19.09.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 290 dni.
WTOREK (13.09)
No i dzień po ułomnej publikacji.
Nic jej nie sprzyjało - nadmiar spraw i wynikający z tego brak czasu i komfortu. Trzeba się będzie zmierzyć z zaległościami, a czuję, że może to być trudne.
W środę, 07.09, poranek był z takich, które lubię. Piękna
pogoda, cicho, Żona na górze. Nic nie trzeba. Goście przyjęci, nigdzie
nie trzeba jechać, coś załatwiać. Cały dzień przede mną.
O 05.00 napisał Po Morzach Pływający
Cześć.
Powoli zbliżamy się do portu przeznaczenia. Ciekawe określenie.
Wszystko co jest zawarte w historii naszej PMH pochodzi z GB. Mundury, zwyczaje ,tradycje, nazewnictwo tylko trochę spolszczone.
PMP
PMH - POLSKA MARYNARKA HANDLOWA
GB- GREAT BRITAIN
Rano Żona wykorzystała tego potężnego prawdziwka wczoraj znalezionego na spacerze w lesie.
I Posiłek był pierwszym takim w tym roku - jajecznica z chrupiącymi kawałkami grzyba.
Przed czekającym nas dłuższym i mocno skomplikowanym wyjazdem musiałem wykonać sporo prac, żeby po przyjeździe, kiedy duszą moglibyśmy być w innym świecie, dodatkowo nie dostać po łbie wyglądem posesji.
Zacząłem od podlewania wszystkiego, czyli zestawu roślin, które bez mojego wsparcia do tej pory by nie przetrwały. Równolegle robiłem porządki w ogródku.
Przyszedł czas na pożegnanie się z ogórkami. Od jakiegoś czasu na ziemi leżała powłoka z żółtych lub brunatnych liści z przebijającymi gdzieniegdzie zdefasonowanymi ogórkami, które nie zdążyły urosnąć i tylko w ostatniej agonii przybrały żółty, kulisty kształt. Cały ten ogórkowy pokurcz wraz z liśćmi wyrwałem, usunąłem paliki i całą sznurkową konstrukcję, która swego czasu im służyła.
Podobnie zrobiłem z dynią. Co z tego, że pięknie rosła i miała mnóstwo kwiatów, skoro żaden z nich nie został zapylony i nie było w tym roku nawet najmniejszej dyńki. Przerzedziłem również dwie cukinie z liści, żeby dać małym cukiniowym zalążkom jakie takie szanse na dorośnięcie oraz wyrwałem resztki czosnku. Bulwy były znacznie większe niż z poprzedniej partii, więc te wzorcowe ząbki zachowałem sobie na przyszłość na sadzenie. Nie mogłem oprzeć się myśli Ale gdzie to będzie?
Najgorszą pracą było czyszczenie basenu. Gdybym to zrobił od razu po wyjechaniu Q-Wnuków, nawet bym tej pracy nie poczuł. Gdybym... Wszystkie ścianki były pokryte cienką i śliską warstwą glonów i trzeba było się tego pozbyć. Dzisiaj nie dałem rady skończyć.
Jedyną przerwą w tych pracach był krótki wypad do Justusa Wspaniałego, który, wypad oczywiście, stał się długim. Umówiliśmy się tak, że gdy w pożyczonej podkaszarce skończy się żyłka, ma mnie zawołać, to mu nawinę nową. Zgodził się bez szemrania. Ale nawijanie najpierw zaczęliśmy od kawy i rozmów na różne tematy, by przejść do Uzdrowiska. Justus Wspaniały ustawił nam w nim wszystko. Rodzaj koniecznych remontów i ich rozmiar, sposób ogrzewania i korzystania z wody i inne wykazując przy tym bezsens naszych planów i zamiarów. Tak ma.
Rozmowy zeszły też na sprawy odżywiania się i medycyny. Lubię z nim na ten temat rozmawiać, bo mi to poprawia humor. Więc odżywiam się źle I kto ci tak powiedział? - Żona. - odpowiedziałem, co spowodowało u niego wybuch sarkastycznego śmiechu. A może to była ironia, czyli taki lekki sarkazm?
- A ile czasu się tak odżywiasz? - patrzył na mnie kpiąco.
- Nie pamiętam, może ze trzy lata...
- To zobaczymy za siedem...
Miło było z jego strony, że dawał mi tyle czasu, zanim mój organizm się wyniszczy, a ja najprawdopodobniej z tego powodu umrę. Będę wówczas w okolicach osiemdziesiątki.
Tak więc trochę u Justusa Wspaniałego zeszło.
II Posiłek zaliczyliśmy w Nowym Kulinarnym Miejscu. Jakoś tak sobie wymyśliliśmy. W drodze powrotnej musieliśmy wpaść do automatycznej myjni usytuowanej na terenie Zaprzyjaźnionej Hurtowni w Pięknym Miasteczku. Wygląd Inteligentnego Auta był taki, że wstydziłem się nim jechać do Metropolii. W czasie ostatniego mojego pobytu w Nie Naszym Mieszkaniu ustawiłem auto na noc na osiedlowym parkingu pod drzewami. Rano cała karoseria była dokładnie obsrana. Ciekawe, że taka ptasia przypadłość nigdy nie spotkała mnie w żadnej wsi, a w mieście i owszem. W drodze do Wakacyjnej Wsi potężne białe placki na bordowej karoserii i na szybach mi nie przeszkadzały, ale teraz?...
Wieczorem dopięliśmy nasz wyjazd:
- jutro, w czwartek, 08.09, mieliśmy wyjechać do Metropolii tak, żebym ze sporym czasowym zapasem mógł zdążyć na mecz Polska - USA,
- w piątek, 09.09, miałem być o godzinie 09.00 na pogrzebie kolegi ze studiów (głupio wygląda w takim zestawieniu), a o 17.00 mieliśmy odwiedzić Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego,
- na sobotę, 10.09, umówiliśmy się z wizytą u Krajowego Grona Szyderców,
- w niedzielę, 11.09, zaplanowaliśmy wyjechać do Uzdrowiska, w którym w poniedziałek mieliśmy oglądać dwa mieszkania w ramach planu B, a może C, by we wtorek, 13.09, wrócić do Wakacyjnej Wsi.
To wszystko wymyśliła Żona, z wyjątkiem pogrzebu oczywiście. I z wyjątkiem konieczności zdążenia na mecz, oczywiście.
Przed wieczornym meczem zrobiłem sobie małą drzemkę.
W fazie grupowej Ligi Mistrzów Barcelona wygrała z Victorią Pilzno 5:1. Lewy zaliczył hat-tricka.
Bardzo się cieszyłem, że tak
świetnie wystartował w Barcelonie, bo powiedzieć tylko, że w nowym
klubie, to za mało. Smutno było mi o tyle, że przecież w Pilźnie od 1842 roku warzą...
Żeby dotrwać do Igi, po wtorkowych i środowych meczach Ligi Mistrzów obejrzałem wszystkie skróty i cały dziennikarski onan.
W czwartek, 08.09, ćwierćfinał US Open Iga Świątek - Jessica Pegula (Amerykanka) rozpoczął się o 01.15. Iga wygrała 2:0.
Położyłem
się spać o 03.30. Powiało zgrozą, bo tego dnia o 21.00 miałem oglądać mecz
Polska - USA, za jakieś 4-5 godzin później półfinałowy mecz Igi z Aryną
Sabalenko (Białorusinka), a po nim za jakieś 3-4 godziny miał się odbyć pogrzeb kolegi. Liczyłem, że nie dwa... Drugi w moim trybie biernym.
Wstałem o 10.00 i nawet dobrze mi to zrobiło - nie czułem specjalnej nieprzytomności.
Rano
przyszedł Justus Wspaniały i oddał wypicowaną podkaszarkę. Wyczyścił ją dramatycznie przesadnie, bo poprzednio mu zarzuciłem, że po koszeniu nie wyczyścił jej wcale. Tak ma. Zagroziłem mu, że następnym razem, gdy odda mi taki glanc, podkaszarki mu już nie pożyczę.
Do wyjazdu sprężałem się z pracami. Nadal podlewałem, mimo że wszyscy twierdzili, że będzie padać. Nasłuchałem się takich prognoz przez wiele miesięcy i gdybym brał je poważnie, wszystkie istotne dla nas rośliny by już dawno padły.
Z Żoną skończyliśmy wredny basen. Po wyszorowaniu i opłukaniu przetransportowaliśmy go do malarni, żeby sechł przed zapakowaniem do kartonu. Grubo wcześniej wystawiłem też kubeł ze zmieszanymi (odbiór w pn) oraz plastik i szkło (odbiór we wt). To tylko pokazywało, jak musieliśmy wszystko przewidzieć. Do tego przecież dochodziło 5 dni nieobecności, dwie różne miejscowości, różne warunki pogodowe i ... Berta jako oddzielna jednostka organizacyjna.
