę, chociaż od czasu do czasu mam napady buntu.
Ale użalać się nie użalam. Jak to dzisiaj rano powiedziała Żona:
- Dobrze, że w ogóle się regenerujesz...
Oczywiście pani "córka" nie wysłała smsa do godziny 12.00. Na moją uwagę o 12.30, kiedy obie siedziały na tarasie przy "porannej" kawie, odparła z lekkim oburzeniem Ale my dopiero się ogarnęłyśmy!...
- Mówię ci - odezwałem się cicho do Justusa Wspaniałego, który po nas przyjechał - jak ta baba mnie wkurwia!
- To ją wyrzuć! - wybuchnął śmiechem.
Śmiech był głośny, jak zwykle, i obawiam się, że jego uwaga również. Jak zwykle. Co za facet!
Justus Wspaniały przyjechał po nas, żeby nas podrzucić do Zaprzyjaźnionego Warsztatu po odbiór Inteligentnego Auta. Wczoraj o 17.00 miałem dostać telefon, czy jest gotowe do odbioru. Ale kto by się przejmował w Powiecie takimi drobiazgami. Ponieważ jednak ja jeden się przejąłem, to zadzwoniłem dzisiaj rano.
- Oczywiście auto jest gotowe, może pan przyjechać. - usłyszałem spokojną i konkretną informację.
Do auta Justusa Wspaniałego zapakowaliśmy pranie, skrzynkę z butelkami po Socjalnej i butelki po Litovelu na wymianę.
Na miejscu się rozstaliśmy zaprosiwszy go po południu do Baru Żuraw. Nawet nie użył swej standardowej odpowiedzi Zapracowany jestem.
Jechaliśmy Inteligentnym Autem i się wsłuchiwałem. Bicie zniknęło i 1400 zł również.
Wśród zakupów zasługujących na wzmiankę był miech do grilla. Kupowaliśmy go tygodniami przypominając sobie o nim, gdy przy kolejnym rozpalaniu złorzeczyłem.
Pani przy zakupie od razu zaznaczyła Ale mam tylko ręczne. Byłem w siódmym niebie! (ten frazeologizm odwołuje się do judaizmu, rzadziej islamu). Potrzeba mi jeszcze jakichś elektrycznych lub, Bóg wie jakich, innych wymysłów. A z ręcznym mam same dobre wspomnienia, żeby nie powiedzieć baśniowe i czarodziejskie.
Od niepamiętnych dziecięcych czasów wakacje zawsze spędzałem na wsi, u jednych lub drugich dziadków. Do osiemnastego roku życia. Sześćsetkilometrową odległość pokonywałem najpierw z rodzicami, a później sam w warunkach będących całkowitym zaprzeczeniem cywilizowanej podróży. I może dlatego tak wiele z nich pamiętam.
Dziadek Stefan (ojciec Ojca) był kowalem i miał własną kuźnię. Został chyba kowalem po swoim ojcu, moim pradziadku, Antonim, który pracował przed wojną u hrabiego. A to go dodatkowo nobilitowało. Bo kowal, panie, zwłaszcza przed wojną, panie, to był ktoś. W kuźni skupiało się całe życie danej wsi i okolicznych co najmniej tak samo, jak w kościele, czy karczmie. Bo konia podkuć trzeba było. A jak taki chłop jeden z drugim się spotykał to i pogadał, ponarzekał, plotki przekazał i wiarygodne informacje również, a i popił prosto z butelki, czego wtedy, jako dziecko, kompletnie nie rozumiałem, a teraz to nawet i owszem. Życie skupiało się w kuźni niczym w soczewce. Taki sposób komunikacji był ludzki i jedyny, bo co wspominać o radiu, telewizji, czy Internecie, skoro nawet prądu nie było i całe wiejskie dzieciństwo spędzałem przy naftowych lampach. Stąd w kuźni w pewnych jej częściach panował mrok, światło padało tylko z paleniska no i od wejścia, gdzie dziadek przy świetle dziennym podkuwał konie wbijając im podkowy gwoździami, co niezmiennie napawało mnie zgrozą z racji tychże oraz wielkości kopyta i konia przede wszystkim.
