poniedziałek, 21 listopada 2022

21.11.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 353 dni.

WTOREK (15.11)
No i dzień po publikacji. 

Obejmującej co prawda idealnie cały tydzień, tyle że nie ten ostatni, tylko... przedostatni. Biorąc pod uwagę fakt, że do piątku jesteśmy w podróży może być ciężko z nadrobieniem zaległości.  Ale cień szansy jest, bo pierwszy mecz Polski, z Meksykiem, odbędzie się 22. listopada, we wtorek, a więc dopiero dzień po tej, bieżącej publikacji. O dziwo obejmie ona znowu tydzień przedostatni i bieżący, czyli ostatni. Taką mam nadzieję. To się nazywa przesunięcie w fazie.

We wtorek, 08.11, wstałem o 05.30, Żona zaś o 07.00. Mieliśmy jechać do Córci i stawić się u niej o 11.00. Wydawałoby się, że czasu jest  aż nadto, gdyby nie fakt, że musieliśmy jechać na obkoło (jak niektórzy mówią), przez Metropolię. Po długiej nieobecności trzeba było zajrzeć do Nie Naszego Mieszkania.
Kilka dni temu do Żony zadzwoniła pani ze spółdzielni. Okazało się, że wszystkie piony i wszystkie mieszkania były poddane dezynsekcji, czyli walce przeciwko karaluchom, prusakom, pluskwom, molom, mrówkom, może również pchłom i wszom. Oczywiście sprawa jest beznadziejna w wytworzonym przez cywilizację zsypowym systemie pozbywania się odpadków, budowaniu bloków i niezdrowej kumulacji ludzkiego gatunku. Został stworzony prawdziwy raj dla wyżej wymienionych. Nawet jak ów ludzki gatunek poszedł ostatnio w tej kwestii trochę po rozum do głowy i zlikwidował możliwość pozbywania się odpadków do zsypów poprzez brutalne, bo inaczej nie można z ludzką hołotą, przyśrubowanie lub przyspawanie włazowych klap, to przecież zsypy pozostały jako idealne ciągi komunikacyjne dla  wyżej wymienionych. 
Dodatkowo istnieje zachodnia ułomność organizacyjna, której przykładem jest Nie Nasze Mieszkanie. Ostatnio stoi praktycznie niezamieszkane, a ile może się trafić takich zamieszkanych, ale zamkniętych z różnych powodów akurat w czasie działania odpowiedniej firmy? Co innego kultura wschodnia, patrz Chiny. Skoro tam można odrutować kolczaście miasto i otoczyć je innymi zmyślnymi kordonami zamykając miliony jego mieszkańców, to jakie znaczenie miałoby takie zamknięte Nie Nasze Mieszkanko? Drzwi byłyby wyważone w trymiga i to nawet nie komisyjnie. To mógłby być jeden z przewrotnych dowodów wyższości Wschodu nad Zachodem, czyli Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia, jak mawiał świętej pamięci "profesor mniemanologii stosowanej", Jan Tadeusz Stanisławski. I dowód na "wyższość" systemów totalitarnych nad durnowatą demokracją. I to byłoby na tyle, jak zawsze kończył swój wykład ów "profesor".

