poniedziałek, 14 listopada 2022

14.11.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 346 dni.
 
WTOREK (08.11)
No i dzień po publikacji.
 
Tej ułomnej, ale nic sobie z tego nie robiłem. Szat nie darłem. Widocznie już się uodporniłem i po ludzku potrafię się pogodzić z moją niedoskonałością.
Przypomnę, że łącznikiem między poprzednim wpisem a obecnym stali się Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający.
 
We wtorek, 01.11, trwał długi poranny rozruch. Od dawna słyszałem ruch na dole, klasyczny, poranny kaszel Konfliktów Unikającego, szum ekspresu, a potem ciszę świadczącą o tym, że goście siedzą obok siebie z kubkami kaw w dłoniach i bezsłownie wpatrują się w hipnotyzującą przestrzeń Alei Brzozowej i sadu.
W końcu zwlokłem się na dół, żeby też poranno-kawowo się rozruszać. A za chwilę zrobiła to Żona. Dość jaskrawo wyszła, zresztą nie pierwszy raz, różnica między naszym sposobem dziennego funkcjonowania a gości lub też między dziennym sposobem funkcjonowania gości, a naszym. Przy czym w tym przypadku mieliśmy przewagę, bo byliśmy gospodarzami. Stąd I Posiłek (jajecznica na pomidorach) podałem o 12.15, czyli w ich porze prawie obiadowej. W stosunku do Trzeźwo Na Życie Patrzącej zastosowałem prostą psychologiczną technikę. A dlatego do niej, bo co jakiś czas coraz bardziej słabnącym głosem informowała mnie, że ona normalnie to śniadanie je wcześnie, bo inaczej źle się czuje. Więc najpierw obiecałem jej perfidnie, że, stosując jej nomenklaturę, śniadanie będzie o 11.00 (wtedy tylko dwie godziny czekania) wiedząc, że o tej godzinie, więc i wcześniej tym bardziej, nawet nie kiwnę palcem w tej sprawie, a potem obiecywałem finisz co 15 minut. I tak Trzeźwo Na Życie Patrząca dotrwała do 12.15. Była bardzo blada, ale trudno było sądzić, czy to z racji głodu, bo zawsze ma taką mylącą karnację. Może dlatego tak się nie przykładałem. Ale czy to moja wina?
Konfliktów Unikający z racji tego, że unika konfliktów, nie zajmował żadnego stanowiska w sprawie, chociaż musiał być na pewno głodny, skoro razem żyją, mieszkają i uczestniczą w tym samym systemie żywieniowym - śniadanie, obiad, kolacja. Ale co mogłem poradzić, skoro on nie pasował do naszego - I Posiłek i II Posiłek.
Wszyscy jednak nabrali na tyle sił, że niedługo po śniadaniu/I Posiłku w piątkę poszliśmy na spacer do lasu. Znowu czepiłem się Trzeźwo Na Życie Patrzącej. Już rano twierdziłem, że schudła ponad miarę, a jej widok na spacerze tylko mnie w tym utwierdził. Nie pomogły najpierw jej tłumaczenia, a potem Żony, że to z powodu spodni, luźnego dresu, który wisiał na udach ponad miarę.
- Zawsze przyjeżdżałam w obcisłych dżinsach i może dlatego masz takie wrażenie?... - sugerowała Trzeźwo Na Życie Patrząca.
Nie dałem się przekonać. Swoje wi(-e)działem.
 
