10.10.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 311 dni.
WTOREK (04.10)
No i dzień po publikacji.
Bez euforii. Z wielu powodów.
Z racji wcześniejszej publikacji wrócę na chwilę do wczorajszego wieczoru. W trakcie oglądania drugiego odcinka serialu Kim jest Anna? stwierdziliśmy, że nadal nie zostaliśmy "wciągnięci". Nie odpowiadała nam konwencja, gdzie dominowała rola dziennikarki, a to co dotyczyło głównej bohaterki, Anny właśnie, było opowiadane przez osoby, z którymi miała mniejszy lub większy kontakt. Zaś samej Anny w akcji było mało, a akurat sceny z nią były najlepsze.
Postanowiliśmy zacząć inny serial, szwedzki z 2020 roku, Miłość i anarchia. Na początku drugiego odcinka znowu nie daliśmy rady. Tak więc filmowo-serialowo jesteśmy w punkcie zero.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Sąsiadów. W znaczący sposób uzupełniliśmy zapasy. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w szeroko pojętych naszo-wsiowych lasach. Wybraliśmy się na grzyby. Zebraliśmy tyle, że spokojnie powinno wystarczyć na dzisiaj na obiad, jutro na rano na jajecznicę i na pojutrze na sos do wołowiny.
Grzyby lubię zbierać z Żoną, bo w lesie, zwłaszcza przy zbieraniu, dodatkowo działa na mnie kojąco.
Ten fakt, piękna pogoda i wieczorny mecz zdecydowanie poprawiły mi nastrój.
Zawsze po powrocie od Sąsiadów jest co robić. Wszystko trzeba sensownie rozpakować i ulokować w lodówce i zamrażarce, żeby była korzyść przez kolejne dwa tygodnie.
Przed meczem uporządkowałem papiery i przygotowałem wszystkie płatności. Jak co miesiąc. Reszty dokonuje Żona, czyli puszcza przelewy. Może kiedyś to uprościmy i skrócimy ten łańcuch zobowiązań o jedno ogniwo.
Jeśli chodzi o mecz Polek z Serbkami nie miałem żadnych nadziei. Trzeba znać miejsce w szeregu. Przegraliśmy 0:3, ale mnie to nie zmartwiło, ani nie popsuło humoru. Nawet oglądałem z przyjemnością zapewne ze względu na klasę Serbek, ale również ze względu na nasze dziewczyny, które się przeciwniczkom postawiły, zwłaszcza w pierwszym secie.
Z Konfliktów Unikającym na bieżąco komentować nie mogłem, bo akurat w tym czasie był już w Oslo, dokąd poleciał z kolegą z firmy w sprawach służbowych.
ŚRODA (05.10)
No i dzisiaj Żona kończy 55 lat.
Dziesięć lat temu, gdy miała lat odpowiednio, nie mogła się doczekać pięćdziesiątki. I gdy już miała 46, uważała, że wreszcie jest z górki i przy różnych okazjach twierdziła, że ma pięćdziesiąt. Teraz chyba ani razu nie słyszałem, że nie może się doczekać sześćdziesiątki i chyba nie usłyszę za chwilę, że ma lat sześćdziesiąt. Wniosek - wyraźnie nasyciła się swoim wiekiem. A poznałem ją jako młódkę, 26 lat temu.
W południe przyszedł Justus Wspaniały. Na i po orzechy. Samo zbieranie trwało może z 15 minut. Pięć razy więcej zaś trwała rozmowa, czytaj monolog Justusa Wspaniałego. Z naszymi nieśmiałymi, wtedy zawsze nieudanymi, próbami, aby coś powiedzieć, dopowiedzieć lub zapytać lub z desperackimi, wtedy czasami udanymi.
U Justusa Wspaniałego (napisałbym również u Lekarki, gdyby była) od wczoraj rozpoczął się remont. Wymiana pokrycia dachowego na łączniku miedzy domem a garażem, wymiana obu par drzwi garażowych (obecnych Lekarka nie jest w stanie podnieść) otwieranych na pilota i rekuperacja w łazienkach (lub jakoś tak). W domu będzie więc przez jakiś czas syf.
Justus Wspaniały wyszedł z pełnym styropianowym pojemnikiem orzechów. Zabronił mi dalej dokładać Bo i tak mi starczy na lata! Więc na ziemi mamy jeszcze od cholery i trochę, ale na szczęście kolejnym chętnym na ich odbiór jest Sąsiadka Realistka.
W związku z urodzinami zaprosiłem Żonę do Nowego Kulinarnego Miejsca. Około 16.00 na parkingu nie było żadnego auta. Byliśmy jedynymi gośćmi. To się nazywa!... Ale potem kolejni turyści zaczęli się zjeżdżać i sala zaczęła się zapełniać, chociaż poza sezonem była to przecież zwykła środa. Miałem kogo obgadywać i dociekać, kto zacz. I w pewnym momencie, przy bufecie, natknąłem się na Szweda, który był z córką. Zaskoczony powiedziałem "dzień dobry", usłyszałem to samo, po czym szybko uciekłem do swojego stolika.
- A co zrobimy, jeśli do nas podejdzie i jeszcze, nie daj Bóg, będzie chciał się dosiąść? - zapytałem Żonę, żeby w razie czego wiedzieć, jak się zachować.
- Trzeba mu będzie wyjaśnić, że mamy uroczystość rodzinną i może się domyśli...
- A jak nie? - dmuchałem na zimne wiedząc, na co go stać.
- To wtedy ty się nie odzywaj, ja to załatwię.
