poniedziałek, 26 września 2022

26.09.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 297 dni.

WTOREK (20.09)
No i kolejny dzień po publikacji.
 
Było ciężko.
Rano strawiłem sporo czasu na wszelkie poprawki. I natychmiast zabrałem się za zaległości.

W sobotę, 17.09, wstałem o 06.00. Pierwszy raz od kilku miesięcy przed wschodem słońca. Gdy tylko doszedłem do jakiej takiej przytomności, nie mogłem nie myśleć o Ruskich i o tym co nam zrobili 83 lata temu.
Ranek, po zwyczajowym rozruchu, spędziłem na przygotowaniach do wyjazdu do Wnuków. Specjalnie przygotowywać nie trzeba było wiele, bo czekała mnie u nich tylko jedna nocka, ale już porządnie się odgruzować, owszem.
Na miejsce dotarłem około 16.30. Syna oraz Wnuków-II i III nie było. Wyjechali, żeby w Miasteczku U Stóp Góry (50 km w jedną stronę) montować dwa biurka(?). Taka pomoc dla kolegi, który prowadzi jakąś firmę prawniczą, ma dwie lewe ręce, a może brakuje mu czasu i woli dać zarobić Synowi. A Syn wychodzi z założenia, że lepiej tak, niż siedzieć i jękolić. Dodatkowo jaka wszechstronna edukacja dla Wnuków.
Syn od jakichś trzech miesięcy jest innym facetem. Emanuje energią, czy to w bezpośrednich kontaktach, czy telefonicznych, pewien luz, niezmienna dawka poczucia humoru i pewność siebie. Cała aura jest inna, mowa ciała, tembr głosu. Nic dziwnego, skoro zaczął poważnie zarabiać. Bo w ostatnich latach było z tym różnie. A w nowej firmie się odnalazł. Nie ten człowiek. Po okresie próbnym go doceniono proponując mu równolegle drugie eksponowane prestiżowo i finansowo stanowisko. Ale ponieważ weekendy ma wolne, dom i rodzinę na głowie, a pecunia non olet, to i przy montażu biurek można coś dorobić. Poza tym w ten sposób nie gnuśnieje się biurowo i komputerowo.

W domu Wnuków zastałem glanc. Okazałem Synowej mocne zdziwienie.
- Co tu taki błysk?
- Jak to co? - Jutro bierzmowanie Wnuka-I, będą goście...
- Jacy goście?! - Syn mówił mi przez telefon, że żadnej imprezy nie będzie.
- Jak może nie być w takiej sytuacji?! - Synowa nawet się nie dziwiła. - Będzie 14 osób.
- Matko! - Skąd 14 osób?!
Synowa podchodzi do spraw i pytań rzeczowo. Jest pytanie, jest konkretna odpowiedź.
- Ty i my, to siedem. - Chrzestni z trójką dzieci, to dwanaście. - Mój tato i teściowa, to czternaście.
Tu najlepiej było widać charakter Synowej. Mogła przecież przekornie zapytać:
- Ty i my, to ile?...- Chrzestni z trójką dzieci, to?... - Mój tato i teściowa?...
Ale ona w takie rzeczy się nie wdaje. Szkoda czasu. 
- A twoja mama? - zapytałem całkowicie przekonany.
- Jest trzy tygodnie w szpitalu na rehabilitacji po zabiegu. - Nudzi się setnie, bo w ciągu dnia ma tylko dwie godziny ćwiczeń. - Musi je wykonywać sama przy drabinkach. - Trochę bez sensu.
- Ale wiesz, że gdyby była w domu, to nie ćwiczyłaby ani minuty?...
- Ale mogliby ją chociaż puścić na ten weekend do domu w sytuacji bierzmowania wnuka... - Zrobili nawet odwrotnie. - Zaostrzyli reżim, po tym jak jedna z pielęgniarek z okna ujrzała, że jakaś pacjentka gwałtownie wsiada do auta, a ono z piskiem opon odjeżdża.
- Gdybym wiedział, że będzie impreza - zacząłem marudzić - to bym się inaczej ubrał.
Synowa nic nie odpowiedziała, bo co niby to miałoby zmienić?

Myślałem, że to już koniec błysku, ale nie. Wnuk-I jeździł odkurzaczem, który z racji zużycia zamienił swoją oczywistą funkcję na wydzielanie okropnego hałasu, po całej kuchni, salonie, schodach i gdzie się tylko dało. W tej sytuacji usiłowałem czytać książkę, a Synowa miotała się po kuchni coś gotując. Jednocześnie była w stanie odpowiadać na moje pytania. A zacząłem od niewinnego.
- Powiedz mi, co ty tak naprawdę robisz, pracując w domu i siedząc 8 godzin przed komputerem?
Zeszło mniej więcej do 22.00. 
Wszystko, co opowiadała Synowa było niezmiernie ciekawe i dotykało sfer, o których  nie miałem zielonego pojęcia i nadal mieć nie będę. Z tego, co mi opowiadała, jak nakręcona, mogę powtórzyć ze zrozumieniem i zmieścić to w 10 sekundach, że jest testerką programów obsługujących cło, VAT, akcyzę i jeszcze jakieś inne rozliczenia. Koniec kropka. Natomiast dość dobrze się czułem, gdy opowiadała o różnych relacjach miedzy firmami, o znanych mi doskonale relacjach usługodawca - usługobiorca i o międzyludzkich, znanych mi jeszcze lepiej, które na szczęście ciągle istnieją, mimo zamknięcia się w domach i przyspawania do komputerów.
Wszystko to Synowa opowiadała mi z taką pasją i taką koncentracją, że parę razy musiałem przywoływać ją do rzeczywistości zadając nagle proste pytania typu Ale wiesz, co tam wsypujesz?! widząc, jak stoi nad garem i bezwiednie do niego właśnie coś ze słoika wsypuje, albo To czasami ci się nie przypala?!
Zawsze wiedziała i nic się jej nie przypalało, co mnie uspokajało na dalszą część opowieści.
Gdy się kładłem w okolicach 22.00, łeb mi pękał, ale widocznie mój mechanizm obronny wynikający z totalnego niezrozumienia o czym Synowa mówi, nie doprowadził do niemocy. Nawet jeszcze trochę byłem w stanie poczytać książkę.
Syn z Wnukami przyjechał ponoć dopiero po 23.00.
 