Po powrocie z lasu Konfliktów Unikający zabrał się od razu za grilla widocznie nie chcąc przeżywać tego, co rano. Zresztą dla sprawiedliwości muszę wyjaśnić, że zawsze jest to jego domena, gdy są u nas z wizytą. Mnie to bardzo odpowiada, bo specjalnie nie przepadam za tym całym majdanem związanym z rozpalaniem. Płuca już nie te i nawet nie przekonuje mnie do tej czynności ostatnio kupiony miech.
Ledwo się nasyciliśmy kiełbasą i kaszanką, a już z całą swoją mocą zwalił się Szczecin - dwoje rodziców, trójka synów, duża sunia Milka i cały majdan. Była godzina 16.00. I tak od tego momentu zaczęliśmy liczyć czas w nowej naszej erze. 
W dolnym mieszkaniu zapanował armagedon. Ale przed wyjazdem naszych gości udało się ze Szczecinem omówić wszelkie warunki brzegowe przygotowane przez nas na kartce i nawet omówione z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i chyba tylko z nią, bo Konfliktów Unikający unikał konfliktów, dotyczące pobytu Szczecina do końca marca przyszłego roku z oczywistą uwagą, że nas mogą wysiudać wcześniej. Oznaczałoby to dla nich i dla nas, że do tego czasu zdążą kupić Wakacyjną Wieś. I tylko nie było wiadomo, kto kogo wysiuda, jeśli termin 31. marca minie bezowocnie. Nie ukrywaliśmy, że do tego czasu wolelibyśmy my być wysiudani, ale oni też optowali za taką opcją.
Przez te ustalenia zrobiło się na tyle późno, że gości odwoziliśmy do Kolejowego Miasteczka ze świadomością lekkiego niedoczasu. Ale pedał gazu na tyle dociskałem, że nawet zdążyli kupić bilety i, jak cywilizowani ludzie, zdążyliśmy ich odprowadzić na peron. Pociąg do Metropolii przyjechał za trzy minuty.
Wracaliśmy powoli. W domu, przed meczem, położyłem się w salonie na godzinę, a w tym czasie Żona uciekła na górę. Specjalnie piszę "położyłem się", a nie "spałem", bo mimo że oczywiście spałem, to jednak śpię tylko na górze. To dziwne, bo na dole nawet mówię Żonie, żeby bez żadnych ograniczeń i zahamowań tłukła się w kuchni, na przykład, i nic mi nie przeszkadza, a gdy śpię na górze, rozbudza mnie każdy dźwięk z dołu. Oczywiście głowa i jej nastawienie na czuwanie. I oczywiste rozdzielenie funkcji dołu i góry.
Było mi łatwo otrzeźwieć, bo nie dość, że "nie spałem", to zaraz potem wyszedłem z Bertą na spacer.
Czas do meczu spędziłem nad książką. I dziwić się, że potem mam zaległości w pisaniu?
W oczekiwaniu na mecz skończyłem Jak zawsze Zygmunta Miłoszewskiego i zrobiło mi się smutno. Bo skończyła się świetna książka, bo jej zakończenie, na które liczyłem, że będzie hollywoodzkim zakończeniem, takim nie było, bo polski naród w przedstawionej historii alternatywnej okazał się równie głupi, jak w obecnej, rzeczywistej. Trochę dołujące.

Czekał mnie mecz Igi Świątek z Darią Kasatkiną (Ruska). Konfliktów Unikający smsem poinformował, że nie będzie oglądał.
- Iga wygra 2:0, ale nie gładko, tak 7:5 i 6:3.
- 6:2 i 6:3. - czyli gładko. - odpisałem.
Iga wygrała 6:2 i 6:3, czyli gładko.
 
W środę, 02.11, położyłem się spać o 01.00. Od rana czekał na mnie sms.
- Powinieneś obstawiać za pieniądze. 
I kciuk do góry. Wiadomo, że gdybym obstawił, natychmiast bym nie trafił. Inne wtedy myślenie, kalkulacje i brak luzu.
Wstaliśmy oboje o 08.00, na eins, zwei, drei, obudzeni telefonem ze spółdzielni w sprawie Nie Naszego Mieszkania. Pani dość zmartwionym głosem poinformowała, że w całym bloku była dezynsekcja, która nie objęła tego lokalu. Obiecaliśmy, że niedługo pojedziemy zobaczyć, jaka jest sytuacja.
- Jeśli wszystko będzie w porządku, proszę nie oddzwaniać. - poinformowała na do widzenia.
 
Po takiej pomeczowej sytuacji i porannej pobudce trudno było się nam dziwić, że poranny rozruch trwał ponad normatywną miarę. Gdyby na niego akurat trafiła Trzeźwo Na Życie Patrząca, mogłaby to być jej ostatnia u nas wizyta.
Po I Posiłku (13.00?) zabrałem się wreszcie za cyzelowanie ostatniego wpisu. Odkryłem ileś błędów
stylistycznych, nieliczne interpunkcyjne i jeden poważny - faktograficzny.
Po wszystkim wreszcie byłem gotów na spotkanie ze Szczecinianinem. Omówiliśmy zasady robienia kup przez Milkę, a raczej ich sprzątania, kwestię obrotu drewnem i żywotną dla Szczecinian sprawę, jaką był zakup pralki i jej montaż. Podsunąłem im faceta, który swego czasu dostarczył nam szafę do Pół-Kamieniczki i który był godny polecenia. Strzał okazał się być tym w dziesiątkę.
Do II Posiłku skończyłem układać  drewno od Pierdolło. Postanowiłem się trochę zarżnąć i ułożyć wszystko, żeby uniknąć układania w przyszłości w deszczu. Poza tym musiałem zrobić miejsce na gałęziówkę. Sąsiad Od Drewna miał mi ją przywieźć dwa tygodnie temu, więc zadzwoniłem. Okazało się, że jest chory, a jego młodszy mały synek ma wietrzną ospę i wraz ze swoją mamą przebywają w szpitalu w Metropolii. Powiatowstwo (nie zadzwonił z wyjaśnieniem) i samo życie.
No, a poza tym musiałem jakoś wypaść w oczach Szczecinian.

Wieczorem rozmawiałem z Córcią. Nasz przyjazd w związku z trzecimi urodzinami Wnuczki przesunęliśmy na przyszły tydzień. Trudno świetnie, ale wszelkie uwarunkowania związane z dniem 1. listopada i jego okolic mówiły, że tak będzie lepiej.

