28.11.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 360 dni.
WTOREK (22.11)
No i dzień po publikacji.
A ta bieżąca, nowa, będzie dopiero w następnym tygodniu? Diabli wiedzą. Postanowiłem niczego nie planować i nie składać sobie obietnic. Samo przyjdzie.
W niedzielę, 13.11, wstałem o 05.00. Od razu zabrałem się do zaległości. Poza tym wyjeżdżaliśmy na krótki, pięciodniowy urlop, pierwszy od bodajże dwóch lat.
Plan
był prosty - nocleg w Spale, trzy noclegi w Kazimierzu Dolnym i
spotkanie z Zaprzyjaźnioną Szkołą, powtórny nocleg w Spale i w piątek powrót do
Wakacyjnej Wsi. Trasę i ten system mieliśmy obcykane.
Dopiero
o 10.00 zabraliśmy się za pakowanie. Goście wyjechali wcześnie
i trzeba było wstępnie po nich ogarnąć mieszkanie. No i zdjąć flagę oraz załatwić
dziesiątki dupereli.
Wyjechaliśmy
o 12.05, a już o 12.06 natknęliśmy się na Lekarkę i Justusa
Wspaniałego. Wracali ze spaceru. Rozmowa była króciutka, bez naszego wysiadania z samochodu. Lekarka za chwilę też miała wyruszyć w powrotną drogę do domu.
- Jedziemy na krótki urlop. - poinformowaliśmy. - Z pierwszym noclegiem w Spale.
- Wiem, gdzie jest Spała! - Justus Wspaniały zaskoczył nas odpowiedzią, a może nie.
Na miejscu byliśmy po 2. godzinach i 50. minutach jazdy non stop. Do tej pory jadąc na wschód Polski zawsze w Spale zatrzymywaliśmy się w Dworze Carskim. Piękny, zabytkowy obiekt, ciekawie zaaranżowany, z pobliskimi zielonymi terenami, które załatwiały sprawę wychodzenia z Bertą na spacery. Tym razem musieliśmy odpuścić, bo właściciel podniósł ceny grubo powyżej "strategii gospodarczej" wyznaczanej przez pisowski rząd. Ale i bez niej miał prawo. Rynek. I tu muszę przyznać rację Prezesowi, który w świetle podwyżek stawek ZUS dla prowadzących działalność gospodarczą w 2023 roku się wypowiedział: Jak kogoś nie stać na płacenie wyższych stawek, to niech nie prowadzi firmy. Czyli w naszym przypadku Nie stać cię na Dwór Carski, to ... <spadaj, stary dziadu!>
Wszystko to bym rozumiał, gdyby nie perfidny, świadomy i cyniczny brak konsekwentnego postępowania. Bo w takim razie dlaczego wprowadza się głęboko socjalistyczny system gospodarczy z jego rozdawnictwem, ręcznym sterowaniem, zasiłkami, kolesiostwem, dodrukowywaniem pieniędzy i tym podobnym, rodem, na przykład, z Wenezueli? Oczywiście, że pytanie jest głupie, świadczące, że nie wyciągnąłem żadnych wniosków z mojego 72. letniego życia. Wygląda na to, że ja się na polityce nie znam. Mam tylko, a może aż, zdrowy rozsądek. Przypomnę więc cytat umieszczony we wPiSie z 14.11: Zatem, jeśli okłamujemy rząd, to przestępstwo, ale jeśli rząd okłamuje nas, to polityka. - Bill Murray (amerykański aktor filmowy, pisarz, komik).