Stojąc w mroku miałem jedyne i podstawowe zadanie - poruszać cały czas miechem. Był potężny, zbudowany z dwóch drewnianych pokryw połączonych skórą. Jedna pokrywa była statyczna, a drugą poruszałem za pomocą długiego ramienia. Miech zachowywał się, jak stwór olbrzym. Sapał i oddychał wydając rytmiczne i powolne dźwięki. Bardzo szybko się z nim oswoiłem, ale zawsze z pewnej dali za każdym razem podziwiałem, jak Dziadek wyczarowuje rozgrzaną do czerwoności podkowę, którą zanurza w wodzie przy charakterystycznym syku, i jak dopasowuje do danego kopyta. Wtedy właśnie dotarła do mnie jedna z prostych wiedz tego świata, że kopyta końskie są różne.
Teraz, z tak długiej perspektywy czasowej, jestem w stanie być głęboko przekonanym, że ta kuźnia to była taka dziadkowa oaza, miejsce, w którym oczywiście pracował, ale do którego uciekał przed problemami życia, a zwłaszcza przed swoją żoną. Bo to ona właśnie, moja Babcia, którą świetnie pamiętam, chociaż stosunkowo młodo zmarła, nadała cały specyficzny rodzinny sznyt swoim sześciorgu dzieciom, przede wszystkim Ojcu. I z powodu tego sznytu wszystkie odłamy rodziny cierpiały. A miał taką siłę, że przeniósł się na moje pokolenie i jeszcze niżej.
Ale do Babci pretensji mieć nie mogę, bo każdy jest kowalem, nomen omen, swojego losu. Nawet nie mam pretensji za to, że sieknęła mnie pokrzywą. Na jej miejscu zrobiłbym tak samo.
Jako sześcio-, siedmiolatek schowałem się w łanach zboża i siedziałem cicho w ogóle nie reagując na wołanie Babci. Trwało to długo, a w takich sytuacjach na wsi, tamtejszej, pierwsze podejrzenie padało na studnię. Więc gdy w końcu niefrasobliwie wylazłem ze zboża i gdy okazało się, że żyję, Babcia wpadła w straszne nerwy, co u niej zdarzało się nagminnie z powodu błahostek, a co dopiero z powodu takiego numeru miejskiego szczeniaka. Rzuciła się za mną, a mnie nie trzeba było wiele, ponieważ Babcię znałem, ale jej nie doceniłem. Uciekając panicznie nagle na obu łydkach poczułem paraliżujący ból. Zawsze, gdy już byłem starszy, podziwiałem Babcię, że po pierwsze mnie dogoniła, a po drugie że gołymi rękami zerwała w trakcie pościgu potężną garść pokrzyw i mimo tego zdążyła mnie dopaść. Powiem krótko - nigdy potem przed Babcią się nie chowałem. I czy mam do niej pretensje? Nie.
Wracając do kuźni - to była magia zapamiętana na całe życie. Dlatego z czułością spojrzałem na śmiesznie mały mieszek.
Na 15.30 umówiliśmy się pod domem Justusa Wspaniałego i Lekarki(!). Do Baru Żuraw mieliśmy się udać piechotą. Taki miły dwudziestominutowy spacer. Ale akurat podjechali ci młodzi, sympatyczni goście z góry z propozycją podwiezienia, bo też udawali się w to samo miejsce. Trudno się było oprzeć, to znaczy nam, facetom, bo Żona jednak oponowała.
W kolejce, którą tworzyliśmy tylko my, co bardzo lubimy, Justus Wspaniały zajął się młodymi na tyle, że po złożeniu swojego zamówienia usiedli w kącie jak najbardziej oddalonym od naszego stolika. Grubo też przed nami lokal opuścili, dosyć żwawo, ale może to działała tylko moja wyobraźnia. Mieli jednak pecha. Bo, jak się okazało, zrobili sobie pieszą wycieczkę i po powrocie, gdy akurat odpalali auto, napatoczyliśmy się my. Tym razem nawet panowie z naszej grupy zdecydowanie podziękowali za propozycję podwózki. Nam z Żoną zależało, żeby młodzi mieli miłe wspomnienia z Pięknej Doliny i nie rozpowiadali po powrocie do swojego domu potencjalnym znajomym wybierającym się w nasze tereny Ale uważajcie na gospodarzy, bo bardzo łatwo jest wpaść w pułapkę, z której trudno jest w danym momencie wybrnąć i wtedy wasz sympatyczny wyjazd we dwoje może się skończyć koniecznością zabrania ich ze sobą. I to tam i z powrotem!