W niedzielę, 18.09, rano, gdy obudził mnie smartfon, doszedłem do wniosku, że całkiem nieźle spałem. Może to była reakcja organizmu na nadmiar programowo-komputerowych informacji. Bo wczorajsza dawka była bliska tej  dosis letalis. Specjalnie nie przeszkadzało mi za krótkie łóżko, a chomika to chyba nie słyszałem wcale.
Od rana na dole panowała bierzmowalna gorączka. W tej sytuacji, jako osoba niezwiązana z tym faktem zbyt emocjonalnie i traktująca to całe wydarzenie, jako coś, czemu należy podołać organizacyjnie i jako niemający niczego do roboty (nawet przebierać się nie musiałem, bo nie miałem w co), zaofiarowałem pomoc i zgłosiłem chęć przywiezienia z odległej pętli autobusowej jednej z babć (Żona I), a potem z jeszcze odleglejszej ojca Synowej.
Operacja przebiegła wojskowo. 
Zbliżała się 11.00. A uroczystość miała się rozpocząć w kościele o 11.30.
- Radzę wam - Synowa skierowała się do siedemdziesięciolatków - jeśli chcecie siedzieć, wyjść już teraz.
Zaprotestowaliśmy, bo do kościoła było raptem 3 minuty drogi i wyraźnie całej trójce nie uśmiechało się tam tyle czekać na początek uroczystości.
Synowa nie ustępowała.
- Kościół jest mały, przyjedzie wiele osób, bo rodziny, chrzestni... - Chyba nie chcecie stać na zewnątrz w deszczu?...
Nie chcieliśmy.
Z Żoną I udało się nam zająć bardzo strategiczne miejsce - w ostatniej ławce, z brzegu. Gdyby coś się działo nie tak, przesadnie się przedłużało (Wnuk-I oceniał uroczystość na 1,5 (półtorej!) godziny, ponad nasze siły psychiczne i fizyczne, łatwo można byłoby prysnąć. Mając na uwadze taką możliwość nawet wzięliśmy zapasowe klucze do domu.
Ale nie prysnęliśmy, mimo że wszystko trwało dwie godziny.
Sama uroczystość oddziaływała na mnie w różnoraki sposób. W zależności od jej momentu. 
Celebracja była podniosła, układy między księżmi a biskupem, mimo że bardzo ugładzone, miłe i sympatyczne, mafijne, ale o tym wiadomo od zawsze. Nie mogłem się połapać w melodyce różnych pieśni, których słowa były wyświetlane wiernym na ekranie, bo według mnie wszystko było na jedno kopyto. Coś jak w discopolo, nie obrażając nikogo, gdzie słuchając kolejnego "utworu" ma się wrażenie, że przed chwilą już się go słuchało. Miałem w sobie też podziw nad całą zbiorowością  wiernych i nad tym, że tyle osób może tak trwać w tym specyficznym duchowym stanie. Rozśmieszały mnie różne naiwności, schematy i prawdy objawione.
Sam biskup stanął na wysokości zadania i pomijam tu oczywisty fakt, że młodym wiernym udzielił sakramentu bierzmowania. Mówił ciekawie, wiele razy, logicznie, kierowany logiką kościoła i swojej funkcji. Oczywiście z charakterystycznym dla duchownych katolickich tembrem głosu, spokojnym, słodkawym, trochę nudnym, wszystko jak by brakowało sił, takim kaznodziejskim. Słuchałem jednak z ciekawością.
W pewnym momencie mnie zaskoczył, ale wyraźnie wszystkich również.
- Słuchajcie - zwrócił się do zebranych - niech podniesie rękę ten/ta, u którego/-ej w rodzinie jest niewierzący.
Użycie słów "niewierzący" lub "nawrócił/-a się" jest niezwykłym zabiegiem socjotechnicznym. Powiedziałbym perfidnym, bo nawet nie sugerującym, ale oznajmiającym podprogowo jako jedyną prawdę objawioną, że "niewierzący" to ten, który nie jest katolikiem, a "nawrócić" się można tylko na wiarę katolicką. Używają tego zupełnie bezrefleksyjnie wszyscy katolicy, Syn i Synowa, ich dzieci i znajomi i za każdym razem zwracam im uwagę na bezczelność tych sformułowań i na kolejne zawłaszczenia przez kościół katolicki. Kiwają głowami, a swoje wiedzą.

Natychmiast wyostrzyłem wzrok na mojej rodzinie jednocześnie ostro szturchając kolanem Żonę I, która ręki nie podnosiła. Na jej twarzy natychmiast pojawiło się oburzenie z wyraźnym przesłaniem Odczep się! i widziałem wyraźnie, że gdyby nie miejsce, dałaby mi na odlew. A przecież mogłaby podnieść, bo nie dość, że mieliśmy za sobą 26 lat małżeństwa, to przecież wspólne dzieci i wnuki. Jednocześnie dało się u niej zauważyć za chwilę lekkie rozbawienie moją bezczelnością i pewnym absurdem sytuacji.
W całym kościele, bo natychmiast uważnie omiotłem wzrokiem całą przestrzeń, rękę podniósł Wnuk-I, Syn i, o dziwo, Wnuk-III. Tak więc byłem jedyny! Byłem dumny z siebie i z moich bliskich, którzy rękę podnieśli.
Biskup nie skomentował tego wcale, a na koniec zwrócił się do wszystkich świeżo bierzmowanych.
- Moi drodzy, gdy wrócicie do domów, proszę was, porozmawiajcie z rodzicami na temat dzisiejszego bierzmowania, tego co przeżyliście, ale tak z 7 minut. - Dobrze?
To mnie oczywiście ubawiło. Wiadomo przecież, że nastolatkowie, zwłaszcza chłopcy są szczególnie rozmowni. Na głupie, według nich pytania dorosłych, Jak tam w szkole? słyszy się Dobrze albo Fajnie i trzeba włożyć mnóstwo wysiłku, żeby od takiego cokolwiek wyciągnąć. I dotyczy to wszystkich sfer życia, no chyba że naraz cała czwórka mnie osacza, po moim przyjeździe, żeby jeden przez drugiego opowiadać dziadkowi dowcipy. 