W tym kontekście zadziwia jej niespójność, co tylko potwierdza, że się na niej nie znam. W latach 1997-98, kiedy znaczna część Polski przeżywała koszmar powodzi i kiedy tysiące gospodarstw zostało przez żywioł zniszczonych a ludzie przeżywali tragedie tracąc często dorobek życia, oczywiście nigdzie nieubezpieczeni i żebrzący naiwnie o pomoc od państwa, to właśnie ówczesny premier, Włodzimierz Cimoszewicz, wypowiedział legendarne już zdanie Trzeba się ubezpieczać... Mocno kapitalistyczne i realistyczne. A przecież pochodził z ugrupowania SLD (Sojusz Lewicy Demokratycznej), partii nawet nie będącej pokłosiem PZPR (Polska Zjednoczona Partia Robotnicza), tylko, jako żywo, jej kontynuatorką, z Cimoszewiczami, Oleksami, Millerami i szeregiem innych, którzy byli prominentami w PRL-u i bez żadnej żenady również w kapitalizmie czerpali, i nadal czerpią, z tego faktu oczywiste osobiste korzyści. I teraz PiS z wypowiedzią swojego prezesa o składkach ZUS idealnie się wpisuje w podobną politykę jednocześnie programowo odżegnując się od komuny i jej spadkobierców niczym od czerwonego diabła. Żeby było śmieszniej, przypomnę, że to właśnie za czasów sld-owskich rządów, z Leszkiem Millerem jako ówczesnym premierem, został ratyfikowany konkordat z Watykanem, chociaż on sam, tenżesz Miller, twierdzi, że właściwie wszystko odbyło się za rządów Hanny Suchockiej (Unia Demokratyczna/Unia Wolności).
Można naprawdę zgłupieć. Ale gdy się przyjmie za wspólny mianownik pieniądz, to wszystko nagle staje się jasne.
Można naprawdę zgłupieć. Ale gdy się przyjmie za wspólny mianownik pieniądz, to wszystko nagle staje się jasne.
Oczywiście Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nocowaliśmy w Rezydencji Spalskiej. Te wszystkie nazwy po zaborach są oczywiście nadmuchane, ale to nam nie przeszkadzało, zwłaszcza że Rezydencja za znacznie mniejsze pieniądze zaproponowała nam lokum dwupokojowe. W Dworze Carskim raz mieliśmy pokój na tyle mały, że, żeby dostać się do łazienki, trzeba było przedostawać się nad legowiskiem Berty (nigdzie indziej nie dało się go upchnąć) z nią zalegającą. I gdy tylko stawiało się olbrzymi krok, Piesek się płoszył, zwłaszcza gdy byłem to ja, wstawał i usiłował czmychnąć, co nakazywało przechodzącemu stawiać krok jeszcze większy, ale przecież gdzieś granice anatomiczne musiały być, zwłaszcza u mnie, mężczyzny, któremu bozia zakłóciła proporcje i dała nieduży wzrost, a więc niezbyt długie nogi. Nocą zaś było szczególnie niebezpiecznie. Dla mnie, nie dla Pieska. Ciemność i moja nieprzytomność groziły, że na mordę wpadnę z hukiem do łazienki zahaczywszy o olbrzymie cielsko, wielkie, gdy leżało, a co dopiero mówić, gdy w panice się zrywało. Dla Żony również, bo wyrwana z głębokiego snu mogłaby z powodu łomotu, raz, dostać zawału, dwa, dostać zawału widząc męża leżącego we krwi.
Na szczęście nigdy do tego nie doszło. Zawsze potem polowaliśmy na taki jeden większy, na I piętrze, ale i on przecież nie załatwiał sprawy donośnego i głębokiego chrapania Grubej Berty. A w Rezydencji wystarczyło tylko przymknąć drzwi do sypialni. Poza tym, wstając rano, mogłem bez specjalnego uwzględniania śpiącej Żony zrobić sobie kawę i nawet trochę poPiSać.
Ponadto, "dzięki" Rezydencji, odkryliśmy piękny teren spacerowy, idealny na wyjścia z Pieskiem. Cisza i spokój. Wokół rozlewiska tworzonego przez Gać, która za chwilę wpadała do Pilicy (ósma rzeka w Polsce pod względem długości), było mnóstwo trawiastej powierzchni i drzew, pod którymi zalegające liście, miło szeleszczące w trakcie robienia kupy, ewidentnie podwyższały standard.
Chcieliśmy
zjeść w Zajeździe Spalskim, względem którego mamy dobre wspomnienia chociażby z powodu odkrycia dla mnie przez Żonę Stumbrasa. Ale w środku było Jak na razie to tu tak sobie. Tłum ludzi o charakterystycznej rubasznej, rodzinnej, polskiej, zawłaszczającej przestrzeń na kilka sposobów, proweniencji. Pośpiech pań kelnerek, w zasadzie zrozumiały, ale nie tworzący atmosfery, a raczej tworzący takiego baru szybkiej obsługi, muzyka z radia z reklamami o sposobach łagodzenia bolesnych menstruacji i o walce z prostatą, atmosfera swojska z
dźwiękami telefonów nastawionych na maksymalną głośność i takimiż nieskrępowanymi
rozmowami. Na dodatek nie było wina. Wyszło według pani kelnerki. My też wyszliśmy. Do hotelu
Mościcki, gdzie w tamtejszej restauracji pod każdym względem była
inna bajka. Nie będę wymieniał. Wystarczy w powyższym oPiSie użyć w każdym jego miejscu słów z przeciwległego bieguna lub stosownych zaprzeczeń.