Za jakiś czas Żona szła do toalety. Przewidując moją panikę poradziła:
- Udawaj, że jesteś bardzo zajęty pisaniem smsa albo telefonowaniem.
Rzuciłem się na smartfona, jak na ostatnią deskę ratunku.
Szwed się szczęśliwie wyniósł, więc mogliśmy dalej celebrować uroczystość. Zwłaszcza, że ja za namową syna właścicielki, tym razem zamiast sandacza zamówiłem pieczeń z jelenia w sosie borowikowym. Pycha. A Żona? Podwójne carpaccio.
Żona mnie zszokowała.
- Mogłabym nawet zjeść trzecią porcję... - Tylko wtedy chyba czułabym się przejedzona.
Firma, gdy dowiedziała się, że są Żony urodziny, nieźle jej polewała. W sumie dwie lampki wina, ale jakieś takie mocno nadmiarowe, jakby razy dwa.
- Ale co będzie, gdy się upiję?... - Żona się krygowała.
- Co będzie? - Nic. - Wrzucę cię do auta, przypnę pasami i zawiozę do domu. - A tam zaprowadzę na górę i położę do łóżka...
- W końcu to moje urodziny... - jakby usprawiedliwiająco zaakceptowała ten fakt.
Na deser wzięliśmy po kawie, a ja dodatkowo ostatni kawałek sernika.
- Ale to jest w zasadzie już taka wersja demo - zakomunikował syn właścicielki. - Ostatni kawałek, bardzo wyschnięty, bo ta lodóweczka mocno wysusza. - Ale jeśli pan chce, to proszę bardzo, będzie gratis.
Chciałem. Faktycznie wysuszony i czasy świetności miał już za sobą, ale dało się zjeść.
Co tu dużo mówić... w takiej atmosferze się zasiedzieliśmy. Wracaliśmy przy sporym zmierzchu, ale o tej porze roku o 18.30 o to nietrudno.
W domu jednak Żona wcale nie spieszyła się do łóżka i dała radę normalnie spędzić resztkę wieczoru, by samodzielnie udać się na górę. A ja rozpocząłem oglądanie meczu.
Była to uczta. Polki zagrały fenomenalnie, prawie w każdym elemencie (emelencie), ale w bloku czegoś takiego nie widziałem. "Reeeweeelaaacja"! Pokonały 3:0 Amerykanki, aktualne mistrzynie olimpijskie. Gdy zacząłem wysyłać info o meczu, Konfliktów Unikający właśnie w Oslo wsiadał do samolotu, a gdy kończyłem, lądował w Warszawie, by za jakiś czas samolotem polecieć do Metropolii.
Szkoda, że nie oglądał takiego meczu. Gratka niesamowita. Ale jest świadkiem, że przed meczem właśnie na taki wynik stawiałem.
Dzisiaj do Żony zadzwoniły z życzeniami, między innymi, Q-Wnuki. Wymyśliły prezent dla babci - jedną małą świnkę morską. Babcia się ucieszyła jak diabli. Ja również.
I dzisiaj Wnuk-I kończył 16 lat. Składając mu życzenia zacząłem od Cześć stary chłopie!
CZWARTEK (06.10)
No i od rana zabrałem się do roboty.
Jeszcze przed I Posiłkiem u gości wyczyściłem kozy i przygotowałem wszystko do strzału jedną zapałką. A po krótkiej przerwie na posiłek oba mieszkania odkurzyłem.
Będąc w cugu do kompostownika przerzuciłem pół taczki kreciej ziemi i skosiłem Alejkę Brzozową na jeden akumulator. Potem narąbałem szczapki i bierwiona i całkiem świadomie czując, że już sobie dałem nieźle w kość, starłem na mokro podłogi w obu mieszkaniach nie chcąc tego etapu zostawiać na jutro. O 13.00 miały przyjechać panie, 5 zamiast 6, co oczywiście niewiele zmieniało.
O 17.00 przyjechała zapowiedziana Szczecinianka. Z trzema synami, którzy u nas czują się jak u siebie.
Od razu, jak źrebięta, pognali na dwór. Czterolatek napastował Bertę nie mając żadnych zahamowań, bo w końcu w domu mają sunię jeszcze wyższą, a poza tym naszą sunię już znał. Latał wokół niej brutalnie przy paszczy machając nogami i rękami, a Piesek tylko stał i nic sobie z tego nie robił. Przeczekiwał. Starsi dymili wokół skrzyń i po terenie, by w końcu z Dużego Gospodarczego wyciągnąć piłkę i kopać, bo przecież byli u siebie w domu.
Szczecinianka się znalazła. Dzień po urodzinach sprezentowała Żonie piękny ceramiczny lampion, a starsi złożyli życzenia urodzinowe wraz z pięknym bukietem z jesiennych liści. Najmłodszy też miał dołączyć do życzeń, ale w ostatniej chwili zrejterował i odpowiadając na pytanie Też złożysz życzenia? zaparł się i w milczeniu kiwał przecząco głową, co miało oznaczać albo po jego trupie, albo za chińskiego mandaryna, albo za diabła.
Rozmawialiśmy przy Blogowej, którą przed podróżą zrobiłem Szczeciniance. Wyjątkowo niż zwykle dzień wcześniej wracała do Szczecina, bo z mężem zaplanowali weekendowy wypad w góry.
- A myślałam, że o tej porze, to już będziemy tam jechać z Wakacyjnej Wsi... - westchnęła.
