17.10.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 318 dni
WTOREK (11.10)
No i dzień po publikacji.
O tyle dla mnie ważnej, że pełnej. I że się nie poddałem. Na koniec okupionej krótszym snem, bo położyłem się o w pół do pierwszej, a wstałem o ósmej. Dodatkowo przesuniętym względem mojego rytmu biologicznego. Ale coś za coś.
Żona zeszła za jakiś czas, ale jakiejś specjalnej poprawy nie zauważyłem. Mimo tego wypiła jedną Blogową, a później łyżeczką wybrała ze słoika cały mus jabłkowy i to był jej cały posiłek. Dobre i to.
Do południa mieliśmy całą serię telefonicznych rozmów.
Najpierw zadzwoniła pani z Uzdrowiska w sprawie mieszkania.
- Bo my z mężem chcielibyśmy je sprzedać państwu. - I zdecydowaliśmy, że możemy poczekać do końca roku, zamiast do, przez nas wcześniej proponowanego, 15. listopada. - Ja mam wielki sentyment do tego mieszkania, bo to moje rodzinne. - A ostatnio zgłosił się pan chętny do kupna, który by to mieszkanie wynajął ukraińskim robotnikom. - Aż mi się zrobiło niedobrze na samą myśl!
Wiedzieliśmy, że wszystko to, co mówiła, to prawda, a nie żadne z jej strony zabiegi socjotechniczne.
Mieliśmy tak wiele razy jako sprzedający. Upatrzonym sprzedawaliśmy z największą przyjemnością wiedząc, że to będzie ich miejsce na ziemi i że o nie zadbają i zachowają cząstkę energii, którą tam włożyliśmy i zostawiliśmy. Czyli, jakby powiedział prezes Dyzma, Nie spartolą! Prostactwo z kasą zaś zniechęcaliśmy i dawaliśmy do zrozumienia, że to nie dla nich. Nie mogliśmy znieść ich debilnych uwag świadczących, że jeśli kupią, to właśnie wszystko spartolą! A przede wszystkim jednej, często powtarzającej się, wypowiadanej tonem światowego znawcy ekonomii i rynku nieruchomości, czyli "z niejednego pieca chleb jadłem", mianowicie To nie jest tyle warte! Ja za taką cenę oglądałem wypasiony dom pod Metropolią i to z jacuzzi!
Więc zawsze znajdowaliśmy klienta, który nie dość że płacił według wystawionej przez nas ceny, oczywiście po końcowych drobnych negocjacjach, to był tym klientem absolutnie naszym. Ale jak wiadomo, każda reguła ma wyjątek ją potwierdzający. U nas nazywał się Szwedem. Na początku wydawało się, że jest to nasz kolejny klient. Specjalnie nie targował ceny, a wizje, które roztaczał w kilku naszych rozmowach, co tu dużo mówić, nas oczarowały. Przede wszystkim w każdym szczególe miał kontynuować nasz sposób prowadzenia gospodarstwa i przyjmowania gości. Ale już po swojemu miał wprowadzić:
- kilka sztuk bydła włochatego i rogatego, które by sobie łaziło po polach, nawet zimą, tworząc piękny sztafaż miejsca,
- hodowlę królików i kur,
- uprawę ziemniaków na jednej z łąk,
- pszczele ule na drugiej,
- i warzenie własnego piwa.
Ani jedna z tych rzeczy nie została zrealizowana. Za to zostały zrobione inne. Blisko 200 drzew różnej wielkości, w tym piętnastoletnie, zostało wyciętych w pień, wszelkie krzewy, bluszcze i winobluszcze również, różne miejsca, które miały swój klimat zostały rozjeżdżone ciężkim sprzętem i zagracone, a goście zorientowawszy się z kim mają do czynienia zaczęli się stopniowo wycofywać.
Można więc powiedzieć, że nie tyle spartolił, ile spierdolił!
Żona się od tego nowego wizerunku odcina chcąc zostawić sobie obraz naszego niepowtarzalnego miejsca, a ja od czasu do czasu, gdy jesteśmy u Sąsiadów, masochistycznie się pasę nowym widokiem.
Rozmowa z panią od mieszkania trwała długo, bo mimo że byliśmy niejako po dwóch stronach sprzedająca - kupująca, to nadawaliśmy na tych samych falach. A więc wyrażaliśmy smutek, nadzieję, utwierdzaliśmy się dziesiątki razy w naszych zdecydowanych zamiarach, wykazywaliśmy zrozumienie, itd., itd. Obiecaliśmy sobie, że gdy tylko coś będziemy wiedzieć, natychmiast damy znać, a gdyby lawina ruszyła, od razu umawiamy się u notariusza. Chyba w swoim postępowaniu jesteśmy uczciwi i szczerzy, bo druga strona to czuje. A nawet trzy drugie - Szczecin i dwa Uzdrowiska.