Pan kelner reprezentujący spokój, fachowość, partnerstwo i profesjonalne doradztwo na koniec namawiał nas delikatnie i z wyczuciem na deser bez tego przykrego i dość agresywnego sformułowania Podać coś jeszcze?! Ale mu wyjaśniliśmy, że w związku z deserem to my musimy pójść gdzie indziej, do Carskiej Wieży, żeby zmienić miejsce, bo już tak mamy. Umówiliśmy się na jutro, na śniadanie.
Niestety w Carskiej Wieży było podobnie, jak w Zajeździe Spalskim. Po prostu kończył się polski weekend. Dodatkowo zrobiło się nam smutno, bo nie było tej "naszej", niezwykle specyficznej, pani sprzed dwóch lat, która miejscu dodawała kolorytu. Te obecne jakieś takie pospolite, bez wyrazu, śpieszące się, na dodatek sporo otłuszczone, mimo że młode. Zero kontaktu i filingu. Gość ma zamówić, spożyć i spadać bez zbędnego zawracania głowy, bo Ja tu pracuję!
Ale deser zjedliśmy, bo ciągle podają smaczne.
O
19.00 Żona już leżała w łóżku, Berta była po wieczornym sikaniu i
chrapała, ja zaś siedziałem przy laptopie i czekałem na 20.00. O tej
godzinie Szczecin powinien był wrócić po weekendzie do Wakacyjnej Wsi i dać nam znać, czy wszystko w porządku. Wrócił i dał znać o 20.30. Mogłem iść spać.
W poniedziałek, 14.11, wyjechaliśmy ze Spały o 11.30. Po śniadaniu w Mościckim. Obsługiwała nas pani, którą prowokowałem, żeby się uśmiechała, bo wtedy z sympatycznej stawała się mega sympatyczna, normalna, bez przykrywki swojej profesji, a przede wszystkim w oczach młodniała i stawała się dziewczyną.
Do Kazimierza jechaliśmy non stop 2 godz. i 50 minut. Nigdzie po drodze nie błądząc o co jest łatwo, bo w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego S8 gwałtownie zmienia kierunek z północno-wschodniego na południowy stając się drogą A1. Raz już udało się nam ominąć zjazd na Piotrków i nie mogliśmy kontynuować dalszej jazdy S8, ponownie na kierunek północno-wschodni, do Tomaszowa Mazowieckiego, i jakieś 30 km, bo nie było zjazdów z racji remontu drogi, gnaliśmy do Katowic. Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie karczmy babińskie? (były trzy, a historia powiedzenia jest bardzo ciekawa i nie taka oczywista na pierwszy rzut oka).
Stanęliśmy w Sercu Miasta przy ulicy Zamkowej. Minuta drogi do Rynku. Rok temu też tam byliśmy i z tej racji sympatyczny młody gospodarz nie oczekiwał od nas, jako stałych gości, zaliczki na pobyt. Tym razem zamieszkaliśmy na górze, równie komfortowej, co dół. W obu przypadkach ma się do dyspozycji dwa spore pokoje, wyposażoną kuchnię, przedpokój i łazienkę. Duży komfort i urok, bo nie dość, że piękny budyneczek, to wewnątrz klimatyczne wyposażenie, takie od Sasa do Lasa, co nam zawsze bardzo odpowiada, bo nie ma w tym hotelowego drylu, czysto, o bliskości Rynku wspomniałem, jest gdzie wyjść z Pieskiem, no i parking przy tej samej ulicy, trochę pod górę, w odległości 50. metrów.