Głównym celem jej wizyty było wypełnienie zgód na odbiór przez nas jej dzieci ze szkoły i przedszkola, co niewątpliwie świadczyło o zaufaniu, jakim nas darzą Szczecinianie. W rubryce "pokrewieństwo" wpisaliśmy "babcia" i "dziadek". Logiczne. Poza tym dzieciaki są na wszelki wypadek wyedukowane przez matkę, że gdyby miały się spotkać z pytaniem Gdzie mieszkasz? należy odpowiedzieć W Wakacyjnej Wsi! Szczera i prawdziwa odpowiedź mogłaby doprowadzić do niepotrzebnych komplikacji, a na pewno do szoku pań-opiekunek i do nieprzespanych nocy obu pań dyrektorek.
- Zresztą i tak chyba już jestem postrzegana w szkole i w przedszkolu, i w niektórych sklepach jako biedna samotna matka, porzucona przez łotra, który narobił mi dzieciaków i zniknął.
- O, to może pani być spokojna, że o tym fakcie wie już połowa Pięknej Doliny. - Zwłaszcza że pojawiła się pani w tajemniczy sposób, znikąd. - upewniliśmy Szczeciniankę. - Klasyka: Plotka wróblem wyleci, a wróci wołem.
Szczecinianka chcąc nie chcąc ten mit podtrzymuje. Na przykład po zajęciach szkolnych nadal siedzi w świetlicy, już z trójką dzieci, i odrabia z nimi lekcje. Jak by normalnie nie miała dachu nad głową. Panie nauczycielki, za jakiś czas przechodząc mimo, są zdziwione jej obecnością, by po godzinie zacząć się dziwić jeszcze bardziej, a po dwóch się szokować z wyraźnym współczuciem. Wszystko jednak bezsłownie. Po co dopytywać, skoro wszystko wiadomo i widać gołym okiem Że też taki łotr i łajdak się uchował!...
A Szczecinianka do bólu zorganizowana po prostu nie wraca do wynajętego mieszkania, bo jej się to nie opłaca, skoro za dwie, trzy godziny będzie w szkole muzycznej, do której zapisała dwóch starszych.
Wykorzystuje naturalny szkolny dzienny napęd i odrabia lekcje. Powrót do mieszkania, oprócz straty czasu, groziłby demoralizacją i demobilizacją synów, a tak po wszystkim wieczorem jest jeszcze trochę wolnego czasu. Oczywiście w szkole muzycznej też robi za biedną pokrzywdzoną siedząc z najmłodszym i grając z nim w jakieś gry, i czekając na starszych. Że też!...
Chyba inicjatorem wypełnienia tych upoważnień na odbiór dzieci byłem ja. A zaczęło się od opowiadania Szczecinianki, że w jej obecnej pracy, którą będzie miała zamiar porzucić, gdy się przeprowadzi do Wakacyjnej Wsi, jej szefowa o wszystkim wie, i wystarczy, że w obecnej sytuacji Szczecinianka dwa razy w tygodniu pojawi się w mieście oddalonym od Pięknej Doliny o trzy godziny jazdy i pozałatwia sprawy. Byleby były wyniki. Wyniki są, ale... policzmy. Trzy godziny w jedną, trzy w drugą, to sześć. Dzieci w szkole i w przedszkolu od 08.00, więc teoretyczny powrót, oczywiście bez sensu, możliwy o 14.00. Z dwugodzinnym załatwianiem spraw o 16.00. Takiego obliczenia dokonałem wtedy od ręki i nawet mną, faceta o grubych warstwach, które mało co jest w stanie przebić, a jeśli już to trwa to lata, wstrząsnęło. A jeśli coś po drodze się stanie, nawet drobiazg w "normalnych" warunkach, to powrót może się opóźnić nawet o kilka godzin. A Szczecinianka nie ma tu nikogo znajomego. I co wtedy? Zgroza! Psychicznie tego nie wytrzymałem. Nawet mnie wyobraźnia dobiła.
Tak więc z tego wszystkiego powoli widać, że nasza dotychczasowa mega paczworkowa rodzina powiększy się o 5 osób i dużego psa i stanie się giga paczworkową (układ dziesiętny, różnica trzech rzędów). Ani się obejrzymy, a cały Szczecin zamieszka w dwóch mieszkaniach dla gości. Zabrałoby to nam co prawda turystyczny dochód, ale z racji ich finansowych korzyści, byłoby dla nas oczywiste, że bylibyśmy na ich utrzymaniu. Stąd moją emeryturę moglibyśmy co miesiąc przeznaczać na zbytki i wyjazdy. Poza tym byłoby dużo życia, gwaru. Stalibyśmy się z Żoną Pseudo-Dziadkami, Żona P-Babcią, ja P-Dziadkiem. P-Wnuki, ani chybi, odwiedzałyby nas i na pewno chętnie zostawałaby z nami, żeby dać coś swoim rodzicom od życia i, na przykład, umożliwić im co jakiś czas wyjazd tylko we dwoje. A poza tym, ile można byłoby zrobić na posesji, w obu Gospodarczych i w Domu Dziwie dysponując tak dużą siłą roboczą. Już widziałem się w roli zarządzającego nie uchylając się od różnych prac fizycznych, bo przykład idzie z góry. Żona ze Szczecinianką gotowałyby dla wszystkich strawę na wiejskiej kuchni, a potem wszyscy razem zasiadalibyśmy do stołu. Sielanka wprost. Na koniec można byłoby, gdyby już wszystkie ścieżki organizacyjno-logistyczne zostały przetarte, sprowadzić bardzo sympatyczną, samotną matkę Szczecinianki (wdowę od pięciu bodajże lat). A ponieważ jest ona nadal atrakcyjna i w świetnej formie, to można byłoby liczyć, że pojawi się z nowym partnerem życiowym. Mieszkalibyśmy wszyscy razem, bo przecież potencjał miejsca jest duży i żal byłoby go nie wykorzystać.