Oglądanie kolejnego odcinka Peaky Blinders zaczęliśmy wcześniej niż normalnie, ale i tak to nie zapobiegło nieuniknionemu. Bo w połowie Żona... Dzięki temu spałem już o...20.30. Potrzebowałem tego, jak kania dżdżu.

W czwartek, 03.11, wstałem o 06.00. Żona znacznie później, więc wszelkie poranne rytuały się odbyły.
Ale totalnego luzu nie było, bo wreszcie postanowiliśmy zająć się załatwieniem kilku urzędowych spraw, które czekały z miesiąc, a jedna nawet ze trzy lata. Stąd stosunkowo wcześnie jak na nas pojechaliśmy do Powiatu, by zdążyć w drugiej części dnia odwiedzić Sąsiadów i wrócić za dnia do Wakacyjnej Wsi.
Podstawowe dwie sprawy wiązały się z ZUS-em. Niby podchodziliśmy do nich jak pies do jeża, ale raczej nasze ociągactwo wynikało z lenistwa niż z wcześniejszych traum związanych z różnorakimi kontaktami z tą instytucją. Ale to było w Metropolii. Od dawna przekonaliśmy się, że Powiat to inna bajka. Placówka mała, niewielkie kolejki, bo naród niekumaty i z ciągłym brakiem zaufania do urzędów wyssanym z mlekiem matek z pokolenia na pokolenie od czasów zaborów i komuny, panie sympatyczne, miłe, kompetentne, życzliwe i pomocne. 
Gdy weszliśmy, ogarnęła nas sympatyczna pustka - żadnego petenta i trzy urzędniczki. Jedna z nich po przedstawieniu przez nas spraw powiedziała, co mamy nacisnąć w takim automacie wydającym numerki. To samo w sobie było zabawne, bo natychmiast po wypluciu dwóch małych karteczek (jedna sprawa firmowa, druga indywidualna) "pierwsza" pani nas przyjęła. Nie wiem, czy zrobiłaby to bez tego numerka. Tłumaczyłem sobie, że chyba chodzi tutaj o automatyczny system zliczania petentów i/lub spraw, ale do końca mi to nie grało, bo po załatwieniu pierwszej sprawy "kolejka" do drugiej się zdezaktualizowała (czasowo?) i trzeba było wyciskać numerek drugi raz. A to oczywiście fałszowało statystyki, jeśli dobrze założyłem i rozumowałem. Co innego w Metropolii - zawsze wściekły tłum, więc numerki miały sens i porządkowały kolejkowy ciąg, ale i tam przecież zdarzały się statystyczne zafałszowania. Dobrze o tym wiem, bo sam często mając numerek za jakiś czas rezygnowałem z czekania i decydowałem się przyjść później lub innego dnia. Więc tak naprawdę nie wiem, o co chodzi w tym numerkowym systemie.
 