Stało się jednak inaczej Bo niezbadane są ścieżki Pana! 
Po powrocie z kościoła wszyscy przeżywali uroczystość i ją omawiali na różne sposoby, zwłaszcza Synowa i chrzestna matka Wnuka-I. Bawiło mnie, jak można było tyle gadać o bzdurach i bzdurkach i je autentycznie przeżywać (według mnie), a z drugiej strony skoro się w nich tkwiło po uszy?! (to taka niemiła z mojej strony złośliwa tendencyjność). Na początku pozwoliłem sobie na jedną uwagę, a mianowicie, że biskup zadał niewłaściwie pytanie, bo powinno ono brzmieć ... niech podniesie rękę ten/-ta, u którego/-ej w domu jest ateista. I dodałem Ale przecież to słowo biskupowi nie przeszłoby przez gardło. I było jak zwykle. Milczenie i patrzenie na mnie, nie wiem, może jak na jakieś dziwo, które się uchowało? No, ale trudno, skoro jest w rodzinie. Pozostaje się tylko za niego modlić.
Po ogólnym zamieszaniu zasiedliśmy do stołów. Dorośli przy jednym, dzieci przy drugim. Atmosfera się wyciszyła, bo co prawda był rosół, a nie ... chołodziec litewski milczkiem żwawo jedli, ale jednak. Po drugim daniu dzieci zmyły się na górę. A my zaczęliśmy dysputy religijne. Było o tyle ciekawie, że w gronie obecnych jedynym ateistą byłem ja, ale, co mnie zaskoczyło, ojciec chrzestny Wnuka-I i przyjaciel Syna deklarował się jako "wątpiący". Stąd wywiązała się bardzo ciekawa, długa i... kulturalna rozmowa. 
Wnuk-I siedział w rogu salonu, uszy miał jak kapcie i chłonął każde słowo. Widząc to dorośli zaprosili go do stołu, a za chwilę doszlusował nieproszony, ale i niewyganiany Wnuk-II, który uwielbia dyskusje na argumenty, czym często doprowadza do szału rodziców w sytuacjach, kiedy jest jego kolej opróżnienia zmywarki albo nastawienia prania lub jakiegoś sprzątania. 
Wszyscy argumentowali przeciwko mnie, oczywiście Wnuki też, z wyjątkiem przyjaciela Syna, który po prostu rozważał różne argumenty i opcje. Byłem z tego bardzo zadowolony, bo wreszcie skończył się ten etap, kiedy nie omawiano "dziwnych" zachowań dziadka (nieuczestniczenie we wspólnej modlitwie, niechodzenie do kościoła, obrazoburcze wysławianie się), a jeśli to robiono, to po kryjomu tłumacząc zapewne debilnie i robiąc z tego jakąś aferową tajemnicę. Na tyle, że Wnuki nigdy same z siebie się nie odważyły zapytać dziadka, dlaczego tak postępuje. A od dzisiaj? Będzie można normalnie porozmawiać.
Wnuk-I, gdyby widział się z biskupem, mógłby z czystym sumieniem powiedzieć, że nie tylko rozmawiał o bierzmowaniu, że nie tylko z rodzicami, że nie tylko 7 minut, ale znacznie, znacznie dłużej i że nawet stał w obronie wiary w opozycji do swojego dziadka.
Na koniec fajne było to, że wszyscy pożegnaliśmy się ze sobą ciepło i serdecznie.

Do Wakacyjnej Wsi wracałem w dobrym nastroju, trochę melancholijnym. Zawsze tak mam, gdy "przechodzę z jednego świata w drugi" zdając sobie sprawę, że jedynym łącznikiem między nimi jestem ja. Na analizę takich moich odczuć jest jeszcze trochę za wcześnie.
W domu opowiedziałem Żonie, bo zawsze jest ciekawa, jak wyglądał mój dwudniowy pobyt.
Meczu o trzecie miejsce z Niemcami, przegranego zresztą, nie podglądałem. Nie było kiedy.
Wieczorem zaczęliśmy oglądać nowy serial After life,  angielski z 2016 roku. Nakręcono trzy sezony. Mocno specyficzny. Sezony krótkie, po 6 odcinków każdy, odcinki krótkie, półgodzinne, humor angielski, ale nawet jak na nich, wręcz przesadny, ze sporą dawką wulgaryzmów, no i przede wszystkim aktorzy. Takiego nagromadzenia twarzowców i postaci, i w sensie fizycznym, i psychicznym, nie widzieliśmy nigdzie w żadnym filmie lub serialu. Twórcy ewidentnie musieli robić casting, którego podstawowym założeniem musiała być dziwność i inność postaci. Nawet nie chodziło chyba o nieopatrzenie danych aktorów. Ale ich gra była bez zarzutu.
Było nam łatwo podjąć decyzję, czy po tych dwóch odcinkach będziemy oglądać dalej, bo oglądanie było krótkie, niemęczące.

Dzisiaj, we wtorek, 20.09, po głodowym I Posiłku (jajecznica z ostatnich trzech jajek na spółkę), bo w lodówce gwizdał wiatr, pojechaliśmy tym bardziej zmotywowani do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa robiąc po drodze zakupy w Powiecie.

Z Sąsiadami nie widzieliśmy się trzy tygodnie, stąd to poważne zakłócenie w oprowiantowaniu. Nabraliśmy z lekką przesadą, na zapas. Klasyczny efekt wahadła.
Po powrocie do domu nie miałem serca do żadnych prac. Każda oczekująca mnie mierziła. Ale ponieważ natura nie znosi próżni, poza tym słucham swojego organizmu, to zacząłem pisać do... koleżanek i kolegów ze studiów. Miał to być w miarę krótki mail, ale w miarę pisania zaczął się rozrastać. Żona doradziła mi, żebym w tej sytuacji pisał w Wordzie, a potem wyślę cały tekst jako załącznik. Dzięki temu wypłynąłem na szerokie wody. Po sporym czasie skończyłem wstęp.

Wieczór spędziliśmy na żarciu orzechów nie mogąc się od nich odczepić i przestać. Gdy kończyła się kolejna, ostatnia(!) partia, szedłem po następną. Spady (mnóstwo) zostawiałem wiewiórkom (mnóstwo), sam zaś zrywałem z drzewa, te z już pękniętymi zielonymi skorupkami Bo są bardziej soczyste.
Żona jest ekspertem w tej dziedzinie. W takim czasie potrafiła w Biszkopciku godzinami siedzieć przy stole i jeść orzechy. Na posesji mieliśmy dwa drzewa, które niesamowicie owocowały co roku i oba dawały pyszne orzechy. Zwłaszcza jedno. Skorupka była na tyle cienka, że potrafiłem ją rozgnieść w rękach ściskając o siebie dwie kulki, żółta cienka osłonka schodziła z łatwością odsłaniając to, czym Żona maniacko się zażerała. Nigdy, ani wcześniej, ani później nie udało się nam trafić na taki okaz.

Ponieważ wczoraj obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki After life, żeby się zanęcić, to, zanęceni, dzisiaj obejrzeliśmy znowu dwa kończąc w ten sposób sezon pierwszy.

ŚRODA (21.09)
No i dzisiaj w okolicach 01.30 się obudziłem i "pisałem" na przemian bloga i list do koleżanek i kolegów z roku.