Logika nakazywała mniemać, że te wszystkie "robale" po opryskach będą spieprzać do Nie Naszego Mieszkania. Co prawda, te z wysokich pięter raczej nie miały szans, ale te z pierwszego lub drugiego jak najbardziej. Żona mieszkała z rodzicami w bloku aż do zamążpójścia i z powodu karaluchów nabawiła się ciężkiej traumy.
- Do dziś pamiętam, że, gdy zapalałam światło, one z chrzęstem uciekały! - przypomniała mi o tym kolejny raz. - Widok był koszmarny! - Potem wzięłam się na sposób i zanim zapaliłam światło, robiłam trochę hałasu, żeby zdążyły się pochować. - Okropne!
Nie doświadczyłem, to nie wiem. Ale wiem, że wytoczyłbym im wojnę. Znając swoje konsekwentne postępowanie dzień w dzień bym je tłukł zasadzając się na nie, tak żeby nie zdążyły się odrodzić. Ostatnio tak zrobiłem z molami. Jakaś para młodych gości musiała je przywlec wraz ze swoim jedzeniem. Rozpanoszyły się w naszej części domu okrutnie. Najpierw odciąłem je od pokarmu i od możliwości składania tam jaj. A potem tylko regularnie tłukłem. I wiele się przy tym nauczyłem. Nie dopuszczałem, żeby larwy się przepoczwarzyły, gdy utłukłem jednego latającego osobnika, to szukałem do skutku drugiego, wiedząc że musi być do pary, a gdy zdarzało mi się natrafić na dwie kopulujące się sztuki, satysfakcja była zdecydowanie większa. Po miesiącu takich działań sytuacja wróciła do normy. I teraz nie ma żadnego molowego ducha.
- To ty idź sam i zobacz, jaka jest sytuacja. - Żona wypchnęła mnie na pierwszą linię frontu wiedząc, że i tysiące karaluchów nie zrobią na mnie żadnego wrażenia. - A ja pójdę z Bertą na spacer. - I potem wyjdź przed blok i mi powiedz. - Muszę siusiu i jak będzie wszystko w porządku, to wejdę do mieszkania.
Było w porządku. Żadnego hałasu ani śladu. Latarką (przezornie wziąłem z Wakacyjnej Wsi, czym u Żony nabiłem mnóstwo punktów) oświetliłem wszelkie zakamarki, kąty, ciągi wentylacyjne i hydrauliczne. Nic. Aż chciało się mieszkać.
- Wracaj - zadzwoniłem do Żony, która gdzieś, w bezpiecznej odległości od bloku, błąkała się z Pieskiem. - Droga wolna, możesz wchodzić!
Mogliśmy spokojnie jechać do Córci.

Wizyta zaczęła się tradycyjnie, zwłaszcza że była piękna pogoda i świeciło słońce. Musieliśmy obejść cały teren. Co z tego, że go znamy i pamiętamy. Za każdym pobytem jest inaczej i zawsze pięknie. Wnuka-V (7 miesięcy) woziłem w wózeczku uważając tylko, żeby przy manewrach nie oślepiało go słońce, bo natychmiast zaczynał się komicznie krzywić i "uciekać" główką chcąc się pozbyć tego natręctwa. W domu dostał cyca, a potem, usadowiony na specjalnym krzesełku, talerz z różnymi warzywami saute.
- Musi się przyzwyczajać do różnych smaków. - wyjaśniła Córcia. - Oczywiście musi być właściwa kolejność. - Najpierw cyc, czyli najeść się, a potem eksperymenty. - Przy odwrotnej kolejności natychmiast zaczyna się wkurzać!
Trudno się dziwić. Jak można się najeść samą zieleniną, zwłaszcza, że kierowany instynktem i małpią chwytliwością, ucapiwszy marchewkę lub brokuła już za nic go nie wypuszczał. Więc udawało się mu zglamać bezzębnymi dziąsłami to, co  wystawało poza rączkę i koniec. Należało wtedy rączkę otworzyć i dane warzywo trochę wysunąć do dalszego glamania, co nie było łatwe, bo przeważnie w rączce zastawało się właściwie już samą papkę stworzoną przez niezły ucisk małej rączki. Ale co popróbował, to jego.
- Tato, ja dla Wnuczki nie gotuję oddzielnie. - Je to co my, oczywiście mniej pikantnie. - Ale, na przykład, wszelkie kwachy, ogórki, itp., wcina aż miło.
Wnukowi-V dałem pić wodę z ... kubka. Za każdym jego przybliżeniem otwierał hecnie dziób i glamiąc pił.
- Powiedz mi - odpowiedziała Córcia, gdy się dziwiłem przy tym kubku - jaki jest sens przyzwyczajać go do smoczka, żeby go potem odzwyczajać i uczyć pić normalnie?
Po jedzeniu przyszedł czas na spanie. Wyszliśmy z wózkiem na spacer.
- Ale musimy iść w lewo, bo tu jest wysypany szuter i fajnie trzęsie wózkiem. - Zasypia od razu. - A w prawo, gdzie jest gładko i nie trzęsie, nie zaśpi za cholerę. - Córcia przybliżyła nam kolejne niuanse codziennego życia. 
Potem, w dorosłym życiu, zastanawiamy się, dlaczego zasypiamy akurat na lewym boku lub na wznak, dlaczego nie przeszkadza nam albo przeszkadza jakikolwiek dźwięk lub światło, dlaczego kołdra musi być tak ułożona, a nie inaczej i dlaczego musimy odprawiać różne rytuały przed zaśnięciem?
 