Byłoby pięknie.
Wyczytałem, że 10 października obchodzony jest Światowy Dzień Zdrowia Psychicznego. Jak prognozuje WHO, do 2030 roku najczęściej występującym zaburzeniem psychicznym stanie się depresja.
To już niedługo. Może zawczasu zapiszemy się do jakiejś poradni, żeby kompletnie nie zwariować. Dla mnie pocieszeniem nawet nie jest ta śmieszna data 2030, bo to za 8 lat. A ponieważ będę żył do 2044, to jest oczywiste, że prawdopodobieństwo znalezienia się w najczęściej występującym zaburzeniu psychicznym, jakim będzie depresja, stanie się olbrzymie.
Żeby odciągnąć od siebie te myśli, zostawiłem panie same, a sam poszedłem do chłopaków. Widziałem, że kontakt z nieskażonym prawie jeszcze niczym (oprócz konieczności mówienia, że mieszkają w Wakacyjnej Wsi) męskim pierwiastkiem pozwoli mi, przynajmniej na chwilę, wrócić do normalności.
Najpierw strzelaliśmy sobie gole, ja wyłącznie lewą nogą, a potem zagraliśmy krótkiego "mecza", do czasu aż Szczecinianka dała sygnał do wyjazdu. Przegrałem 2:3, co jeszcze bardziej chłopaków podjarało do powrotu do Wakacyjnej Wsi.
Gdy kładliśmy się do łóżka, minęło dopiero 1,5 godziny podróży Szczecinianki.
Wieczorem postanowiliśmy się nie wygłupiać i obejrzeć coś znanego, co lubimy i wiemy, czego się spodziewać. Wybór padł na amerykański film z 2001 roku Kate i Leopold z Meg Ryan i Hugh Jackmanem. Obejrzeliśmy trzeci raz.
PIĄTEK (07.10)
No i z rana przypominaliśmy sobie stare plansze i melodyjki telewizji regionalnych.
Taki odpał. Ale wspomnienia i wzruszenia były.
Z rana pierwsze co, to rozpaliłem w kozach u gości, a później spokojnie picowaliśmy mieszkania. Dobrze, że zabraliśmy się za to w tak zdyscyplinowany sposób, bo trzy panie przyjechały o 12.30. A wcześniej pytały, czy mogą o 13.00.
- A bo się nam tak przyjechało... - poinformowały dość beztrosko na dzień dobry. W końcu były na wywczasach.
Potem dojechały jeszcze dwie. Wszystkie koleżanki ze studiów, rocznik 1955. Ogólnie miłe i sympatyczne. A dwie nawet ze wschodnich obrzeży Doliny Baryczy, z terenów, które świetnie znaliśmy mieszkając tam 14 lat w Naszej Wsi. Rozumieliśmy się więc prawie bez słów.
Po wprowadzeniu pań i nietypowym sporym zamieszaniu spowodowanym ustaleniami kto gdzie będzie mieszkał, poszliśmy nad Staw odsapnąć. Było pięknie. Pogoda, ławeczka, Pilsner Urquell i cydr z czarnej porzeczki. Żona odkryła i twierdzi, że świetny. Żal było iść do dalszych obowiązków.
Żeby się nie przesilać, zebrałem trochę orzechów dla Sąsiadki Realistki. Tak po trochu codziennie, to nawet nie zauważę. A potem pojechałem do Pięknego Miasteczka do paczkomatu i do DINO.
W sklepie zostałem pozytywnie zaskoczony, bo działały dwie kasy, co, przynajmniej w tym DINO, nie jest wcale takie częste. Przy każdej tylko po trzech kupujących. Miodzio. Poczekałem do ostatniej chwili, żeby wybrać tą szybszą. Wyszło mi, że stanę za babcią, która właśnie zaczęła dość sprawnie wykładać swój towar. Byłem więc drugi, gdy w sąsiedniej byłbym czwarty. Nawet biorąc pod uwagę babcię, powinienem był być do przodu.
- 53,85 - usłyszałem młodą kasjerkę.
Babcia sprawnie, wyraźnie przygotowana, podała 70 zł, 50 i 20.
- A ma pani może końcówkę 3,85?
Długo nie mogłem swego czasu zrozumieć mojego słuchacza, a potem wykładowcę i współpracownika, który do matury wychował się w Niemczech i który w Polsce dostawał szewskiej pasji, gdy wszędzie panie kasjerki przy płaceniu gotówką dopominały się o tzw. końcówkę. Wychowany w komunie nie widziałem w tym nic niewłaściwego i w systemie końcówek tkwiłem bezrefleksyjnie po uszy. Jak każdy Polak.
- W Niemczech nie do pomyślenia! - Jakikolwiek sklep jest przygotowany i ma pieniądze na normalne wydawanie. - Skraca to czas stania w kolejce, nie irytuje klientów i chyba zwiększa przepustowość, czyli obrót! - grzmiał.
Gdy na polski rynek wkroczył Kaufland i Lidl (ten sam niemiecki właściciel), zrozumiałem. Panie nigdy nie dopraszają się o końcówkę. Co więcej, gdy na początku, z przyzwyczajenia, proponowałem, dziękowały. Nie wolno im i koniec. Nie w interesie sklepu i sieci. Co innego w DINO i w Biedronce. Osobiście nic do tych sieci nie mam, a nawet z DINO jestem dumny, bo stworzył ją Polak, notabene mieszkający w Sąsiednim Powiecie. Tylko ta rozpasana końcówkowość. A już szczytem szczytów jest częsta reakcja kasjerek na moją odpowiedź, że nie mam końcówki To jak ja mam panu wydać? lub wprost Nie będę panu mogła wydać!