Prawdziwych motywacji rezygnacji z podwózki Justusa Wspaniałego nie poznaliśmy. Twierdził bezpiecznie, że chciał się przejść.
Wieczorem przeprowadziliśmy bezkonfliktowy sposób oglądania. Najpierw ja sporo wcześniej przed Żoną udałem się do łóżka i obejrzałem drugą część amerykańskiego filmu. Im bliżej końca, tym bardziej stawałem się zniesmaczony, bo zdawałem sobie sprawę, że obejrzałem chałę! Mnóstwo uproszczeń, marne dialogi, narastający komiksowy styl, płaskość i papka. Stąd z ulgą, już wspólnie z Żoną, obejrzałem kolejny odcinek Zadzwoń do Soula.
CZWARTEK (28.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Jak dawno.
Dzisiejszym moim marzeniem było siedzieć cały dzień w domu. Nigdzie nie wyjeżdżać, nawet w najdrobniejszych sprawach. Żona nie wiedziała o takim moim nastawieniu i po I Posiłku wymyśliła małą wycieczkę, żeby coś zobaczyć. Nie dość, że to coś widzieliśmy kilka razy, zawsze z zewnątrz, a dzisiaj miałoby być tak samo, to jeszcze moje nastawienie było w jawnej sprzeczności z jej propozycją.
- Zadzwoń albo napisz do pani z biura i umów się na oglądanie wnętrza. - Nawet jutro.
Żona nie protestowała i napisała. Zobaczymy.
Do południa pisałem, ale szło jak po grudzie. Bo nie dość, że pogoda była idealna (słońce, nieupalnie), to jeszcze w związku z nią miałem w pogotowiu do wykonania kilka sympatycznych prac, niemęczących, z zakresu doglądanie-dopieszczanie.
Musiałem być twardy. Gruda się jednak ciągle pałętała, bo myślami byłem w ogrodzie, sadzie, Brzozowej Alei i nad Stawem. Więc pisanie ciągle szło po niej.
W końcu wyszedłem do życia i z wielką przyjemnością zebrałem przedwczesne spady spod jabłoni (wynik upałów), podparłem palikami te ich gałęzie, które pod ciężarem jabłek dotykały już ziemi, naprowadziłem palikami dynię na właściwy kierunek, bo pchała się do ogródka zamierzając niecnie zadławić swoimi olbrzymimi liśćmi ogórki, które hołubię (w tamtym roku zupełnie nie wyszły), podparłem sporymi krawędziakami i przywiązałem do nich te brzozy z Brzozowej Alei, które, idiotki, rosły ponad miarę nie dbając o zbudowanie prostego, prostopadłego i twardego pnia i z tej przyczyny chyliły się jak popadło, na pewno ku swojemu upadkowi, znowu przyciąłem liście i zawiązki kiści u winogron, bo je wypuszczały bez żadnego umiaru niepomne, że rosną w klimacie, owszem, już tropikalnym, ale tylko przez trzy miesiące, a potem zwyczajnie nie zdążą dojrzeć i podwiązałem do winogronowej konstrukcji te gałęzie, które już teraz, a co miałoby być później, uginały się pod ciężarem kiści, wyciąłem suche pędy po kwiatostanie lilli (lilij), bo mi ostatnio Justus Wspaniały nie omieszkał kłuć tym moje oczy i wreszcie podlałem ogródek i skrzynie.
Pełnia satysfakcji.
Miałem i kolejną. Rozpaliłem grilla, ot tak, na pstryknięcie palcami. Wszystko za sprawą mieszka, który działał bez zarzutu.
Wieczorem zadzwoniła pani "córka". Oczywiście wtedy, gdy po całym dniu, zrelaksowani, leżeliśmy w łóżku i zaczęliśmy oglądać nowy serial kryminalny, brytyjski, z pierwszą emisją w 2012 roku, Line of duty. (Określenie <in the line of duty> oznacza w języku służb mundurowych w państwach anglosaskich sytuację, gdy coś stało się na służbie. W szczególności jeśli śmierć funkcjonariusza zostanie zaklasyfikowana jako in the line of duty, czyli bezpośrednio związana z obowiązkami służbowymi, jego rodzina otrzymuje odszkodowanie i rentę).
