poniedziałek, 31 października 2022

31.10.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 332 dni. 

WTOREK (25.10)
No i dzień po publikacji.
 
To przystąpmy do zaległości.
 
W niedzielę, 23.10, pojechałem do Rodzinnego Miasta, do Brata. Godzina czterdzieści minut spokojnej jazdy. Spokojnej według standardów... Żony i zgodnej z prognozą nawigacji.
Umówiliśmy się na 14.00, żeby Brat mógł po nocce trochę pospać.
W ostatnich latach, po śmierci Mamy, zawsze w drodze myślę, że dobrze jest, bo nadal mam do kogo jechać. Oczywiście są jeszcze koleżanki i koledzy z ogólniaka, ale to jednak inna bajka.
Brat na dzień dobry zakomunikował mi, że po pracy wcale się nie położył, tylko szykował obiad. Przy czym w takich przypadkach nie kłuje tym w oczy, zwłaszcza mnie, tylko informuje zadowolony, że tak może przyjąć starszego(!) brata. Co rusz podkreślał, że mój pomysł, żeby przyjechać z noclegiem był genialny.
- Nie będziesz nigdzie się spieszył, a wiem, że jesteś nerwowy, będzie można spokojnie pogadać i się napić.
Przy kawie kilka razy ciągnął mnie do kuchni, żeby któryś raz z rzędu zademonstrować mi, co przygotował. Za każdym razem szedłem bez szemrania. 
- Ile łyżeczek? - patrzył ze zgrozą, jak sam sobie sypię już trzecią, ale wstrzymał się z komentarzem. - A ile łyżeczek cukru? - i od razu brał się do sypania.
- Żadnej! - Piję bez cukru i tobie też radzę! - to była moja jedna z dwóch porad, których udzieliłem Bratu w trakcie mojego pobytu.
Przeszedł nad tym do porządku dziennego, jakby wcale nie słyszał mojej uwagi. To taka jego taktyka.
A gdy się zdarza, że go przyciskam, słyszę takie nieobecne Tak, tak!, bo przecież starszemu bratu trzeba rację przyznać.
- Tu już są gotowe płaty z kurczaka, a schabowy czeka, żeby go wrzucić na patelnię. - I zobacz, ziemniaki są już gotowe, tylko podpalić... - To dobrym jestem kucharzem?
- Oczywiście. - potwierdziłem.
Faktycznie, brat od dawna polubił pichcenie. 
- A zauważyłeś, że w kuchni gra radyjko? - Jak gotuję, lubię sobie posłuchać. - Reklam mało i tylko trzeba przeczekać wiadomości.
- Zauważyłem.
Niczego nie zbywałem milczeniem albo milczeniem z ciężkim wzdychaniem, nawet za jego piątym pytaniem na ten sam temat. Chciałem, żeby się cieszył.
- A mogę wybrać schabowego?
- Oczywiście... - A co będziesz chciał do niego? - Mogę ci zrobić kapustę zasmażaną, surówkę z pomidorów i cebuli albo marchewkę z groszkiem.
- Poproszę pomidory. 
Nie wspominałem o ziemniakach, których nie jem do mięsa. Po co Brat miałby się dziwić kolejny raz?
- O, a myślałem, że będziesz chciał marchewkę z groszkiem. - Ale nie szkodzi. - O, zobacz, w misce mam już gotowe pomidory z cebulą, bo to trzeba wcześniej...
Nie przerywałem wysłuchując, jak należy prawidłowo zrobić pomidory z cebulą.

W końcu wyjechaliśmy na cmentarz. Przygotowania do wyjścia trwały raptem 20 minut. Polegały na tym, że ja przezornie ubrałem tylko buty i czekałem, aż Brat będzie gotowy. Mógłby być nawet i za 5 minut, ale ponieważ jest drugim w kolejności "Ojcem" (Siostra pierwszą), musiało to trwać. Chodził tam i z powrotem do kuchni bez żadnego celu, o czymś "istotnym" musiał powiedzieć kolejny raz, a ja spokojnie stałem i potakiwałem.
- Bracie, a może byśmy już tak poszli? - Nie chciałbym ubierać polaru i w nim stać nie wiadomo ile, bo się spocę, a ledwo co wyszedłem z przeziębienia!... - to była jedna z dwóch moich uwag względem niego w czasie całego pobytu.
Wybuchnął śmiechem.
- Co, jestem jak Ojciec? - Pamiętasz, jak potrafił stać przed wyjściem przed lustrem przez dwie godziny? - A Mama dostawała szału.
Co miałem tego nie pamiętać?! Czytający pomyśli, że zmyślaliśmy. Ale tylko my we troje i Siostrzeniec, który musiał, zanim dołączył do matki, jako nastolatek mieszkać kilka lat z dziadkami, gdy Siostra uciekła przed Ojcem do Niemiec (wtedy RFN) i nikt już więcej na tym świecie, wiemy, że tak było i rozumiemy się bez słów.

Pojechaliśmy Inteligentnym Autem.
- Wiesz, dobrze że twoim, bo ja jednak po nocce jestem nieprzytomny.
- Ale Bracie, pozwolisz, że po mojemu wybiorę trasę dojazdu na cmentarz?...
Kiwnął po swojemu głową, co nie musiało nic oznaczać.
- Zaparkuję tam, gdzie zwykle. - odezwałem się, gdy dojeżdżaliśmy.
- Ja nic nie mówię! - zaakcentował i umilkł zupełnie mnie zaskakując.
Kupiliśmy znicze na grób rodziców.
- Na kwiaty jeszcze za wcześnie, bo ukradną. - oznajmił mi, gdy się przymierzałem do kupna.
Widać, że z niego stary wyga. Zaraz, gdy zmarła mama, latał na grób codziennie, teraz raz na tydzień. Tego nigdy nie komentowałem. Widocznie tak czuł i potrzebował. Ale jego manię utrzymania picu i glancu na grobie nie mogłem odpuścić i nie mogłem kategorycznie nie unieść się Ale Bracie, to naprawdę jest przesada!, gdy za każdym wspólnym pobytem słyszałem z jego ust Ale jest bałagan! W przyszłym tygodniu muszę...
- Ale jest bałagan! - znowu usłyszałem. - W czwartek i piątek zamieniłem się z kolegą, będę miał wolne, to posprzątam, ławkę naprawię...
- Ale co ty chcesz tutaj, do jasnej cholery, sprzątać?! - nie  wytrzymałem.
- To może umyję płytę, żeby 1. listopada nie było wstydu. - trochę się zmieszał zaskoczony moim atakiem.
- Ale płyta się cała świeci, jak, za przeproszeniem psu jaja, więc po co ją myć?!
Zamilkł.
- To ja myślałem - odezwał się za chwilę widocznie wszystko przetrawiwszy - że mój starszy brat, gdy przyjedzie, opierdoli mnie za ten bałagan, a on mnie  jeszcze chwali.
Ręce bezsłownie mi opadły.
 