Babcia, oczywiście słabo widząca, z lekko drżącymi rękami zaczęła powoli szukać w przegródkach portmonetki. Coś kasjerce podała.
- Jeszcze 1,85. - pani uśmiechnęła się do babci.
W międzyczasie w sąsiedniej kasie zaczęła być obsługiwana czwarta osoba, którą mogłem być ja. Zacząłem się gotować, a mnie wiele nie potrzeba. Babcia zaś spokojnie zaczęła grzebać w kieszeni spodni w poszukiwaniu drobnych.
- Ma pani jeszcze 15 groszy?
Przez drugą kasę "przeleciała" właśnie piąta osoba.
Babcia coś podała. A obok szósta osoba wychodziła ze sklepu.
- Jeszcze 5 groszy...
- Swoją drogą, to jest skandal, że pani tak blokuje kolejkę! - wydarłem się na cały sklep. Wszyscy wokół zaskoczeni wgapili się we mnie łącznie z drugą kasjerką, taką ponurą, rozlazłą babą. Najbardziej jednak zaskoczyłem tą moją, bo brutalnie i niespodziewanie wyrwałem ją ze świata samozadowolenia reprezentowanego przez jej cierpliwość, uprzejmość i spokój, który, według niej, wprowadzała wokół swego kasowego bastionu.
Natychmiast poczerwieniała oburzona moimi insynuacjami i ich formą. Tak na oczach ludzi?!
- Jak ja blokuję kolejkę?!... - chyba w ogóle do głowy jej nie przychodziło, ile to trwa i o co mi chodzi, bo zapytała hardo.
- A tak, że jest pani nieprzygotowana do pracy! - Zamiast pytać o końcówkę, powinna pani natychmiast i sprawnie wydać resztę! - Ciekawe, że w innych sklepach jakoś dają sobie z tym radę i nigdy nie jestem proszony o końcówkę, bo tym paniom tego robić nie wolnoooo! - A w DINO się nie da.
Pani natychmiast się zatkała.
- Ale przestańcie się kłócić... - babcia zareagowała spokojnie pakując towar.
- Ja się nie kłócę! - nie mogłem przestać.
- Ja tak tego nie lubię... - babcia nadal spokojnie chciała zażegnać atmosferę.
- A ja nie lubię tak stać bezsensownie w kolejce!
W końcu zostałem dopuszczony do ołtarza. Płaciłem kartą, całość zajęła pani i mnie 30 sekund.
- Proszę bez potwierdzenia. - I dziękuję.
- Dzdżekuje... coś takiego wyrwało się pani zza zaciśniętych ust. I zero patrzenia w moją stronę. Wziąłem paragon. Ze sklepu wychodziłem z babcią i z ósmą osobą z tamtej kolejki.
W domu opowiedziałem Żonie całą historię.
- W DINO, a zwłaszcza w tym DINO kartą zapłaciłem ostatni raz! - Tylko gotówka. - Nigdy nie wyliczona, zawsze z lekką nadwyżką. - A jeśli któraś kasjerka zacznie przynudzać o końcówkę, natychmiast zabiorę towar, zostawię pieniądze i wyjdę ze słowami Resztę mi pani odda następnym razem! Ciekawe, co zrobi?
Dla uspokojenia atmosfery Żona zaproponowała wyjazd rowerami do Baru Żuraw. Zgodziłem się, mimo że wiedziałem, że w trakcie rozpocznie się ćwierćfinał z udziałem Igi Świątek i że sporo mogę nie obejrzeć. Ale w czasie pobytu tak taktownie(!) się zachowywałem, że później, gdy wracaliśmy, Żona sama przyznała, że ani przez moment nie czuła z mojej strony pośpiechu i presji. Dlatego wypad na rybkę się udał. W domu obejrzałem idealnie od początku drugiego seta. Iga wygrała 2:0 z Amerykanką Catherine Mcnally.
Już w trakcie oglądania nie mogłem się rozgrzać. Uświadomiłem sobie nagle, że chyba od kilku dni łazi po mnie jakaś franca. A gdy się zastanowiłem, to uświadomiłem sobie, że tak dokładnie to od środy, a jeszcze dokładniej, to od momentu, gdy wziąłem prysznic i umyłem głowę. Tym razem niczego mnie nie nauczyło prawie pięćdziesięcioletnie doświadczenie. A mówiło mi ono, że zawsze po takiej kąpieli będę przeziębiony i to niezależnie od pory roku. Chyba że zaraz po kąpieli ogacę się porządnie, a przede wszystkim założę czapkę zasłaniającą uszy. W przeciwnym razie, jak w szwajcarskim zegarku, najpierw zacznie mnie w nich kłuć, potem będzie bolało gardło, by wreszcie franca opanowała całą głowę, nos i zatoki przede wszystkim, i na końcu dobrała się do całego organizmu powodując trzęsawkę, ból mięśni i ogólne osłabienie.
W ostatnich latach o tym pamiętałem i unikałem zdrowotnych nieprzyjemności. Ale w środę a to z powodu zdradliwej pięknej pogody (w słońcu cieplutko, w cieniu mocny chłód), a to z powodu pewnego pośpiechu związanego z wyjazdem na uroczysty urodzinowy obiad, o standardowych środkach ostrożności zapomniałem. I gdy dzisiaj wieczorem rozpocząłem kurację, było na wszystko za późno.