Późnym popołudniem przyszła... burza. Rozpadało się zdrowo i oczywiście musiało wtedy, gdy trzeba było się pakować. Po jakimś czasie deszcz jednak na tyle zelżał, że udało się wsadzić do Inteligentnego Auta w miarę suche bagaże, legowisko i samego Pieska.
W Nie Naszym Mieszaniu czekało nas wypakowanie wszystkiego. Nie dało się niczego zostawić w aucie na dalszą podróż.
Dość wyczerpany starałem się chociaż trochę przed meczem zregenerować w czasie 50. minutowej drzemki.
Polacy grając w ćwierćfinale z Amerykanami zafundowali nam kolejny horror. Prowadzili 2:0, ale przeciwnicy doprowadzili do
wyrównania. Tie-break był nasz. W półfinale zagramy z Brazylią i powinno
być łatwiej. Gdzieżbym tak pisał, powiedzmy, 10 lat temu.
Znowu położyłem się spać nastawiając na 02.30.
Bardzo szybko zrobił się piątek, 09.09. O 01.00 śpiąca Żona nagle mnie obudziła.
- Jest pierwsza. - Nie powinieneś wstawać?
Uspokoiłem ją... Złotko, nie kobieta.
Mecz Igi Świątek z Aryną Sabalenko zakończył się wynikiem 2:1. Tak więc w sobotę finał z udziałem Igi. I jak tu nie mówić o prawie serii. Najpierw wygrali Polacy, teraz Iga.
Znowu nastawiłem budzenie na 07.30 i udało mi się wstać nie będąc budzonym wcześniej przez Żonę.
Od
razu zrobiłem sobie I Posiłek i kawę z zaparzarki. Żona jednak długo
nie wytrzymała w łóżku i przyszła do kuchni, żeby zobaczyć, co
wyprawiam. Wszystko zaakceptowała i z ciekawością pozierała, jak daję
sobie radę, a potem, po drobnym doradztwie, spróbowała gotowe i
usłyszałem, że smaczne. A rzecz była niebywale prosta. Stopiłem skwarki,
na to wrzuciłem pokrojonego naszego pomidora, odparowałem i wbiłem 4
jaja. Uzyskałem coś a la móżdżek, ale o tym dowiedziałem się od Żony.
Posoliłem i popieprzyłem do smaku oraz posypałem szczypiorkiem. Musiało
smakować.
Na cmentarz pojechałem Inteligentnym Autem. Pierwotnie zakładałem tramwaj. Ale musiałoby się to odbyć kosztem "snu".
Zawsze, gdy nie jestem uczestnikiem pogrzebu, pytam Jak udał się pogrzeb? Pytanego przeważnie to bulwersuje, ale też bardzo często wtedy walczy ze sobą, żeby na jego twarzy nikt nie zobaczył cienia uśmiechu z powodu tak idiotycznego i kontrowersyjnego pytania, rzuconego ot tak, w sytuacji smutnej i przykrej okoliczności, żeby nikt nie zobaczył, że wypadł z roli narzuconej kulturą i/lub religią, co najczęściej się ze sobą łączy.
Ja je za takie nie uznaję. Skoro można normalnie pytać, jak się udał ślub i wesele, wieczór kawalerski/panieński, osiemnastka, komunia, to przecież w ten sam sposób można pytać o pogrzeb. To przecież jeden z wielu elementów (emelentów) naszego życia. Oczywiście nigdy nie zadałbym takiego pytania najbliższej rodzinie zmarłego, jego bliskim, bo granice są. Nawet u mnie. W tego typu sytuacjach staram się pomocniczymi pytaniami, takimi neutralnymi, na które bliscy zmarłego mogą swobodnie odpowiedzieć, dotrzeć do sedna, czyli Jak udał się pogrzeb?
Bo przecież z tym może być różnie.
Sam tego doświadczyłem w roku 1989, gdy w marcu umarł ojciec koleżanki z mojego poprzedniego życia, nomen omen. Schyłek komuny, więc takie czasy, że był deficyt wszystkiego, nawet grabarzy.
Na pogrzebie pojawiło się dwóch, więc dla mnie i dla kolegi, takich dwóch wyrywnych, stało się jasne, że musimy wziąć sprawę w swoje ręce i wzmocnić grabarskie siły. Trudno bowiem było oczekiwać, że dwóch grabarzy bez żadnych szokujących i/lub koszmarnych afer da radę włożyć trumnę do grobu. A były to też takie czasy, że spopielenie zwłok było rzadkością. Teraz wiemy, gdy nastała "nowa moda", że dwóch grabarzy w takim przypadku to liczba optymalna.
Nie myśleliśmy wtedy, w obliczu wyzwania, że jest tylko dwóch i dlaczego tylko dwóch i o tym, czy koleżanka może nie miała na opłacenie kolejnych, tylko zakasaliśmy rękawy i przejęci oraz zdenerwowani zabraliśmy się do roboty.
Teraz mogę powiedzieć uczestnicząc w coraz większej liczbie pogrzebów, że obecnie jest pełen wypas. Jeśli jest chowana do grobu trumna, to zawsze jest czterech grabarzy, odpowiednio ubranych, stosownie się zachowujących, z taktem i wyczuciem, o twarzach nieogorzałych i nosach nieopitych. Samo wstawienie trumny do grobu odbywa się na guzik. Za jego naciśnięciem trumna cicho i bezszelestnie opuszcza się w otchłań otoczoną zielonymi sztucznymi chodnikami, że nie ujrzysz grudki ziemi. Najbliżsi mogą ją sobie pobrać szufeleczką ze specjalnej miski ustawionej na wysokim trójnogu tak, że panie, nawet nie potrzeba się schylać. Elegancko, czysto, i sterylnie. Jak najdalej od śmierci z jej wszelkimi objawami i skutkami.
A wtedy?
Trumna stała nad pustym, mrocznym i przygnębiającym otworem otoczonym zwałami ziemi. Leżała na dwóch dość długich i grubych sosnowych okrąglakach. Nawet idiota wpadłby na to, że, żeby ją opuścić do grobu, trzeba będzie te okrąglaki spod niej usunąć. A dwaj grabarze takich ekwilibrystycznych zdolności nie posiadali, żeby to zrobić, kiedy jednocześnie trochę unosili trumnę na linach, każdy ze swojej strony. Ta odpowiedzialna czynność przypadła nam. Piszę "odpowiedzialna", a z drugiej strony przecież dość prosta. Co z tego, skoro atmosfera miejsca i fakt, że robiliśmy to po raz pierwszy, spowodował, że natychmiast z nerwów byliśmy mokrzy i o niczym innym nie myśleliśmy, tylko o tym, żeby jak najszybciej te cholerne drągi wyciągnąć i się ich pozbyć. Nie mogliśmy więc zachowując resztki przytomności myśleć o ich długości i wymachiwaliśmy nimi niczym potężnymi maczugami.
- Patrzyłam ze zgrozą, jak ci stojący najbliżej z wielkim refleksem kucali, kiedy dany drąg akurat świstał im nad głową, i unikali, zachowując angielski spokój, uderzenia w głowę, albo w najlepszym razie strącenia u pań kapelusza. - po pogrzebie, gdy się spotkaliśmy, jedna z koleżanek relacjonowała nam wszystkim ten smaczek, o którym my dwaj nie mieliśmy zielonego pojęcia. Trudno było zachować powagę.
Gdy przyszło do spuszczania trumny też musieliśmy pomóc. Z jednej strony trzymaliśmy linę my, z drugiej panowie grabarze. To już był horror. Z braku naszego doświadczenia, z braku koordynacji między nami i braku koordynacji między dwójkami na obu końcach trumny co rusz odchylała się ona na różne strony nie trzymając poziomu. Ponadto niebezpiecznie się gibała. Przed oczyma miałem najgorsze. A to, że nie damy rady utrzymać trumnę i w pewnym momencie z łomotem gruchnie ona o dno grobu, co byłoby może niezbyt eleganckie, ale z tego wszystkiego najnormalniejsze, a to, że trumna wpadnie bokiem i wypadnie z niej nieboszczyk (nie myślałem wtedy racjonalnie, że wieko jest przecież mocno przykręcone), a to że wpadnie sztorcem i przyjmie idiotyczną pionową pozycję z nieboszczykiem, być może, do góry nogami, i wreszcie, że ktoś z naszej czwórki pośliźnie się na takim mokrym, pochyłym pagórku usypanym z ziemi i wpadnie do grobu, i jak będzie miał szczęście, zrobi to dopiero, gdy trumna znajdzie się tam pierwsza, a według tej wizji tą osobą miałem być ja.