Mogło to trwać z godzinę. Paranoja. Stąd o 06.30 wstawało się ciężko.
Po trudnym starcie i tkwiącym we mnie marazmie w drugiej połowie dnia opanował mnie niespodziewanie nastrój wręcz wiosenny. Wszystko przez pogodę. Słonecznie, z urokliwymi chmurkami, ciepławo. Aż chciało się robić "wiosenne" porządki, a przyroda wypędzała z domu.
Może ten stan zaczął powstawać ciut wcześniej, gdy Żonie i sobie na I Posiłek zrobiłem wiosenny twarożek - z cebulką, naszym szczypiorem i naszymi pomidorami. 
Tak czy owak, zacząłem kosić trawę, czego dawno nie robiłem, a co w oczywisty sposób kojarzy się z wiosną i latem. Kosiarką, na trzy akumulatory, skosiłem teren u nas i u gości. Trawa była mokrawa, co chwilę trzeba było zdrapywać ubity i mokry trawiasty glut, ale się dało.
A potem już poszło.
Nagle zachciało mi się narąbać drewna, sprzątnąć piwniczkę z resztek zgniłych zeszłorocznych jabłek, z cebuli zalegającej nie wiadomo od kiedy, która biedna wypuściła pędy, ale żółte, bo nie miała światła i z resztek kiszonej kapusty, która konsekwentnie dalej się kisiła też nie wiadomo od kiedy i zrobiła to tak mocno, że tylko nadawała się do wyrzucenia na kompost. O dziwo ocalały ziemniaki, które "wróciły" do domu z przeznaczeniem na zapiekankę. Bo skoro codziennie palimy w kuchni...
Szedłem za wiosennym ciosem i zebrałem jeszcze zgnilaki spod jabłoni oraz zrobiłem drobne porządki w Małym Gospodarczym.
I tak zeszło do II Posiłku, na który Żona przygotowała niespodziankę - geeniaalneee(!) lub reeweelaaacja(!), jak by powiedział Justus Wspaniały, ossobuco (popularna mięsna potrawa kuchni włoskiej z giczy cielęcej, wywodząca się z Lombardii. Najbardziej znanym wariantem potrawy jest ossobuco alla milanese, przyrządzane z pociętej giczy, którą następnie obsmaża się na maśle, a potem dusi w białym winie po dodaniu pomidorów, czosnku i cebuli). Żona nie mogła zrobić wszystkiego według przepisu, chociaż niezbędne składniki miała, bo by nie była Żoną. Więc zamiast pomidorów włożyła do gara paprykę i całość polała jakimś zestawem dwóch win. Reszta się zgadzała. Wyszła reeweelaaacja(!)
 
Dzień zakończyliśmy błyskawicznie - Żona o 18.00, ja 40 minut później. Ale starczyło nam jeszcze sił, żeby obejrzeć kolejne dwa odcinki After life, już sezonu drugiego. Anglicy przeszli samych siebie, zwłaszcza w odcinku ostatnim. Pojechali ostro po bandzie i kalaniu wszelkich świętości nie było końca. Królowa oczywiście została oszczędzona.

Dzisiaj rozmawiałem z Córcią. Pretekstem stał się mój sms namawiający ich, żeby w drodze do domu ze Stolicy (o tym dowiedziałem się od Syna) wpadli do nas. Nic z tego nie wyszło, bo po pierwsze od niedzieli byli w domu, a po drugie wszyscy chorzy.
- Teraz to nawet normalnie nie można zachorować, bo od razu każą ci robić testy - zirytowana  Córcia relacjonowała rano z samochodu jadąc razem z Wnukiem-V na kolejowy dworzec po matkę. - Oczywiście nie zrobiliśmy, bo ile można?! 
- A gdzie Wnuczka?
- No tato, jak to gdzie?! - W przedszkolu!
Wnuczka uwielbia chodzić do przedszkola. Po tygodniu chodzenia przez kolejny codziennie wyła, nie mogąc zrozumieć, dlaczego teraz nie może. Oczywiście prawie natychmiast zachorowała i musiała przejść przez przedszkolną kwarantannę. Normalka, ale nie dla niej.
- Panie są zachwycone tą grupą, dwudziestu jeden trzylatków. - Same jedzą, wszystkie wygadane, sprzątają po sobie i potrafią pójść normalnie do toalety. - To zasługa rodziców! - Ile my w takiej sytuacji możemy ciekawego zrobić! - Córcia cytowała dwie opiekunki.
- A jak apetyt? - Je?
- Je, to mało powiedziane! - Wczoraj, na przykład, był gulasz mięsny z kaszą. - Wszystko wyjadła posiłkując się paluszkami, po czym poprosiła o dokładkę. - Ale zupę krem spróbowała tylko jedną łyżeczkę i podziękowała.
Nie dziwiłem się. Ja takie nienaturalne wynalazki, bardziej dla bezzębnych starców lub ludzi po urazach szczęki, zacząłem próbować dopiero w mocno zaawansowanym dorosłym wieku i nadal specjalnie za nimi nie przepadam. Co gryzione, to gryzione. Bez cywilizacyjnych wymysłów.
W zdrowym podejściu Wnuczki do tych spraw niewątpliwie jest zasługa jej matki. Córcia po pierwszym niemowlęcym okresie Wnuczki nigdy nie gotowała oddzielnie i ona, a za chwilę Wnuk-V, jadła to, co  dorośli. A więc mięsko, różne warzywne surowizny i, na przykład, kiszonki, w tym ogórki oczywiście. Po prostu wszystko.
 
CZWARTEK (22.09)
No i znowu wstawało się ciężko.
 
Co z tego, że spaliśmy już przed 21.00, skoro przed czwartą Piesek przydefilował do sypialni i najpierw w ciszy swoją masą, a potem, gdy to nie dawało rezultatu, piskiem, dał do zrozumienia, że chciałby wyjść na dwór. Żona się poświęciła, ale do 06.00 miałem rwany sen przeplatany durnymi myślami i jeszcze bardziej durnowatymi, męczącymi snami. 

Po pobycie u Sąsiadów wróciliśmy na tory, jeśli chodzi o I Posiłek. Ja jajka na miękko i twarożek, Żona twarożek. A w nim standardowo sól, pieprz świeżo zmielony, oliwa, szczypior i pomidory. Dodatkowo na tory wróciłem ja, bo poszedłem z Kopalińskim nad Staw i delektowałem się pogodą i przyrodą.
Potem oboje zabraliśmy się za pierwsze przygotowania górnego mieszkania. Na weekend przyjeżdżają goście.
Ze względu na Pieska, który wyraźnie pchał się na dwór, poszliśmy na spacer do lasu. Wszystko dookoła prosiło, żeby tak zrobić. Spacer miał się odbyć pod wymyślonym przez Żonę hasłem Spróbujmy poszukać grzybów. Więc od razu snułem się noga za nogą, bo grzybów nie było. Ale gdy nagle znalazłem jednego, dużego, zdrowego, który sam z siebie zapewniał jutro pyszny posiłek, dostałem werwy. Z biegiem czasu uzbierałem aż(!) pięć, Żona... ani jednego. Od razu do głowy uderzyła mi grzybowa sodówka. Takiego przypadku u nas nigdy nie było. Ale wiedziałem, dlaczego tak się stało. Chodziliśmy po chaszczach, więc Żona wzięła Pieska na smycz i w ten sposób miała na niego oko. A to nie sprzyjało grzybowej koncentracji i zbieraniu. Bo Piesek jest nawet ponad grzybami.