Wypakowaliśmy się, Inteligentne Auto przeparkowałem i gdy wracałem, natknąłem się na dwóch facetów, lat około czterdziestu, idących pod górę i żywo dyskutujących po angielsku. Jednego z nich rozpoznałem natychmiast. Zastąpiłem mu prowokacyjnie drogę, więc się zatrzymali i stali zdezorientowani. Delektowałem się tą chwilą sztucznie ją przedłużając, by za chwilę wykrzyknąć imię mojego słuchacza, który skończył Szkołę 20 lat temu i od tego czasu się nie widzieliśmy.
- Dyrektooor! - wydarł się osłupiały rozpoznając mnie dopiero po głosie, po czym rzuciliśmy się sobie w ramiona. Jego towarzysz stał jeszcze bardziej ogłupiały nie rozumiejąc niczego, zwłaszcza że nie znał polskiego, bo był Amerykaninem z Tennessee.
Zrobiło mi się miło, skoro słuchacz mógł tak zareagować na widok dyrektora. Może dla niego wtedy byłem przyzwoitym dyrektorem, tzw. ludzkim, a może jakiekolwiek złe wspomnienia po 20. latach się zupełnie pozacierały, a może, a raczej na pewno, jako mężczyzna czterdziestoczteroletni miał zupełnie inny ogląd na życie i perspektywę.
Słuchacz w końcu wyjaśnił wszystko swojemu towarzyszowi i nas przedstawił. Okazał się nim być pastor, baptysta (jak Hel), lat 39, o co nie omieszkałem dopytać. Przyleciał do Europy, teraz do Polski, aby brać udział w szkoleniach (pastorów chyba, ale dyskretnie nie dopytywałem) i w spotkaniach, zebraniach, ceremoniach, ogólnie w zborach. A następnego dnia odlatywał do Bułgarii dalej głosić słowo boże! Ta moja ewidentna złośliwość powstała dopiero teraz, na blogu, bo w trakcie rozmowy byłem kulturalny, nie prowokowałem, nie szydziłem i się nie wyzłośliwiałem. Swoje stanowisko ateisty przedstawiałem za pomocą moich różnych historii związanych z Synem, Synową i Wnukami, co samo w sobie było humorystyczne i bawiło moich adwersarzy.
A skąd ta znajomość Słuchacza z Pastorem. Otóż jeszcze za czasów szkolnych Słuchacz udzielał się na różne sposoby w szeroko pojętych środowiskach chrześcijańskich animując i uczestnicząc w wielu przedsięwzięciach muzycznych (festiwale, pomniejsze działania) dotyczących muzyki i piosenki religijnej. Robił to ze swoją żoną, którą wtedy poznaliśmy, córką (jedną z trzech) polskiego artysty, twórcy muzyki, piosenek i wręcz rozbudowanych operowych utworów, którego opisanie słowami kultowy, ekstrawagancki, niespotykany, ekscentryczny, oryginalny, osobliwy, pionierski jest nie na miejscu i nie oddaje niczego, co wniósł do polskiej kultury. Chyba najtrafniejszym określeniem tego nieżyjącego już artysty byłoby określenie Człowiek-Instytucja. Ale i ono niewiele mówi. Jego dwie piosenki mam na swojej liście 100.
Słuchacz jeżdżąc z żoną po świecie i biorąc udział w wielu artystycznych przedsięwzięciach właśnie w ten sposób poznał amerykańskiego pastora. Teraz, po iluś przeprowadzkach, mieszkają z trójką dzieci gdzieś pod Stolicą.
W końcu zadzwoniła Żona nie potrafiąc zrozumieć faktu, że z kimś tak długo rozmawiam (słyszała mnie z ulicy), tu w Kazimierzu, więc dałem na głośność i była okazja, żeby w ten sposób mogli się przywitać i pozdrowić, bo jedno i drugie o sobie pamiętali.
Ze Słuchaczem wymieniliśmy się numerami telefonów Bo kto wie, co będzie w przyszłości, skoro tu, w Kazimierzu...