Tak czy owak zaczęliśmy od sprawy indywidualnej. Wyłuszczyliśmy pani problem, że żona nigdzie nie jest ubezpieczona i chcielibyśmy, żeby zdrowotne miała z mężowskiej, emeryckiej puli.
- To pani nie odprowadzała żadnych składek? - urzędniczka chciała się umiejscowić w sytuacji.
- Odprowadzałam, ale ostatnie trzy lata temu. - poinformowała Żona.
- A to państwo jesteście małżeństwem od niedawna? 
- Nie, już czternaście lat! - poinformowaliśmy radośnie razem na trzy cztery. 
- No, ale w międzyczasie była pani gdzieś u lekarza? - wyraźnie pani nic nie grało.
- My nie chodzimy po lekarzach! - znowu radośnie razem i znowu na trzy cztery. - Nie chorujemy, odpukać! - Żona z refleksem natychmiast dodała widząc, że pani zaczyna wpadać w konsternację, a tłumaczenie jej naszej filozofii mogłoby tylko ją  zwiększyć i sprawę pokomplikować. A przecież na to nie było czasu, mimo że nadal nie było żywego petenckiego ducha.
To "odpukać" było kluczowe. Spowodowało, że odnalazła nas w standardach społecznych i w określonych schematach.
- Odpukać! - potwierdziła naturalnie i bardzo uprzejmie. - To proszę druk i proszę go wypełnić.
Byłem zachwycony. Mogłem wypełniać urzędowy druk po raz pierwszy od kwietnia tego roku, kiedy to dwa razy w US składałem PIT-28. Prawie zawsze zajmuję się tym ja, bo Żona tego nienawidzi. Bardzo szybko doznaje jakiejś dziwnej zaćmy umysłowej i ma problemy z przypomnieniem sobie swojej daty urodzenia, miejsca zamieszkania i tym podobnych oczywistości.
Pani widząc mój entuzjazm przy wypełnianiu bardzo szybko zaczęła mnie pilnować w sytuacji, kiedy pchałem się, aby wpisać cokolwiek nawet w tych kratkach, o których mówiła, że nie potrzeba. Robiła to w specyficzny, genialny sposób, który dodatkowo za każdym razem mnie rozśmieszał. Trzymała swój długopis przy moim i gdy tylko chciałem coś niepotrzebnie wpisać szturchała go swoim odpychając mój i dając jednoznaczny i bezsłowny emerytowi sygnał "nie trzeba!" Raz jednak zrobiła to trochę za późno i szturchając spowodowała, że mój zrobił na dokumencie taką chamską dużą kreskę.
- Mam parafować? - chciałem pani zaimponować.
- Nie trzeba! - Ale tu, gdzie się pan pomylił w adresie, tak.
Drukowy problem istnieje, gdy się mieszka na wsi. Jedna instytucja żąda, aby w miejscu "ulica", jeśli takowej nie ma, wpisać ponownie nazwę wsi, a inna zabrania wpisywania tam czegokolwiek. Skąd miałem wiedzieć, że ZUS należy do tej drugiej. Poza tym na samym początku, zanim pani się zorientowała w moim entuzjazmie ponad miarę w kwestii wypełniania, w jeden prostokącik wpisałem z rozpędu jednocześnie nazwę wsi i numer domu, chociaż druk wyraźnie mnie o to nie prosił. A tak szydzę z polecenia "czytać ze zrozumieniem"...
W końcu pani wzięła druk i zaczęła wklepywać dane do systemu.
- Ale tu mam w systemie miejsce zamieszkania Naszą Wieś, a pan wpisał Wakacyjną Wieś?!... - To gdzie państwo mieszkacie?... - zawiesiła głos i patrzyła na nas, a my wyraźnie widzieliśmy, że wszystko jej się w głowie układa i przed jej oczyma przewija się "no, normalne oszołomy".
- W Wakacyjnej Wsi. - odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą.
- To nie zmieniliście państwo?...
- Nie, a po co? - niefrasobliwie skomentowałem. - Tam listonosz przywozi mi emeryturę i mamy okazję odwiedzić naszych byłych sąsiadów.
- Poza tym - dodała Żona - nas często nie ma w domu, a oni nigdzie się nie ruszają. - U nas listonosz zostawiałby awizo i trzeba byłoby jechać na pocztę.
- A nie chcecie państwo na konto?
- Nie! - odpowiedzieliśmy jednocześnie, jakby nam proponowała coś zgniłego. - Ale może pani zmienić w systemie na Wakacyjną Wieś.
- O, to nie jest takie proste... - System przyjmie, ale nie od razu i trzeba by wypełnić inne druki.
Do tych akurat mi się nie paliło.
- Może prościej będzie, gdy pan zostawi jednak Naszą Wieś... - zaproponowała po dłuższym zastanowieniu się.
- To ja przekreślę "Wakacyjną Wieś", wpiszę "Naszą Wieś" i parafuję... - wyrwałem się ochoczo.
- Już się pan naprzekreślał i naparafował wystarczająco. - Proszę, tutaj, nowy druk i niech pan go wypełni od nowa.
- O, to fajnie! - rzuciłem z ciągle dużym entuzjazmem. - Będzie mi łatwiej, bo wystarczy przepisać.
Na koniec pani poinformowała nas, że pozytywna decyzja przyjdzie na piśmie, a my ją skomplementowaliśmy. Że taka miła i sympatyczna, uczynna i profesjonalna. I to genialne podejście do emerytów z użyciem swojego długopisu. Podziwialiśmy. Taka nowatorska i efektywna, a czasami efektowna metoda ich obsługi.