Potem zadzwoniłem do córki właścicieli Uzdrowiska i odwołałem nasz jutrzejszy przyjazd do Metropolii. Byliśmy umówieni na 15.00 u notariusza w celu podpisania kolejnego aneksu, tym razem nazwanego "umowa rezerwacyjna". Za bardzo nie znam się w tych meandrach prawno-notariuszowych, ale skoro tak ma być dobrze?... Córka się ucieszyła, że uprzedziliśmy Bo wiecie, państwo, za bardzo nie mam czasu, żeby chorować... Obiecała, że prześle projekt umowy i umówiliśmy się na za tydzień, 19.10. Takie jej stanowisko dodaje nam otuchy, bo to kolejna sprzedająca, która chce nam(!) sprzedać.
Później zadzwoniłem do Szczecinianki. Musiałem się upewnić, czy Żona jej odpisała i odmówiła jej prośbie, a miała odmówić z oczywistych względów. Otóż wczoraj mailowo Szczecinianka zadała nam bardzo sympatyczne i niewinne pytanie, czy przypadkiem dzisiaj o 17.00 w Powiecie nie chcielibyśmy być w Szkole Muzycznej na uroczystości pasowania na uczniów jej dwóch starszych synów, bo ona akurat dokładnie o tej godzinie ma dwa zebrania w szkole, jedno po drugim.
A co mówiłem?
Ja bym chętnie był, bo człowiek taki oderwany od życia społecznego... Ale przeziębienie i moje, i Żony nie pozwalało. Szczecinianka wykazała zrozumienie, coś sobie zdążyła przeorganizować, a nam dziękowała za dobre chęci.
Na koniec zadzwonił Justus Wspaniały. Od razu się przyznałem wiedząc, co będzie, że oboje jesteśmy przeziębieni.
- To może być Covid! - wjechał od razu na swojego ulubionego konika. Jednego z wielu zresztą.
- No i co z tego? - Czy to ważne?
Wypytał mnie dokładnie o objawy i o moje samopoczucie. Dokumentnie i ze szczegółami mu je opisałem.
- To musi być Covid, tylko ta lżejsza wersja, która teraz grasuje. - był wyraźnie zadowolony ze swojej trafnej diagnozy.
- Covid nie Covid, mam to w dupie! - uciąłem.
Więc przeszedł do tematu zasadniczego.
- Bo byłem 40 minut na grzybach i uzbierałem całe wiadro! - ekscytował się. - Chcecie trochę rydzów?
- No pewnie! - też wszedłem w ekscytację.
Przypomniał mi, jak należy je przygotować.
- A maślaków?
- Oczywiście!
Umówiliśmy się, że zaraz będę u niego, bo miałem jechać do Pięknego Miasteczka. W kartonie przygotował mi ponad 10 pięknych rydzowych kapeluszy i trzy dorodne maślaki.
- Widzisz, ja tobie takie piękne grzyby, a ty tak nieładnie o mnie piszesz!...
Wyraźnie był po lekturze ostatniego wpisu. Ale mowa ciała była radosna. Widocznie jest wyznawcą zasady, podobnie jak ja, "czy dobrze, czy źle, byleby pisali!". Nie chciałem wdawać się z nim w dyskusję i analizować problem, którego nie było.
W Pięknym Miasteczku w aptece pokazałem pani na wzór listek po aspirynie i poprosiłem o dwa nowe.
Pani popatrzyła bez słowa, rozejrzała się i podała jedno pudełeczko.
- Ale chce pani dać mi inny rodzaj aspiryny, mimo że wyraźnie pokazałem, o którą proszę?
- Ale innej nie mam.
Podziękowałem. Od pani nie usłyszałem ani przepraszam, ani pocałujta .... wójta. A to Polska cała!
Aspirynę dostałem w... DINO. Od razu po wejściu poczułem się swojsko. Jedna czynna kasa i długa kolejka. Zapakowałem 12 butelek wody i karnie ustawiłem się do ołtarza. Byłem siódmy, za mną pojawiły się trzy kolejne osoby. "Na kasie" siedziała młoda pani, inna niż ta, na którą poprzednio nakrzyczałem. Sympatyczna, miła i o takimż sposobie bycia. Nawet było jej do twarzy w tej pozycji "na kasie". Co trzecia osoba płaciła kartą, a pozostałe gotówką. Za każdym razem z ujmującym uśmiechem, że sam mógłbym się poddać i sobie zaprzeczyć, pani prosiła o końcówkę. Co rusz widziałem wysuszoną, pomarszczoną i lekko trzęsącą się dłoń tworzącą taką miseczkę, w której tkwiły drobniaki. Pani kasjerka z uśmiechem wybierała stosowną kwotę i było po problemie. Zresztą według tej pani i całej kolejki go nie było. Taki system działał od niepamiętnych czasów i stał się naszym specyficznym elementem (emelentem) kultury.
Przyszło do mnie.
- 63 zł 78 groszy.
- Co za piękna końcówka... - pomyślałem wręczając pani dwa banknoty pięćdziesięciozłotowe.
Pani nie mrugnąwszy okiem natychmiast wydała mi resztę. Podziękowałem starając się nie dać po sobie poznać szoku, który mnie opanowywał.
- Musiała mieć twoje zdjęcie pod kasą. - wydedukowała Żona, gdy zdałem jej relację. Wyraźnie żyła w czasach PRL-u i pasła się na filmach Barei.