To może zabrzmi dziwnie, ale długi czas na cmentarzu spędziliśmy bardzo sympatycznie i nostalgicznie. Tak, jak tego pragnąłem. Bez pospiechu, przy pięknej pogodzie. Obaj lubimy nekropolie, a Brat ma niezwykłą pamięć do różnych plotek i ploteczek, faktów, umie wyciągnąć ciekawostki, albo prawdziwe, albo zmyślone, ale to wszystko nie miało znaczenia. Ważne było, żeby powspominać, tym bardziej, że wiele faktów i historii pamiętał tylko on, a wiele tylko ja. Więc na moją prośbę poszliśmy razem "po grobach".
Do domu wróciliśmy, gdy się zmierzchało. Po drodze kupiliśmy piwo dla Brata, bo ja byłem wyposażony w Pilsnera Urquella.
- O, to jest piwo z wyższej półki. - skomentował widok wystawianych przeze mnie butelek. 
- To pij, ile chcesz. - zaproponowałem.
- Eee, nie, za gorzkie. - Wolę inne, ale też czeskie.
Przez cały wieczór nie tknął żadnego, tylko przypiął się do Stocka, którego zaserwował. On pił non stop tylko do wody mineralnej, ja kilka kieliszków do schabowego. A resztę wieczoru spędziłem przy dwóch Pilsnerach Urquellach.
Rozmawialiśmy. Było mi dziwnie na rękę, że Brat zajmował 90% całego dialogu i zupełnie mi nie przeszkadzał fakt, że o wielu sprawach mówił po pięć razy. Wódka z tym nie miała nic wspólnego, bo gdy jest całkowicie trzeźwy, ma tak samo. Przypomnę, że Ojciec potrafił powtarzać się i po 100 razy w danej sprawie, a nawet więcej, a w konkretnej sesji umiał dociągnąć do dwudziestu. Dlatego go słuchając zasypiałem. Siostra jest na drugim miejscu ze swoimi dziesięcioma powtarzaniami w danym momencie, Brat na trzecim, ja zaś na skromnym czwartym z dwoma, w porywach trzema. Mama zawsze była na szarym końcu praktycznie nie powtarzając niczego.
Podglądaliśmy również turniej siatkówki pań, który odbywał się na obrzeżach Pięknej Doliny, a na którym, jak się później okazało, była Bratanica. Czas więc płynął powoli i bezstresowo dopóki nie powiedziałem, że chciałbym zadzwonić do Siostry. Brat się strasznie spłoszył.
- Człowieku! - To nie jest dobry pomysł! - Jak Siostra do mnie dzwoni, to ciągle mnie opierdala! - Że nie dbam o koty, że źle gotuję, że nie sprzątam w mieszkaniu, czepia się wszystkiego! - Nie wiem, co w nią wstępuje, bo tak robi natychmiast, gdy tylko  przyjedzie do Rodzinnego Miasta i nocuje u mnie. - A przecież jest u mnie gościem! - I potem, jak wróci do Niemiec, to wydzwania i nadal mnie za wszystko opierdala! - A jak byłem u niej przez dwa tygodnie, człowieku, inna kobieta! - Do rany przyłóż! - Ja nie wiem, o co jej chodzi i co się z nią dzieje?!
- Spokojnie, ze mną tak nie będzie rozmawiać.
Dał się przekonać. Nie wiedzieć czemu, nie mogłem się połączyć ze swojego smartfona (istnieje jeszcze coś takiego, jak roaming?), więc Brat wysłał do Siostry sygnałkę, by ta oddzwoniła Bo ma darmowe. Gdy zabrzmiał dzwonek telefonu (piszę "telefonu" wyraźnie, bo Brat ma telefon taki sprzed ery dotykowych, ale jednocześnie  smartfona Tylko do Internetu!, w którym porusza się tak świetnie, że ja mógłbym mu tylko latać po piwo), natychmiast przekazał mi "słuchawkę?", jakby go parzyła.
Na Siostrze w żadnym względzie się nie zawiodłem. Wszystko działało na mnie... kojąco. Powtarzanie kwestii po dziesięć razy, specjalnie modulowany ton głosu, taki ugrzeczniony, w kierunku sztuczności, który zawsze stosuje w rozmowie ze mną, ale przede wszystkim, że zwyczajnie mogłem ją słyszeć, więc nastawiałem się na odbiór. Bo w układzie Ja - Brat lub Ja - Siostra jestem tą osobą, która słucha. Zapewne dziwne dla osób, które mnie znają.
Z istotnych informacji jedna była taka, że Siostrę relegowano spośród grona Świadków Jehowy, o czym wiedziałem od kilku miesięcy. Nie wchodząc w szczegóły pikanterii sprawie dodaje fakt, że jej syn, a mój Siostrzeniec, matkę zakablował, że w czasie, bodajże ostatniego Sylwestra, sama w domu piła alkohol. Nasłał na nią dwóch starszych zboru, którzy, niczym inkwizycja, załomotała do drzwi i, co prawda nie wydała wyroku skazującego swojej siostry na spalenie na stosie, nie przeprowadziła "próby wody" albo łamania kołem, obdzierania ze skóry, rozrywania członków końmi, itd., itp., ale jednak wyrok na miarę obecnych, "humanitarnych", czasów wydała. Siostrę to specjalnie nie obeszło, ale gdzie leży prawda, nie wiadomo. Wychowałem się w takiej rodzinie, gdzie wszyscy kłamali, nawet Ojciec czasami, i stosowali emocjonalny szantaż. A nawet wtedy, gdy wyczuwałem prawdę, nie wiedziałem, w którą stronę przesunięty jest jej środek ciężkości. W tamtych czasach nie wiedziałem, że według górali są trzy rodzaje prawdy (Świnto prawda, tys prawda i gówno prawda), ale nie wiem, czy ta wiedza pomogłaby mi wówczas odnaleźć się w meandrach rodzinnych kłamstw i szantażu. Nic dziwnego więc, że wyrobiłem w sobie obronny mechanizm nie przywiązywania się do tego, o czym do mnie często w dzieciństwie i późniejszych latach mówiono tonem wzniosłym i jedynie słusznym albo przy zalewaniu się łzami, wszystko robione sztucznie i teatralnie, co już wtedy oburzało moją inteligencję, wpuszczania jednym uchem, a wypuszczania drugim, nie traktowania "tragedii" poważnie, itd. Stąd zaraz po studiach wyrobiłem sobie markę nierodzinnego, takiego nieczułego chuja zadzierającego nosa. Ale nikt mi o tym, o dziwo, głośno nie mówił i nie kłuł mnie w oczy moją "niewrażliwością". Chyba się bali, bo inaczej nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.
Ślady, głupio mówię, głębokie koleiny, w mojej psychice zostały. Wdrukowały się na stałe na twardym dysku i są nie do usunięcia. Można by je zniszczyć, ale to by oznaczało ponowne narodzenie się, a to jest niemożliwe. I bardzo dobrze. Przez lata walczę sam ze sobą, zasypuję te koleiny, ale zdaję sobie sprawę, że życia nie starczy. Świadomość mojej ułomności powoduje tylko, że czasami mocno się ze sobą męczę, a jestem pewny, że tego nie mają Brat i Siostra. Nie potrafią zdefiniować swojego stanu i próbować coś zmienić. Może oni obrali lepszą drogę?
 
Wracając do Siostry. Zabroniła mi o tym rozmawiać z Siostrzeńcem, więc drugiej strony nie wysłucham. No chyba, że sam mi o wszystkim opowie, co jest mocno prawdopodobne. Ciekawe byłoby z punktu widzenia psychologii i socjologii skonfrontowanie ze sobą dwóch wersji. Bo że są, być może nawet diametralnie różne, to pewne.
Nawiasem mówiąc, żeby była jasność, bardzo dobrze jednak się stało, że Siostra nie jest siostrą Świadków Jehowy, a poza tym stanę zawsze za nią murem i będę traktował picie alkoholu w Sylwestra jako coś normalnego, zwłaszcza gdy spędza się go samotnie.
Ale o tym Siostrze powiedzieć nie mogłem. Za to za podpuszczeniem Brata, który stał nade mną w czasie rozmowy i w ostatniej jej fazie podpowiadał mi, co mam  mówić, wychwalałem go pod niebiosa, jak świetnie opiekuje się kotami, jak dobrze gotuje i jakim jest dobrym gospodarzem. Siostra zdawała się tego nie słyszeć. Przecież wiedziała swoje. Pojebane to wszystko, ale też mocno humorystyczne, jeśli ustawić się trochę z boku.
 