Musieliśmy pobrać nowy numerek do sprawy firmowej, bo czas tamtego widocznie się skończył, mimo że nadal nie było nowego petenckiego ducha. Przyjęła nas druga pani, równie sympatyczna, miła, uczynna i profesjonalna z tą różnicą, że przy moim entuzjastycznym wypełnianiu nie wspierała się swoim długopisem. Widocznie poprzednia miała na to patent.
Okazało się na nasze szczęście, że dobrze się stało, że działalność zamknęliśmy, a nie, na przykład, zawiesiliśmy.
- Bo wtedy trzeba byłoby wypełnić górę papierów... - tu sugestywnie tak pokazała ręką jaką, że od razu w takim przypadku mój entuzjazm wynosiłby -10, w skali 0-10 oczywiście.
Na szczęście do wypełnienia był tylko jeden dokument. Odważyliśmy się go wypełniać już przy stoliku, żeby pani nie siedzieć na głowie. Dyskutowaliśmy ilość i wielkość rat, które ZUS nam proponował chcąc odzyskać swoje pieniądze. Maksymalnie można było na 60 (pięć lat).
- To może policz tak, żebyśmy spłacali około trzystu złotych miesięcznie. - Powinniśmy dać radę. 
Żona podsunęła propozycję.
Trzy panie niewątpliwie słuchały. Wyszło 40 rat, to wpisałem. Trzeba było też opisowo wytłumaczyć, dlaczego chcemy zadłużenie spłacać w ratach. Tu Żona miała kilka propozycji. Wszystkie wypowiedziane teatralnym szeptem, a przypomnę, że ta placówka ZUS-u jest bardzo malutka.
- Abyśmy nie umarli z głodu... - i oboje wybuchnęliśmy teatralnym szepto-śmiechem.
W końcu wpisaliśmy ... rozłożenie na raty pozwoli mi na normalne funkcjonowanie znowu przy tym wybuchając szepto-śmiechem, bo co niby miałoby oznaczać "normalne funkcjonowanie"? U mnie, na przykład, dwa Pilsnery Urquelle dziennie.
Jednocześnie, jak durny, bezmyślnie i wyrywnie dopisałem Jednocześnie oświadczam, że za rok 2021 nie rozliczałam się z Urzędem Skarbowym i gdy tylko postawiłem kropkę, uświadomiłem sobie, że to przecież ja z końcem lutego byłem najpierw z Żoną, a potem sam, żeby złożyć PIT-28 za najem prywatny.
- A to może pan to zdanie przekreślić i parafować. - spokojnie wyjaśniła "druga" pani. - A ma pan ten PIT?
Nie miałem. Umówiliśmy się, że ze wszystkim przyjdziemy następnym razem. 
Wsiadaliśmy do Inteligentnego Auta, zaparkowanego prawie pod drzwiami placówki, co prawda sześcioipółletniego, ale gołym okiem pań z ZUS-u było widać, że wypasionego, na dodatek kłującego te gołe oczy swoim rzadkim bordowym kolorem. Wcale nieemeryckim.
Przez te 40 minut do zusowskiej instytucji nie przyszedł nikt. W Metropolii nie do pomyślenia.
 
Wypada wyjaśnić, co to za zadłużenie względem ZUS-u. Otóż w czasach wybuchu tzw. pandemii pracodawca mógł uzyskać różne ulgi, w tym w zusowskich składkach. Nie pamiętam, czy to ja, czy Księgowa I, czy oboje razem zbyt optymistycznie potraktowaliśmy te państwowe deklaracje, bo  płaciliśmy zgodnie z naszą interpretacją, która nie była zusowską. I zaległość urosła do 10 tys. zł.
Przez te lata chowaliśmy głowę w pasek licząc nie wiadomo na co.  I właśnie o tę kwotę pisemnie upomniał się ZUS jakiś miesiąc temu.
 
Na fali załatwiania urzędniczych spraw pojechaliśmy do wodociągów i ściekociągów. Pisałem o tym, że od stycznia tego roku dwie te firmy połączyły się w jedną. Oznaczało to między innymi dla nas, że zakończył się proceder polegający na tym, że jednego dnia przychodził inkasent z wodociągów, żeby spisać stan licznika, a drugiego ze ściekociągów, żeby zrobić to samo. Żeby chociaż przez tę jedną dobę zdążyło się coś zmienić we wskazaniach, ale niestety nie dawało rady, szczególnie przy dwuosobowej rodzinie. Nowa firma wodościekociągowa przysłała umowę do wypełnienia i podpisania z prośbą o dostarczenie do firmy. W załączeniu było 15 stron makulatury, z czego dwie strony sobie zostawiłem. Jedna dotyczyła taryfikatora opłat, a druga chemicznego składu dostarczanej wody. Reszta, jako bełkot, poszła w komin. Wyjaśniano tam, na przykład, Przez Zakład Wodościekociągowy rozumie się... albo Dłużnik to osoba lub firma,  która..., albo Brak dostawy wody może oznaczać...Paranoja unijna, niestety.
Gdy tak na miejscu wypełniałem umowę (w nienawiści Żony nic w międzyczasie nie zdążyło się zmienić), przyszło jakieś małżeństwo w sprawie ... węgla Bo mamy przydział na kartki.
- A pamiętasz, gdy ci mówiłam, że tylko patrzeć, a kartki wrócą? - Żona odezwała się szeptem, czym mnie zaskoczyła. Nie kartkami oczywiście, bo jej poglądy znam od dawna, ale faktem, że podsłuchiwała. A to przecież była moja domena.
Jednak nie kartki na węgiel wprawiły mnie w osłupieniu. Nie mogłem zrozumieć, po co ta para przyszła w sprawie węgla do Zakładu Wodościekociągowego. Śmierdziało mi to absurdami z komuny i filmami Barei.
 
Wreszcie mogliśmy zabrać się za  zakupy. Ze szczególnych należałoby wymienić pompkę do rowerów, prezent dla Szczecinianina z okazji ukończenia przez niego 44. lat życia. Czy coś wspominałem o rodzinnej paczworkowości?
W Biedronce wspólnie z Żoną wykazaliśmy się czujnością i dopytaliśmy o najbliższe promocje na piwo. Okazało się, że w najbliższą sobotę i tylko tego dnia będzie promocja 12+12. W aplikacji, zanim uprzejma pani zdążyła się zorientować, natychmiast ujrzałem charakterystyczną butelkę Pilsnera Pilsnera. Ciśnienie mi skoczyło. Będzie akcja.
U Sąsiadów uzupełniliśmy prowiant. Wzięliśmy więcej niż zwykle, bo o to poprosił Szczecin. Czy coś wspominałem o rodzinnej paczworkowości?
 