Pani "córka" raczyła powiadomić Żonę, że bardzo odpowiada jej oferta, ale mniej cena. A ona by chętnie przyjechała ponownie (dzwonki w mojej głowie!), tym razem sama (straszliwe dzwonki w mojej głowie!), ale żeby było taniej i to w najbliższym sierpniu. Czyli w środku sezonu, kiedy jest największe obłożenie. Pani chyba nie zdawała sobie sprawy, albo nie chciała zdawać, co bardziej prawdopodobne, że działają proste prawa rynku.
Żona nawet specjalnie nie musiała się wymigiwać spod natręctwa pani "córki", tylko odparła, że cały sierpień jest zajęty, co było zgodne z prawdą. Gdyby padło na mnie, to odpowiedź bym zmodyfikował:
- Mamy zajęte do końca roku, a dalej chyba też, ale tak z głowy dokładnie pani nie powiem, bo jest już póóóźno, leżymy w łóżku i oglądamy film!
- Ciekawe, że pewni ludzie oczekują specjalnego traktowania. - A nie ma ku temu żadnych powodów. - Żona spointowała celnie, bez brzydkich wyrazów.
PIĄTEK (29.07)
No i panie wyjechały dopiero o 12.18.
Mimo że wczoraj Żona zgodziła się na godzinę dwunastą (godzinę po obowiązującej 11.00). Stwierdziła bowiem, że do 15.00 powinniśmy zdążyć przygotować to mieszkanie dla następnych gości.
Gdy nadeszło południe, udawałem, że w ogóle nie wiem, że panie wyjeżdżają. Robiłem wszystko, czyli nic, żeby, broń Boże, się z nimi nie pożegnać i nie musieć znowu oglądać tych parametrów fizyczno-fizyko-matematycznych. Standardowo wychodzę/wychodzimy, aby pożegnać się z gośćmi, ale tym razem wołami by mnie nie wyciągnięto z domu. My home is my castle!
Do tego momentu starałem się pisać, a w trakcie I Posiłku nad Stawem zadzwoniłem do Syna i do Córci.
Syn dalej emanował dobrą energią, co mnie budowało. Więc fajnie się rozmawiało, bez destrukcyjnego narzekania. O jego pracy (dostał więcej godzin na swoje działania), o Furii, która zdaje się całkowicie doszła do siebie, a najlepszą oznaką jej psiego stanu według pani weterynarz nią się opiekującą jest fakt, że się otrzepuje po kąpieli, o pewnych zaniedbaniach na synowym ciele (przytył 4 kg, o czym, gdy się widzieliśmy, nie chciałem mu mówić) i o ponownej chęci zabrania się za siebie, o Wnukach, którzy przebywają lub przebywali na różnych obozach harcerskich i o zbliżającym się urlopie, na który jadą całą siódemką w miejsce, w którym kiedyś Syn, dwóch dziadków i czterech Wnuków, wszyscy razem byliśmy w jakiś weekend, a które przez 9 dni dostarczy im wystarczającej liczby atrakcji i spowoduje oszczędność ponad 2 tys. zł względem pierwotnego planu wyjechania nad morze.
Córcię dopadłem, gdy pakowała dwoje dzieci i bagaże do auta i wyjeżdżała na basen, do męża, który akurat był w pracy. Bo Wnuczka lubi się z tatą taplać w wodzie Ale, broń Boże, nie może ochlapać buzi! Nie cierpi tego.
Będąca w ogniu pakowania się Córcia zaproponowała, że zadzwoni z drogi.
- Będzie spokój, dzieci zasną, to spokojnie porozmawiamy.
Gdy zadzwoniła dość szybko, kazała mi podziwiać się za swoje zorganizowanie. Więc bez problemów podziwiałem tym bardziej, że wiedziałem od dawna, że jest zorganizowana a przeszkody i problemy dla niej są do pokonywania bez kwękania. Nawet, gdy jej syn w czasie ciąży w ostatnim jej okresie dawał matce mocno do wiwatu i Córcia z tego powodu cierpiała, przedstawiała to w rozmowach z pewną ironią, dystansem, humorem i stoicyzmem (system filozoficzny najbardziej znany ze swojej części etycznej. Etyka stoicka, która większości ludzi kojarzy się ze słowem „stoicyzm”, opiera się na zasadzie osiągania szczęścia przez wewnętrzną dyscyplinę moralną, sumienne spełnianie tych obowiązków, które spadają na nas naturalną koleją rzeczy, oraz odcięcie swoich emocji od zdarzeń zewnętrznych, czyli utrzymywanie stanu spokojnego szczęścia niezależnie od zewnętrznych warunków.)