Wieczorem, gdy Bratanica zdążyła wrócić do domu, Brat połączył się z nią na Skypie. Tłumaczenia jej Ale tato, dopiero co wróciłam, jestem zmęczona, a jeszcze muszę... nic nie dawały, z czego ona z rezygnacją zdawała sobie sprawę. Bo nie dość, że ojciec podpity, to jeszcze ten charakter. Więc przynajmniej ja starałem się zachować z umiarem i ją zrozumieć.

Brat zaproponował mi spanie w mniejszym pokoju, niż zazwyczaj miało to miejsce, gdy u niego byłem.
- Nawet, jak zamkniesz drzwi, koty nie dadzą ci spać! - Będą drapać w drzwi i miauczeć, żebyś je wpuścił i otworzył im balkon.
Spałem więc w pokoju, w którym śpią różni jego goście, rodzina i znajomi, i mi to odpowiadało.
Brat zrobił z niego takie sanktuarium, muzeum i skansen. W szafach poumieszczał wszystko, co się dało z mieszkania po Matce i Ojcu, a co według niego miało jakąś sentymentalną wartość, a wszystkie ściany małego pokoju przyozdobił kilkoma landszaftami "po rodzicach" (jelenie, "słodkie", bawiące się niedźwiadki, wszystko w sporych rozmiarach, a co, oprawione w "piękne" rzeźbione plastiki imitujące drewniane ramy) i czterema monidłami, które chciał nie chciał, robiły na mnie wrażenie. Na jednym była para młoda - nasi rodzice. Mama w białej sukni i welonie, Ojciec w mundurze. Podziwiałem wszystko, a przede wszystkim młodość, której nie trzeba było podrasowywać. Na pozostałych trzech byliśmy my, dzieci. "Piękne"! Gapiłem się z podziwem i nieustającym komentarzem Brata.
Zasypiając czułem się dobrze, bezpiecznie, otoczony opieką przez młodszego brata. I uważałem za normalne, że stoi nad moim łóżkiem i gada o czymś, na pewno długo, ale przecież tak miałem do 18. roku życia, więc zasnąłem nie wiedząc kiedy.
 
W poniedziałek, 24.10, okazało się po całej nocce, że koty zamieniłem na sroki. Brat ma w mieszkaniu stare drewniane okna, chyba ze Stolbudu, w każdym znaczeniu nieszczelne - wizualnym, termicznym i akustycznym. A ponieważ to nowe osiedle jest już całkiem stare, ma z 30 lat, więc posadzone drzewa pięknie wyrosły dając naprawdę zhumanizowany obraz całego otoczenia. A ponieważ jednak jest to miasto, to wszędzie stały i działały(!) pomarańczowe, sodowe lampy. Sumarycznie raj dla ptaków, tu dla srok. Zlatywały się zewsząd i okupowały stadami sąsiednie drzewa drąc się niemiłosiernie i nie zwracając zupełnie uwagi na swoją ptasią, czyli kurzą, ślepotę. Gdy zasypiałem ponownie któryś raz, to chyba tylko dlatego, że wreszcie czułem się zmęczony taką półgodzinną sesją. A gdy już się "wyspałem", natychmiast byłem budzony przez paskudny skrzek. Użyłem, jak pies w studni, ale i tak byłem... zadowolony.
Gdy rano przyszedłem do pokoju Brata, siedział przy stole i pił Stocka do wody mineralnej.
- Bracie, czyś ty zwariował?! - Przecież ty dzisiaj na 16.00 jedziesz do pracy! - to była moja druga i ostatnia uwaga.
- Muszę, bo inaczej bym zwariował! - Jak pojedziesz, prześpię się i pójdę pieszo.
Nie odezwałem się słowem. Nie chciałem wysłuchiwać tłumaczeń, które znam z n-tych opowieści i z którymi po części się zgadzam. A to na pewno dawałoby mu mandat na kolejne takie numery.

Na śniadanie zrobił mi Śląską.
- Jest najlepsza!
Skoro tak. Nie dyskutowałem. Co chwilę wołał mnie do kuchni, żebym zobaczył każdy etap przygotowań - mycie kiełbasy, krojenie, nakłuwanie - z obfitym edukacyjnym tłumaczeniem. Potem przeszedł do etapu duszenia cebuli, znowu z detalami i wreszcie zamknął temat (20 minut i moje wielokrotne przychodzenie) referując sposób połączenia kiełbasy z cebulą, wolne i długie duszenie i od czasu do czasu zalewanie odrobinką wody Koniecznie przegotowaną!
Kiełbasa była pyszna. 
- Co ci do niej dać? - Bułkę czy chleba?
- Dziękuję, ale Bracie, ja nie jem w ogóle pieczywa i tobie to samo radzę. - Schudniesz, nawet nie będziesz wiedział, kiedy.
To była moja druga i ostatnia porada.
Popatrzył na mnie nawet nie zdziwiony, bo doskonale pamiętał, że pieczywa nie jem. Kiwał kulturalnie i potakująco głową potwierdzając, że słyszy o tym schudnięciu, ale dziecko by dostrzegło, że błyskawicznie był nieobecny rozmyślając Po co mi schudnięcie?! i Jak tak można?! Bez pieczywa?! Bez sensu! Ale trudno, co zrobić, to przecież brat, dziwo, ale jednak...
 
Przed wyjazdem  Brat zrobił mi niesamowitą niespodziankę. Dał mi do przeczytania list napisany przeze mnie do niego z datą 22. czerwca 1972 roku. Zalaminowany, zabezpieczony. 50 lat!
Czytałem z otwartą gębą. Brat, wtedy 17 lat, był wówczas na wschodzie Polski, u rodziny, a ja zostałem w Rodzinnym Mieście i zdawałem mu relację z różnych wydarzeń. Słowo daję, niczego nie pamiętałem, a mimo tego były niesamowicie wiarygodne. Śmialiśmy się przy każdym fragmencie i wspominaliśmy. I było mi wstyd, bo wyłapałem kilka błędów ortograficznych. Takich, że obecnie nie do pomyślenia.

W Wakacyjnej Wsi byłem jakoś zaraz po południu. Przegadaliśmy całą moją wizytę, a potem Żona zrobiła mi niespodziankę. Pokazała mi nową ofertę w Uzdrowisku i ponownie drugą, wcześniejszą. I od tego momentu zaczęło się inne myślenie dające wielką ulgę. Dość z pułapką, którą sami stworzyliśmy i sami w nią wpadliśmy. Dość wzlotów i upadków. Jeśli tak się stanie, że przyjdzie do nas inna, następna sytuacja, całkiem nowa, czyli gdy Szczecin i Uzdrowisko odpadną, przystąpimy  do sprawy nie przywiązując się do niej i nie tworząc nowych sideł, w które moglibyśmy znowu wpaść. Po prostu spokojnie będziemy się dopasowywać do aktualnej sytuacji. Pewnie, że tak można było od samego początku, czyli od roku, ale cóż, bez względu na wiek, doświadczenie, człowiek na każdym etapie życia płaci frycowe. My w sumie jednak stosunkowo małe, nawet z elementami (emelentami) humorystycznymi, jeśli spojrzy się na wszystko z dystansem.

Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek Peaky Blinders.
 
Dzisiejsze, wtorkowe, 25.10, poranne czytanie, aby tekst dopicować, o dziwo, sprawiło mi przyjemność. A zdarza się to dość rzadko przy czytaniu samego siebie.
Po nocce u Brata wstałem dzisiaj o 08.00. Gdy się zwlokłem, zrobiła się 08.10, a pierwszy raz siadłem dokładnie po godzinie. Tyle czasu zajął mi poranny rozruch, przede wszystkim porządne czyszczenie kozy i kuchni. Gdy Żona wstała, szczapki dopiero zaczęły się tlić. Ale i tak była zachwycona mogąc magię ognia obserwować przez całą czystą panoramiczną szybę.
Po długim milczeniu i pławieniu się w domowym poranku wymieniliśmy się myślami.
- Nasz poranek "wrócił na tory" - stwierdziła Żona, 
- "Sytuacja została opanowana" - dodałem.
 
O 05.03 napisał Po Morzach Pływający.
U nas jeszcze jest. Ceny pomiędzy 250 - 300 z dowozem.
Drobnica zdecydowanie tańsza, ale i tak droższa niż pod koniec tamtego roku.
A może by tak wszystko pierdolnąć i wyjechać... Jak w tym dowcipie. Przytoczę jedną z wersji:
Na Uniwersytecie Warszawskim profesor egzaminuje studenta.
- Proszę mi powiedzieć, jaką formę ustrojową ma nasz kraj?
Student milczy, w końcu wzrusza ramionami, że nie wie.
- Mhm - mruknął pod nosem profesor.
- To proszę mi powiedzieć, kto obecnie jest prezydentem naszego kraju?
Student znowu milczy, by za chwilę ponownie wzruszyć ramionami.
Coraz bardziej skonsternowany profesor pyta dalej.
- To może powie mi pan, kto jest premierem?
To samo.
- A proszę mi powiedzieć, skąd pan pochodzi?
- Z Bieszczad.
Profesor przeprosił, wstał, podszedł do okna i się zamyślił.
- A może by tak wszystko pierdolnąć i wyjechać w Bieszczady?
 
I Po Morzach Pływający pisał dalej:
Za godzinę zaczynają załadunek. ARA porty niestety to mają do siebie, że upychają statki gdzie się da i ładują albo rozładowują w szalonym tempie. Wczoraj było 800t/h i dzisiaj zapowiada się podobnie.
Co prawda w Rotterdamie było 2500t/h, ale zaczęli o przyzwoitej porze czyli 1500, a nie o 0600.
Trochę nas to zmęczy, ale liczymy , że kolejna podróż będzie gdzieś na południe Europy.
Peaky Blinders dobry serial na początku, potem  rozmywa się wraz z kolejną serią.
Podobnie z serią o detektywie Harrym Boschu. Książki są znakomite / jak na kryminał /, ale serial to tylko dwa pierwsze sezony. Reszta to jakiś zlepek niewiadomo czego.
Na koniec dodam, że naszym faworytem czarnego diabła nadal jest hodowla w Szczecinku.
Trzymajcie się ciepło. Właśnie wypiłem kawę, żeby nie paść na .....
PMP
(pis. oryg.)

Na 13.00 przygotowaliśmy mieszkanie. Goście przyjeżdżali z Metropolii na trzy dni. Byli już u nas. Sympatyczni. Nasi.
Wyraźnie wróciłem do formy, bo potem skosiłem żyłką na 2 akumulatory trawę nad Rzeczką i wokół Stawu. Było widać rękę gospodarza.
Niespodziewanie Żona chciała pojechać do Powiatu kupić mleko, bo to od Sąsiadki Realistki już wyszło. Wyjazd planowałem jutro, ale Skoro Żona szczęśliwa, to i ja szczęśliwy...
Co więcej, zaprosiłem ją do Nowego Kulinarnego Miejsca. Żona od razu znalazła podkładkę - Żeby przypieczętować wczorajszy przełom!
Po raz pierwszy w tego typu sytuacjach od jakiegoś czasu wracaliśmy wreszcie w dobrych nastrojach.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Peaky Blinders.

ŚRODA (26.10)
No i o 05.34 napisał Po Morzach Pływający.
 
Kolejna partia węgla do Polski zaladowana. Holenderskie Zagłębie Węglowe w Amsterdamie pracuje pełną parą. Węgiel jest przeznaczony do ciepłowni w Gdańsku. Nie nadaje się do palenia w domowych piecach. Taki 0-50mm,ale generalnie miał. Załadunek 6.5 godziny, 1700 ton na godzinę. W Gdańsku również krótko, około 20 godzin.
Rząd mówi,że węgla wystarczy. Analizując ilości węgla który płynie do kraju jeszcze dużo go brakuje do zaspokojenia potrzeb. Holendrzy robią biznes życia za który my płacimy i to dużo płacimy.
Poza tym nie lubię polskich portów. To co się w nich wyprawia często przypomina portu afrykańskie.
Rozpadający się sprzęt, metody załadunku sprzed ery króla Ćwieczka i na koniec to szaleństwo pracowników portowych. Płacą im za rozładowany tonaż. Deszcz wprawia ich w ponury nastrój, słoneczna pogoda w euforię która ma niewiele wspólnego z rozsądkiem. Kolejny raz będziemy współpracować z firmą stevedorską SPEED. Trzeba przyznać, że nazwa adekwatna do prędkości rozładunku.
Wleczemy się TSS Treschelling w kierunku Elby i Kanału Kilońskiego. Kolejne nocne manewry, zapewne okraszone dozą ulewnych deszczy podczas manewrów.
PMP (pis. oryg.)
Trzeba przyznać, że notka ciekawa. Wiele daje do myślenia.
 
Rano rozmawiałem z Córcią. Zbliżają się trzecie urodziny Wnuczki (słyszałem w trakcie naszej rozmowy Mamo, dlaczego tak długo rozmawiasz przez telefon? Nie gadaj tyle!), a to jest 1. listopada, dzień szczególny i organizacyjnie trudny. Wstępnie umówiliśmy się na nasz przyjazd we troje w czwartek lub piątek po Wszystkich Świętych.
 