Poszedłem z wnioskami trochę dalej idąc z duchem czasu.
- Moim zdaniem panie przechodzą instruktaż, może codziennie, i oglądają filmiki z monitoringu. - Na jednym z nich muszę być ja. - Na pewno głowę mam otoczoną czerwonym kółkiem albo wisi nad nią taka czerwona strzałka i towarzyszą mi cały czas bez względu jak i gdzie się poruszam. - W ten sposób panie łatwiej wbijają sobie w pamięć moją facjatę. - A reszta jest prosta - "Tej twarzy nie prosimy o końcówki!". I koniec instruktażu.
Dzisiejszy dzień był wybitnie chorobowo-emerycki.
Bardzo późno Żona zjadła "I Posiłek" - mus jabłkowy Bo to mi teraz tylko wchodzi. Ja jeszcze później - jajecznicę z trzech na jednym największym maślaku. Wykonaną osobiście po żoninym instruktażu. Wyszło pysznie. Porcja normalna, można by powiedzieć skromna, ale ciągle oczy jedzą więcej niż reszta organizmu i ledwo podołałem.
Cały dzień spędziłem na dole pisząc, Żona na górze leżąc. Widywaliśmy się w chwilach mojej opieki.
Na II Posiłek zrobiłem fasolkę. Do tej zerwanej kilka dni temu dorwałem jeszcze resztki kryjące się w chaszczach. Żona dostała z masełkiem i solą, ja podobnie, ale plus dwa jaja sadzone. Dla naszych zmaltretowanych organizmów był to strzał w dziesiątkę.
Gdy wreszcie wszystko wieczornie ogarnąłem, mogłem spokojnie i z przyjemnością zasiąść do ćwierćfinału z Serbkami. Przypomnę, że kilka dni temu dostaliśmy od nich łomot 3:0. Konfliktów Unikający ponownie tak obstawiał. Ja zaś uważałem, że będzie...2:2. I zaznaczyłem:
- I jeśli dobrze wejdziemy w tie-break, to wygramy. Jeśli nie, przegramy.
Pierwszego seta rozgrywaliśmy znakomicie i go wygraliśmy. Drugiego i trzeciego słabiej i było 2:1 dla Serbek. Czwartego do połowy jeszcze słabiej. Powoli wokół laptopa zwijałem interes i szykowałem się do wysłania standardowego Dobranoc do Konfliktów Unikającego. Ale za chwilę sytuacja na parkiecie przeszła moje wszelkie wyobrażenia. Polki ni z tego, ni z owego zaczęły odrabiać poważne straty. W decydującym momencie ciągle jednak przegrywały - 19:23. I doprowadziły do stanu 24:24, by wygrać seta 26:24.
W tie-break Polki weszły dobrze, ale Serbki również. I gra toczyła się mniej więcej punkt za punkt i było widać, że Serbki są do ugryzienia. Przy stanie 14:14 zdobyły punkt, ale to ciągle nie musiało nic oznaczać. A jednak. Serwowana piłka meczowa, wydawałoby się bardzo łatwa, w dziwny sposób nagle zgasła na rękach naszej libero, Marii Stenzel, i spadła przy niej na parkiet. 16:14 i było po meczu.
Polki popłakiwały, ale nie był to szloch i rozpacz. Zdawały sobie sprawę, że w całym turnieju osiągnęły coś, o czym przed nim nikt nie marzył. Jedyną szlochającą i w rozpaczy była Maria. Żadna z naszych dziewczyn nie była w stanie jej pocieszyć. Zasrany sport!
ŚRODA (12.10)
No i już o 04.37 napisał Po Morzach Pływający
Cześć.
Z nowości jak zapewne jak wiesz pojawi się niedługo w Lesie czarny diabeł, zwany...... trudno jeszcze określić jak. Będzie rodzinna burza mózgów. Tak więc Banda Bydlaków się powiększy.
Z nowości jak zapewne jak wiesz pojawi się niedługo w Lesie czarny diabeł, zwany...... trudno jeszcze określić jak. Będzie rodzinna burza mózgów. Tak więc Banda Bydlaków się powiększy.
Pozdrawiam z TSS Finnisterre, wrota na Bay of Biscay albo Vizcaya jak piszą Baskowie.
PMP (pis. oryg.)
O 13.00 napisał ponownie po moich mailowych dociekaniach.
Pies. Musimy go wytrenować.
Tak, płyniemy w czymś co się nazywa TRAFFIC SEPARATION SCHEME czyli Strefa Rozgraniczenia Ruchu. Takie wirtualne rysunki na wodzie, żeby marynarzom bezpieczniej się pływało i żeby nie pomylili kierunków. Pasy zewnętrzne są przeznaczone dla statków przewożących ładunki niebezpieczne.
Cały system powstał po katastrofie tankowca Prestige w 2002 roku który zanieczyścił wybrzeża Galicji.