Musiałem pójść do łóżka, bo czułem się osłabiony. Gdy zlazłem na dół, na czas meczu Żona przygotowała mi końską kurację. Na stole czekała witamina C, którą miałem brać co godzinę, dwa ząbki czosnku, które miałem zjeść saute oraz kubek jakiegoś zajzajeru - imbiru, cynamonu i chili zalanych wrzątkiem z przykazaniem, że po wypiciu dwóch trzecich mam ponownie uzupełnić wrzątkiem. Wszystko wykonałem sumiennie, zwłaszcza że mecz z kategorii horrorowych przeciągnął się ponad miarę. Nasze dziewczyny wygrały z Kanadyjkami po tie-breaku.
Kładłem się spać kiepściutki, okutany na wszelkie sposoby, pod trójwarstwowym przykryciem sporządzonym przez Żonę. W nocy musiałem w miarę regularnie wstawać, żeby brać witaminę C, ale każde wychynięcie ciała poza przykrycie kończyło się natychmiastową trzęsawką całego organizmu. Nie do opanowania. Nie było to przyjemne. Dopiero po powrocie do łóżka za kilka minut ogarniało mnie zbawcze ciepło.
SOBOTA (08.10)
No i ostatecznie wstałem o... 13.00.
Z jednej strony bardzo niechętnie, a drugiej od tego leżenia czułem się kompletnie rozbity ze sporym bólem pleców. Nie mogłem sobie znaleźć pozycji, żeby ten ból zelżał.
Zanim jednak wstałem Żona zdążyła mi zaaplikować kolejną główkę czosnku wyhodowanego przeze mnie, więc żarł gardło, jak cholera oraz zmusić mnie do inhalacji jodem. Sam już nie wiedziałem, co lepsze. Czy czosnek, czy ta upierdliwa inhalacja. Bo witamina C w tym wszystkim stanowiła przyjemność.
Gdy w międzyczasie analizowaliśmy mój stan, wyszło nam, że wcale nie chorowałem lub się nie przeziębiałem (nie traktuję tego jako choroby) przez jakieś 5 lat. Nie mogliśmy sobie przypomnieć, czy coś mi dolegało w Naszym Miasteczku i przez ostatnie trzy lata związane z końcówką Naszej Wsi i Wakacyjną Wsią. A może ten okres w niechorowaniu i w nieprzeziębianiu się trwał jeszcze dłużej? Nieźle.
Myślałem, że gdy wstanę, to się rozruszam. Nadal jednak bolało mnie całe ciało i czułem w sobie osłabienie. Ledwo dałem radę wypić zmiksowaną kawę z olejem kokosowym. Taką w 1/4 Blogową. Ale i tak pod koniec zaczęło mnie "mglić". Wróciłem do łóżka i zasnąłem, gdy nagle obudziło mnie trąbienie z dzwonka na zewnętrznej furtce.
Za chwilę Żona zameldowała o naszych paniach, które nagle nie mogły znaleźć jej numeru telefonu, więc alarmująco zadzwoniły domofonem. Biedne, nie potrafiły zamknąć drzwi mimo mojego instruktażu i mimo, że Żona ponownie starała się je nauczyć.
- Ale widziałam, że to nic nie da. - Cały czas robiły źle, więc poprosiłam, żeby za każdym razem mnie wołały.
Rozbudzony przez panie zadzwoniłem do Pasierbicy. Co prawda Żona uprzedziła Krajowe Grono Szyderców o moim stanie, ale wolałem sam sprawę wyjaśnić, żeby w razie czego mieć czyste sumienie.
A chodziło o ich dzisiejszy, wcześniej omówiony, przyjazd w związku z urodzinami Babci.
Pasierbica zupełnie się nie przejęła.
- U nas wszyscy przeszli ostatnio przez przeziębienia, więc tym chętniej do was przyjedziemy. - zamknęła temat.
- Nie wiem, czy dam radę uczestniczyć...
To nadal Pasierbicy nie zraziło. Przyjechali o 16.00. Babcia dostała w prezencie oryginalne rękawice bramkarskie, wymyślony prezent przez... Q-Wnuka, a od Ofelii bukiet kwiatów, które sama wybrała.
I zaczęło się standardowe zamieszanie.
Ja się nie udzielałem w niczym i zabroniłem wszystkim witania się ze mną oraz przebywania zbyt blisko mojej osoby. Siedziałem sobie z boku przy laptopie i oglądałem półfinałowy mecz turnieju w Ostrawie. Ostatecznie po ciężkim boju Iga wygrała z Ruską, Jekatieriną Aleksandrową, 2:1.
Iga miała dlatego ciężko, bo złapała jakąś infekcję, biedna co chwilę wycierała zaczerwieniony nos i wszyscy zdawali sobie sprawę, że jest osłabiona. Ja akurat chyba najlepiej, bo wiedziałem, jak się czuję. Podziwiałem ją, że gra, że potrafi się przemóc i wygrać.
Ruska miała również ciężko. Każde jej nieudane zagranie, każdy jej błąd był nagradzany gromkimi brawami publiczności, w większości Polaków, którzy do Ostrawy mieli rzut kamieniem i od dawna wykupili bilety na półfinał i finał. Z kortu schodziła nie pozdrawiając publiczności, a i publiczność nie nagradzała jej zwyczajowo brawami. Paskudne to wszystko.