Głuchy i spokojny odgłos uderzenia trumny o dno grobu skończył naszą gehennę.
Ciekawe, że ten pogrzeb wspominam sympatycznie.
Było więc ciężko, ale się udało. Mógłbym więc, zapytany, odpowiedzieć Pogrzeb się udał, ale było ciężko. I chętnie opowiedziałbym dlaczego.
Tu post scriptum: Zaznaczam, że kiedyś, w nieznanej przyszłości, chcę być pochowany w trumnie! Że tak powiem - w całości. Żadnego spopielania moich zwłok! Zawsze mi to pachnie jakimś szwindlem. Mam nadzieję, że wyraziłem się na tyle jasno, że dla żadnego prawnika, albo grupy prawników nie stanę się pożywką, nomen omen, na polu pokrętnej interpretacji mojej woli, gdyby ktoś z moich bliskich (nikogo o to nie podejrzewam) usiłował przy niej majsterkować dla sobie tylko wiadomych celów.
Co jeszcze? Poproszę o pogrzeb o ceremoniale bezwzględnie cywilnym w obecności cygańskiej kapeli prezentującej dobry muzyczny poziom! I tak, jak u nich, na miejscu wódkę można będzie pić i się weselić. Z wielu powodów. Najważniejszy, bo życie jest krótkie i skoro jeszcze pijemy, to żyjemy i niemniej ważny, że już zniknę i wielu, którym zalazłem za skórę (swoje za uszami mam) odetchną z ulgą. Nie będę im miał tego za złe. Bez żadnych moich umizgów jako jeszcze ciągle żyjącego.
(nie chciałem wytłuszczać na czarno, bo wypadłoby zbyt trumiennie, na czerwono też nie, żeby nikogo nie alarmować albo odwrotnie, ucieszyć stanem mojego zdrowia <jest on bardzo dobry>, więc wybrałem kolor zielony - nadziei 💀)
Pogrzeb kolegi był nad wyraz udany.
Z wielu względów.
Żegnało go wiele osób, a to jest zawsze miłe dla rodziny i bliskich. Naszych było 15 osób.
Ceremonia miała charakter świecki, ale mistrz ceremonii potrafił w sposób niekolizyjny i nieirytujący wpleść w nią motywy katolickie. Był wiekowy, ubrany bardzo szykownie, adekwatnie do chwili. Swoim sposobem przemawiania, spokojem, wyważeniem i tembrem głosu nadawał ceremonii szczególny charakter. A kupił mnie zupełnie, gdy przedstawiając już nad grobem życiorys kolegi i jego dokonania wymówił słowo "matematyka" akcentując je na trzeciej sylabie od
końca, a nie, jak te jełopy z PiS-u, na drugiej.
O koledze dowiedzieliśmy się mnóstwo ciekawych rzeczy, o których nie mogliśmy mieć pojęcia, bo dotyczyły jego życia przed studiami i przede wszystkim jego życia osobistego i zawodowego po studiach. Wszyscy zebrani uszanowali wolę rodziny, żeby nie składać kondolencji, ale i tak nie dało się tego uniknąć, bo żona zmarłego, również nasza koleżanka ze studiów, sama do nas podeszła i było widać, jak bardzo ważna dla niej była nasza obecność i krótka z nami rozmowa.
Jak to na pogrzebie - nie obyło się bez humorystycznych akcentów.
Wśród rodziny zmarłego kolegi była jego szwagierka, czyli siostra żony. Bliźniaczki. Dopiero pod koniec pięcioletnich studiów co niektórym dawało się wychwycić między nimi drobniutkie różnice, ale ogólnie były nie do rozróżnienia. Potem z biegiem lat zacząłem je odróżniać, zwłaszcza że z jedną z nich, obecnie wdową, miałem dość częsty kontakt z racji oświatowego poletka, na którym działaliśmy.
Teraz znowu stały się prawie identyczne - ten sam wzrost i figura, twarz oraz fryzura, jej kształt i kolor. Chyba dla zmyłki. Oczywiście prawie 55 lat znajomości pozwalają już na dostrzeżenie pewnych niuansowych różnic, ale tacy, na przykład, niektórzy uczestnicy ceremonii bezwiednie dawali się nabrać.
- Wiesz - szeptem zakomunikowała mi Bliźniaczka-Szwagierka, gdy się spotkaliśmy przed kaplicą jeszcze przed ceremonią - niektórzy z przybyłych składali mi kondolencje w związku ze śmiercią męża. - Mój jest żywy, cieszy się zdrowiem, na dodatek stał obok, więc było mi głupio i tłumaczyłam pomyłkę.
- A po jaką cholerę?! - Trzeba było przyjąć i po krzyku. - A tak wpędzałaś ich w zakłopotanie, a niektórych być może w trudne do zrozumienia dla nich samych zdziwienie, bo przecież mogli nie wiedzieć, że będą mieli do czynienia z bliźniaczkami. - Teraz będą się bali podejść do tej właściwej, twojej siostry, żeby już całkiem się nie wygłupić. - A bo to wiadomo, na kogo trafią. - tłumaczyłem jej po fakcie.
Po pogrzebie dziesiątka z naszych spotkała się w kawiarni. No i
co tu dużo mówić - była fajnie.
Skorzystaliśmy z okazji i wymyślaliśmy.
Najpierw Wielki Woźny wymyślił, że następny z
nas, który/-a umrze ma wcześniej zadbać o sfinansowanie, czyli
ufundowanie takiego spotkania swoim koleżankom i kolegom I wtedy jemu/jej odechce się umierania. Potem jedna z koleżanek, która była jakiś czas temu z wizytą u Naczelnika, poddała myśl, aby go tłumnie nawiedzić i może w ten sposób przymusić, aby się w sobie przełamał i zdecydował na przyjazd na przyszłoroczny zjazd.
Głównym jednak tematem było nasze spotkanie w 2023 roku. Ponieważ przyszłość w obecnych czasach niesie ze sobą wiele niewiadomych, które należałoby uwzględnić, jakoś przewidzieć i się do nich dopasować i ponieważ mieliśmy do czynienia, raz, z chemikami, dwa, z chemikami już w poważnym wieku, a tacy wiedzą lepiej, to postanowiliśmy się spotkać w październiku w Wakacyjnej Wsi, żeby zwizytować jeszcze raz Rybną Wieś i ponegocjować. Mieliby do nas przyjechać Mineralog z żoną, Wielki Woźny i Profesor Noblista, który aktualnie przebywa w Australii, i być może jeszcze jedno "nasze" małżeństwo, z którego koleżanka była tą pierwszą, która wieki temu rzuciła pomysł, żeby się spotykać na zjazdach. Propozycje przyjąłem jak najbardziej, bo już dawno w nieformalnych rozmowach powstała i z Żoną ją zaakceptowaliśmy. Ale uczciwie uprzedziłem, że w październiku to nas już w Wakacyjnej Wsi może nie być. Nikogo to nie zraziło, bo dorzuciłem Nie wiadomo...
W końcu musieliśmy się rozstać. Odwiozłem do domów dwie koleżanki i Woźnego i później z Wielkiej Galerii odebrałem Żonę.
Ten etap dnia mieliśmy za sobą. Przed drugim musiałem się trochę zregenerować krótką drzemką.
Do Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego pojechaliśmy tramwajem. Same plusy.
Menu i nasz wkład własny został wcześniej przedyskutowany. Tradycyjnie miały być steki Ale, gdyby emeryt nie podołał gryzieniu, znajdzie się coś bardziej miękkiego.
O dziwo, podołałem i mi smakowało. Chyba krwistość i twardość, a raczej miękkość oraz minimum żylastości były dla mnie optymalne.
Pierwszy i to całkiem spory kęs czasu poświęciliśmy Koledze Inżynierowi(!), szczególnie głębokiej analizie, kim może być Modliszka. Żonie i Konfliktów
Unikającemu przy niespodziewanym dla mnie współudziale Trzeźwo Na Życie
Patrzącej wyszło, że mogłaby to być jakaś Kasia lub Ania. Nic mi
to nie mówiło, ale zobaczymy. Gorzej stałoby się, gdyby okazało się to
być prawdą, bo w jakimś sensie na blogu zdradziłbym prawdziwe imię. Ale
cóż, Kolega Inżynier(!) sam sobie jest winien, zwłaszcza że w ogóle się
nie odzywa. Staram się go korespondencyjnie przywoływać do porządku, jak
na razie bez rezultatów.