Zaraz po I Posiłku Żona zaskoczyła mnie kolejnym pomysłem, który rodził się od jakiegoś czasu i coś tam w międzyczasie do mnie docierało przez meandry skomplikowania. Z drugiej strony mnie nie zaskoczyła, bo wiadomo, kto jest od wymyślania. 
Sprawa dotyczyła Szczecinian i rozciągała się na najbliższe miesiące. Przypomnę, że oni sami pod koniec sierpnia zaproponowali nam, że chętnie "na stałe" wynajmą jedno z mieszkań, bo znają warunki, podoba im się wszystkim (między innymi z tego względu chcą kupić Wakacyjną Wieś), chłopcy rozpoczną naukę w Powiecie, czyli całość oczywista, mądra i logiczna. Wtedy jednak temat zdecydowanie zablokowaliśmy przy pełnym zrozumieniu Szczecinian. Do października włącznie mieliśmy rezerwacje gości turystycznych, a to jest rzecz święta i nie podlegająca dyskusji, a poza tym wtedy  mentalnie nie byliśmy przygotowani na najazd szczecińskich Hunów (lud koczowniczy, który ok. roku 370 najechał Europę i przyczynił się do upadku Cesarstwa zachodniorzymskiego) wiedząc, że to co prawda nie Wandale (grupa plemion wschodniogermańskich <...> W noc sylwestrową 406 roku wraz ze Swebami i Alanami przekroczyli zamarznięty Ren w pobliżu Moguncji, po czym przez trzy lata pustoszyli Galię. W trakcie dalszej wędrówki po Cesarstwie Zachodniorzymskim dotarli do Północnej Afryki, gdzie po zdobyciu Kartaginy założyli własne państwo (439 r.), które przetrwało wiek i zostało ostatecznie podbite przez Cesarstwo Bizantyńskie w latach 533–534) , ale przecież z historycznego punktu widzenia jeden pies.
Od 1. listopada sytuacja jednak się zmieni. Sezon właściwie się skończy i do końca marca nie ma co liczyć na ruch w interesie. W grudniu jest tylko jedna rezerwacja w Święta i jedna w Sylwestra. Potem pojedynczych, gdyby się nawet zdarzały, nie przyjmowalibyśmy i furtka dla Szczecinian mogłaby być otwarta. Idąc tym tokiem myślenia jeszcze wstępnie rozważyliśmy, na razie dość pobieżnie, różne za i przeciw, po czym Żona mailem wysłała propozycję. A Szczecinianie, po krótkich pertraktacjach finansowych, ją przyjęli. Maszyneria więc ruszyła.
A co mówiłem wcześniej? Będzie paczworkowo i pięknie.
Można by powiedzieć, że w sumie cały dzień został opanowany przez ten pomysł. Bo co jakiś czas do niego wracaliśmy modyfikując go, akcentując pewne elementy (emelenty) i dodając różne składowe, które akurat przychodziły nam do głowy, często przy wybuchach śmiechu. Ciekawe, czy będziemy wybuchać, na przykład, w marcu przyszłego roku. Bo posługując się cytowanymi fragmentami historii można by parafrazować Historia lubi się powtarzać, Mądry Polak po szkodzie, itp.
W obliczu jednak wielu plusów, z których finansowy jest najoczywistszym, a reszty, póki co, wymieniać nie będę, postanowiliśmy zaryzykować. A bo to kolejny raz w życiu?... Jedno jest pewne - nudzić się nadal nie będziemy, a to jest jedna z naczelnych zasad, która nam przyświeca w życiu, która daje nam energię  i która w dziwny sposób nie chce się od nas odczepić.

Naładowany energetycznie rzuciłem się na drewno (szczapy, układanie, rąbanie bierwion na mniejsze), a potem skosiłem trawę żyłką na jeden akumulator. Miło było czuć, że wracam do normy. To mnie przyjemnie zmęczyło, więc przed meczem Barcelona - Bayern w Lidze Mistrzów postanowiłem się zdrzemnąć. Gdy wstałem, zrobiłem sobie Blogową, po czym z tego powodu bardzo szybko szlag mnie trafił, bo podejrzałem wcześniejszy mecz z tej grupy, gdzie Inter Mediolan do przerwy prowadził już z Victorią Pilzno 2:0. "Mój"  mecz był więc meczem o pietruszkę, więc natychmiast wyłączyłem laptopa. I bardzo dobrze, bo ostatecznie Barcelona przegrała u siebie 0:3. Żenua!
Żonie trochę zamieszałem w głowie komunikując nagle, że meczu oglądać nie będę, ale przeszła nad tym spokojnie do wieczornego porządku i wspólnie obejrzeliśmy kolejny odcinek Peaky Blinders.
Myślałem, że po Blogowej i po drzemce będę miał problem z zasypianiem, stąd moje wkurzenie, ale nie, organizm działał, jak zwykle przez moje kilkadziesiąt lat. Nadal mogłem kłaść się spać i wstawać o dowolnej porze doby, w tym po wypitej kawie.

CZWARTEK (27.10)
No i dzisiaj był dzień bez pracy fizycznej.
 
Nie to, że jej unikałem, ale jakoś się tak złożyło. 
Żona po I Posiłku... wymyśliła wycieczkę. A żona szczęśliwa, to i ja szczęśliwy! A poza tym była tak piękna pogoda, przy której jesień mogła wstrząsnąć najbardziej zatwardziałym niewrażliwcem, że nie dało się nie jechać.
Część trasy była nam nawet kompletnie nieznana, o co już coraz trudniej, więc się gapiliśmy zauroczeni, bo Piękna Dolina  nadal była piękna. Na koniec ten wypad postanowiliśmy dodatkowo wzmocnić i go zaakcentować rozsiadając się przy książkach w Kawiarnio-Cukierni w Powiecie.
Wieczorem zamknęliśmy oglądanie pierwszego sezonu Peaky Blinders.

Dzisiaj rozpocząłem szósty rok pisania bloga. A mówiąc normalnie, właśnie minęło pięć lat od pierwszego wpisu. Co roku go cytuję, bo jest krótki (wtedy jeszcze, do końca 2017 roku, publikowałem codziennie i dopiero Żona wyzwoliła mnie z tego kieratu), i się wzruszam. Przypomnę.
 
27.10.2017 - pt
Mam 66 lat i 328 dni.
No i wyjechałem dzisiaj do naszej Metropolii.
W Naszym Miasteczku na dworzec pojechaliśmy taksówką, bo padał deszcz.  Za całe 10 zł.  Mieliśmy iść piechotą, raptem 20 minut, no ale siła wyższa. Fatalnie by się jechało prawie 7 godzin (z przesiadką) siedząc w mokrych ciuchach. No i przeziębienie pewne. Znam swój organizm i się go słucham.
- Ale nie zgub czapki, proszę! - mówi na dworcu Żona patrząc na mnie podejrzliwie.
Nie wiem, dlaczego Jej się to tak utrwaliło, bo raptem zgubiłem do tej pory dwie Święte Czapki (mam jeszcze parę rzeczy Świętych), a teraz mam trzecią, taką samą, jak poprzednie.
- A torbę masz zamkniętą?! - to za jakiś czas. Znowu patrzy na mnie ze zgrozą w oczach i podejrzliwie bez próby ukrycia i kamuflażu (a ja wszystko czytam z Jej oczu), że zwraca się do mnie z lekkim obrzydzeniem, jak do półgłówka, a zgroza bierze się stąd, że jest nim chyba Jej mąż. I nie czekając aż Jej odpowiem, zagląda mi przez ramię, żeby się przekonać.
- Kotku, a trafisz z powrotem do domu?! - pytam z czułością i bez aluzji. Wiem, że wraca piechotą, a wystarczy obrócić Ją dwa razy wokół własnej osi, żeby szła w przeciwnym kierunku.

Wieczorem, już w Nie Naszym Mieszkaniu w Metropolii, urządziłem sobie NBM - Nieokrzesany Bal Murzynów! Niezwłocznie udałem się do osiedlowych delikatesów i kupiłem podstawowe rzeczy.
Na kolację  "zrobiłem" sobie dwie parówki(!) na gorąco, jedną bułkę(!) posmarowaną masłem(!) i do tego 2,5 kieliszka Luksusowej(!). Co za pierwotne, proste i prymitywne smaki!
Zrobiłem zdjęcie "zastawionego" stołu i wysłałem Żonie, żeby nie było, że się czaję.
Aha, wykrzyknikiem zaznaczyłem to, czego nie powinienem jeść i/lub pić.