Cały ruch statków został odsunięty od wybrzeża, a statki wchodzące w strefę muszą się meldować do Centrum koordynacyjnego. W Europie jest kilka takich miejsc o specjalnym statusie i obowiązu meldunkowym min Dover Strait + Griz Nes, Jobourg, Ushant.
Tak, płyniemy w czymś co się nazywa TRAFFIC SEPARATION SCHEME czyli Strefa Rozgraniczenia Ruchu. Takie wirtualne rysunki na wodzie, żeby marynarzom bezpieczniej się pływało i żeby nie pomylili kierunków. Pasy zewnętrzne są przeznaczone dla statków przewożących ładunki niebezpieczne.
Cały system powstał po katastrofie tankowca Prestige w 2002 roku który zanieczyścił wybrzeża Galicji.
Cały ruch statków został odsunięty od wybrzeża, a statki wchodzące w strefę muszą się meldować do Centrum koordynacyjnego. W Europie jest kilka takich miejsc o specjalnym statusie i obowiązu meldunkowym min Dover Strait + Griz Nes, Jobourg, Ushant.
PMP (pis. oryg.)
W międzyczasie zadzwonił Justus Wspaniały z pytaniem, czy żyjemy, jak się czujemy i czy czegoś nam nie potrzeba. A za jakiś czas zrobiła to samo Lekarka dzwoniąc do Żony. To miłe, że gdzieś tam w świecie są ludzie, którzy troszczą się, czy żyjemy.
Na I Posiłek zrobiłem sobie jajecznicę na cebuli i maślakach. Dwa jaja były w punkt. Nie przejadłem się. Żona nie jadła nic. Dopiero po sporym czasie "tradycyjnie" zaliczyła kolejny mus.
DZISIAJ O 12.16 SKOŃCZYŁEM CZYTAĆ KOPALIŃSKIEGO! Niech za cały komentarz wystarczy zacytowanie mojego tekstu, który pisałem blisko cztery lata na dwóch czystych stronach słownika:
Słownik otrzymałem od Żony 5. grudnia 2018, gdy po 12. dniach rozłąki wróciłem z Metropolii do Naszego Miasteczka na okoliczność moich 68. urodzin. Czyli na tą okoliczność i otrzymałem prezent, i wróciłem do Żony.
Postanowiłem codziennie przeczytać dwie strony - jedną kartkę. Jest 1500 stron tekstu, 750 kartek. czyli czytanie powinno mi zająć 750 dni, więc powinienem skończyć w 2020 roku, tuż przed moimi 70. urodzinami.
Czy stanę się wtedy mądrzejszy? Nie! Ale za to jaka gimnastyka umysłu.
1) Czytanie rozpocząłem 5.12.2018r.
2) 29.10.2021r. - jestem przy haśle NOC - str. 842. Nie wiedziałem, że była córką CHAOSU. Całkiem logiczne.
Kilka dni temu rozdarła się jedna strona grzbietu Kopalińskiego. Wpływ niewątpliwie miał jego ciężar. Muszę skleić taśmą. Aha! Dosłownie kilka dni temu wreszcie nauczyłem się na pamięć tytułu słownika - "Słownik mitów i tradycji kultury". Prawie przez 3 lata nie potrafiłem wbić sobie tego tytułu do głowy.
3) 16.03.2022r. - przekroczyłem tysięczną stronę.
4) 12.10.2022 - godz. 12.16. Na dworze piękna, ciepła i słoneczna jesień. SKOŃCZYŁEM! Strona 1500, hasło ŻYWY. Wydawałoby się, że nikt mu nie podskoczy - same litery z końca alfabetu. A jednak! Z Żoną znamy z dawnych czasów nazwisko naszej słuchaczki - ŻYŻY...... Tej to na pewno nikt nie podskoczył. Zawsze miała ostatnie miejsce w zestawieniach sterowanych alfabetem.
Czy, gdy zaczynałem czytać Kopalińskiego, byłem w stanie przewidzieć czas zakończenia i miejsce? Oczywiście nie! Rozpocząłem w Naszym Miasteczku, kończę w Wakacyjnej Wsi, być może w przededniu przeprowadzki do Uzdrowiska. A czas zakończenia? Wystarczy przeczytać początek wpisu... Pomijam drobny fakt, że w tych dniach staram się wyjść z choróbska.
Czy wrócę do czytania? Może sporadycznie, do pojedynczych haseł. Gdybym miał powtórzyć formę czytania z ostatnich, prawie czterech lat, niewątpliwie bym zwariował.
Co tu dużo mówić?... Rozstaję się z Kopalińskim i na pewno będzie mi go brakować. Ale show must go on!
Żono, dziękuję Ci za tak świetny pomysł i za tak mądry prezent.
C'est moi, Ton mari!
Emeryt
(że zakończę po kopalińskiemu)
(zmiany konieczne moje)
Dzisiaj odwaliłem drugą ratę zbierania orzechów dla Sąsiadki Realistki. Zrobił się z tego kopiasty pojemnik. Druga partia była mniejsza niż poprzednia, ale nazbieranie jej było trudniejsze. Orzech pięknie pożółkł, po czym nie czekając na nic gwałtownie zaczął zrzucać liście przykrywając cwanie swoje owoce. I to właśnie odgarnianie i poszukiwanie znacznie utrudniło i wydłużyło pracę.