Wobec jałowości dociekań i zabrnięcia w ślepą uliczkę w końcu temat zarzuciliśmy i resztę czasu poświęciliśmy na bicie piany I co dalej? dotyczącej naszej sytuacji, dorastającym córkom Trzeźwo Na Życie Patrzącej, które konsekwentnie pokazują swoje dojrzewające charakterki, każda oczywiście na swój indywidualny sposób, pracy i różnym pierdołom. Czyli było fajnie i sympatycznie.
Do Nie Naszego Mieszkania wróciliśmy tramwajem. Udało się nawet położyć spać o przyzwoitej porze, jak na Metropolię, bo o 23.00. W Wakacyjnej Wsi nie do pomyślenia.
W sobotę, 10.09, rano, niespiesznie, testowałem nową patelnię. Wczoraj w Wielkiej Galerii kupiliśmy dwie stalowe. Mniejszą do Nie Naszego Mieszkania Bo ta obecna jest tak zużyta i podrapana, że nie wiemy co jemy, a raczej wiemy, że to jakieś świństwo! (słowa i inicjatywa Żony), większą do Wakacyjnej Wsi.
"Móżdżek" przygotowywałem pod nadzorem i przy konsultacji z Żoną Bo nowa patelnia.
Zaraz po I Posiłku Żona wymyśliła rozstanie. Ja miałem zostać w Nie Naszym Mieszkaniu i pisać, ona zaś relaksować się w Wielkiej Galerii. Do pomysłu nie miałem żadnych zastrzeżeń dopóki, dopóty po nią nie pojechałem. Ledwo przejechałem przez światła i znalazłem się na początku olbrzymiego parkingu, już bez możliwości natychmiastowego zawrócenia, gdy utknąłem w potężnym korku. Cały parking był zablokowany - wszędzie paraliż, klincz na wielu rondach, paranoja. A potem, już z Żoną, nie mogliśmy wyjechać.
- I kto tu mówi o kryzysie?! - Żona zaczęła, gdy staliśmy. - Po czym go poznać?! - Chyba nie po tych tłumach wewnątrz i wszechobecnych kolejkach!
Poza parkingiem ruch był płynny, ale i tak spóźniliśmy się do Krajowego Grona Szyderców.
Gospodarze znieśli nasze spóźnienie spokojnie. Pasierbica zaserwowała obiad, a w takcie przygotowań mogliśmy spokojnie przegadać ich ostatni pobyt w Niemczech. Po już się nie dało, bo Q-Wnuk namówił mnie na strzelanie bramek w ogródku. Mimo kontuzjowanego prawego kolana polazłem. Umówiliśmy się, że ja stoję wyłącznie na bramce, kopię tylko lewą nogą a on mi strzela. Oczywiście w ferworze, przy jego i moim zacietrzewieniu, zapomniałem się i raz odbiłem piłkę prawą nogą. Gwałtowne strzyknięcie w kolanie natychmiast przywołało mnie do porządku. Rękami, a więc precyzyjnie, rzucałem mu piłki na główkę, a on starał mi się strzelić gola. Na 50 prób udało mu się to dwa razy, ale to go w pełni satysfakcjonowało zwłaszcza, że raz założył mi siatę.
Nie ukrywam, lubię z tym łebkiem grać.
Wyszliśmy tak, żeby spokojnie zdążyć na półfinał Polska - Brazylia. Lekko nie było, bo wygraliśmy po tie-breaku. Po horrorze awansowaliśmy do finału Mistrzostw Świata.
Żona zasugerowała mi, żebym w czasie meczu Igi Świątek zrobił sobie Taki mały Nieokrzesany Bal Murzynów. No, wprost słów brakuje - złotko, nie kobieta!
Bazę miałem i to solidną. Krajowe Grono Szyderców przywiozło nam w prezencie z Niemiec paczuszkę śledzia z Morza Północnego, pysznego, mięciutkiego jak masełko, którym zawsze się zajadaliśmy, z Wakacyjnej Wsi zabrałem kozi ser, a w Nie Naszym Mieszkaniu od wielu, wielu miesięcy stała butelka z resztką Luksusowej jeszcze z tamtych, w 100.% ziemniaczanych czasów, na tyle pokaźną, że zostały spełnione prawie wszelkie warunki Nieokrzesanego Balu Murzynów. Piszę "prawie", bo w pełni może być on zrealizowany, gdy w danym miejscu jestem sam. Żona o tym wie, dlatego zaproponowała "Taki mały".
Ten bal i prawo serii musiały zadziałać. Iga wygrała tegoroczny finał US Open 2:0 pokonując, skądinąd sympatyczną, Tunezyjkę Ons Jabeur.
Przypomnę, w internetowym pytaniu, czy Iga wygra ten finał, około 55% głosujących stawiało, że nie, 45%, że tak. Byłem w tej mniejszości.
W niedzielę, 11.09, od rana panował sportowy onan. Musiałem
wszystko, co się tylko dało, przeczytać o wczorajszym meczu Polska -
Brazylia i dzisiejszym finale Polska - Włochy oraz oczywiście o Idze
Świątek. Zeszło jakieś 1,5 godziny. Półtora godziny, jakby zapewne
powiedziała ta pani otaczająca się aurą niechęci.
Nie mogłem też ominąć 21. rocznicy zamachów z "11 września". Trochę poczytałem różnych wspomnień o sześciorgu Polakach, którzy wtedy zginęli. Ojciec jednego z nich zmarł stosunkowo niedawno i spoczywa na cmentarzu blisko swojej rodzinnej wsi w Pięknej Dolinie. Pisałem, że kiedyś ten grób odwiedziliśmy. Wyryta w granicie sylwetka dwóch wież i stosowna informacja zrobiły na nas niezwykłe wrażenie.
Do Uzdrowiska wyjechaliśmy o 12.30. Bezpośrednio tam nie dotarliśmy, bo Żona chciała najpierw zobaczyć sąsiednią miejscowość.
- Nic z niej nie pamiętam i chciałabym mieć jakieś wyobrażenie. - wyjaśniła.
Zatrzymaliśmy się w tym samym hotelu co zwykle. Wszystko było ok. Drobna niedogodność, przy braku windy, polegała na tym, że "nasz" pokój na I piętrze był zajęty i dostaliśmy analogiczny, ale na piętrze drugim. Dawaliśmy sobie bez problemów radę z bagażami i codziennym wchodzeniem i schodzeniem, za to Piesek tak sobie dokładnie wdrukował do głowy "nasz" pokój z poprzednich pobytów, że za każdym razem swoją podróż na górę, łapa za łapą, kończył na piętrze pierwszym i natychmiast usiłował się do tego "naszego" kierować. Tak było przez cały pobyt i za każdym razem ciężko mu było wytłumaczyć, że tym razem mieszkamy piętro wyżej. Jego opór swoją nieruchliwą masą względem konieczności pokonania jeszcze jednego piętra za każdym razem budził naszą wesołość.
Niezwłocznie po rozpakowaniu poszliśmy na rekonesans. Z zewnątrz obejrzeliśmy domy z mieszkaniami, na oglądanie których byliśmy umówieni jutro. Trzeba było spokojnie zapoznać się z okolicą i zaznać aury miejsca. Każde było inne, ale na swój sposób ciekawe. A później, no cóż, nie mogliśmy się oprzeć, żeby nie zrobić sobie spaceru do "naszego" domu. Stał pusty i piękny. Nawet, gdybyśmy nie wiedzieli, że właściciele już przenieśli się do Metropolii, odczuwalibyśmy w nim już brak życia. Panowała taka dziwna aura opuszczenia. A może nam się tak tylko zdawało. W końcu wszystkie nasze zmysły były ukierunkowane na niego, a to na pewno tworzyło pewne przekłamania i nieuświadamianą nadinterpretację. Podziwialiśmy długo z pewną domieszką smutku. Bo przecież...
Moglibyśmy wracać w minorowych nastrojach, ale stało się inaczej.
W oddali na "naszej" uliczce dostrzegliśmy rudego kota. Poruszał się bardzo niezgrabnie i ze sporym trudem wlokąc coś dużego.
- To może szczur albo kret, ale kret byłby za mały!... - naprędce wymienialiśmy się domysłami.
Dosyć szybko się zbliżyliśmy na tyle, żeby dostrzec, że ten gnój wlecze po chodniku za szyję młodą kaczkę! Całkowicie bezwolną. Mieliśmy doświadczenia z Naszej Wsi. Wiedzieliśmy, że kaczka może żyć. Bessa, gdy kilka razy w przeciągu tych lat łapała ptaszki, nigdy je od razu nie mordowała i kilka razy udało mi się ptaszka uratować. Dopadałem ją, a ponieważ warczała groźnie i było widać, że po dobroci go nie wypuści, łapałem ją za kark i mocno ściskałem starając się go nie zmiażdżyć. Wtedy automatycznie otwierała pyszczek, raczej wredny pysk, i ptaszek odfruwał, jak gdyby nigdy nic.