Wnuk-V zasnął błyskawicznie. Ale w domu dość szybko się obudził. Nie trzęsło.
Mogłem go sobie potrzymać na kolanach i delikatnie namiażdżać. Nie sposób było się powstrzymać. Trzymałem więc w rękach obie tłuste, pofałdowane szynki lekko je uciskając albo stukałem o siebie dwiema stópkami, jeszcze giętkimi, małpimi lub wreszcie całą dłonią naciskałem na "olbrzymie" plecyki. Wszystko mu się podobało. Żona twierdziła widząc jego dziób, że cały czas się uśmiecha.
Zawsze w takich razach nie mogę się opędzić od myśli, że tym, co tak nas naprawdę odróżnia od innych zwierząt na początku rozwoju, a i później przecież też, to śmiech i poczucie humoru. Niestety potem często się okazuje, że obie te cechy u niektórych ludzkich osobników potrafią zaniknąć. Vide Ojciec.
Trzymając to małe ciałko musiałem też się nawdychać. Tak to już natura sprytnie urządziła. Ten zapach bezbronności. Kto wie, ten wie, o czym mówię.

Po Wnuczkę pojechałem do przedszkola z Córcią i Wnukiem-V. Żona została pilnować domu i psów.
Wnuczkę chłonąłem. Trzyletnie, krasnoludkowe ciałko, burza kręconych włosów, jak u Córci, gdy była w tym wieku, ale zdecydowanie jaśniejszych, fafułki, no i przede wszystkim gadka. Słownictwo mnie zszokowało.
- Tato, my z nią rozmawiamy normalnie, jak z dorosłymi. - Oczywiście używamy zdrobnień, ale nie infantylizujemy. 
W czasie jazdy wypytaliśmy ją, co było na śniadanie i na obiad. Oczywiście przed jej odebraniem przestudiowaliśmy całe menu. Wszystko wyśpiewała i przyznawała się, co jadła, a co nie.
W domu clue programu była planszowa gra, którą przywieźliśmy. Jakiś pingwin i jakieś kostki lodu. Nie za bardzo jeszcze łapała zasady, więc wystarczyło, że raz ona, raz dziadek specjalnymi młoteczkami rozwalaliśmy kostki lodu robiąc ruinę, by po ponownym ułożeniu przeze mnie kostek robić kolejną.
To wszystko było nic wobec klasyki. Mam w niej blisko pięćdziesięcioletnie doświadczenie. Gonitwy, łapanie, szarpanie, wrzaski, przerażenie i tak bez końca. Wszystkie bez wyjątku dzieci, z którymi miałem do czynienia jako ojciec, wujek, przyszywany wujek, a w końcu dziadek, q-dziadek i przyszywany dziadek kupowały to w oka mgnieniu. Wnuczka tak samo. Była po prostu normalna. W którymś momencie, gdy siedziałem przy stole, stała przy nim odwrócona do mnie plecami. No wprost prowokacja ponad moje siły. Złapałem za koszulkę i lekko pociągnąłem do tyłu. Naturalną reakcją, chociażby z powodu, żeby złapać równowagę, była chęć zrobienia kroku do przodu. W tym momencie znowu szarpnąłem lekko do tyłu. I to wystarczyło. Ona do przodu, ja do tyłu. Oboje z coraz większą siłą. W końcu przy jej wrzaskach puściłem tak, żeby od razu nie zaryła dziobem o podłogę. Wystartowała jak z katapulty. Obiegła wokół kuchnię, przedpokój i z powrotem wpadła do salonu.
- Dziadku, szarpnij mnie jeszcze! - zaskoczyła mnie ustawiając się do mnie tyłem. 
No i mnie kupiła. Była pierwszą, która wobec mnie użyła wołacza i trybu rozkazującego do słowa "szarpać". Słowo daję, że ja jej tego nie uczyłem.
Czasami, gdy wracała, przezornie się ustawiała dalej, ale bez problemów podchodziła, gdy jej tłumaczyłem, że jest za daleko i nie będę mógł jej szarpać. Ale podchodziła pod strachem bożym. Zwłaszcza że kilka razy popędziłem za nią i wtedy wrzeszcząc w panice czuła mój oddech na plecach, a raz zrobiłem jej numer i zawróciłem. Z wrzaskiem wpadła w moje ramiona, jak śliwka w kompot. Uczyła się, że w życiu mogą się zdarzyć niespodzianki, często niemiłe.
Koniec zabawy był prosty, bez marudzenia. Koniec to koniec.
Wyjeżdżaliśmy od Córci nakarmieni. Na późne śniadanie przygotowała zapiekany ryż, a to niezbyt dobrze mi się kojarzyło jeszcze z czasów studenckich stołówek. Ale mi smakował i nawet poprosiłem o dokładkę. A przed wyjazdem zjedliśmy kaszotto. To znaczy zjadłem ja, bo Żona nie zdążyła zgłodnieć. Zbyt mała przerwa między jednym i drugim.
Córcia nie mogła zdzierżyć, że ciągle się dziwuję, że ona gotuje.
- Poprzednio, gdy byliście, dziwowałeś się dokładnie tak samo. - oburzała się.
Nic nie mogę poradzić na to, że mimo że niedługo skończy 39 lat, jest mężatką, ma dwoje dzieci, pracowała w wielu poważnych firmach, zrobiła papiery rolnicze, a teraz zapisała się na kurs pedagogiczny, że prowadzi dom i szereg innych przedsięwzięć, dla mnie jest małą dziewczynką - najpierw z kudłatymi czarnymi włosami, potem długimi warkoczami "na Indiankę" i później z końskim ogonem. Sam nie wiem, co mi się bardziej podobało.
 