Oczywiście przegadaliśmy fakt, że Wnuk-V waży już 6 kg i ma się świetnie, że Wnuczka nadaje cały czas i dziób się jej nie zamyka, co było słychać w czasie jazdy w zestawie głośnomówiącym i co mnie wybijało ze słuchania relacji Córci, bo momentalnie nastawiałem się na słuchanie tego głosiku i że plony obrodziły, u Córci w ilościach mnie przerażających.
Po I Posiłku zabraliśmy się ostro za przygotowanie dolnego mieszkania. Nawet skosiłem trawę u gości, co nie było wielką sztuką, bo do koszenia pozostał w zasadzie tylko jeden fragment, koło rynny, gdzie widocznie w jakiś sposób było więcej nawilżania. Na reszcie terenu nie było co kosić, tak wszystko wyschło w cholerę. Goście, którzy przyjechali, rodzice/teściowie młodej pary, "jeżdżącej za nami" w charakterze naszych stałych gości (Nasza Wieś i teraz Wakacyjna Wieś) wykazali zrozumienie.
- U nas to samo. - Z trawnika zrobiło się żółte klepisko.
Korzystając z luzu zadzwoniliśmy do Lekarki.
- Gdzie jesteś?
- Tutaj. - odparła, co nas zatkało.
Obie strony asertywnie ustaliły, że w ten weekend nie będzie żadnych naszych spotkań. Tylko Lekarka w którymś momencie uprzedzi i przyjdzie po klucze.
To się, panie, porobiło.
Pod wieczór obejrzałem cały trzeci set ćwierćfinałowego meczu Igi Świątek z Francuzką Caroline Garcia w ramach turnieju WTA 250 na kortach w Warszawie. Iga przegrała 1:2, nie była sobą i zacząłem się poważnie martwić w kontekście zbliżającego się US Open.
Żona dzisiaj zameldowała, że PostDoc Wędrująca jest już w Polsce. W końcu puścili ją z Chin. Teraz jedzie do rodziców na wieś, w której byliśmy bodajże ze dwa razy, a która leży w terenach bliskich Dzikości Serca i Naszego Miasteczka. Plan jest taki, że może uda się jej nas odwiedzić w Wakacyjnej Wsi, no i chcielibyśmy w Metropolii pójść razem do knajpy, w której byliśmy ostatnim razem. Ale kiedy to było, za cholerę nie pamiętam. Dawno, na pewno.
Od popołudnia starałem się dodzwonić do Kolegi Inżyniera(!). Pretekstem były 14. urodziny jego starszej córki, Stefana Kota Biznesu. Chcieliśmy jej numer telefonu, żeby zadzwonić z życzeniami.
W końcu oddzwonił, gdy byliśmy już w łóżku. Numer telefonu podał, ale uprzedził, że jego córka, nastolatka, ma zwyczaj nie odbierania. Bardzo szybko miało okazać się to prawdą.
- A może byś do nas jutro po południu przyjechał z noclegiem do niedzieli?...
- Nie mogę, jutro wyjeżdżam na urlop.
Trochę nas zamurowało. Przed chwilą dowiedzieliśmy się właśnie od niego, że córki są ze Skrycie Wkurwioną nad morzem, więc czyżby wyjeżdżał sam? W zasadzie do tego byliśmy przyzwyczajeni, bo Kolega Inżynier(!) jest znany z tego, że na różnych wyjazdach i urlopach lubi spędzać czas sam ze sobą, ale coś mi tu śmierdziało.
- Sam? - musiałem zapytać, bo nie byłbym sobą.
- Wszystko opowiem po powrocie!... - z pewnym naciskiem od razu postawił mur.
Starałem się go skruszyć.
- A na jak długo?
- Na tydzień.
- A dokąd?
- Wszystko opowiem po powrocie!... - zaczynał się powtarzać.
Chwyciłem się ostatniej deski ratunku.
- Samochodem?