Dobiegłem do rudzielca pierwszy psykając, a ponieważ zupełnie nie reagował, chciałem potraktować go z buta. Zrobił unik i ani myślał puścić zdobycz. Ponowiłem próbę mając mord w oczach i się udało. Kaczka żyła. Była w szoku i nie wiedziała za bardzo, co robić. Ryży gnój nie odpuszczał mimo mojej obecności. Dopadł ją ponownie usiłując złapać za skrzydło. Zamachnąłem się ponownie. Nie trafiłem oczywiście, ale zyskałem dużo. Rudzielec odskoczył na tyle daleko, że Żona, która zdążyła nadejść, blokowała gnoja w wystarczająco sporej odległości, żebym mógł spokojnie spróbować kaczkę złapać.
W międzyczasie napatoczyła się pani, która usiłowała ją złapać. Robiła to nieporadnie, zbyt delikatnie i kaczka, mimo że nie umiała jeszcze fruwać, a może nie potrafiła będąc w szoku, jeszcze bardziej nieporadnie, po kaczemu kwacząc uciekała i to z dobrym skutkiem.
Kazałem pani się odsunąć i dość bezceremonialnie, żeby nie powiedzieć "na chama", kaczkę złapałem i trzymałem w żelaznym uścisku. Dupskiem do mnie. Inaczej bym jej nie utrzymał, tak się wyrywała i z taką siłą. Nie mogliśmy ją od razu wpuścić do rzeki, bo po pierwsze ten gnój na pewno czatował, a po drugie musielibyśmy ją zwyczajnie wrzucić z wysokiego okamieniowanego brzegu robiąc jej niechcący krzywdę. Odpadało. Znaliśmy miejsce, przy mostku, gdzie do rzeki było zejście po schodach, gdzie była przed bystrym nurtem spora sucha płaszczyzna, gdzie w zakolu rzeki była spokojna zatoczka i gdzie wreszcie kaczki się gromadziły.
Szliśmy z 400 m, zgrzani i zemocjonowani co chwilę słysząc O, zobacz, kaczka! Kaczka co jakiś czas starała się wyrwać jednocześnie kwacząc swoim płaskim dziobem, przypominającym dwie małe szufle, co mnie nieźle rozśmieszało, bo w życiu nie przypuszczałem, że będę ten komiczny i karykaturalny dźwięk słyszał tak blisko i to od "własnej" kaczki. Jednocześnie zachowywałem czujność uważając, żeby mnie nie obsrała. Wiadomo, co ptaki potrafią. Ale chyba ze stresu nic takiego nie miało miejsca. Podejrzewam, że gdyby nawet, nie miałbym o to do niej pretensji.
Przejęci postawiliśmy ją na płaskim. Natychmiast się otrzepała układając sobie po swojemu piórka zmierzwione przez rudzielca i przeze mnie, po czym jeszcze szybciej, po kaczemu, pokolebała się do wody, rzuciła się w jej bystry nurt i walcząc z nim przepłynęła na drugą stronę. Desperacko, z wdziękiem godnym lotnej furmanki, wspięła się na brzeg, w chaszcze, i tyle ją widzieli. Ani "dziękuję", ani pocałuj mnie w dupę.
- Chyba musi odsapnąć i zregenerować siły... - tłumaczyliśmy sobie trochę zmartwieni, że od razu nie popłynęła do kaczego stada, żebyśmy mogli być całkowicie spokojni.
Też musieliśmy odsapnąć i zregenerować siły. W naszej ulubionej restauracji odbywało się to przy beczkowym Pilsnerze Urquellu (ja) i przy ciemnym Kozelu (Żona). Pokrzepiliśmy się też pysznymi Posiłkami II. Przeglądając menu natrafiłem na zestaw "Kluski śląskie nadziewane...kaczką". Jakoś mnie to nie bawiło i czym prędzej przerzuciłem kartki. A przy okazji Żona mi wyznała, że od tej pory nienawidzi kotów.
Wracając do hotelu lekko nadłożyliśmy drogi, żeby wrócić na mostek. W stadzie kaczek były trzy młode, przy czym dwie z nich miały po dwa kolorowe piórka wskazujące, że mogą to być kaczory, a ta jedna była taka klasyczna, bura, taka szara mysz, którą niosłem i nawet wtedy, w amoku, dałem radę zarejestrować, że żadnych kolorowych piór nie miała. Jednogłośnie sobie powiedzieliśmy, że to na pewno nasza i w dobrych nastrojach wróciliśmy do hotelu.
Przed meczem rozmawialiśmy z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Chcieliśmy ich dźgnąć informacją, że jesteśmy w Uzdrowisku, żeby mogli natychmiast pozytywnie się wzbudzić (cały czas nam kibicują) i żeby za chwilę wyjawić brutalną prawdę. To w niczym nie przeszkodziło, bo z nimi zawsze fajnie się rozmawia.
Rozpoczęli nowy rok szkolny i z różnych względów, i zależnych od nich, i w większości niezależnych, czyli to co zwykle, mają ciężko. A kto, jak nie my świetnie rozumieliśmy problem, a kto, jak nie oni świetnie rozumieli, że my świetnie rozumiemy?
Na kanwie tej rozmowy kolejny raz dotarliśmy do wniosku, że uciekliśmy spod topora. Na bazie obecnych ich informacji, dotarło do nas, jak dwa lata temu nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, spod jak dużego. Zabiłby nas, nomen omen, ani chybi.
Finał Mistrzostw Świata w siatkówkę Polska - Włochy zacząłem
oglądać na dole, żeby Żona w sypialni miała spokój i komfort.
Nie dość, że w hotelowej stołówce musiałem zadzierać głowę do góry, bo telewizor wisiał pod ... sufitem, to jeszcze obraz był w
formacie "wyszczuplonych i wydłużonych" postaci, obcinał dół (brak
wyświetlanego wyniku) i górę, i był za ciemny na tyle, że musiałem stać
blisko, a więc zadzierać głowę jeszcze bardziej aż do cierpnięcia karku.
Nie mogłem tego zdzierżyć. Zadzwoniłem
do Żony z pytaniem Czy po pierwszym secie mógłbym wrócić na górę, bo tu się nie da oglądać i czy mogłabyś nastawić sypialniany telewizor na właściwy program? Nie było problemu. Złotko nie kobieta. Gdy wpadłem do pokoju pokonując schody z chorym kolanem po dwa stopnie, wszystko było przygotowane pod igiełkę.
Żona owinęła się szczelnie kołdrą, założyła słuchawki na uszy i się do tego całego majdanu odwróciła tyłem, żeby jej telewizorska (od telewizora) poświata nie przeszkadzała. Siedząc wygodnie w fotelu przy
świetnym obrazie i Pilsnerze Urquellu mogłem komfortowo oglądać. Nawet z różnorakim złorzeczeniem kontrolując siłę swojego głosu.
To
wszystko na niewiele się zdało. Włosi grali kosmiczną siatkówkę, a my,
no cóż, odbijaliśmy się od ściany. Przegraliśmy 1:3. Ale i tak jestem dumny z naszych
chłopaków. Czy muszę pytać, ile reprezentacji na świecie tak by chciało?
Kładąc
się spać byłem spokojny. Żona przez cały mecz mocno spała i nawet nie zareagowała, gdy się kładłem. A byłem pewien, że przytomnie, jak zwykle, zapyta Kto wygrał?
PONIEDZIAŁEK (12.09)
No i I Posiłek, tu trzeba go nazwać śniadaniem, zjedliśmy jednak w innym miejscu, niż wcześniej planowaliśmy.
Z inicjatywy Żony, która chciała mieć większy wybór i możliwości. Mnie to było obojętne, a Żona szczęśliwa, to i ja szczęśliwy! Pozdrawiam!
O 11.30 obejrzeliśmy pierwsze mieszkanie. Obecnie wynajmowane przez właścicielkę, bardzo sympatyczną panią, turystom. Nie powiem, o coś takiego nam chodziło.
Samo mieszkanie na III piętrze (drobna wada) z malutką łazienką (drobna wada) i z dużą kuchnią pełniącą również rolę jadalni oraz z dwiema dużymi sypialniami było bardzo klimatyczne. Na tyle, że je natychmiast zaakceptowaliśmy, a gdybym przesadzał, można by powiedzieć, że się w nim zakochaliśmy.
O 13.00 oglądaliśmy drugie. Miało swoje zalety, ale podstawowym minusem był fakt, że wymagało sporo kasy, żeby skończyć... remont i przygotować je do wynajmowania, żeby zaczęło na siebie zarabiać. A my musimy tym razem zarabiać natychmiast. W tej sytuacji niewiedza, jacy są sąsiedzi, schodziła na plan dalszy.