Do Wakacyjnej Wsi wróciliśmy po dwóch godzinach jazdy, pod koniec po ciemku. Ale wtedy to były już nasze tereny.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Peaky Blinders.
 
W środę, 09.11, wstałem o 07.00. Poranek był mocno wyluzowany.
Z tego wyluzowania wyrwał mnie telefon od Sąsiada Od Drewna. 
- Będę za dwie godziny.
Rzuciłem się do drewutni i poprzerzucałem drewno robiąc miejsce dla gałęziówki, którą miał przywieźć.
Był za cztery. Znając Powiatowstwo nie czekałem z założonymi rękami, ale byłem też gotów w każdej chwili otwierać bramę. Czekałem na dworze rąbiąc szczapki i tnąc kartony. Sąsiad Od Drewna bez zbędnych tłumaczeń i moich zbędnych dociekań obrócił dwa razy zostawiwszy mi górę drewna do ułożenia.
 
Dzisiaj po raz pierwszy wykonaliśmy ze Szczecinianinem wspólnie dwie prace. Drobne, co prawda, ale wymagające dwóch par męskich rąk. Najpierw zdjęliśmy jedno metalowe skrzydło od zewnętrznej bramy i w zawiasie podłożyłem kawałek grubego drutu (mój patent, bo żadnej szajby, czyli stosownej podkładki nie miałem), aby bramę lekko podnieść do góry i żeby mechanizmy zamykające jednego i drugiego skrzydła do siebie pasowały. A potem na "jego" teren znad Stawu przewieźliśmy pień i siekierę, żeby niezależnie ode mnie mógł sobie rąbać drewno i się wykazywać przed swoją żoną. 

Ni z tego, ni z owego Żona napisała do Kolegi Inżyniera(!).
- Ale tak ogólnie, czy u Ciebie wszystko ok?
Ja bym się nie odważył.
Po obfitej wymianie smsowej, okazało się, że tak. Żona przekazała mi istotne informacje, chyba przefiltrowane, żebym w razie czego nie miał pożywki do kłapania dziobem lub rozpisywania się na blogu. Stąd od razu przypomniał mi się jeden z ulubionych przeze mnie dowcipów o radiu Erewań.       - Czy to prawda, że Wania w Moskwie wygrał Wołgę? - pyta jeden ze słuchaczy. - Prawda, prawda - odpowiada radio - ale nie Wołgę, tylko rower, i nie w Moskwie, tylko w Leningradzie, i nie wygrał, tylko mu ukradli.
Przytaczałem wiele razy.
Szczegółów wydobytych z oszczędnej informacji Żony nie podam, żebym pękł. Ale chyba rzeczywiście jest ok u Kolegi Inżyniera(!), skoro twierdzi, że bloga czyta i wszystko wie. Teraz ma gorączkowy czas - praca oraz zamykanie swoich spraw związanych z byłym już małżeństwem ze Skrycie Wkurwioną. A tu nie ma czego zazdrościć. No i na znajomość z Modliszką to, zdaje się, możemy sobie nadmuchać.