Miałem się nie przeforsować, a do domu wróciłem mokry. Musiałem dokładnie wytrzeć głowę i zmienić czapkę (już któryś dzień w domu łażę w czapce), bo ta pierwsza była tak mokra, że zabierała całe ciepło. I nawrót przeziębienia gotowy.
Po południu Szczecinianka wysłała smsa. Do mnie oszczędzając Żonę. Ciśnienie mi od razu mocno skoczyło, ale chyba tylko do jakichś 110, bo jestem niskociśnieniowcem. Żeby było wyższe potrzeba tie-breaku z Ruskimi w siatkówce (obojętnie panie czy panowie) na poziomie ćwierćfinał - finał jakiejś bardzo poważnej imprezy. Mam nadzieję, że długo do takiego incydentu nie dojdzie! Ruscy won! I paszli w pizdu!
Teraz wystarczył news, że w najbliższy piątek przyjdzie bardzo zainteresowana pani z kasą oglądać mieszkanie Szczecinian. Że też człowiek chwyta się nawet najmniejszej nadziei...
Dopiero pod wieczór cyzelowałem poprzedni wpis! Przypomnę, mamy środę, wieczór. Żona mogła wreszcie czytać.
Wieczorem obejrzeliśmy trzeci raz polski film z 2015 roku Król Życia z Robertem Więckiewiczem w roli głównej. I możemy powiedzieć, że za trzecim razem podobało się nam najbardziej. Nie, żebyśmy wcześniej mieli jakieś uwagi, ale oglądaliśmy chyba tak w sposób mocno spłycony zwracając bardziej uwagę na elementy (emelenty) komediowe. I, jak się teraz okazało, wiele traciliśmy. Z ciepła filmu i jego mądrości nie rejestrując wielu, wydawałoby się mało istotnych, scen. Film zostawił w nas taką pogodę, spokój oraz niedosyt. Postanowiliśmy za rok obejrzeć ponownie.
CZWARTEK (13.10)
No i czwartek był pracowity.
Jutro przyjeżdża troje gości. Ściągnąłem zaległe pościele w dwóch mieszkaniach, wytrzepałem dywaniki, wyczyściłem kozy, odkurzyłem dół i wziąłem na klatę jedną żoniny pracę. Ubrałem w sypialni jeden zestaw pościelowy dla dwóch osób. Tej pracy nienawidzę! Mogę ściągać zużytą w dowolnych ilościach, zakładać nienawidzę. A jutro czeka mnie jeszcze przygotowanie zestawu dla osoby trzeciej.
Do domu wróciłem mokry. Znowu zmieniłem czapkę.
Dzisiaj Żonę zacząłem odzyskiwać. Z racji poprawiającego się jej samopoczucia, a chyba też dzięki Pieskowi. Wieczorem miał dostać ostatnią porcję suchej karmy, a następny wór miał przyjść jutro lub pojutrze. Trzeba było więc mu ugotować. A przy okazji to i ugotowało się na kuchni mężowi - kurczaka w marchewce i groszku. Takiej strawy nie miałem w ustach od ubiegłego piątku. Dobrze jest mieć Pieska.
Wieczorem, od 20.30, miałem obejrzeć mecz Igi Świątek z Chinką Qinwen Zheng w ramach turnieju w San Diego (USA). Umierałem przed laptopem, a mecz się nie rozpoczynał. Padało. W końcu o 22.00 zrezygnowałem.
PIĄTEK (14.10)
No i wstałem o 08.00.
Dziesięć godzin snu, a jeszcze bym pospał.
Po porannym obrządku zajrzałem do Internetu. A tam mecz Igi od początku, w całości. Super. To sobie obejrzałem. Oczywiście ta sytuacja, zwłaszcza że mecz okazał się trzysetowym, trochę cały ranek wywróciła do góry nogami, ale specjalnie na niczym negatywnie to się nie odbiło.
Iga wygrała 2:1 i w dobrym nastroju można było zabrać się do roboty, czyli kończyć przygotowanie dolnego mieszkania dla gości, którzy mieli przyjechać 16.00 -17.00 (czytaj: 18.00 - 19.00).
Mogłem spokojnie porozmawiać z Synem. Dzisiaj obchodził urodziny. Czterdzieści pięć lat temu też był piątek. Z Żoną I mieszkaliśmy wówczas u jej rodziców, przez rok, dopóki nie zamieniliśmy naszego mieszkania, które otrzymałem jako stypendysta fundowany, na kliteczkę w Metropolii, w bloku na parterze. Całe 20,5 m2.
W okolicach chyba drugiej w nocy dzwoniący telefon (teściowie posiadali ten rarytas) postawił wszystkich na nogi. Mogła być tylko jedna wiadomość.
- Masz syna. - skwitował krótko Teść, który odebrał telefon ze szpitala. Stałem nieruchomo w drzwiach kuchni nie odzywając się słowem. Z tego momentu pamiętam każdy szczegół kuchni - umeblowanie, gdzie stał telefon, teść i teściowa. Wszyscy skołowani położyliśmy się z powrotem spać.