Jutrzejszy finał miał być dla organizatorów finałem marzeń pod każdym względem. Z jednej strony Iga Świątek, Polka, numer 1 światowego rankingu, z drugiej Czeszka, Barbora Krejcikowa. Los sam napisał scenariusz.
Przed meczem Polek z Niemkami w siatkówce musiałem się na chwilę położyć. Tak mnie bolały plecy.
Mecz obejrzałem do stanu 2:1 dla naszych dziewczyn. Gdy się dowiedziałem z ulgą, że żaden wynik nie ma wpływu na miejsce w tabeli, bo i tak zajmiemy w niej czwarte, premiowanie ćwierćfinałem, spasowałem. Ból pleców kazał mi się jakoś leżąco ułożyć w fotelu. Ale dzięki niemu spory kawałek czasu udzieliłem się towarzysko.
Do łóżka poszedłem pierwszy z całego towarzystwa. Odpowiedziałem Konfliktów Unikającemu, który przesyłał mi wynik, że już nie oglądam, że jestem przeziębiony i że Właśnie się trzęsę w łóżku pod potrójnym przykryciem... Przejęli się mocno życząc mi zdrowia i dopytując o Żonę. Gdy odpisałem, że z nią ok, otrzymałem na dobranoc smsa To masz przynajmniej opiekę.
Ostatecznie mecz Polska - Niemcy zakończył się naszym zwycięstwem w tie-breaku. To oczywiście dobrze ze względu na morale.
NIEDZIELA (09.10)
No i w nocy i rano czułem się zdecydowanie lepiej.
Za to gorzej z Żoną. Chyba po wczorajszych ekscesach kulinarnych dopadły ją problemy żołądkowe. Na tyle mocne, że większość dnia spędziła na górze w łóżku.
Trzeba powiedzieć, że jako gospodarze wybitnie stanęliśmy na wysokości zadania. Szkoda gadać.
O 08.30 przyszli do nas Q-Wnuki, jak na nich bardzo przyzwoicie, i nie pchali się do łóżka, jak to mieli w zwyczaju, tylko grzecznie zapytali, czy mogą zejść na dół do rodziców. Pozwoliliśmy, zapewne ku uciesze rodziców.
O 10.00 się zmobilizowałem i wstałem. Koniec chorowania, teraz role miały się odwrócić. Ja opiekowałem się Żoną. Poczułem się na tyle dobrze plus świadomość niedomagań Żony, że bez problemów wziąłem się w garść. Bez oporów wyszedłem z Pieskiem na poranny spacer i z podziwem rejestrowałem otoczenie. Nawet krecie pagórki mi nie przeszkadzały, tak było pięknie w związku z odzyskiwaną wolnością.
Ale nie szarżowałem. Pozwoliłem, żeby Krajowe Grono Szyderców robiło wszystko samo, po swojemu.
Q-Zięć naniósł kartony, szczapki i bierwiona, a Pasierbica, oprócz gotowania dla nich posiłków, opróżniła zmywarkę i napełniła ją kolejnym zestawem do mycia. Po południu Q-Zięć pojechał z Ofelią na wycieczkę rowerową wespół z zaprzyjaźnioną parą, która bardzo często rowerowo odwiedza Piękną Dolinę i często przejeżdża przez Wakacyjną Wieś. Zaproszenie ich dzisiaj do nas niestety odpadało.
Ofelia, mimo że ma rower bez przerzutek, daje sobie świetnie radę i zdaje się, że pokonuje znacznie większe odległości niż Babcia i Q-Dziadek. Ale jeszcze o tym nie wie.
Q-Wnukowi nie chciało się wycieczek rowerowych. Wolał z matką kopać piłkę. Miałem więc spokój i bez problemów obejrzałem finał w Ostrawie. Musiałem tylko co jakiś czas kłaść się na 5 minut, żeby dać odpocząć plecom.
Mecz był obłędny. Trwał 3 godziny i 18 minut. To najlepiej oddaje, jak był zacięty. Po walce z przeciwniczką i z własnymi słabościami Iga przegrała. Może to i dobrze, że u siebie wygrała Czeszka.
Na koniec, już po meczu, w trakcie wywiadów było niesamowite to (spotkałem się z tym po raz pierwszy), że obie finalistki mówiły w swoich ojczystych językach, bo przecież zwracały się do publiczności polsko-czeskiej. A gdy się ocykały, że sędziowie, oficjele i cały oglądający świat może nie rozumieć niczego z wypowiedzi, przechodziły na angielski, by za chwilę wracać do swoich ojczystych języków. Było to urocze.
Iga przekazała bardzo istotną informację. Mianowicie o tym, że całą wygraną przez siebie pulę już wcześniej postanowiła przeznaczyć na rzecz jakiejś fundacji (chyba) zajmującej się wspieraniem leczenia chorób psychicznych. A to wszystko z okazji jutrzejszego Światowego Dnia Zdrowia Psychicznego. Może staniemy się beneficjentami. Żałowała tylko, że kwota mogłaby być większa, gdyby turniej wygrała.
Zasypialiśmy wyczerpani i obolali.
PONIEDZIAŁEK (10.10)
No i Żona nadal niedomagała.
Ja zaś czułem się trochę lepiej, więc bez problemów przychodziła mi opieka nad nią, jak i ogarnięcie bieżących spraw.
Rano wstałem o 07.00 i uruchomiłem standardowe codzienne procedury. Nawet wróciłem delikatnie do gimnastyki. I od rana zacząłem pisać mając niezłomną nadzieję, że wpis uda mi się zamknąć w 100.%. A zaległości były spore z wiadomych powodów i cały czas mnie korciło, żeby to w którymś momencie pieprznąć w kąt i pójść się położyć. Ale nie. O dziwo, do samego momentu publikacji nie chciało mi się spać i cały czas konsekwentnie dążyłem do celu.