Po południu dalej się rozluźniałem. Czytałem, pierwszą z serii, książkę autorstwa duńskiego pisarza (Jussi Adler-Olsen), Kobieta w klatce, dobrze napisany, z poczuciem humoru, który lubię, i wciągający kryminał. Żona sprowadziła mi trzy z całej serii. I dziwić się, że na blogu powstają zaległości.
Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie trzeciego sezonu Peaky Blinders. I dziwić się, że na blogu powstają zaległości.

Przez cały dzień chodził za mną głosik "dziadku, szarpnij mnie!"

W czwartek, 10.11, wstałem o 06.00.
Jak na razie jest to optymalna dla mnie godzina biorąc pod uwagę późno jesienną aurę i zmianę czasu.
"Tylko " godzina porannej ciemnicy, a potem wschód słońca i nowy dzień. Gorzej z późnym popołudniem i z wczesną schyłkowością. Wczoraj właśnie o tej porze, gdy już o 17.00 było ciemno, kolejny raz na ten temat dyskutowaliśmy i kolejny raz dochodziliśmy do tego samego wniosku - trudno, trzeba się poddać rytmowi dnia i rytmowi przyrody. Co innego, gdybyśmy mieszkali w Metropolii. Tam od szóstej rano do osiemnastej, dziewiętnastej zupełnie nie czuć schyłkowości, a będąc w jakiejś handlowej galerii to i do 21.00. Ale to oczywiście jest sztuczne i niezdrowe.
 
Rano Córcia wysłała mi smsa:
... Wnuczka przedwczoraj w przedszkolu opowiadala jak to Dziadek ma takiego duzego psa jak ona tylko ze mniejszy :) (pis. oryg. z błędem faktograficznym, bo musiało to być wczoraj, świadczącym, jak szybko upływa czas, a dzień jest podobny do dnia; zmiana moja).
 
Po I Posiłku pojechaliśmy na zakupy do Powiatu. Zahaczyliśmy o DINO (jedno z trzech - city), w którym pani kasjerka nie prosiła mnie o końcówkę.
- Może twoje zdjęcie mają już wszystkie DINA?... - skomentowała Żona.
Pobyt w Powiecie uczciliśmy drobnym relaksem w Kawiarnio-Cukierni. Żona słuchała swojej książki, a ja czytałem swoją.
Gdy wróciliśmy do Wakacyjnej Wsi, Szczecin kończył przygotowywać na jutro górne mieszkanie i zaczynał się pakować do wyjazdu. Cała rodzina zamierzała spędzić weekend w swoim rodzinnym mieście.
Pospiesznie wywiesiłem flagę dając przykład młodym i dopytywałem wnikliwie Szczecinianina, czy zrobi tak samo, gdy znajdzie się na miejscu.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Peaky Blinders.
 
W piątek, 11.11, wstałem o 06.00. 
Święto Państwowe. Gdyby nie PiS i cała otoczka oraz fetor narodowy, z przyjemnością bym napisał NARODOWE ŚWIĘTO NIEPODLEGŁOŚCI. Odzyskaliśmy niepodległość 104 lata temu.
 