Mógł przecież samolotem. Liczyłem, że w ogniu pytań może się trochę pogubi i mu się wypsnie coś znaczącego, istotnego, jakaś wskazówka. Ale przyjął mądrą taktykę odpowiadania jednym słowem.
- Samochodem. - odparł. To tylko jeszcze bardziej zamuliło moje domysły.
Nadawałby się do Lakonii. (kraina historyczna w południowej starożytnej Grecji, położona w południowo-wschodniej części Półwyspu Peloponeskiego. Największym miastem była Sparta. Uczono tam mówić i odpowiadać na pytania możliwie jak najkrócej...)
Musieliśmy przejść do rzeczy prozaicznych, czyli naszych, którymi się interesował, ale nic nowego nie mogliśmy mu przekazać.
- To pozostał jeszcze miesiąc... - skwitował z uśmiechem.
My też odpowiedzieliśmy śmiechem, tylko bardziej nerwowym.
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek serialu Line of duty. Nadal nie "zostałem wciągnięty", chociaż według Żony ma on bardzo dobre opinie.
- A obejrzymy jutro trzeci odcinek? - Może, jak ta nimfa błotna zginęła, wszystko bardziej ci się spodoba...
Nimfą błotną nazwałem jedną z bohaterek, jak się okazało, dwuodcinkową. Może rzeczywiście, gdy już jej nie będzie, akcja się rozkręci.
- A tak myślałam, że na dłuższy czas będę miała spokój... - Żona na koniec jeszcze trochę ponarzekała.
Może do takiego a nie innego nastawienia się do serialu przyczyniła się pani "córka". W trakcie oglądania, o 21.00, w centrum uświęconego miru domowego gospodarzy bezczelnie, bez żadnego wyczucia, zadzwoniła do Żony. Bo biedna gdzieś posiała czarną kosmetyczkę I czy czasami nie zostawiłam jej u państwa?...
Nie zostawiła, na szczęście. Wiem, bo sam sprzątałem. Gdyby jednak zostawiła, miałbym dylemat - przyznać się, czy nie. Bo doskonale wiedziałem, że gdybym się przyznał, natychmiast rozpoczęłaby się nowa linia kłopotów. Nie chce mi się ich nawet przytaczać, a na podorędziu miałbym z sześć - siedem. W tym główny - poważy uszczerbek na zdrowiu.
To był kolejny, jeden z dziesiątków dowodów, których doświadczyliśmy wspólnie z Żoną w naszym życiu na istnienie pewnego typu osób, które w jakimkolwiek kontakcie przez cały czas jego trwania przynoszą same kłopoty i problemy. Ciągle jest nie tak w najprostszych nawet sprawach. To taka grupa Jonaszy przynoszących większego lub mniejszego pecha. Tylko że ten biblijny Jonasz na tyle był uczciwy i krytyczny wobec siebie, że gdy sprzeciwił się woli Boga i uchylił się od jego polecenia wsiadając na statek udający się w przeciwnym kierunku, do Tarszisz i gdy rozpętała się burza i dla niego stało się jasne, że tego powodem jest jego ucieczka przed Bogiem, kazał załodze wyrzucić się za burtę. Kiedy to uczynili, sztorm ucichł, a Jonasz został połknięty przez wielką rybę, w której brzuchu spędził trzy dni i trzy noce.
Ostatecznie ryba wypluła go na brzeg, a sam Jonasz wyszedł na ludzi i stał się izraelskim prorokiem.
W przypadku tej pani, nawet gdyby ją wyrzucili do morza, przypuszczam, że żadna ryba nie chciałaby jej połknąć. Wnioskuję to stąd, że mimo swojego wieku, ciągle nosi nazwisko matki.
Ale mi baba dopiekła!...
SOBOTA (30.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Wczoraj smartfona nastawiłem na 06.30, ale spać rano nie mogłem, bo czułem w głowie blogowy oddech.
Goście, ci z góry, młodzi i sympatyczni, wyjechali już o 09.00, chociaż mogli być do 14.00. Ale dla nich nie miało to już sensu, bo pogoda się skisiła.
W deszczu, po telefonicznym uprzedzeniu, przyszła do nas Lekarka. Odebrała klucze, wręczyła nam butelkę wina i stała w progu. Więc w atmosferze pospiechu przekazaliśmy sobie podstawowe informacje. Nadal za bardzo nie wiedzieliśmy, jaka jest z nimi sytuacja i na ile mamy się martwić. Bo że się martwić, to pewne. Po dwóch, trzech minutach pobytu zostawiła nas w takim stanie. Co było robić?