Po odsapce kończyliśmy sprzątanie mieszkania. Żona mi zapowiedziała, że goście mogą przyjechać późno Bo najpierw zrobimy sobie wycieczkę po Metropolii. Trochę zacząłem drżeć z przechodzeniem w irytację, bo dzisiaj o 21.00 chciałem obejrzeć od początku(!) i w sposób nieprzerywany(!) mecz Polska - Holandia z cyklu Ligi Narodów.
Jak się okazało, niepotrzebnie drżałem i zaczynałem się irytować, bo goście przyjechali o 19.30. Zdążyłem więc ich spokojnie wprowadzić. 
Przegraliśmy po kiepściutkiej grze 0:2. Syn jeszcze w trakcie meczu napisał Dobranoc. Jak zwykle korespondowałem z Konfliktów Unikającym. W krótkich naszych komentarzach nadziei nie było. Pod koniec korespondencja wyglądała tak:  
- Niestety muszę stwierdzić z przykrością, że na mundialu nie wyjdziemy z grupy. W naszej reprezentacji nie ma błysku. - to ja.
- Jest bałagan. - I jak zwykle obrona...ehhh
- Od dawna twierdzę, że Krychowiak nie powinien już grać w reprezentacji. Dobranoc. - to ja.
- Dobranoc.
U nas też nie było błysku. Zasrany sport!
 
PIĄTEK (23.09)
No i dzisiaj rano nawet nie przeprowadziłem klasycznego w takich razach pomeczowego onanu.
 
Z premedytacją omijałem wszelkie i liczne informacje pomeczowe - analizy, komentarze, głosy ze świata, sądząc po tytułach krytyczne i prześmiewcze. Trudno było się dziwić. 
 
Od jakiegoś czasu, może od miesiąca, dwóch, zauważyłem w sobie małą odporność na wysiłek fizyczny. Znowu zacząłem siebie analizować. I co z tego wyszło?
Ano po pierwsze objawiła się prawda stara jak świat, że organ nieużywany, zanika, za przeproszeniem. Czyli, że jeśli nie pracuję w miarę systematycznie, to potem, kiedy jednak jestem zmuszony, wysiłek weń włożony odczuwam zdecydowanie mocniej. Najczęściej już wieczorem lub następnego dnia.
A dlaczego nie pracuję systematycznie, skoro pracy jest w bród? To proste. Nie ma iskry, motywacji. Przymuszam się na zasadzie rozumowej - trzeba to lub tamto, bo szkoda byłoby mojego wysiłku wcześniej włożonego w to lub tamto. Daje to jakąś satysfakcję, ale taką okrojoną. 
Mógłby do takiego stanu dokładać się jeszcze jeden element (emelent) - czająca się starość. Ale tę ewentualność odrzucam ze śmiechem. Jaka starość, skoro jestem w sile wieku? Starość to może się zacznie po osiemdziesiątce piątce, zapewne po dziewięćdziesiątce, że skromnie wyjaśnię. A i tu należałoby się zastanowić i zdefiniować Co to jest starość? Dla każdego przecież oznacza coś innego.
Dla mnie niedołężność fizyczną. Jej stopnia na razie nie jestem w stanie określić. Ale od dawna budzi we mnie niechęć, bo do przerażenia i paniki jeszcze daleko. Pisałem już chyba, że zupełnie obojętna mi będzie demencja w różnych jej przejawach i skali. Najlepiej, żeby była taka, żebym nie musiał sobie z niej zdawać sprawy. Wiem, że jest to stanowisko mocno egoistyczne, bo całe otoczenie, jakie by nie było, będzie miało przerąbane. 
Ostatnio taką wizję, raczej wizyjkę przybliżyła mi Żona. Gdy nocowaliśmy w Nie Naszym Mieszkaniu, jak zwykle wychodziłem rano na spacer z Pieskiem. Było ciepło, więc narzuciłem na siebie byle co, dosyć nieskładnie kompozycyjnie, jak na Metropolię, ale dawno przestałem się już tym przejmować. Zwłaszcza spacerem z psem po Naszym Osiedlu w Metropolii.
- Weź ubierz tenisówki! - Żona zareagowała, gdy ujrzała na moich stopach domowe kapcie.
Już dawno w Nie Naszym Mieszkaniu ograniczyliśmy do niezbędnego minimum zestaw ciuchów i obuwia. Przerzuciliśmy do Wakacyjnej Wsi, bo tylko zajmowały przestrzeń zawalając szafę i różne miejsca na podłodze, w tym pod łóżkiem. W opisanej sytuacji jedynym zewnętrznym obuwiem były właśnie te tenisówki. A po nie, żeby założyć, trzeba się schylać, łyżki do zakładania nie ma, bo aż trzy znajdują się w Wakacyjnej Wsi, a gdy już się przez to przebrnie, trzeba jeszcze zasznurować, czyli znowu się schylać. Jaki sens, skoro stopy można swobodnie wsunąć w kapcie, co więcej, nie trzeba ich nawet wsuwać, bo są tam natychmiast od momentu porannego wystawienia nóg za łóżko?
- To weź przynajmniej ze sobą telefon... - Żona nie próbowała pokonywać mojego oporu. - Będziesz mógł w razie czego do mnie zadzwonić i prosić o pomoc. - No, gdyby jacyś przechodnie, skrzyknięci na poczekaniu i zdjęci litością oraz poczuciem obowiązku cię obezwładnili sądząc, że taki starszy pan, sądząc po różnych objawach, zwłaszcza po stroju, a zwłaszcza po kapciach, zapewne z alzheimerem, błąka się po osiedlu i to jeszcze z biednym psem... - dodała widząc mój pytający wzrok.
- Ja wiem, że nie jesteś stary... - widocznie coś musiała w nim jeszcze dojrzeć oprócz pytania - no, ale wiesz, siwe włosy i w ogóle...
Nie dociekałem, co miało oznaczać to "w ogóle". Byłem ponad to.