Przy Pilsnerze Urquellu i kawie omawialiśmy dwie oferty. I zaraz potem zadzwoniliśmy do obu pań. Tej drugiej podziękowaliśmy, że jednak nie jesteśmy zainteresowani, a ona, gdy tylko usłyszała naszą decyzję, natychmiast chciała negocjować i spuszczać cenę, natomiast tej pierwszej, od klimatycznego, powiedzieliśmy, że jesteśmy zainteresowani. Zaskoczyliśmy ją tak błyskawiczną decyzją po jednym oglądaniu. Ale lata naszych doświadczeń i nos nie wymagają niczego więcej. Żona wyjaśniła jej naszą sytuację i że jeśli ona się niedługo wyjaśni, natychmiast kupujemy Więc jeśli pani może uwzględnić to, o czym mówiłam i być skłonna poczekać na nas?...
Pani była skłonna i na tym etapie stanęło plus zwyczajowe Będziemy w kontakcie i natychmiast jak...
Po południu, dla wzmocnienia apetytu przed II Posiłkiem, poszliśmy z Bertą na spacer. Przy okazji oglądania drugiego mieszkania odkryliśmy spory trawiasty plac z drzewami i krzakami, idealny dla piesków, dla naszego szczególnie. Zaraz, gdy się zaczynał, po drugiej stronie nieruchliwej i ślepej drogi stał sobie urokliwy mały domeczek z małym zadbanym ogródkiem, wszystko jak z bajki, a za nim ten nieduży budynek, w którym znajdowało się odrzucone przez nas mieszkanie. I nic więcej. Wprost sielanka.
Szliśmy sobie we troje wyluzowani i zrelaksowani, Żona z Pieskiem z przodu, ja trochę z tyłu. Wokół żywego ducha, tylko przed nami szła jakaś pani, na oko 40-45 lat, która wyraźnie zmierzała do tego domku z bajki.
- Ale to jest skandal, żeby tak puszczać wolno psa, nie na smyczy! - nagle nas zauważyła odwracając się. - Wokół ludzie, dzieci! - Proszę wziąć psa na smycz! - zachowywała się w tych emocjach kulturalnie.
Nie wiem, co mnie dźgnęło. Może głupie, że według mnie moja(!) Berta to nie żaden pies i wypraszam sobie takie traktowanie, tylko misiopiesek, taka nieszkodliwa pierdoła. A może fakt, że wokół nie było żywego ducha, a pani tak z grubej armaty strzelała ludźmi i dziećmi, może w tej chwili ni z tego, ni z owego miałem niespodziewaną awersję do kobiet, może zirytował mnie jej tembr głosu, może ten Pilsner Urquell, a może wszystko razem, dość że szczeknąłem:
- Żebym ja zaraz panią nie wziął na smycz!...
Pani nie traciła rezonu i przytomnie natychmiast znalazła się po drugiej stronie furtki dokładnie ją zamykając.
- Ja zaraz wezwę policję!
- To proszę, niech pani dzwoni na policję! - rzuciłem lekceważąco.
Pani skryła się w domu. Dogoniłem Żonę.
-
Ja nie wiem naprawdę, jak to się stało, jak to możliwe, że mój mąż(!) jest takim burakiem!
- gdybym opisał stan Żony jej oburzeniem i wściekłością, to jakbym nic nie opisał. Po prostu kipiała.
- I jeszcze tak ciągle szermujesz tymi 70.% polskiej hołoty, a sam!... - kipiała dalej.
Nie wiem, co mi się stało. Jakieś złe we mnie wstąpiło. Nagle trzeźwo spojrzałem na siebie i stwierdziłem, że owszem, w jednej chwili znalazłem się w tej grupie polskich chamów i buraków. A to nie było miłe.
- Uważam, że powinieneś tą panią przeprosić. - Żona była nadal wściekła, ale już nie kipiała. Widocznie dostrzegła wzbierającą we mnie pokorę.
Też
tak uważałem.
Podszedłem do furtki, za którą schowała się ta
pani i zadzwoniłem. Wyszła jakaś starsza pani, chyba matka tamtej.
- Dzień dobry, przepraszam, czy mogłaby na chwilę wyjść ta pani, która tutaj przed chwilą weszła?
- Ale o co panu chodzi? - nie podchodziła, tylko trzymała się w bezpiecznej odległości. I wyraźnie nie chciała zawołać.
- Chciałbym tą panią przeprosić.
- Proszę poczekać... - niechętnie wróciła do domu
Za chwilę znowu pojawiła się sama.
- Córka nie chce do pana wyjść...
- Ale ja chciałbym przeprosić i wyjaśnić... - nie ustępowałem zdaje się w ten sposób budując konsekwentnie obraz świra.
- Już jej pan wystarczająco nagadał...
- To bardzo proszę jej przekazać, że ja przepraszam i że miała rację.
Pani kiwnęła głową i wróciła do domu.
Żonie zdałem relację, gdy ją dogoniłem, bo była z Bertą daleko. Nie chciała mieć niczego wspólnego z tą żenującą sytuacją. Doskonale to rozumiałem.
- Ja na jej miejscu też bym tak zrobiła! - W życiu bym nie chciała się zadawać z takim chamem i prostakiem!
Wszystko brałem na klatę, bo zupełnie się z tym zgadzałem. Nic dodać, nic ująć.
Naprawdę,
nie wiem, co mi się stało. Gdybym był wierzącym, wytłumaczyłbym sobie,
że wstąpił we mnie szatan, którego ostatecznie udało mi się wypędzić, ale
jestem ateistą, więc tłumaczyłem, że musiały wyjść ze mnie najgorsze
instynkty poparte i ugruntowane podprogowo przez te 70% polskiego
społeczeństwa.
W hotelu przeprosiłem Żonę nie zwykłym "przepraszam", tylko temat uczciwie przeanalizowałem.
- Może gdzieś ją spotkamy, bo bym chciał jednak ją osobiście nadal przeprosić.
Żona kiwnęła potakująco głową z dużą ulgą.
- Może przypadkowo gdzieś się na nią natknę, może przed domem, a może w sklepie?... - Uzdrowisko to nawet nie Powiat. - Mam dobrą pamięć wzrokową...
- Tylko żebyś nie wyszedł na psychola - Żona mi przerwała - który ją prześladuje!
Po całym incydencie miałem różne przemyślenia różnej natury.
Pierwsze z obszaru statystyki. Wyszło mi, że po naszym wprowadzeniu się do Uzdrowiska, liczba chamów, buraków i prostaków wzrośnie o jeden. Bo, że już ich jakaś grupa jest, przemawia za tym taż sama statystyka.
Drugie dotyczyły natury kobiecej i niemożliwości jej zgłębienia, co nie powinno mnie było zaskoczyć. A jednak. Bo cóż się ostatecznie stało? Patrząc nawet nieprzewrotnie i nietendencyjnie na incydent stałem się ofiarą. Gdybym był katolikiem, mógłbym uważać, że nie zostałem dopuszczony przez tą panią do czyśćca, do możliwości odkupienia swojej winy i musiałem wracać do Wakacyjnej Wsi w piekle, które mnie dopadło. A przecież podstawą tej religii jest miłosierdzie, wybaczanie, nastawianie drugiego policzka, itd. Ale powiedzmy, że ta pani jest ateistką tak jak ja. Wtedy przecież mogłaby zachować się po prostu humanitarnie, z empatią i ze zrozumieniem wiedząc, że skoro nie przyjmie moich przeprosin, to jeśli to chciałem zrobić szczerze, będę się z tym męczył. Mogła mieć to oczywiście w nosie, bo może, na przykład, była ciężko w swoim życiu doświadczona przez mężczyzn, a może po prostu zadziałał instynkt samozachowawczy i dlatego nie chciała wyjść do furtki, za którą stał męski psychol.
Czas pokaże, gdy będziemy mieszkać w Uzdrowisku, czy coś w tych kwestiach będzie można zmienić.
Żeby zdjąć odium wiszące nad tym spacerem, postanowiliśmy jeszcze raz, tym razem z Pieskiem, odwiedzić "nasz" dom, czyli przedłużyć spacer, żeby po nim zostały tylko miłe wspomnienia. I tak się stało. Wtedy, już w dobrych nastrojach, poszliśmy do naszej drugiej ulubionej knajpy, od której zresztą rozpoczęliśmy naszą uzdrowiskowo-knajpianą przygodę. I zamówiliśmy sobie po... pizzy. Razem z dodatkami własnoręcznie przez nas wkomponowanymi oraz z domowym czerwonym wytrawnym winem smakowały znakomicie.