Rano na spacerze miałem przygodę z Pieskiem, a inaczej patrząc Piesek z Panem. Jak zwykle otworzyłem furtkę i wyszliśmy nad Rzeczkę. Zawsze odbywają się podobne procedury. Najpierw daję Pieskowi smaczka. Już w trakcie gryzienia Piesek dostaje dzikich oczu i wyraźnie czeka, żeby Pan sprowokował ją znanym jej zdaniem, żeby wtedy mogła się miotnąć i polecieć w najdalszy kąt, gdzie robi kupę. Więc standardowo rzuciłem A co ty by jeszcze chciała?! i już Piesek był na drugim końcu. Po standardowym kręceniu się tam i z powrotem, z 10 razy, wreszcie kupę urżnęła. Poszedłem jak zwykle z szufelką sprzątać. Zazwyczaj mijamy się w połowie drogi. W okolicach furtki, po jednej albo po jej drugiej stronie Piesek cierpliwie czeka na Pana, czytaj na kolejnego smaczka.
Dzisiaj zaaferowany sprzątaniem kupy, jej wielkością i rozrzutem, nie zarejestrowałem momentu, gdy Piesek mi zniknął. Mógł być już na terenie wewnętrznym, za Stawem, ale jakoś mi to nie wyglądało. Intuicyjnie bardziej mi pasowało, że Piesek wypuścił się wzdłuż Rzeczki idąc jej zachaszczonym brzegiem. Nigdy tego nie zrobił, ale... Przed zamknięciem furtki dokładnie i spokojnie zlustrowałem przestrzeń, ale Pieska, ani żadnego ruchu nie dostrzegłem. Zamknąłem i wróciłem do domu po drodze nawołując Berta!, Bertunia!, Becia! Pieska nie było. Musiał być już w domu.
- Wpuszczałaś może psa do domu?! - wydarłem się do Żony, która była na górze.
- Nie!
Wróciłem ciągle nawołując. Gdy zbliżyłem się do Stawu, ujrzałem ją. Oczywiście za furtką, po tamtej stronie. Stała nieruchomo z uszami ustawionymi charakterystycznie w pozycji "jak największa uwaga" i "analiza sytuacji". Żadnych zbędnych ruchów, pisków, czy szczekań. Co z tego, że słyszała moje nawoływania, skoro sama, we właściwym dla niej czasie, musiała stwierdzić, że zbliżającą się osobą jest Pan i że Pan przyszedł ją wpuścić. Gdy byłem w połowie Stawu Piesek najwyraźniej stwierdził, że to Pan i że Pan przyszedł po nią, bo z radości dostała pierdolca. Zaczęła wywijać zakrętasy, chaotyczne, nic niedające, ale już w tym momencie nie mogła się doczekać. Ledwo otworzyłem furtkę, a wpadła o mało mnie nie tratując. Każde moje odezwanie się powodowało wzrost u niej szajby, więc puszczała się wokół Stawu tam i z powrotem z różnymi zwodami, strasznie sprytnymi, żeby dać upust swoim emocjom. Pękałem ze śmiechu, co ją tylko jeszcze bardziej nakręcało. W końcu dopadła wody i zaczęła pić. To ją wreszcie uspokoiło.
W domu opowiedziałem Żonie całą historię.
- Musiała wpaść w trans wąchania, a to oznaczało, że w danym miejscu zawiesiła się na minutę, dwie i dlatego mogłem jej nie dostrzec.
Porównaliśmy charaktery naszych psów. I Bazyl, i Bazysia w takiej sytuacji od razu by szczekały. A już na pewno, gdyby słyszały moje nawoływania. A ta nic. Patrzyła i czekała. Taki ma styl.
Jej zachowanie, pełne radości, bez cienia pretensji i obrażania się na niedobrego Pana, który zostawił Pieska i go zamknął, przypomniał mi pewien list krążący po Internecie:
Dlaczego lepiej mieć psa niż żonę
Oto kilka powodów, dla których lepiej jest mieć psa niż żonę:
1. Im później wracasz do domu, tym bardziej pies cieszy się z twego powrotu
2. Pies nawet nie zwróci uwagi, jeżeli nazwiesz go imieniem innego psa
3. Pies lubi gdy zostawiasz swoje skarpetki na podłodze.
4. Rodzice psa nie przychodzą do Was w odwiedziny
5. Na psa nigdy nie musisz czekać... zawsze jest gotowy do wyjścia
6. Pies uważa, że jesteś całkiem zabawny gdy jesteś pijany
7. Pies lubi polowania i łowienie ryb
8. Pies nigdy nie obudzi Cię w nocy pytaniem, czy jak umrze to weźmiesz sobie innego psa
9. Jeśli pies wyczuje od ciebie zapach innego psa, nie wkurzy się, a tylko go to zaciekawi
10. Gdy pies odejdzie, nie zabierze Ci połowy Twoich rzeczy i majątku.
Aby przetestować tę teorię zamknij żonę i psa na godzinę w garażu. Potem otwórz i zobacz, kto się bardziej ucieszy na Twój widok......
(pis. oryginalna - wyjaśnienie moje)
W tym tygodniu Bocian nie odezwał się wcale. Ewenement!
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.37.
I cytat tygodnia:
Moje pragnienie bycia poinformowanym jest sprzeczne z pragnieniem pozostania przy zdrowych zmysłach. (anonim)