Dzisiaj wreszcie jabłonie i jabłka wyprowadziły mnie trochę z równowagi. Dotarła do mnie prosta analiza moich poczynań odpowiadająca na pytanie Jaki jest sens pracować przy jabłoniach, żmudnie je prześwietlać, smarować każdą uciętą gałązkę, żeby późnym latem zbierać spod nich spady, najczęściej już nadgniłe?! Odpowiedź była wkurzająca. Żaden! 
Jabłek jemy mało, przetworów z nich nie robimy wcale, zresztą też żadnych, bo to  nie czasy Naszej Wsi. Poza tym jaki byłby sens przeprowadzać dziesiątki słoików? W nowym miejscu, to zupełnie co innego. Mamy szerokie plany przetworzeniowe, ale tam zakładamy stabilizację, a w związku z tym zupełnie inną motywację.
Dokończyłem sprzątanie piwniczki, na paletach ułożyłem kartony, a na nich piękne jabłuszka, prosto z drzewa. Może przez cały okres zimowy będą nam służyć, a może... Bo zabierać ich ze sobą nie zamierzamy. Te podpadające, ze śladami nadgryzień przez ptaszki albo z dziurką zaświadczającą, że w środku jest robaczek, odkładałem oddzielnie. Uzbierały się dwie skrzynki.
Żonie zakomunikowałem, że z nich musimy zrobić mus jabłkowy i żeby się rozejrzała w przepisach. Zupełnie nie protestowała. Znalazła jeden i na jego podstawie podzieliliśmy się robotą. Ja miałem obrać wszystkie jabłka ze skórki, poćwiartować je, wyrzucić pestki i robaczki, a Żona w wielkim garze gotować, żeby się zrobiła taka pulpa i potem wkładać ją do słoików. Według tego przepisu pasteryzacja nie była potrzebna. 
Od początku wiedziałem, dlaczego  Żona tak łatwo się zgodziła. Po pierwsze miałem odwalić całą chińszczyznę, a po drugie Żona z wielką satysfakcją zakomunikowała, że to będzie mus bez śladu dodawanego cukru. Wiem, że gdyby natrafiła na przepisy, które kategorycznie by kazały cukier dodać, na mus mógłbym sobie nagwizdać.
W tym planowaniu musieliśmy uwzględnić drobny szczegół - słoiki. Nie mieliśmy żadnego, zwłaszcza małych, bo tylko w takich Żona zgodziła się na współpracę. Kiedyś mieliśmy mnóstwo wszelakich, ale czy nam się opłacało je przeprowadzać z Naszego Miasteczka do Naszej Wsi, a potem tę olbrzymią sumę do Wakacyjnej Wsi? Postanowiliśmy kupić same malutkie i to z umiarem.
Gdy o 18.00 wreszcie poczułem luz i zamykałem prace na obejściu, podeszła do mnie Żona z dość specyficzną miną, a to mogło oznaczać wszystko. 
- Goście ze Stolicy zadzwonili, że chętnie i spontanicznie przyjechaliby do nas jeszcze dzisiaj. Ale będziemy mogli być u państwa dopiero gdzieś około północy, ale proszę się nie przejmować, bo wszystko wiemy. - Niedawno u państwa byliśmy. - cytowała panią. 
Więc niechętnie i niespontanicznie, chociaż pecunia non olet, trochę już "połamany" po dotychczasowych pracach, z oddalającą się błyskawicznie wizją wieczornego odpoczynku przy Pilsnerze Urquellu, złorzecząc pod nosem, wziąłem się do sprzątania oraz do rozpalania w kozie, a to oznaczało zdecydowanie więcej roboty. No, ale skoro powiedziało się A... Żona zabrała się za swoje. Robiliśmy to naprzemiennie, żeby nie wchodzić sobie w paradę. O 20.00 byliśmy gotowi.

Kończąc natknęliśmy się na gości z góry. Sympatycznie porozmawialiśmy. Oni właśnie wrócili ze spotkania biznesowego, bo przyjazdem do nas połączyli przyjemność z pożytecznym.
- I właśnie w związku z tym chcieliśmy zameldować, że w apartamencie niestety zrobiliśmy szkody w państwa mieniu. - Ale wszystko pokryjemy. - dodała pani mocno przejęta.
Widać było, że jest jej głupio.
- Bojlery na wodę całe? - Szyby w oknach niewybite?... - starałem się rozluźnić atmosferę. 
- Wylałam zmywacz do paznokci na stole w kuchni. - I zrobiła się spora plama na blacie. - Możecie państwo teraz pójść z nami na gorę, żeby omówić problem? - Najwyżej stół zabierzemy, a państwu oddamy pieniądze.
- To może zróbmy tak, że pójdzie Żona, bo po co ja tam jestem potrzebny?...
- Rozumiem, że pan jest zbyt nerwowy?... - pani zaczęła się śmiać. 
Ja też.
- Wiecie państwo, ja jestem cholerykiem, a Żona spokojnie i rzeczowo sprawę obgada.
- A możemy umówić się na jutro rano? - Żona wyraźnie na dzisiaj miała dość.
I na tym stanęło.
- Wiesz - zagadałem do niej, gdy kładliśmy się do łóżka - może powiem głupio, ale założę się, że gdyby ten pan tak uparcie nie negocjował z tobą ceny za pobyt i nie utargował 50. zł Bo żona jest w ciąży, to nic takiego by się im nie przytrafiło. - Bo gdyby tak normalnie zapłacił, jak człowiek...
Wybuchnęliśmy śmiechem. 
- Żebyś wiedział, że coś jest na rzeczy. - Mało znamy takich przypadków, w Szkole, w Naszej Wsi, w życiu prywatnym, że jak tylko poszliśmy komuś na rękę, odbijało się to później większą lub mniejszą czkawką.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki After life.
 
SOBOTA (24.09)
No i z samego  rana napisał Po Morzach Pływający. 

"Już" o 06.18.
Cześć z rana. 
Moje prochy mają być rozrzucone na morzu, lub w pod naszym świerkiem w zależności od sytuacji. Obecnie mamy 4 koty czyli szukamy miejsca na spotkanie gdzieś pomiędzy, a najlepiej w połowie drogi do Was lub do nas w zależności gdzie się osiedlicie.
Zaczyna świtać, podchodzimy do kanału Kilońskiego,  a potem kierunek  na południe Europy.
Z nowości to W Swoim Świecie Żyjąca dostała się na UAM w Poznaniu. 
PMP (pis. oryg; zmiany moje)
Od razu wysłałem gratulacje dla W Swoim Świecie Żyjącej. Może smsa odbierze o 13.00, może jutro, może pojutrze?...
Niewiele się pomyliłem. Odpowiedziała dziękując o 12.37.
 
Rano Żona poszła do górnego mieszkania oceniać szkody. Pani z miejsca przejęła inicjatywę i wymyślała rozwiązania.
- A możemy to rozwiązać po mojemu? - Żona w taki sposób potrafiła zapytać, że pani z miejsca się wycofała i nie było w niej widać cienia obrazy. To się bodajże nazywa "asertywne zachowanie". No cóż, dla mnie ciągle duża sztuka. W kontraście przypomnę moje ostatnie zachowanie w Uzdrowisku (Piesek, smycz i pani). To przypomnienie nazywa się bodajże samobiczowaniem.
Ten mój występek z dużą satysfakcją smsowo odnotował Konfliktów Unikający. On bloga nie czyta, a różne smaczki przekazuje mu Trzeźwo Na Życie Patrząca.