Po czymś takim nastroje musiały całkowicie wrócić do uzdrowiskowej normy.
Wieczorem odezwał się... Kolega Inżynier(!). Nie zorientowałem się z jakiej paki, bo zaczął od wysłania smsa do Żony. Okazało się, że było jakieś dziwne zatkanie kanałów smsowych i on na moje smsy reagował wysyłając odpowiedzi, które, nie wiedzieć czemu, nie docierały. A do Żony owszem.
Poprosiłem o powtórkę, czyli o przesłanie zaległości hurtem. I wszystko się wyjaśniło.
W pierwszym zaległym smsie dziękował za zaproszenie do Wakacyjnej Wsi razem z Modliszką, ale miał ją dopiero widzieć na początku października. Poza tym na ten termin mieli już zaplanowane krótkie wakacje w Dubrowniku. Cóż tam Wakacyjna Wieś?...Chłodno, pochmurno, deszczowo. Trudno nie zrozumieć. W takiej sytuacji może się zdarzyć, że Modliszka nie zdąży jej obejrzeć.
W drugim byłem posądzany o demencję, czyli że niby ja się czepiałem braku jego odpowiedzi, mimo że on smsy wysłał i imputował mi, że ze względu na mój wiek, o nich zwyczajnie zapomniałem. Śmieszne. Może mi coś takiego się przytrafi za lat 20, ale teraz? Śmieszne, powtórzę. Ponadto informował mnie, że ...memów o Kaczyńskim co do zasady nie komentuję. I dalej przeprowadził dość złożony i złośliwy wywód, z którym mógłbym się zgodzić, a któremu nadałbym tytuł A może tak zamiast memów jakiś program?! A na koniec tego smsa brzydko się wyraził.
Dodatkowo sprostował mój jeden błąd w opisie mema. "Kozakiewicz" na nim nie był "Kozakiewiczem" tylko "Janem Tomaszewskim" w charakterystycznym geście zwycięstwa po zwycięskim remisie na Wembley w 1973 roku. Czyli jak w tym dowcipie o pytaniach do radia Erewań Czy to prawda, że?...
Prawda, prawda. Ale nie w Moskwie, tylko w Londynie, nie Kozakiewicz, a Tomaszewski i nie "wał" Kozakiewicza, tylko gest triumfu Tomaszewskiego.
Kolega Inżynier(!) w trzecim smsie, już absolutnie bieżącym, domagał się sprostowań wszelkich zaległości, które mogłyby ukazać go w złym świetle. Więc niniejszym to uczyniłem czyniąc zadość.
Dzisiaj, we wtorek, 13.09, śniadanie jedliśmy w tym samym miejscu, co wczoraj.
Wyjeżdżając z Uzdrowiska obejrzeliśmy jeszcze kilka miejsc, a przede wszystkim piękny dom, który swego czasu dwukrotnie pokazywał nam Laparoskopowy i w którym natknęliśmy się na Szczwaną Lisicę. Dom marnieje w oczach, ale dla nas jest to już przeszłość. Może i dobrze patrząc na psychiczną właścicielkę, która sprzedawała wtedy interesujący nas dół i na Szczwaną Lisicę. Ta chyba nieźle dałaby nam do wiwatu.
Połowę trasy powrotnej zajął nam objazd z tej racji, że planowana droga została zablokowana przez leżący w rowie TIR. Ale nie żałowaliśmy. Jechaliśmy pięknymi terenami, w których albo oboje nie byliśmy nigdy, albo nie była Żona, ja zaś bardzo dawno.
Do Wakacyjnej Wsi dojechaliśmy przed 16.00. Wyglądem posesji po łbie nie dostałem. Nawet bezlik kretowisk mną nie wstrząsnął. Za to Żona po pobycie, było nie było w mieście, była zszokowana panującą ciszą. Dopiero, gdy zwróciła na to uwagę, cisza dotarła i do mnie.
Po tak długiej i skomplikowanej nieobecności od razu musieliśmy robić 10 rzeczy naraz. I każda była pilniejsza od drugiej, ale ta druga, trzecia i kolejna były równie pilne co ta pierwsza. Dopiero za jakąś godzinę opanowaliśmy sytuację. Kluczowe, z racji nagrzania i gotowania było rozpalenie w kuchni.
Dla całkowitego wprowadzenia siebie w wakacyjno-wsiowość dałem radę jeszcze uprzątnąć kretowiska, a potem mogłem już spokojnie oglądać wieczorny grupowy mecz Ligi Mistrzów Bayern - Barcelona. Nie będę wchodził w różne smaczki związane z tym spotkaniem, bo kto się interesuje, to wie, a kto nie wie, to się nie interesuje. Więc głowy zawracać nie będę.
Wygrał Bayern 2:0.
ŚRODA (14.09)
No i trudno po tym wszystkim wejść w buty codzienności.
Odbywa się to drogą cierpienia.
Niby poranek normalny, na własnych śmieciach, ale jakiś taki... Żeby trochę aurę ocieplić, dosłownie i w przenośni, rozpaliłem w kozie. Żona mogła wpatrywać się w ogień przy Blogowej i oddawać się swojemu 2K+2M. Przypomnę: KOSZULA, KAWA + MILCZENIE, MYŚLENIE. Trochę obawiałem się o to ostatnie.
Na I Posiłek zrobiłem jajecznicę na smalcu, kiełbasie, cebuli i pomidorach. Wyżera normalnie.
Ale zaraz potem zaobserwowaliśmy u siebie schyłkowość. Żona snuła się bez energii, ja zaś w kuchni zasypiałem przy stole nad książką przy oczywistej, znanej czytającym, walce, gdy organizm po raz n-ty stara się przebrnąć bezskutecznie przez ostatnie pół strony rozdziału.
Postanowiliśmy się położyć. A było jeszcze przed południem. Stąd sami poszliśmy pożegnać się wcześniej z gośćmi, żeby mogli spokojnie się pakować i wyjechać nie wyrywając nas za chwilę ze schyłkowości. Przede wszystkim zaś chcieliśmy podziękować za "gospodarzenie" pod naszą nieobecność, do której to roli się poczuwali i z której wywiązali się świetnie. No, ale oni byli z Metropolii.
Postanowiłem na górze spać do 14.00. Już o 13.00 się obudziłem i byłem bliski wstawania, ale jakoś udało mi się, przy biciu się z własnymi myślami, przeleżeć do 13.45. Trochę się zregenerowałem. Gdy zszedłem na dół. Żona leżała na kanapie wyraźnie przebudzona. A jej drzemkę w biały dzień mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Nawet jej organizm wiedział, co jej potrzeba, a ona na szczęście mu się poddała.
Rozruch zacząłem od wstępnego sprzątnięcia po gościach i od pisania w towarzystwie ostatniego Pilsnera Urquella z datą ważności 13.04.2021. Gdy się uporałem z zawartością, wypiłem Litovela, żeby była kontra dla poprzedniego smaku, takiego bez goryczki, niepilsnerowego, bez wyrazu.
- Wypiłem ostatnią butelkę przeterminowanego Pilsnera Urquella! - nagle ogłosiłem Żonie.
- Mam zadąć w trąby, czy co?!...
- Ale wiesz - brnąłem dalej niezrażony - był taki dziwny, bez wyrazu, bez goryczki... - Jednak nie byłem w stanie go wylać.
Żona pochyliła głowę, ale w ostatniej chwili zauważyłem, jak oczy ekwilibrystycznie wznosi do nieba.
Żeby się nazywało, że coś zrobiłem, posprzątałem kolejne, nowe kretowiska. O dziwo, nie mogę tego nazwać syzyfową pracą, bo jednak jakiś efekt uporządkowania po moich działaniach zostaje. I porąbałem pierwszy raz w nowym sezonie drewno, bo Żona dzisiaj znowu gotowała na kuchni.
W łóżku wylądowaliśmy bardzo wcześnie, gdzieś o 18.30. Daliśmy radę obejrzeć drugi odcinek Watahy. Ostatni raz wspólnie.
- Ja jednak nie będę oglądała dalej... - usłyszałem, gdy telewizor został wyłączony. - Mroczny, ciemne scenerie, często muszę zasłaniać oczy, żeby nie patrzeć. - Bez sensu. - Ale serial jest dobry. - Będziesz mi mógł co nieco poopowiadać, jakieś rozstrzygnięcia?...
- Chętnie ci opowiem.
Do nowego czegoś nawet się nie przymierzaliśmy.
Tak więc dzisiejszy dzień, jak to określiła Żona, był takim na straty.
- Ale był potrzebny, był takim buforem... - podsumowałem.
- Taką śluzą... - uzupełniła Żona.