Po powrocie i po I Posiłku zaordynowałem sobie godzinną drzemkę. Wszystko po to, żeby dotrwać do meczu i go obejrzeć. Trochę po 23.00 rozpoczął się pojedynek Igi Świątek z Francuzką Caroline Garcia (Garcią?). Tym razem stawiałem 2:1 dla Igi. Ale nasza terminatorka wygrała 2:0. Na początku meczu trochę jednak drżałem widząc, jak dobrze gra Francuzka (wygrała ostatnio z Igą w Warszawie).

W piątek, 04.11, położyłem się spać o 01.00. Wstałem o 08.15, Żona godzinę później, chociaż się rano, gdy wstawałem, zastrzegała, że tak długo w łóżku nie wyleży. Ale i ona widocznie słuchała swojego organizmu wybitego z torów przez zasrany sport.
Do południa nasz facet od szafy przywiózł Szczecinowi używaną pralkę w bardzo dobrym stanie. Szczecinianin od razu ją zamontował bardzo profesjonalnie. Nie wiem, dlaczego myślałem, że jest dwuleworęczny?
Dzisiaj sporo popracowałem fizycznie. Znowu przez ostatnie dni kretowiskowo zapuściłem cały teren i obiecałem sobie, że to ostatni raz. Po co mi harówa co jakiś czas i wywożenie ileś taczek ziemi, skoro codziennie sprzątając nawet tego nie odczuję. Podobnie, jak z kupami Berty.
Przygotowałem całą taczkę brzozowych szczap rąbiąc bierwiona, a na koniec skosiłem Brzozową Alejkę. Coś mnie tknęło, bo wieczorem się rozpadało. 
Wieczorem krótko rozmawiałem z Córcią. Ustaliliśmy nasz przyjazd do niej na najbliższy wtorek 
(świadomie użyłem takich okoliczników, zwłaszcza tu specyficznego - miejsca). Za to długo z Żoną rozmawialiśmy z córką właścicieli Polanicy. Ustaliliśmy, że ona nieruchomość wystawi ponownie na rynek, ale nawet gdyby w okresie do końca tego roku (dwa miesiące) znalazł się chętny, to i tak ją zarezerwuje dla nas przy istotnym czynniku, że zadatek wpłacony nie przepada. Ale kwota kupna trochę się zwiększy o dwie raty kredytu gotówkowego, który musiała wziąć, żeby rodzice mogli przeprowadzić się do Metropolii. Natomiast, gdybyśmy nie dali rady kupić w tym okresie, kwota zadatku i rat przepadają. Te informacje natychmiast przekazaliśmy Szczecinowi. Zaakceptowali.

Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Peaky Blinders. Nadgoniliśmy.
 
W sobotę, 05.11, wstałem o 06.00. Od razu wyjrzałem z podcieni na parking. Stał drugi samochód ze szczecińskimi rejestracjami. Przyjechała Szczecinianka ze swoimi teściami, ale wczoraj ich przyjazdu nie zarejestrowaliśmy. Widocznie już spaliśmy.
Szczecinianka kilka dni temu pojechała do Szczecina, żeby ostatecznie zamknąć temat swojej dotychczasowej pracy i żeby zdać służbowy samochód.
 