W okolicach 13.00 pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu. Na zakupy, ale przede wszystkim do Meksykańskiej. Zaprosiłem Żonę z okazji 11. dni przed jej urodzinami. Z taką moją uwagą, że gdyby wszystko jakimś cudem ułożyło się po naszej myśli, to ją ponownie zaproszę dokładnie w dniu jej urodzin, czyli 5. października. Waga. Mało znam osób, które tak idealnie pasują do swojego znaku zodiaku. Żona waży. Każdy problem, od błahego po najważniejsze, oczywiście. Czasami robi to tak skrupulatnie, że potrafi człowieka doprowadzić do hamowanych nerw!
Dodałem też, że gdyby było chwilę po, po wszystko jakimś cudem ułożyło się po naszej myśli, to z okazji jej urodzin zaproszę ją trzeci raz. Koniecznie w Uzdrowisku.
W Meksykańskiej było fajnie, a nawet fajniej niż zwykle. Ale już w drodze powrotnej w Inteligentnym Aucie panowała przygnębiająca cisza, a w domu ogarnęły nas minorowe nastroje. Kolejny dzień się zamykał, a tu ciągle nic.
 
Wieczorem obejrzeliśmy dwa ostatnie odcinki sezonu drugiego After Life.
 
NIEDZIELA (25.09)
No i niedziela nie była niedzielą.
 
Odbieraliśmy ją jako poniedziałek. Może to przez wczorajszy wypad do Sąsiedniego Powiatu. Przez to sobota stała się niedzielą.
Od rana walczyłem z przyrodą. A wiadomo, że jest to walka beznadziejna.
Najpierw, dla rozruchu, zebrałem z kretowisk taczkę ziemi i wysypałem ją na górkę. A po I Posiłku, nad Stawem, bo pogoda była piękna, słonecznie i ciepło, zabrałem się za osy. Walczyłem z nimi już trzeci dzień. Nawet Żona, która za pierwszym podejściem protestowała, widocznie zdążyła się przyzwyczaić, bo już tak ostro nie panikowała i mnie od nich nie odpędzała. Ale nie chciała żadnych sprawozdań z postępu prac.
- Łącznie z dzisiejszym odkurzaniem połknąłem około 2500 os (słownie: dwa tysiące pięćset).
- Nie chcę o tym słyszeć! - A możesz ten odkurzacz zabrać z klubowni i wystawić na noc na zewnątrz?! - prosiła tonem kategoryczno-przerażonym. 
Nie próbowałem nawet jej tłumaczyć, że w tym odkurzaczu to dawno je szlag jasny trafił (...SZLAG to bardzo stary germanizm, zapożyczony jeszcze przed XV w., pochodzący od średniowiecznoniemieckiego slac, slages, późniejsze niem. Schlag, dosłownie ‘cios, uderzenie’. Określano tak również udar mózgu, czyli apopleksję. Słowo stało się najpierw składnikiem złorzeczenia zwróconego przeciw drugiej osobie: Niech cię szlag trafi! <czyli ‘oby cię nagła śmierć spotkała’ – śmierć, do której nie można się było należycie przygotować: rachunkiem sumienia, modlitwą, zwróceniem się ku Bogu, była czymś najgorszym, co mogło człowieka spotkać>. Potem przekleństwo się sfrazeologizowało, jego zakres się rozszerzył, straciło na wydatności i zaczęło odnosić się także do rzeczy, zjawisk i działań (niech to szlag trafi; szlag by to trafił; coś szlag trafił ‘coś się skończyło, zepsuło, zginęło, przepadło’), a w końcu skróciło się do pojedynczego słowa, używanego w charakterze emotywnego wykrzyknika.)  i że poza tym wylot ssącej rury zatkałem ciężką roboczą rękawicą.
Widocznie została jej trauma z Naszej Wsi. Co roku w różnych miejscach osy i szerszenie zakładały gniazda i to stało się pewną normą. Ściągaliśmy wtedy gościa z Powiatu, który dawał nam rabat, bo trudno żebyśmy płacili, na przykład, za jego przyjazd 1200 zł (8 gniazd x 150 zł). Kończyło się na trzech stówach. Ale, gdy szerszenie wyraźnie przymierzały się do zrobienia gniazda w warsztacie, czyli tuż pod naszym nosem, musiałem wziąć sprawę w swoje ręce, czyli złapać za odkurzacz. Żona patrzyła z prawdziwą zgrozą, jak kolejny wpada do rury, tłucze się w niej, by za chwilę wpaść do worka i z poprzednikami nadal się tam tłuc. Robiło wrażenie, bo jednak szerszeń nie osa.
- A jak one przegryzą rurę i będą się mścić?! - Żonie to nie dawało spokoju.
Nie przegryzły, ale trauma została.

Dwa pierwsze dni zasysałem osy z poziomu okna w klubowni. Polar, na głowie gruba czapka i na rękach grube robocze rękawice. Bez maski. Nie była potrzebna, bo gdy osy orientowały się, że coś jest nie teges (tak mówił Hel), wściekle atakowały końcówkę rury (miałem maksymalny wyciąg) lub jedno zamknięte skrzydło okna. A ponieważ zachowywałem zimną krew i spokój, to bardzo rzadko się zdarzało, żeby nad moją głową latała jakaś furiatka. Z nudów i z wielką satysfakcją liczyłem, ile os wpada do pułapki. Jednocześnie obserwowałem ich zachowanie. Te, które histerycznie leciały jak kamikadze, żeby wejść do otworu prowadzącego do gniazda, natychmiast wpadały do rury i dalej w głąb odkurzacza z charakterystycznym stukotem. Te zaś spokojniejsze omijały pułapkę, by za chwilę wracać z jednym jajeczkiem i stawać się moim łupem. Wyraźnie ewakuowały gniazdo. 
Ale się zorientowałem, że to może trwać wieki, więc dzisiaj postanowiłem dwie dziury zatkać szmatami. Mógłbym od razu pianką, ale to już byłoby zbyt ryzykowne. Nie mógłbym być oddalony o długość rury, a poza tym musiałbym stać na drabinie i to dość wysoko. Bo osy "wymyśliły" sobie gniazdo przy obróbce dekarskiej na dachu werandy. Więc dzisiaj działałem już na zewnątrz uzbrojony tym razem dodatkowo w maskę. Wkładając w otwory szmaty musiałem opanować naturalne odruchy ucieczki, gdy wokół głowy latało z trzydzieści wściekłych os, które co jakiś czas odbijały się od maski z wyraźnym zamiarem dziabnięcia mnie w twarz. A gdy to zrobiłem, wyluzowany stałem sobie z rurą i z satysfakcją patrzyłem. Gdy w końcu osy się zorientują, że to miejsce muszą sobie odpuścić, otwory opiankuję, żeby im do głów nie przyszedł pomysł na powroty.
Dlaczego tak się rozpisuję o osach? Bo ich nienawidzę. Na mojej liście "robali" do odstrzału są na trzecim miejscu ex aequo z szerszeniami, tuż za kleszczami i komarami. Każdy ma jakieś fobie. 