Teraz to wszystko wygląda inaczej. Odarte z niespodzianki, pozbawione romantyzmu, zaplanowane.
Gdy sprawdzałem tamten piątek, kalkulator czasowy podał mi, że Syn przeżył właśnie 16 436 dni, a inaczej 1 420 066 800 sekund (końcówka w zaokrągleniu oczywiście).
Żeby się trochę rozruszać i nadrobić krecie zaległości usunąłem z 10% wszystkich kretowisk. Człowiek chorował, a krety niezmordowanie robiły swoje. A potem dobiłem się robiąc drewno.
Jeszcze za dnia, ale już pod wieczór, zadzwoniła Lekarka. Przyjechała właśnie i od razu ich wywiało na "spacer". A tak jest im dziwnie pisane, że przypadkowo, biedni, zawsze trafiają na morze grzybów, tym razem na maślaki w pobliskim zagajniku.
- Bo Justus Wspaniały mówił, że ty lubisz maślaki...
Umówiliśmy się przy bramie. Dostałem dwie potężne podwójne garście.
- A gdybyś potrzebował więcej, to tam w tym zagajniku - Justus Wspaniały machnął ręką w kierunku małych świerków - są miiiliiiooony!
Około 18.00 przyjechała pani z córką. Matka trochę po trzydziestce, córka 8 i... pół, jak dodała, gdy trafiłem jej wiek.
- A miały być trzy osoby... - dociekałem.
- No właśnie, mąż dojedzie jutro...
Pani cały czas przyjmowała taką postawę osoby przestraszonej, co to nie chce najlepiej niczego ruszać, żeby nie popsuć, czyli takiej przy mężu. A ponieważ męża nie było, więc od razu powstał problem z zamykaniem bramy, większy z otwieraniem i zamykaniem drzwi wejściowych do mieszkania i największy z paleniem w kozie, w której akurat tlił się przyjemny ogień a od kozy promieniowało miłe ciepło. Postanowiłem się nie przejmować. Będzie, jak będzie. Na razie było nie na moje siły, zwłaszcza gdy widziałem, jak trzęsła się nad swoją córeczką i ją blokowała w różnych sprawach, a biedne dziecko aż się rwało do trawy i drzew oraz "tajemniczych i czarodziejskich" zakamarków.
- Jedynaczka? - zapytałem bez ogródek nie starając się zupełnie kamuflować mojego niesmaku.
- A to widać?
- Tak!
Stwierdziłem, że mam w dupie wszelkie poprawności. Zresztą Żony nie było...
Położyłem się spać o 19.30.
SOBOTA (15.10)
No i dzisiaj wstawałem dwa razy.
Pierwszy raz o 02.30. Po 7. godzinach snu. Idealnie, bo akurat Iga Świątek i Coco Gauff (USA) rozgrywały pierwsze piłki ćwierćfinału w San Diego. Polka wygrała 2:0 po godzinie i pięciu minutach meczu.
Już o 04.00 byłem z powrotem w łóżku, a ponownie wstałem o 08.00.
O 05.54 napisał Po Morzach Pływający.
Czytam od czasu do czasu wiadomości i nie mogę uwierzyć w to co widzę.
Książkę o węglu można napisać, o głupocie Kowalskiego drugą, a Akademia PiS przebija wszystko zważywszy na wykładowców. Ludzie skrzykują się w małych miejscowościach i kupują wspólnie drewno, żeby przetrwać zimę. Kaczyński
miesza węgiel droższy z tańszym, ale nie fizycznie. Sprzedaż węgla w
Otwocku jest jak diament. Komuniści przewracają się w grobach widząc,że
ktoś jest lepszy od nich.
Urny wyborcze mają stać przy kościołach, żeby wyborcom było bliżej. KK dostał kolejną kasę z budżetu. Co tutaj się dzieje? W 1980 roku ludzie wyszli na ulice z bardziej błachych powodów.
Staliśmy się stadem krów pędzonych na rzeź i mimo przewagi liczebnej godzimy się na dyktaturę jednego małego człowieczka! Dokąd zmierzamy jako naród? (pis. oryg.)
Odpisałem krótko nie chcąc komentować i się denerwować. Że jeszcze tylko 17 lat!...
Żona wstała o ...10.00. Ciągle nie może wyjść z choróbska, ale była wyraźnie lepsza. Inna mowa ciała.
Poranny rozruch był długi, trochę rozlazły, ale to nam nie przeszkadzało.
W końcu po I Posiłku pojechałem do Pięknego Miasteczka do DINO. Główny cel - pomarańcze dla Żony, bo ją naszło. Oczywiście czynna jedna kasa i kolejka. Przy warzywniaku dwie panie spokojnie sobie rozmawiały, bo odpocząć w pracy przecież trzeba. Położyłbym na stół wszystkie pieniądze, że rozmowa nie dotyczyła aspektu Co tu zrobić, żeby usprawnić obsługę klienta? Paniom nie zwróciłem uwagi na niewłaściwość sytuacji, że między innymi jest długa kolejka, a one tutaj sobie... Pieniaczem nie jestem. Cholerykiem owszem. A to zasadnicza różnica.