Grubo przed I Posiłkiem pojechałem do Powiatu. W dwóch Biedronkach przeprowadziłem precyzyjną wojskową operację 12+12. Wróciłem ze 120. butelkami Pilsnera Urquella. Mijając dom Lekarki i Justusa Wspaniałego zauważyłem ich, gdy stali na podjeździe, a z nimi jeszcze jakaś starsza pani, chyba mama Lekarki. Raczej mnie nie zauważyli, a ja nauczony doświadczeniem się nie zatrzymywałem.
I Posiłek zjedliśmy bardzo późno. On i chyba ta wojskowa akcja tak mnie zmogły, że musiałem się zdrzemnąć przez 0,5 godziny. Ale siły zregenerowałem na tyle, że mogłem wystawić w podcieniach cenne kartony, a potem narąbać taczkę szczap. 
- Dzień dobry. - usłyszałem zza płotu.
Nie było zwyczajowego Dzień dobry, sąsiedzie! A to o czymś świadczyło. Od ponad roku nasze stosunki sąsiedzkie się rozluźniły i nie za bardzo wiemy, z jakich powodów. Są poprawne na zasadzie "dzień dobry", "dzień dobry", ale to wszystko. Tłumaczymy to sobie faktem, że Sąsiad Muzyk zachorował (covid), przestraszył się i ograniczył wszelkie kontakty. A może nie chce się z nami zadawać, skoro dowiedział się, że się wyprowadzamy? Dzisiaj dodatkowo dało się zauważyć, że jest wkurwiony i ma nieczyste sumienie.
- A widział pan te dwa bojowe wozy straży pożarnej? - zagadałem licząc, że może rozmowa się rozwinie.
- Widziałem, bo sam ją wezwałem! - odparł wyraźnie wściekły i od razu odszedł. Usłyszałem jeszcze tylko Strasznie wysoki poziom jest w Rzeczce i woda nie odpływa! i było po rozmowie. Nie siliłem się na więcej.
Faktycznie w ciągu ostatnich dni w Rzeczce codziennie rano rejestrowałem, że poziom wody jest wyjątkowo wysoki, niewidziany przez nas wcześniej od kiedy mieszkamy w Wakacyjnej Wsi. Wyglądało to tak, jakby instytucje odpowiedzialne za gospodarkę wodną w stawach podjęły decyzję, żeby z nich wszystkich, z Całej Pięknej Doliny wodę spuszczać wyłącznie do Rzeczki. Dlatego myślałem, że z tego powodu w piwniczce pojawiła się woda, gdzieś na wysokość 10. cm, nie zalewając na szczęście złożonych tam na paletach jabłek.
Przyczyna była jednak inna. Sąsiad Muzyk ma trzykrotnie większy staw niż nasz, na dodatek przelewowy. Widocznie dawno temu uzyskał zgodę (nigdy go o to nie pytaliśmy), żeby jego był zasilany z Rzeczki, a nadmiar wody odpływał przepustem pod wyasfaltowaną naszą wsiową wewnętrzną drogą, dalej wykopanym rowem i skonstruowanym przepustem do Leniwej Rzeki. I chyba coś w tym przepuście się zatkało, bo za drogą utworzył się niespodziewanie nowy piękny, nieforemny, z zawijasami, staw. A woda, jak to woda. Znalazła sobie ścieżki i nie mogąc ujść do Leniwej Rzeki zaczęła wracać. Podejrzewam, że Sąsiad Muzyk też musiał mieć coś zalane i zdawał sobie sprawę, że sprawa może dotyczyć kilku okolicznych sąsiadów, stąd jego zachowanie i nieczyste sumienie.
Poszedłem nad nowy staw, który stał się natychmiast miejscową sensacją. A o to nietrudno w takiej dziurze. Wozy bojowe migały cały czas niebieskim światłem, na przeciwko naszej bramy stał strażak i nie wiadomo skąd nagle pojawiło się mnóstwo łepków na rowerach porzuconych na drodze i przed bramą bez ładu i składu.
- Dzień dobry! - zagadałem do strażaka. - Co się stało?
- Woda nie może ujść i zalewa piwnice. - Jak nie da się naprawić przepustu, wykopiemy obok rów i  zejdzie.
- A to panowie macie taką małą zgrabną kopareczkę?... - dociekałem zainteresowany.
Dawno chyba nic tak w pracy nie rozśmieszyło pana strażaka.
- Kopareczkę? - Zaraz wszyscy bierzemy szpadle i do roboty! - Idę ich pogonić.
Podziękowałem za informacje i uciekłem, żeby nie mógł zbyt długo na mnie patrzeć i żeby nie docierało do niego Widocznie sprowadził się tu z miasta!
Łepki wszystko chłonęły bez słowa.
 
Po południu się odgruzowałem. Na wieczór byliśmy zaproszeni do Szczecinian. Siedzieliśmy u nich do 22.00. Rodzice Szczecinianina bardzo sympatyczni i co ważniejsze, wszystko im się podobało. I dom i okolice. Mogli coś już o tym powiedzieć, bo cały dzień byli na wycieczce. A co by nie mówić, jest to istotne w sytuacji, gdy ich syn i synowa stawiają swoje życie na głowie.

Meczu Igi Świątek z Coco Gauff (USA) nie oglądałem, bo miał się rozpocząć o 01.00. Nie miał w tym turnieju WTA Finals w Forth Worth (USA) dla obu zawodniczek żadnego znaczenia, oprócz prestiżu. Iga już awansowała do półfinału, a Amerykanka pożegnała się z turniejem wcześniej.

W niedzielę, 06.11, rano, Trzeźwo Na Życie Patrząca wysłała uspokajającego smsa.
- Cześć! Uspokajająco - moja waga jest w normie, więc nie schudłam...  
W odpowiedzi czepiłem się słowa "norma", które trzeba było wyjaśnić. Trzeźwo Na życie Patrząca zrobiła to perfekcyjnie i na tyle dokładnie, że się uspokoiłem.
... Mogłam napisać że miałam na myśli moja wagę przy której dobrze się czuje i która z małymi wahaniami utrzymuje się u mnie od wielu lat. Jak to się wpisuje w normy i wskaźniki medyczne to nie wiem, za to stopień dopasowania moich ubrań "do pracy" mówi mi czy ta norma została przekroczona czy też nie 😉 (pis. oryg.)
No i było po sprawie. Ale zdrową zjebkę od Żony otrzymałem.
- Czy ty musisz się wszystkiego i wszystkich czepiać?! - Jeszcze tego brakowało, żeby Trzeźwo Na Życie Patrząca przestała cię lubić!
- To może ja do niej zadzwonię i wyjaśnię kontekst?
- Ani się waż! - Znając ciebie tylko się pogrążysz!