Dzisiaj Bocian wysłał tylko jednego smsa.
 
Te pięć lat pisania non stop przydaje się w różnych dziwnych, tu akurat błahych, okolicznościach. Ostatnio przejąłem, czytaj zaanektowałem, kolejną strefę i sferę, bo to jednak niuansowa różnica, kuchennego życia obracających się wokół zmywarki. Do tej pory była to domena Żony. W tym fizycznym miejscu, jakim jest zmywarka, ogniskowały się niektóre jej cechy, które oczywiście znałem, tolerowałem i już. Z obszaru tych kilku drobnych minusów, czasami irytujących, które wobec kilku olbrzymich plusów nie miały żadnego znaczenia i gdybym je wyolbrzymiał i uwypuklał, co na początku naszego wspólnego życia robiłem, zasługiwałbym słusznie na miano tępego małostkowego, co to paskudzi sobie i Żonie życie. 
W tym przypadku te minusy można by przedstawić ulubionym powiedzeniem Żony Robota kocha głupiego!  Bo po co, na przykład, od razu opróżniać całą zmywarkę, skoro nawet dziecko wie, że w danej chwili wszystko od razu nie będzie potrzebne? Może jakaś łyżeczka, miseczka lub talerzyk... Po co wykonywać dwa razy tę samą pracę, czyli wyjmować naczynia ze zmywarki i wkładać je do szafek i szuflad, by za chwilę je stamtąd ponownie wyciągać? Logiczne. Pomijając drobny fakt, że wszystko, co jest związane ze zmywarką jest przez Żonę znienawidzone i lokuje się pośród wielu codziennych czynności, do których podchodzi ona jak pies do jeża, czyli z ciężkim sercem. Ale wiadomo, każdy z nas ma pewną sferę prac lub codziennych czynności, których nie cierpi i je odkłada, często do nieprzyzwoitego stanu, i tylko nieliczni, ja(!), są w stanie się przemóc, zacisnąć zęby i oczywiście być posądzanym o brak ludzkich cech, czyli o cyborgowanie. 
Ponieważ natura nie znosi próżni w żadnym jej aspekcie, więc w tak zwanym międzyczasie pojawiające się brudne naczynia nie chciały się zdematerializować, i dobrze, bo poszlibyśmy z torbami, tylko gromadziły się z dnia na dzień na zmywarce i wokół niej zajmując sporo potrzebnej przestrzeni i kłując w oczy swoim wyschniętym wyglądem w oczekiwaniu na włożenie do jej bebechów. A to następowało dopiero wtedy, gdy ostatni czysty talerzyk, łyżeczka zostały z niej wyjęte. Bo znowu, nawet dziecko wie, że nie można wkładać brudnych naczyń, jeśli wewnątrz są czyste. Wiadomo, wszystko się pomiesza. Zresztą po dwóch  dniach tak się właśnie zaczynało dziać, zwłaszcza wtedy, gdy czegoś brakowało i naturalnym odruchem było wkładanie brudnych naczyń, żeby po zmywaniu otrzymać brakujące czyste.
Sprawę przeprowadziłem w sposób w miarę pokojowy, raczej w drodze ewolucji, na pewno łagodniej niż Hitler, który bez jednego wystrzału co prawda zajął Austrię i część Czechosłowacji (Anschluss), ale chyba mimo tego mniej pokojowo. Kilka dni temu rano, gdy Żona siedziała przy swoim 2K+2M, opróżniłem całą zmywarkę z naczyń, garów i sztućców umytych w nocy. Układanie do szafek zajęło mi może góra pięć minut i to tylko dlatego, że w trakcie tłumaczyłem Żonie, jaki teraz zapanuje system, a podzielnej uwagi nie mam. Zaznaczyłem jednocześnie, że wszelkie brudy natychmiast wkładamy do opróżnionej (!) zmywarki. Żona, co prawda, przypomniała mi, że ona chciała tak od dawna, ale ponoć ja się ociągałem, zaniedbałem i nigdy nie wkładałem swoich brudów, tylko je zostawiałem. A wiadomo, jak działa przykład.
Dzisiaj więc, gdy po kilku dniach, w których ciągle zmywarkę natychmiast opróżniałem, a brudy znikały w jej bebechach na bieżąco, gdy nauczyłem się pod okiem Żony ją uruchamiać, a wokół panował porządek i schludność, znowu do tematu wróciłem, niestety trzeci raz w przeciągu tego czasu.
Chciałem tylko zaakcentować, jak konsekwentnie działam.
- Ciekawe, jak długo to potrwa? - Żona raczej bez złośliwości rzeczywiście zastanawiała się zwyczajnie Jak długo to potrwa.
- Czy pięć lat temu, gdy założyłaś mi bloga, podejrzewałaś, że za pięć lat nadal,  systematycznie(!) będę go pisał. - odpowiedziałem i to zupełnie wystarczyło.
 
PIĄTEK (28.10)
No i dzisiaj starałem się nadrobić blogowe zaległości.
 
A szło to przy mojej panice słabiutko i ciekło, jak krew z nosa. Powoli się godziłem, że zaległości będą jeszcze większe niż poprzednio, zwłaszcza że w sobotę i niedzielę miałem być u Wnuków, a w poniedziałek i wtorek mieliśmy gościć Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego, których w poniedziałek miałem zabrać z Metropolii jadąc do Wakacyjnej Wsi.
Jednak najbardziej w pisaniu przeszkadzała mi świadomość, że w okolicach 15.00 przyjedzie Szczecinianka i przywiezie ich pierwsze manele. Byłem cały czas w blokach startowych, a to nie sprzyjało koncentracji. Poza tym musiałem na dwa dni przygotować Żonie wszystko tak, żeby mogła swobodnie palić w kuchni i w kozie, gdyby ją aż tak naszło przy tych upałach.

W końcu Szczecinianka przyjechała. We troje błyskawicznie rozpakowaliśmy wszystko i złożyliśmy w Małym Gospodarczym. Jego uprzątniecie kilka miesięcy temu teraz niezwykle się przydało. Oczywiście wtedy robiłem to w innym celu, ale cóż.
Po czym we troje zrobiliśmy sobie mini wycieczkę i pojechaliśmy autem Szczeciniaki do wsi (10 minut drogi), w której ostatnio mieszkała z synami i zabraliśmy pozostałe manele. Można było odsapnąć i porozmawiać. Plan działań na najbliższe dni był następujący:
- za chwilę Szczecinianka wracała z powrotem do Szczecina,
- we wtorek przyjadą całą rodziną z psem, chociaż sam na siebie jestem oburzony tym "z psem", bo powinienem był napisać tylko "całą rodziną", i mamy omówić główne założenia wzajemnej koegzystencji, które w następnym wpisie  skwapliwie opiszę,
- w tenżesz wtorek Szczecinianka będzie wracać do Szczecina, żeby w środę ostatecznie pozamykać swoje sprawy zawodowe,
- w środę lub we czwartek ostatecznie zjedzie do Wakacyjnej Wsi.
No, wprost cyrk na kółkach. A potem zacznie się cudowne paczworkowe życie....

Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie drugiego sezonu Peaky Blinders.
 
SOBOTA (29.10)
No i wstałem o 06.00, jak za starych czasów.
 