"Na kasie" siedziała pani, z którą w ostatnich zakupach nie miałem przyjemności.
- 30,48. - usłyszałem.
Podałem jej banknot stuzłotowy patrząc w oczy.
- Ma pan może 48 groszy? - usłyszałem znajome.
- Nie mam. - odparłem spokojnie nadal patrząc jej w oczy.
Pani wydała mi resztę. Sporo klepaków i dwa banknoty.
Odszedłem na bok, żeby nie blokować kolejki. Wrzuciłem klepaki do portmonetki i zabrałem się za banknoty - 10 zł i ... 100 zł. Fajnie jest w ten sposób robić zakupy - masz towar za darmo i jeszcze ci dają prawie dwadzieścia złotych.
- Pani mi wydała za dużo. - wróciłem do kasy.
Patrzyła nierozumiejącym wzrokiem.
- Dałem 100 zł i z powrotem dostałem 100. - Proszę 100 zł i proszę mi oddać 50.
- Tak mi się coś wydawało... - pani z wdzięcznością patrzyła na mnie. - Dziękuję panu.
Kiwnąłem głową i się pożegnałem.
Przy wyjściu natknąłem się na Lekarkę i Justusa Wspaniałego. Opowiedziałem, co mi się przed chwilą zdarzyło. Ciekawe, że Lekarkę to bawiło, a Justus Wspaniały sprawiał wrażenie kompletnie niezainteresowanego i jego mowa ciała była Ale co w tym takiego śmiesznego? To jest o tyle ciekawe, że po pierwsze, facet ma poczucie humoru, ale czasami trudno rozszyfrowalne, a po drugie czyta bloga i zna kontekst w postaci ostatnich wydarzeń, jakie mi się w tym DINO przytrafiły.
W domu postanowiłem się zmobilizować i ostatecznie pozbyć się kretowisk. Z sześć taczek ziemi wysypywałem na górkę, tę gorszą, lepszą zaś do kompostowników. Ciekawe, jak to będzie wyglądać, gdy zostaniemy w Wakacyjnej Wsi, a ja będę miał, na przykład, lat 90? Krety, już nie wiadomo które pokolenie, dalej będą robiły swoją krecią robotę, a ja?...
Przed wieczorem narąbałem jeszcze drewna, dość późno zjadłem II Posiłek i na godzinę się położyłem. Żeby dotrwać do 23.00 do półfinałowego meczu Igi Świątek z Jessicą Pegulą (USA). Do tego czasu robiąc różne wieczorne drobiazgi zamykające dzień podglądałem finał Mistrzostw Świata w siatkówce pań Serbia - Brazylia. Wygrały Serbki 3:0. Muszę dodać, że w trakcie mistrzostw były najlepsze, wręcz świetne, nie przegrały żadnego meczu, a najtrudniejszą przeprawę miały z ... Polkami. Dodatkowo Serbki wytrzymały presję, jaka na nich ciążyła i obroniły tytuł zdobyty 4 lata temu.
Mecz Igi zaczął się punktualnie i wszystko działo się zgodnie z planem. Do stanu 4:2. Potem Pegula wygrała 4 kolejne gemy i całego seta. Dodatkowo zaczęło padać i przerwa w meczu była nieuchronna. Wszystko razem plus zmęczenie, które nagle zaczęło mnie opanowywać, spowodowało, że gwałtownie, żebym nie miał cienia wątpliwości, czy dobrze robię, laptopa wyłączyłem.
Tuż po północy wylądowałem w łóżku. Żona się wybudziła i zaczęła zadawać przytomne pytania (zdrowieje), więc musiałem zdać szczerą relację z transmisji i jej przerwy, by usłyszeć Zasrany sport!
NIEDZIELA (16.10)
No i wstałem o 08.30 ze szczerą nadzieją, że transmisję będą gdzieś powtarzać.
Nie powtarzali.
Gdy Żona zeszła, zrobiła się afera, bo wczoraj, przed położeniem się spać, miałem wystawić na werandę, na nocny chłód, patelnię pełną kapustki, a do lodówki garnek z potrawką z kurczaka.
Żona się załamała.
- A pamiętasz, gdy kiedyś się zatrułeś?!...
Coś tam pamiętałem.
Afera dość szybko się skończyła, bo nie dość, że się kajałem, to zaraz strawę za poleceniem Żony przegotowałem i chyba zatrucia w najbliższej przyszłości uniknąłem. Tłumaczyłem Żonie, że wczoraj wieczorem byłem naprawdę dziwnie nieprzytomny sądząc chociażby po tym, jak się poprzebierałem do snu. Rano w łazience ze zdziwieniem stwierdziłem, że mam na sobie melange strojów - połowę piżamy, a połowę tego, w czym chodziłem za dnia. Do cna zgłupiałem, bo to w czym spałem, zdejmowałem, żeby się przebrać, czyli z powrotem zakładać to, co zdjąłem. Zasrany sport!