O 13.00 przyjechał nowy właściciel Pół-Kamieniczki. Rozliczył się do końca za meble przez nas pozostawione, przyniósł protokół ze stanu liczników i przybliżył nam debilki-sąsiadki z góry, a zwłaszcza młodą, która musi mieć coś z głową. Oczywiście przybliżać nam nie trzeba było, ale doradziliśmy mu co nieco.
Wizyta niespodziewanie zaowocowała. Najpierw otwarciem nam, a zwłaszcza mnie, umysłów na różne sposoby podejścia do ogrzewania domów prezentowanym trzeźwo i sensownie przez naszego gościa, a potem bardzo wymiernie. Otóż on kupuje od lat od jednego i tego samego dostawcy drewno, obecnie po 250 zł za metr przestrzenny. Wydawałoby się to drogo, zwłaszcza że jeszcze w styczniu tego roku kupowałem w granicach 170 - 200 zł. Ale...
Ale, gdy w ostatnich dniach zabrałem się w końcu za temat, a w końcu dlatego, że ciągle jesteśmy w stanie zawieszenia, i obdzwoniłem pięciu znanych mi dostawców, wszyscy jak jeden mąż oferowali drewno po 500 zł. A "śmieszne" było to, że czterech z nich go nie miało.
- Niech pan zadzwoni pod koniec sierpnia. - słyszałem. - Może będzie.
Jedynie Sąsiad Od Drewna proponował 400 zł za coś, czego również nie miał. Piąty wszystko miał, ale dla mnie dopiero w drugiej połowie sierpnia I to nie wiadomo, po jakiej cenie!...
Przyznam, że trochę zaczynało mi się pod piętami palić, nomen omen. Gdybyśmy zostali w Wakacyjnej Wsi, potrzebowalibyśmy dla nas i dla gości 30. metrów, no powiedzmy 20. przy innym systemie palenia i oszczędzaniu. A to stanowiłoby przynajmniej 10 tys. zł, gdy w styczniu tylko 4. Bez komentarza.
Byłem w stanie kupować natychmiast, byleby mieć choć trochę drewna.
- Ja uważam, że należy poczekać. - Żona mnie zaskoczyła. - Z dwóch względów.
Była tego taka pewna i stanowcza, że bez dyskusji poddałem się jej decyzji. I co? Ano, co tu dużo mówić, podziwiałem jej zimną krew i zachowanie niczym wytrawnego gracza na giełdzie. Zaimponowało mi.
Ustaliśmy, że kupimy 10 metrów od tego gościa, który zaopatruje nowego właściciela Pół-Kamieniczki. Zadzwoniłem.
- Ale wie pan, ja sąsiadowi sprzedaję po niskiej cenie. - Musiałoby być po 300 zł.
Nie dyskutowałem. Umówiliśmy się na dostawę na przyszły tydzień.
Przed II Posiłkiem zrobiłem górne mieszkanie. Na jutro zostawiłem sobie drobiazgi. Do 13.00, do przyjazdu kolejnych gości.
Pod wieczór nie wytrzymałem i w końcu napisałem smsa do Stefana Kota Biznesu, która nadal nie reagowała na moje telefony.
- Stefanie Kocie Biznesu, dlaczego nie odbierasz telefonów od wujka Emeryta? Proszę zadzwoń. (zmiany moje)
I podpisałem się imieniem i nazwiskiem. Reakcja nastąpiła po jakiejś godzinie, czyli bardzo szybko jak na czternastolatkę.
- Ja dopiero teraz włączyłam telefon. - odpowiedziała na moje zdziwienie.
Było to jej pierwsze pełne zdanie. Z dwóch.
Złożyliśmy z Żoną życzenia i porozmawialiśmy, jeśli rozmową można nazwać wyrywanie każdego słowa, równoważników zdań i bardzo rzadkich zdań z podmiotem i orzeczeniem. Takim było drugie z dodaniem nawet okolicznika miejsca:
- Ale tato jest teraz na urlopie we Włoszech.
Była to jej reakcja na nasze zaproszenie, żeby do nas we troje przyjechali.