Po I Posiłku ogładzaliśmy górne mieszkanie. O 14.30 przyjechała para z dorosłym synem i z psem. Po standardowym wprowadzeniu nie dało się ich tak od razu rozszyfrować. Musiałem uzbroić się w cierpliwość.
Dzień, za jasnego, poświęciłem na symulowaniu prac (kretowiska i drewno) i pisania. Najlepiej mi wychodziło czytanie kryminału, zwłaszcza że akcja wchodziła w decydujące momenty.
- Nie mam serca do pisania... - nagle poskarżyłem się Żonie.
- To może zrób sobie półroczną przerwę. - zagadała łagodnie. Po czym zaczęła głośno analizować, jakby to mogło wyglądać. Byłem wstrząśnięty wizją oraz świadomością demoralizacji i rozprzężenia. I nadal nie wiedziałem, co ze sobą robić. To tak mnie osłabiło, że poszedłem na górę na drzemkę/niedrzemkę. Drzemkę, bo usnąłem, niedrzemkę, bo zrobiłem to na narożniku w klubowni, a to się nie liczyło do snu. Takie rozwiązanie podsunęła mi Żona, gdy się wzbraniałem przed pójściem do łóżka.
Gdy wstałem, dostałem względnego szwungu (energii, werwy, wigoru, zapału, entuzjazmu, porywu, animuszu, gorliwości, zacięcia, chęci) do pisania, ale dopiero po II Posiłku, kiedy ustaliliśmy, że dzisiaj nie oglądamy serialu i że ja wieczorem zostaję na dole.
- O, to nawet fajnie! - podsumowała Żona. - Chętnie pobędę sama na górze.
Może przeraziła mnie ta demoralizacja i rozprzężenie?...

Wieczorem rozmawiałem z Mądrym Leśnikiem.
Ostatnio, gdy był (byli?) u nas, tradycyjnie dostarczył kilka smolaczkowych pniaczków. Do tej pory, przez kolejne lata, specjalnie ich nie wykorzystywałem, ale teraz, po raz pierwszy od jego (ich?) pobytu, się przyłożyłem i rozpalałem wszędzie używając tylko dwóch smolistych, mocno żywicznych patyczków. To zrewolucjonizowało całe rozpalanie. Nie dość, że rozpalało się za każdym razem 100 na 100, to schodziła przy tym minimalna ilość gazet (jedna zamiast dotychczasowych dwóch lub trzech), kartonów (jeden zamiast pięciu) i szczap podstawowych (trzy zamiast sześciu). Nic więc dziwnego, że u Mądrego Leśnika żebrałem o kolejne żywiczne pniaczki. Okazało się, że sprawa wcale nie jest taka prosta, że nie leżą sobie one, ot tak na ulicy, i że będzie musiał pokombinować i że je dostanę nie wcześniej niż za trzy tygodnie. Ale i tak byłem zadowolony, bo wiem, że Mądry Leśnik, mimo że z Powiatowstwa, słowa dotrzyma.
 
W sobotę, 12.11, wstałem o 05.20.
Żeby nadrabiać zaległości. Wszystko mi mówiło, że to ostatni dzwonek. Cały czas pisałem i miałem tylko dwie nadprogramowe przerwy. Jedną, gdy zadzwonił Kolega Współpracownik, z czego byłem nad wyraz zadowolony, bo odciągnął mnie od pisania, ale godzina i osiem minut rozmowy na tyle skutecznie wybiła mnie z pisarskiego kieratu, że było mi trudno do niego wrócić, z czego zadowolony nie byłem.
Drugą przerwą była rozmowa z Synem. Ta z kolei, nie dość że była krótka, to praktycznie w całości dotyczyła obgadywania Wnuczki, na tle której Syn, czyli jej wujek, ma pierdolca. Klasyczny efekt posiadania czterech synów i żadnej córki.

Wieczorem obejrzeliśmy jeden odcinek Peaky Blinders. Mieliśmy ponownie nie oglądać, ale miałem serdecznie dosyć pisania.

PONIEDZIAŁEK (21.11)
No i jeszcze wczoraj miałem niepoprawne nadzieje, że może mi się uda opublikować wpis nawet bez żadnych zaległości. 
Ale zbyt bujne życie towarzyskie błyskawicznie ten pomysł i chęci(?) wybiło mi z głowy. A więc zaległości ciąg dalszy.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz i wysłał jednego przypominającego smsa.
W tym tygodniu Berta sobie poszczekała. Raz w sobotę wieczorem stojąc przy kozie w salonie (zaczął się sezon grzewczy nadmiaru skóry) fuknęła na coś patrząc się uważnie w kąt za kozą. Mysz? Dziwne, bo nigdy takiego maleństwa nie raczyła zaszczycić nawet najmniejszą uwagą. Drugi raz w trakcie zabawy z Milką, kiedy to wszystkich zaskoczyła prowokacyjnym w stosunku do koleżanki jednym dwuszczekiem.
Godzina publikacji 20.37.

I cytat tygodnia:
Statek jest bezpieczny w zatoce, ale nie po to buduje się statki. - John A. Shedd (amerykański pisarz i instruktor)