Rano o 09.30 gościliśmy cały Szczecin. Poczęstowaliśmy kawą i wybraliśmy się na oglądanie posesji. Gościom nadal wszystko się podobało. Przy okazji obejrzeliśmy psi teatr - można było oglądać bez końca to, co wyprawiały Berta i Milka.
Gdy Szczecin wyjechał na kolejną wycieczkę, zabrałem się za przygotowanie ogniska. O 12.00 mieli przyjechać rowerami Dzika Ziemianka i Mądry Leśnik z parą swoich dzieci. Do tego czasu z doskoków udało mi się obejrzeć wczorajszy/dzisiejszy mecz. Iga wygrała 2:0.
 
Dzika Ziemianka i Mądry Leśnik nie dość że zaprezentowali Powiatowstwo, to jeszcze ukazali sposób rozwiązywania sytuacji kryzysowych w swoim małżeństwie.
O 12.00 nikogo nie było, o 13.00 również. I żadnych wiadomości też. Sporo po 13.00 przyjechała rowerem sama Dzika Ziemianka, wkurwiona na maksa, a ponieważ się nie szczypie, to z delikatniejszych słów, które usłyszeliśmy było A mam to w dupie, żeby czekać w nieskończoność! Według jej relacji zaczęło się od tego, że dzieciom się odwidziało jeżdżenie na rowerach (było nie było 20 km w jedną stronę), a Mądry Leśnik musiał pilnie skończyć prace, które wczoraj zostały przerwane przez najazd irytującej rodziny. Relacja zaś Mądrego Leśnika, który przyjechał z dziećmi po godzinie, była oczywiście inna. 
Mimo całej afery udało się upiec kilka kiełbasek i porozmawiać. I pokazać Dom Dziwo, bo rok temu, gdy byli w maju, trwała jeszcze końcówka remontu. A ponieważ teraz robi się bardzo szybko ciemno, to wnet Dzika Ziemianka ruszyła w drogę powrotną, a my w domu mogliśmy sobie porozmawiać z Mądrym Leśnikiem. Tylko od czasu do czasu zdenerwowane dzieci przerywały:
- Tato, jedźmy już, bo mama nie ma kluczy do domu.
- Spokojnie! - odpowiadał za każdym razem ojciec. - Zdążymy.
Doszło do tego, że po kilku takich interwencjach dzieci nawet ja zacząłem się denerwować. Ale chyba rzeczywiście zdążyli przed mamą, bo ciąg dalszy afery do nas nie dotarł. 

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Peaky Blinders. Ale już półfinałowego meczu Igi Świątek z Aryną Sabalenko (Białoruś) nie oglądałem, bo miał się rozpocząć o 02.00 czasu polskiego. Nie czułem się na siłach zarywać nocy w obliczu minionych dni. Postanowiłem oglądać jutro retransmisję

W poniedziałek, 07.11, bardzo szybko, ledwo wstałem, mogłem obejrzeć mecz Igi z Aryną. Przerywany ze względu na poranny rytuał celebrowany przez Żonę i przeze mnie. Iga przegrała 1:2. Grała zdecydowanie gorzej. Chyba wypalenie pod koniec sezonu?

Zupełnie nie wiem, jak mi ten dzień przeleciał przez palce. Nawet się w jego środku nie przespałem.
Po jakiś drobiazg pojechałem do DINO, w którym pani kasjerka, ta z którą miałem scysję, nie poprosiła mnie o końcówkę, ale już od następnego dziada i owszem, trochę porąbałem drewna, wystawiłem worki z segregacją, trochę pisałem, ale przecież to nie mogło mi zająć całego dnia. Nie rozumiałem.
Jedyny pozytyw dnia to taki, że z piwnicy zeszła woda, bo strażacy udrożnili teren i dziki staw zniknął. 

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Peaky Blinders.

PONIEDZIAŁEK (14.11)
No i "udało" mi się opisać tydzień... przedostatni. 

O bieżącym nie mogło być mowy.

W tym tygodniu Bocian zadzwonił jeden raz i wysłał jednego smsa budzącego nadzieję i informującego, że w listopadzie trwa świetna akcja.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz, znowu cienkim głosem, domagając się wpuszczenia do domu.
Godzina publikacji 15.47. Tego jeszcze nie grali!

I cytat tygodnia:
Zatem, jeśli okłamujemy rząd, to przestępstwo, ale jeśli rząd okłamuje nas, to polityka. - Bill Murray (amerykański aktor filmowy, pisarz, komik)