Dzisiaj o 03.58 napisał Po Morzach Pływający.
Nie może być bez tradycji. Szybkie wejście, szybkie wyjście. Wieziemy WĘGIEL DO POLSKI z Rotterdamu.
Węgiel jest przeznaczony do kotłowni. Gdyby ktoś chciał kupić to z tych 8000 t może wybrałby ze 300t.
Jeżeli każdy dostarczony do kraju węgiel tak wygląda to co niektórym będzie zimno.
Odezwę się w sobotę.
PMP (pis. oryg.)
Węgiel jest przeznaczony do kotłowni. Gdyby ktoś chciał kupić to z tych 8000 t może wybrałby ze 300t.
Jeżeli każdy dostarczony do kraju węgiel tak wygląda to co niektórym będzie zimno.
Odezwę się w sobotę.
PMP (pis. oryg.)
Zapytałem o port docelowy.
CZWARTEK (15.09)
No i po chorobie.
Wczorajszy dzień był ewidentnie tym, który został poświęcony na straty. Potrzebnym, takim, w którym mogła dość swobodnie przebiegać pewna forma żałoby z powodu potencjalnej straty. Mimo że jeszcze nic nie wiadomo, nasza psychika powoli się przygotowywała. Patrząc z tego punktu widzenia wyjazd do Uzdrowiska tylko wzmocnił w nas pewien rodzaj smutku i rozbił naszą psychikę. Mieliśmy świadomość psychicznego masochizmu i rozjątrzenia umysłów.
Z drugiej strony sprawdził się klasyczny banał, chociaż w tym przypadku mam wątpliwości co do takiego określenia. Mianowicie chodzi mi o przecież mądre powiedzenie Podróże kształcą. I ta, do Uzdrowiska, taką była. Teraz wiemy z perspektywy raptem dwóch dni, że na pewne rzeczy pozwoliła nam inaczej patrzeć, przyjąć, że wszystko może być nie tak, jak sobie wyobrażaliśmy i zaplanowaliśmy mając ku temu sensowne podstawy, czyli bez oszołomstwa. Krótko mówiąc w poważny sposób nas na tę inność przygotowała na tyle, że w dużym stopniu ją zaakceptowaliśmy. Przyjdzie czas, gdy nastaną konkrety, to objaśnić.
Po co jeszcze był potrzebny nasz wyjazd? Ano po to, żeby uratować życie młodej kaczce. Bo niezbadane są zamiary Pana!
Choroba więc już za nami. Jesteśmy rekonwalescentami. Znowu poczuliśmy się silni przede wszystkim dlatego, że nasz stan wczoraj obgadaliśmy, zdefiniowaliśmy, nie staraliśmy się go w milczeniu i cierpieniu omijać i nie dotykać, każde w swoim odosobnieniu, tylko klasycznie wzięliśmy byka za rogi.
Rano zawitał do nas Justus Wspaniały z wiadrem pełnym kani. Kilka sobie zostawiliśmy i od razu na jednej z nich Żona zrobiła jajecznicę. Nie pchałem się do tego, bo to dla mnie wyższy stopień wtajemniczenia.
Po I Posiłku postanowiłem obejrzeć skróty ćwierćfinałowego meczu na Mistrzostwach Europy w koszykówce Polska - Słowenia. Polacy byli z góry skazani na pożarcie, a jednak sensacyjnie wygrali i weszli do półfinału, by po 53. latach bić się o medale.
Koszykówka jest tym sportem, który prawie wcale nie wzbudza we mnie emocji. To dziwne, bo ma przecież swoją ciekawą dramaturgię i o tym wiem. Mógłbym to sobie tłumaczyć faktem, że w szkole średniej będąc początkowo najniższym w klasie na wuefie przeżywałem prawdziwą gehennę, gdy dana lekcja była poświęcona właśnie koszowi. Chyba została jakaś trauma. Bo przecież wcale nie grałem w siatkówkę, w ręczną, czy w tenisa i nie uprawiałem lekkoatletyki, a przecież te dyscypliny są w bezwzględnym kręgu moich zainteresowań. Może tak się stało właśnie z powodu, że ich nie uprawiałem.
W piłkę nożną grałem, ale tu nie ma o czym mówić, bo to jest oddzielny byt. Byt ponad byty.
Gdybym miał ustalić hierarchię moich zainteresowań, wyglądałaby tak:
1. Piłka nożna
2. Siatkówka
3. Ręczna
4. Tenis
5. Lekkoatletyka.
Potem może żużel, może wioślarstwo.
Mimo takiego stosunku do kosza postanowiłem jutro obejrzeć półfinał z Francuzami.
Żeby wejść w codzienność, ale też przymuszeni, pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. I zaliczyliśmy krótki pobyt w Kawiarnio-Cukierni, żeby się nazywało.
Po powrocie dokonałem pierwszego i chyba ostatniego zbioru fasolki. Po prostu zerwałem wszystko, co było. Była pysznym dodatkiem w II Posiłku.
Rozum nakazał mi, a ja się temu z dużymi oporami poddałem, abym później znowu sprzątnął kretowiska, narąbał drewna i sprzątnął zgniłe spady spod jabłoni. Wszystko zrobiłem porządnie, dokładnie, ale iskry w tym nie było.
Wieczorem obejrzeliśmy, a raczej oglądaliśmy amerykański film z 2016 roku z Ben Affleckiem i Anną Kendrick Księgowy - 128 minut. Ponieważ, jak dla nas, było późno, od razu zdecydowaliśmy, że obejrzymy w dwóch ratach. Ale akcja na tyle mnie wciągnęła, że absolutnie postanowiłem obejrzeć za jednym zamachem. Żona też.
- Śpisz?! - zareagowałem w połowie widząc u niej charakterystyczne objawy.
- Tak. - I co teraz będzie?...
Tak mówi zawsze i zawsze mnie to rozśmiesza. Było więc jak zawsze. Natychmiast brutalnie zapaliłem światło i złapałem za pilota. Drugą połowę obejrzymy jutro.
Dzisiaj Po Morzach Pływający odpisał niczym mieszkaniec starożytnej Lakonii: Gdańsk.
PIĄTEK (16.09)
No i dzisiaj większość dnia spędziłem na pisaniu.
W tym celu uciekłem na górę, bo ciągle, gdy byłem na dole, coś mnie odciągało, a prawdę powiedziawszy szukałem tego czegoś, żeby mnie odciągało. Mówiłem, że przy takich zaległościach nie będzie łatwo.
Żona na I Posiłek przygotowała usmażoną kanię uprzednio obtoczoną w jajku. Niby smaczna, niby się najadłem... Ale tak jak z koszykówką - mogłaby nie istnieć. Nie budziła we mnie żadnych emocji.
Półfinałowy mecz Polska - Francja bardzo szybko zacząłem podglądać, gdy się zorientowałem, że walki nie będzie i że jest różnica klas. Francuzi wygrali 95:54. Pogrom. Ale skoro nie było we mnie emocji, to i też nie miałem żalu i pretensji do naszych chłopaków. Bo przecież nawet ja wiedziałem, że zrobili bardzo dużo.
W niedzielę odbędzie się mecz o brąz. Zagramy z Hiszpanią lub Niemcami. Ale już dzisiaj wiem, że będę wyłącznie podglądał.
Wieczorem obejrzeliśmy drugą połowę Księgowego. Była jednak trochę słabsza niż pierwsza, ale nadal oglądało się z przyjemnością.
PONIEDZIAŁEK (19.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Ale w łóżku przewalałem się już od 05.00. Presja publikacji.
Cały dzień pisałem i pisałem robiąc tylko krótkie przerwy zdrowotne, żeby nie stracić wzroku przed laptopem i wstać od niego z wyprostowanym kręgosłupem.
Ponieważ serdecznie miałem dość, sobotę i niedzielę postanowiłem przerzucić do następnego wpisu. Ale i tak byłem z siebie zadowolony.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał dwa miłe smsy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa razy, jednoszczekiem, raz po razie. W ten sposób w piątek, w którymś momencie, wywierała na Pani nacisk, żeby ta otworzyła jej tarasowe drzwi i wpuściła ją do domu. Pani była zachwycona, że ma takiego mądrego Pieska, który tak rozumnie potrafi się komunikować.
Godzina publikacji 19.37.
I cytat tygodnia:
I kiedy nikt nie budzi cię rano, i kiedy nikt nie czeka na ciebie w nocy, i kiedy możesz robić co chcesz - jak to nazwiesz, wolnością czy samotnością? - Charles Bukowski (amerykański poeta i prozaik, scenarzysta filmowy oraz rysownik. Jeden z największych i najpopularniejszych amerykańskich pisarzy XX wieku).