- Nawet Pieskowi namieszałeś przez ten... - Żona odezwała się nagle w ciszy, gdy zrobiło się po 11.00, a Piesek na górze nie wydawał z siebie charakterystycznych dźwięków świadczących o tym, że już by chętnie wyszedł na dwór.
- To może dlatego, że wczoraj ostatni raz byłem z nim o 22.00... - broniłem się.
W końcu mecz Igi pokazali, ale wynik już zdążyłem poznać wcześniej, bo w trakcie poszukiwań natknąłem się na planszę, że Iga jutro będzie grała w finale. A to musiało oznaczać, że w półfinale wygrała. Oglądałem więc po łebkach. Dla porządku - mecz zakończył się wynikiem 2:1 dl Igi.
W międzyczasie wyjechali goście. Taki pobyt bez historii. Nawet nie wiedziałem, czy mąż dojechał.
Gdy sprzątałem, zadzwonił Justus Wspaniały.
- Lekarka zabiera mnóstwo fasolki ze sobą, ale ciągle jest za dużo. - Chcecie?
Masz... fasolkę to my możemy w każdych ilościach. To idąc na spacer nam ją podrzucili.
Popołudnie zacząłem jakoś tak schyłkowo. Zacząłem się snuć, wzdychać i kwękać. Żona wszystko rozumiała bez słów. To cholerne zawieszenie. W końcu z książką położyłem się do łóżka. Nawet trochę poczytałem.
Na 16.15 nastawiałem się na mecz Real Madryt - FC Barcelona. Dałem radę obejrzeć tylko I połowę, tak mnie gra Barcelony zniesmaczyła. Zresztą nigdy nie przepadałem za hiszpańską piłką. Dla mnie nudna. Real ostatecznie wygrał 3:1.
W trakcie II połowy pozorowałem różne prace, które wykonywałem z ciężkim sercem. Żona wiedziała, że to nie te, na które czekam i mi współczuła. Na fali niemocy postanowiłem nie oglądać dzisiaj o 01.00 finału Igi Świątek (przeciwniczka nie jest jeszcze znana). Obejrzę jutro w powtórce. Żona się ucieszyła. Coś sobie obejrzymy i zrobimy sobie taki nasz normalny wieczór.
Obejrzeliśmy amerykański film 21 z 2008 roku oparty na faktach. A konkretnie jego pierwszą godzinę. Potem poczytałem książkę, a tę aurę Żona lubi najbardziej. Ma świadomość mego czuwania, może się zawinąć i posłuchać audiobooka i usnąć nie wiadomo kiedy.
PONIEDZIAŁEK (17.10)
No i dzisiaj spałem do 08.00.
Żona wstała godzinę później i oboje stwierdziliśmy, że od wielu dni po raz pierwszy czujemy się wyraźnie lepiej. Znaczy zdrowiejemy.
O ok. 10.00 wreszcie puścili retransmisję meczu. Okazało się, że Iga Świątek grała w San Diego w finale z Chorwatką Donną Vekic. Nasza terminatorka wygrała 2:1.
Dzisiejsza pogoda przekroczyła samą siebie. Było tak ciepło, tak słonecznie i tak pięknie, że tego lata i tej jesieni takiego dnia nie pamiętałem. Może tak było wczesną wiosną, bo ciepło nie męczyło. Ale wiosną nie mogło być feerii barw.
Samych nas wypędziło do lasu. Pani pilnowała Pieska, a ja uzbierałem trochę grzybów. Zeszliśmy się i to mocno.
Na pogodowej fali postanowiłem trochę popracować przy grabieniu orzechowych liści. Łatwiej jest, gdy są suche, bo przy mokrych trzeba się namachać ze trzy razy więcej. Normalnie temat miałbym zamknięty za jednym razem, ale dzisiaj udało mi się pracę wykonać w 40%. Bardzo szybko spociłem się ponad miarę i musiałem odpuścić.
Ciekawe, że ten orzech przed tarasem pozbył się już prawie wszystkich liści, a ten za górką zaczął dopiero się żółcić.
Późne i ciemne popołudnie spędziłem na przeczytaniu kolejnej książki. Trzeciej w ostatnim czasie, autorstwa Harlana Cobena, amerykańskiego pisarza powieści kryminalnych. Działały na mnie relaksacyjnie. W naszej sytuacji dotyczącej ostatnich miesięcy dba o to Żona. Nic dziwnego, bo ciągle łażę i marudzę, że do żadnej pracy nie mam serca. Więc, żeby mi odciągnąć głupie myśli...
A dzisiaj mnie kompletnie zaskoczyła.
- Wiesz, doszło do tego, że ja chciałabym się przeprowadzić przede wszystkim ze względu na ciebie... - zawiesiła głos. - Bo szczęśliwy mąż, to i szczęśliwa żona!... - oboje wybuchliśmy śmiechem.
W tym tygodniu Bocian nie odezwał się ani razu.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.01.
I cytat tygodnia:
Poprawisz Głupca a Cię znienawidzi. Poprawisz Mędrca a będzie Ci wdzięczny. – stare chińskie przysłowie.