Nie chciałem jej torturować używając okolicznika celu (po co?, w jakim celu?), bo każdy głupi by wiedział, że ojciec wyjechał wypocząć, chociaż dla mnie wcale nie było to pewne. Nie użyłem również okolicznika miejsca (gdzie?, dokąd?), czasu (kiedy?, jak długo?) i sposobu (jak?, w jaki sposób?), bo to wszystko wiedziałem. Korciło mnie zaś użycie jeszcze podstawowego dla sprawy okolicznika przyczyny (dlaczego?, z jakiego powodu?) oraz przyzwolenia (mimo co?, pomimo czego?) i warunku (pod jakim warunkiem?), ale dałem sobie spokój.
Przede wszystkim nie użyłem jednak tych wszystkich okoliczników, żeby nie usłyszeć protestu Stefana Kota Biznesu Ale wujek! Ja szkołę skończyłam w czerwcu, a teraz mam wakacje!
- Jaka pogoda w Italii, bo u nas cały dzień pada... - natychmiast wysłałem smsa do Kolegi Inżyniera(!), gdy tylko skończyłem "rozmowę" z jego starszą córką.
Odpowiedzi do końca dnia nie otrzymałem. Bo Wszystko opowiem po powrocie!
Wieczorem niczego nie obejrzeliśmy. Żona wcześnie padła do łóżka, a rozpoczynanie oglądania ze świadomością, że po 10 minutach będzie jego koniec, nie miało sensu. Tedy wieczór w łóżku spędziłem z Kopalińskim.
Dzisiaj cały dzień padał deszcz. Rano delikatnie, by pod koniec dnia rozpadać się na tyle, że rynny załomotały znajomym dźwiękiem, którego nie słyszałem ze trzy miesiące. Woda dawała odpoczynek ziemi, a mnie alibi. Nic nie musiałem robić oprócz codziennych powtarzających się drobiazgów należących do przyjemności.
Deszcz należał do tego sensownego, letniego, ciepłego i podlewającego. Szkoda, że tak późno, ale cóż. Modliłem się, żeby padał całą noc i całą niedzielę, a nawet poniedziałek. Do niczego by mnie nie ciągnęło, powstałby taki, typowy dla kierowcy, spowalniający próg i nie miałbym wyjścia, tylko pisać i pisać, co przy takim alibi czyniłbym skrzętnie i z dużą przyjemnością.
NIEDZIELA (31.07)
No i dzisiaj wstałem o... 04.00.
Dawno tak nie miałem.
Dla Żony środek nocy, dla mnie nad ranem, w początkach brzasku. Wczoraj smartfona nastawiłem na 05.30, ale obudziwszy się o 03.30 nie mogłem zasnąć, tylko przewalałem się z boku na bok. W końcu się zwlokłem.
Miało to o tyle dobre strony, że mogłem pisać i nadrabiać.
Gdy się rozjaśniło, wyjrzałem na dwór. Padało, aż miło. Ciekawe, kto lub co wysłuchało mojej modlitwy skoro jestem niewierzący. Wiem, że różni tacy natychmiast by mi skwapliwie i z całkowitym przekonaniem wszystko "wyjaśnili".
Cały dzień pisałem przeplatając tę czynność jakimiś drobnymi pracami. A mniej więcej od 19.00 przeplatałem ją pilotowaniem gości na trasie z Metropolii do Wakacyjnej Wsi. Była to kolejna para, która wymagała specjalnego traktowania, zwłaszcza pani. I nie wiadomo, na jakiej podstawie.
Plus był taki, że czekając na nich do 21.00 (najpierw im zależało, żeby być u nas już o 13.00), sporo nadrobiłem, a przy tym udało się pójść spać o przyzwoitej porze.
PONIEDZIAŁEK (01.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Mimo zmęczenia narzuciłem sobie dyscyplinę, bo wiedziałem, że cały dzień będę musiał pisać. Przerwy robiłem tylko na posiłki, na pierwszy etap sprzątania dolnego mieszkania i na wystawienie worków z plastikiem i ze szkłem.
Wieczorem w oczach miałem piach.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W
tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.38.
Nie ma znaczenia, że wolno idziesz, pod warunkiem że się nie zatrzymujesz. - Konfucjusz (chiński filozof, twórca konfucjanizmu)