Dawno mi się to nie zdarzyło.
A wszystko przez zgrozę, która mi towarzyszyła, spowodowana myślami o niedopuszczalnych zaległościach. Po kilku godzinach i tak musiałem się poddać, bo trzeba się było przygotować do wyjazdu do Wnuków.
Przyjechałem o 16.00 i od razu stałem się pomocnym dziadkiem. Syna nie było, Wnuk-II był u babci (Teściowej Syna), do której trzeba było zawieźć Wnuka-III. U Teściowej Syna spędziłem niezły kęs czasu przy herbacie, szarlotce i rozmowach. Stąd, gdy wróciłem, wieczór można było poświęcić wyłącznie na rozmowy z Synem i Synową, w których bardzo chętnie uczestniczyli Wnuk-I i IV, a tym chętniej, że już dawno powinni byli pójść spać. 

Spałem razem z chomikiem. W zasadzie mogę powiedzieć, że mi zupełnie od jakiegoś czasu nie przeszkadza. Co innego łóżko. Tego, że będzie za krótkie, oczywiście się spodziewałem, ale nie mogłem zrozumieć, że  nagle przy każdym moim ruchu trzeszczało. Nie dało się tego znieść. Poza tym konstrukcja pod materacem, ni z tego, ni z owego, zaczęła mnie uwierać, więc natychmiast byłem pewny, że rano wstanę połamany. Coś Syn z Synową musieli przemeblować, bo gdy się uważnie przyjrzałem, wydawało mi się, że to łóżko jest jakieś podejrzane.
Przerzuciłem wszystko na drugie, bo miałem komfort spania w oddzielnym pokoju. Było lepiej, ale ta długość, a raczej krótkość...
 
NIEDZIELA (30.10)
No i już po zmianie czasu.
 
Cykliczna paranoja!
Znowu zerwałem się o 06.00 i nawet udało mi się pisać aż do 09.00. 
Przy śniadaniu ustalaliśmy organizację wyjazdu na cmentarze. Ostatecznie zdecydowaną wolę jechania z dziadkiem wykazywał tylko Wnuk-IV. Byłem nawet zadowolony, bo układ 1:1 zbliża i kontakt się nie rozcieńcza, a poza tym w tak poważnych sprawach wszyscy pozostali Wnukowie brali już udział, a ten nie. Układ miał się okazać partnerski, co mnie bawiło skrycie z uwagi na zaangażowanie Wnuka-IV, jego teksty, tudzież rodzinne wymądrzanie się i komentowanie wszystkiego, na co bym nie wpadł, że komentować można oraz przez fakt, że ani razu nie zamarudził. Widać było chociażby z tego powodu, że jeszcze, jako ostatni z braci, nie jest nastolatkiem (9 lat). W różnych "niebezpiecznych"" sytuacjach (dziki tłum ludzi, rój samochodów i środków lokomocji miejskiej) bez problemów dawał się trzymać za rękę, co mnie rozśmieszało i wzruszało. Szkoda, że to już niedługo.

Najpierw pojechaliśmy na cmentarz, taki "główny", na który chodziłem "od zawsze", jeszcze w moim poprzednim układzie małżeńskim. A i później również. Najpierw to był grób Teścia-I i nieliczne rodzinne naszych znajomych z tamtych czasów. Potem grobów przybywało oczywiście, a od kilku lat nastąpiło swoiste status-quo. Trzeba poczekać, aż gremialnie zacznie wymierać moje pokolenie. Statystycznie rzecz biorąc "mój grobowy stan" od jakiegoś czasu zamknął się na licznie 10. Wyłącznie na tym cmentarzu, bo na innych poprzybywało, oj, poprzybywało.
Z Wnukiem-IV kupiliśmy czternaście zniczy. Trzynaście mieliśmy zapalić tutaj, a jeden na innym cmentarzu, największym w Metropolii. Wnuk-IV niósł swoją partię, ja swoją. Zaczęliśmy zapalanie zniczy od jego, bo w oczywisty sposób przekonał go drobny logiczny fakt, że dzięki temu za chwilę nie będzie musiał nosić "ciężarów". Tylko przy grobie swoich pradziadków tłumaczyłem, kto to dla niego był, przy pozostałych dałem sobie spokój. 
Rytuał i nasze współdziałanie bardzo szybko się skrystalizowały. Przy każdym grobie znicz zapalał wyłącznie Wnuk-IV (ani razu się nie poparzył, raz tylko zakomunikował, że było blisko Ale  mnie to wcale nie bolało! - przydało się harcerstwo), ja zaś odbierałem zużytą zapałkę, żeby nie śmiecić. Po czym sprzątaliśmy dany grób wymiatając liście. Mimo że nie byłem na tym cmentarzu dwa, na pewno, a może i trzy lata, wszystkie groby odnajdywałem bez problemu. Przy jednym tylko zmitrężyliśmy więcej czasu ponad pewien standard, a przy ostatnim miałem się już poddać, gdyby nie Wnuk-IV. Halsowaliśmy beznadziejnie i bez skutku po cmentarnym kwartale tam i z powrotem i już mieliśmy zrezygnowani go opuścić, ja ze smutkiem, gdy Wnuk-IV się wydarł Dziadek! Jest! Już wcześniej podawałem mu nazwiska "poszukiwanych", bo chłopak umie czytać, więc był mocno zaangażowany, a po znalezieniu ostatniego grobu, kiedy widział i słyszał, że trochę złorzeczę pod nosem Cholera! Nie po to przyszedłem za jasnego!..., chodził dumny niczym paw, o co przy naszych genach nietrudno.
Nie brakowało akcentów humorystycznych. Co dziwniejsze, podawane przeze mnie nazwisko, komentował, a niektóre go bawiły.  W końcu sam w trakcie poszukiwań zaczął zwracać uwagę na różne inne.
- A wiesz dziadek, ten pan nazywa(!) się Grzyb! - Śmiesznie! - Ale pasuje do niego, bo na imię ma Jerzy!