Robiąc sobie przerwy w osach zabrałem się za porządki w sadzie i w ogrodzie. Z dwóch jabłonek zerwałem wszystkie pozostałe jabłka, więc już spadów nie będzie, bo nie będzie miało co spadać. Te niepodejrzane przerzuciłem do piwniczki, a podejrzane do skrzyni z przeznaczeniem na pulpę.
Jedną skrzynię ogołociłem do czystej ziemi. Tą z pomidorami. Zerwałem resztę zielonych i położyłem je na parapecie w domu. Może dojrzą. Same zaś zielska, wysokie na metr albo i więcej, dalej debilnie i wytrwale kwitnące, odwiązałem od palików i na chama wyrwałem z ziemi. Wszystko wrzuciłem do taczki, a na wierzch dołożyłem wyrwane dwie rozłożyste cukinie, które w ostatnim tchnieniu zdążyły jeszcze wydać dwa nieduże owoce. 
Z taką górą zielska wparadowałem na taras. Żona mnie zza szyb zauważyła, ale widziałem po jej minie, że nie za bardzo wie, co wiozę i o co mi chodzi. Więc wyszła.
- Tak wygląda przemijanie... - zakomunikowałem, zrobiłem z taczką w tył zwrot i wszystko wykiprowałem koło ogniska. 
Obliczyłem. Pomidorki i cukinie cieszyły nasze oczy, a potem żołądki przez blisko cztery miesiące.

Żeby się nazywało, że dzisiaj sporo zrobiłem, po wyjechaniu z dołu spontanicznych gości, zrobiłem tam i na górze wstępne sprzątanie - wyłączenie różnych prądożerców, ściągnięcie pościeli i uprzątnięcie ręczników.
Wszystko z dnia razem dosyć mnie zmęczyło, ale godzinna drzemka przed meczem Walia - Polska zrobiła swoje. Z Konfliktów Unikającym mieliśmy identyczne zdanie świadczące o naszym profesjonalizmie i znawstwie - nie zasługujemy niczym, aby w Lidze Narodów być w najwyższej dywizji, czyli A. Powinniśmy z niej spaść do B, bo tak byłoby adekwatniej do poziomu naszej reprezentacji. Z drugiej strony, skoro spadli...  Anglicy i grozi to mistrzom świata Francuzom?... 
Jednocześnie życzyliśmy naszym zwycięstwa, co oczywiste. Dylemat polegał na tym, że nawet remis pozwalał nam pozostać na najwyższym szczeblu Ligi Narodów.
Wygraliśmy 1:0 po kapitalnej akcji Kiwior, Lewandowski i Świderski. Trzy magiczne dotknięcia piłki i gol. Na dobranoc rzecz spointowaliśmy następująco: Trudno świetnie!
 
PONIEDZIAŁEK (26.09)
No i można byłoby w dzisiejszym dniu wyróżnić trzy istotne elementy (emelenty).

Osy, pisanie i obieranie.
 
Po I Posiłku zatkałem osom kolejne dziury, które odnajdywały i zassałem do odkurzacza kolejne 500 sztuk. Zrobiły się z tego 3000. Ale zacząłem się nudzić. Bo ile można obserwować kretyńskie, owcze wpadanie os w otchłań odkurzacza. Poza tym zawsze może się znaleźć zawzięta sztuka, która mnie dziabnie. Postanowiłem, że jeśli nadal będą takie uparte, to jutro rurę umocuję do drabiny i sobie pójdę. Jak chcą, niech wpadają. Nawet bez mojego liczenia.
 
Pisanie było poniedziałkową oczywistością, ale ten moment postanowiłem wykorzystać, aby pozdrowić Po Puszczy Chodzącą i Prawnika Gitarzystę. Żyją sobie w centrum Polski i kontakt z nimi mamy minimalny, zwłaszcza ja. Raz nocowaliśmy u nich, raz oni u nas w Naszej Wsi jako goście turystyczni i w zasadzie tyle. Ale jednak co nieco o sobie wiemy dzięki Facebookowi. Przy czym oni o nas prawie wszystko, bo... czytają bloga.  I tym faktem jestem mocno uhonorowany. Nawet do swojego języka wprowadzili moje, trochę zmodyfikowane powiedzenie " Bal Nieokrzesanych Murzynów", które nam się bardzo podoba.
Ale jest jeden problem. Chyba mają taki sowi tryb życia, bo wpisy czytają w poniedziałki, jeszcze przed północą lub tuż po. A wpis jest jeszcze wtedy ułomny, niedopieszczony, z mnóstwem wszelakich błędów. Cyzeluję go dopiero we wtorki rano. Ale oczywiście niczego nie sugeruję i do niczego nie namawiam. Może ta pierwsza chropowata wersja ma w sobie coś?...

Na obieraniu zaś spędziłem dzisiaj trzy godziny. Udało się obrać połowę z partii jabłek przeznaczonych do przerobu. Ilość była osłabiająca, ale dla Żony, nie dla mnie. Każde jabłko, step by step, kroiłem na ćwiartki, wybierałem środki i ewentualne zrobaczenia, obierałem ze skórki i kroiłem na jeszcze mniejsze kawałki. Wyszły z tego trzy miski, jeden duży gar. Żona dodała do tego trochę wody i octu jabłkowego (prezent od Justusa Wspaniałego) i całość sobie niespiesznie pyrkała na kuchni. Na koniec tworząca się pulpa została przez Żonę zmiksowana, doprawiona cynamonem, ponownie doprowadzona do pyrkania i można było wlewać do zgrabniutkich słoików kupionych dzisiaj w Pięknym Miasteczku. Szło taśmowo. Żona wlewała, ja zakręcałem i stawiałem na stole pokrywką do dołu. Na koniec dokumentnie wylizaliśmy kubek, blender i gar. Było pyszne!
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jednego smsa dającego nadzieję.
W tym tygodniu Berta zaszczekała w piątek raz jednoszczekiem domagając się od Żony, żeby wpuściła ją do domu. A w niedzielę, według relacji Żony, która poszła po orzechy, Berta zachowała się dziwnie, bo szczeknęła dwa razy jednoszczekiem i jednym czteroszczekiem(!), jak nie ona, na coś, co musiało być za płotem nad Rzeczką. Gdy Żona tam podeszła, oczywiście niczego, ani nikogo nie było, a Piesek zajmował się innymi sprawami, przede wszystkim wąchactwem.
Godzina publikacji 19.52.
 
I cytat tygodnia:
Na tym polega problem z piciem. Gdy wydarzy się coś złego, pijesz, żeby zapomnieć. Kiedy zdarzy się coś dobrego, pijesz, żeby to uczcić. A jeśli nie wydarzy się nic szczególnego, pijesz po to, żeby coś się działo. – Charles Bukowski (amerykański poeta i prozaik, scenarzysta filmowy oraz rysownik. Jeden z największych i najpopularniejszych amerykańskich pisarzy XX wieku).