Lekko wymordowani w końcu wróciliśmy do Inteligentnego Auta. I pojechaliśmy do... Teściów Syna zakładając, że może któryś z Wnuków, a może obaj, dołączą, bo mieliśmy jechać jeszcze na kolejny cmentarz. Zastaliśmy tylko Teścia Syna.
- Babcia z chłopakami poszła do kościoła, a potem we troje mają jechać na cmentarz.
Trudno świetnie. Zostawiliśmy samochód przed domem, wzięliśmy ostatni znicz, malutkie szachy, na magnes, nie braliśmy ze sobą żadnych polarów, ani kurtek, tak było gorąco, i poszliśmy na pętlę autobusowo-tramwajową. Dla obu atrakcja. Okazało się, że jeden z autobusów jechał bezpośrednio  na nasz cmentarz. W trakcie jazdy udało się nam nawet rozegrać jedną partię warcabów (łepek dostał łupnia), ale potem daliśmy sobie spokój, bo za bardzo trzęsło. Mogliśmy za to podziwiać, jak w  miarę zbliżania się do końcowego przystanku ruch się zagęszczał, by ostatecznie obserwować, jak autobus przesuwa się po kilka metrów, bo to jednak nie tramwaj ze swoim oddzielnym torowiskiem. Ale czy to nam przeszkadzało?
Tłum był dziki, ruch był dziki, a wszystko starała się opanować policja. Była to kolejna atrakcja i poletko do komentowania, dziwienia się i naprawiania bezsensów rzeczywistości dla Wnuka-IV. Ale również podziwiania przez nas pracy mundurowych, którzy starali się pogodzić sprzeczne interesy kierowców, często debili proszących się o bejsbola zamiast lizaka i gwizdka, i pieszych.
Przy głównej kaplicy, drugi raz dzisiejszego dnia, przeprowadziłem instruktaż.
- Gdybyś się zgubił, spotykamy się natychmiast tutaj! - Masz od razu poprosić jakąś panią albo pana, żeby cię zaprowadzili przed kaplicę, bo się zgubiłeś i masz dodać, że tam na ciebie będzie czekał dziadek! - Powtórz!
Bez szemrania powtórzył, ale potem w dalszej drodze niespodziewanie zmieniał swoje położenie zachodząc mnie od tyłu i lokując się raz po mojej prawej, raz po lewej stronie doprowadzając mnie co rusz do palpitacji serca, gdy obejrzawszy się na dany bok stwierdzałem, że tam go nie ma. Zabroniłem mu robić takie numery i wygłupy.  Mimo że miejsce adekwatne, jednak miałem na uwadze licznych żywych, pogodnie usposobionych, którzy spokojnie i relaksacyjnie przyszli na groby i na pewno nie chcieliby w czasie rzeczywistym oglądać kolejnego klienta? I to późniejsze morze plotek i współczucia
Taka tragedia! I to w takim czasie! Na dodatek przy wnuku! Nie zniósłbym tego!
Odwiedziłem (to chyba głupie słowo w tych okolicznościach?) tylko jeden grób. Mojej pracownicy, starszej ode mnie o 20 lat, która zmarła w 1985 roku w wieku 55. lat. Jako jej szef i kierownik wydziału miałem mowę nad jej grobem, a to mnie kosztowało mnóstwo zdrowia i całkowicie nieprzespaną noc przed pogrzebem. Ale gdybym wtedy milczał, wiem, że nie darowałbym sobie do końca życia. Musiałem się z tym zmierzyć i ostatecznie dałem radę, a największą nagrodą dla mnie, gdy skończyłem, było spojrzenie wszystkich moich pracowników. A czasy były trudne, lata tuż po stanie wojennym, w pogrzebie uczestniczyli tylko sami solidarnościowcy, na pewno z lekką domieszką esbeków. Oficjalnej reprezentacji zakładu pracy nie było.
W tamtych latach wiele się działo, ale co ciekawe, najbardziej w pamięci zapadły mi dwa drobiazgi. Zapach i smak murzynka, który piekła moja pracownica i wysyłała go dla mnie do więzienia, oraz dźwięk i widok meczu rozgrywanego w pracy na korytarzu. Gdy przychodziłem czasami z Synem, już po wypuszczeniu z interny, wówczas sześcioletnim, czyli z Synkiem, wyciągała z szuflady zrobioną przez siebie z folii aluminiowej piłkę i grała z takim łepkiem przy wrzaskach i emocjach. Syn to pamięta do dzisiaj.
Ciekawe, że z biegiem lat takie drobiazgi stają się coraz ważniejsze.
 
Z cmentarza wyjechaliśmy, za przeproszeniem, tramwajem. Wybraliśmy taki, żeby dojechał jak najbliżej Rynku. Bo tam była kawiarnia, w której jak zawsze mogłem skomponować sobie lody waniliowe z  posypką z orzechów i bakalii, oblanych advocatem. To była kawiarnia, przez którą przewinęły się Wnuki, Q-Wnuki, Krajowe Grono Szyderców i Żona. I wszyscy byli zadowoleni.
Okolice Rynku i on sam kompletnie mnie zaskoczyły. Takich tłumów ogaconych tylko w koszulki z krótkim rękawem nie powstydziłby się maj lub czerwiec. Normalnie szczena mi opadła i byłem pod wrażeniem. Drugi raz mi opadła, gdy na drzwiach i oknach wymarzonej kawiarni ujrzałem chamskie płyty OSB. W centrum Metropolii! Nie mogłem zrozumieć, bo przecież ta kawiarnia niezmiennie cieszyła się powodzeniem i zawsze były tłumy.
Ruszyliśmy w drogę w poszukiwaniu czegoś, co by się nadawało dla mnie i dla Wnuka-IV. Po żmudnej selekcji wyszło mi, że najlepsza będzie restauracja... Ceska. Znowu  opadła mi szczena. Takich tłumów nie widziałem tam nigdy. Trzeba było czekać na wolny stolik i to na górze.
Ja perfidnie wybrałem Pilsnera Urquella z beczki z olbrzymią ilością piany, a dla Wnuka-IV uczciwie zamówiłem trzy butelki soku. Z jedzeniem się nie rozpędzałem. Poprosiłem o karkówkę na zimno w plastrach z ogórkiem kiszonym, papryką jalapeno, chrzanem i musztardą. Wnuk-IV nawet zjadł kilka plastrów, za to ogórki wszystkie. Ale podziwiałem go za to, że parę razy tknął chrzan.
W trakcie oczekiwania a potem jedzenia, ucięliśmy sobie partię warcabów. Jakaś para pięćdziesięciolatków siedząca obok wyraźnie interesowała się naszym widokiem, a pani ciągle się uśmiechała.
- Wiecie państwo - zagadałem - z takimi łepkami nie ma żartów! - Ani się człowiek obejrzy, gdy dostanie łupnia.
Pokiwali głowami ze zrozumieniem.

Wracaliśmy nadal tramwajami. Spod domu Teściów Syna zabraliśmy Inteligentne Auto i wróciliśmy do Sypialni Dzieci. Ledwo jako tako odpocząłem, a już trzeba było wracać w to samo miejsce, żeby odebrać Wnuka-II i III. Żeby nie było - zgłosiłem się sam na ochotnika, żeby zwielokrotnić różnorakie relacje miedzy mną a Wnukami. Całe niezgłębione morze.
Wieczorem z Wnukiem-III i IV grałem w kierki. Przeszli samych siebie - w trakcie grania wrzeszczeli, tłukli się i stroili fochy. Wszystko wytrzymałem. Gdy zadałem im pytanie, raczej stwierdzenie, że są wykończeni, skoro tak się zachowują, i powinni pójść spać, obśmiali się zdrowo i ... przyznali mi rację. Normalnie jak nie oni. Szok. Ale wytrwali do końca, który pokazał, że z dziadkiem nie ma co zadzierać i do niego startować.
 
PONIEDZIAŁEK (31.10)
No i znowu wstałem o 06.00. 

Ale ponieważ ten poniedziałek to jednak zwykły powszedni dzień pracy, więc Synowa była już na nogach od 05.30, by się ogarnąć i o 06.00 wystartować do komputerowej pracy trwającej codziennie do 15.00. I tak do piątku włącznie. Reszta domu spała łącznie z Furią.

Cały poniedziałek niestety przejdzie do następnego wpisu. Chyba wystarczającym argumentem tłumaczącym ten nieprofesjonalny występek jest fakt, że już do południa byłem u Trzeźwo Na Życie Patrzącej i u Konfliktów Unikającego, których zabierałem do Wakacyjnej Wsi. Czyli za godzinę stawali się naszymi gośćmi, a to tłumaczy wiele.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał najpierw troskliwego smsa, a potem Wychodzimy naprzeciw naszym Klientom. Normalnie wzruszyłem się.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa razy jednoszczekiem. Według Żony, bo proceder odbył się pod moją nieobecność.
Godzina publikacji 19.43.
 
I cytat tygodnia:
Jeśli nie wiesz dokąd zmierzasz, zaprowadzi Cię tam każda droga. - George Harrison (angielski muzyk i kompozytor muzyki rockowej. Członek zespołu muzycznego The Beatles.)