Przed tą całą "aferą" zadzwonił Mineralog (przypomnę - kolega ze studiów; we dwójkę organizujemy zjazd). Akurat złapał nas w momencie wypakowywania się. Obiecałem, że oddzwonię za 15 minut. Zadzwoniłem za godzinę i 15 minut i to dopiero po jego kolejnym telefonie. Zaskoczył mnie swoją irytacją w kierunku lekkiego obrażenia się. Bo to zupełnie nie było do niego podobne. Porozmawialiśmy o wszystkim, o zjeździe (nie wiedzieć dlaczego, bo nic się nie zmieniło w tej kwestii, po wstępnych wszelakich ustaleniach, panuje "sezon ogórkowy"), o naszym pobycie w Kazimierzu i oczywiście o zdrowiu. I tu chyba leży drobny problem. Mineralog, o czym przekonaliśmy się osobiście, gdy nocował razem ze swoją żoną w Wakacyjnej Wsi, ma problemy ze słuchem. Nie jest to głuchota, ale coś na rzeczy jest. Nie zauważyłem, żeby nosił aparat słuchowy (ja na pewno nie<!>, gdyby mnie taka starcza przypadłość dopadła), a to jest mocno uciążliwe dla otoczenia, a dla głuchego nie, bo skoro nie słyszy... Prostą drogą prowadzi to do nieporozumień, zwłaszcza gdy rozmawia się przez telefon. Ale skoro rozmawialiśmy vis a vis i tete-a-tete (prawie) i potem, po paru miesiącach Mineralog pyta o sprawy, jakbyśmy ich już kilkakrotnie nie wałkowali, to jest to zastanawiające i niepokojące. Rozmowę zakończyliśmy przyjaźnie.
Po takich niespodziewanych i szybkich wrażeniach o 16.00 spotkaliśmy się z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Rzuciliśmy się w ramiona Żony Dyrektora i Męża Dyrektorki. Widzieliśmy się po roku. Przedostatni raz był to również Kazimierz, gdzie odbyło się trójstronne spotkanie, aby ich poznać z Nowym Dyrektorem i z Otwartą Na Wyzwania, a ostatni, właśnie rok temu, gdy gościliśmy ich w Wakacyjnej Wsi.
Nie dało się zadekować w AKUKU, jak dwa lata temu, bo w poniedziałek i we wtorek mieli po weekendzie zamknięte. Wylądowaliśmy więc nieopodal, Pod Wietrzną Górą, dysponującą ciekawym menu i... Pilsnerem Urquellem, w którym gustuje również Mąż Dyrektorki. Nie tak maniacko jak ja, ale rozumiemy się bez słów.
Przy chaotycznych rozmowach, przy monologach lub oddzielnych dialogach (Żona - Żona Dyrektora, ja - Mąż Dyrektorki), kiedy chcieliśmy błyskawicznie nadrobić ten rok, siedzieliśmy ze trzy godziny, by potem zmienić klimat i przenieść się do Rynku. Kolejne, ponad dwie, przesiedzieliśmy U Radka. Obsługująca nas pani sobą dodatkowo tworzyła klimat miejsca. Była dziwna z wyglądu i z zachowania, ale inteligentna i intrygująca.
Z Zaprzyjaźnioną Szkołą rozstaliśmy się o 22.00. Sześć godzin i chyba nie byliśmy sobą nasyceni.
We wtorek, 15.11,
śniadanie zjedliśmy Pod Wietrzną Górą. Ponieważ byli na nim również, a raczej przede wszystkim, hotelowi goście, więc bez problemów mieliśmy do dyspozycji stół szwedzki, bo przy takiej ilości śniadaniowiczów restauracji opłacało się uruchamiać kombajn. A to lubimy zwłaszcza wtedy, kiedy sami możemy zrobić sobie poranną kawę, nawet dwie, a czasami i trzy i celebrować bez pospiechu poranek.
Z Zaprzyjaźnioną Szkołą spotkaliśmy się przed ich lokum na Krakowskiej. Byli po śniadaniu serwowanym przez Willę Kazimierz Dolny, w której stanęli.
Ustaliliśmy, że ten dzień spędzimy razem z kilkoma odsapkami od siebie. Żeby się nie przejadło i żeby nie pojawił się odruch wymiotny z przesytu.
Tak więc najpierw zafundowaliśmy sobie spacer Krakowską komentując wszystko po drodze. Krakowska w Kazimierzu Dolnym jest bodajże najpiękniejszą, a na pewno najciekawszą ulicą, jaką udało mi się w życiu zobaczyć. Wyłączam z tej oceny mnóstwo ulic w większych lub olbrzymich miastach, czy też w metropoliach, bo to inna bajka.
Miejska, ale cicha, uśpiona, jakby wiejska, z brukiem na ulicy i z domami o niepowtarzalnej architekturze, wplecionymi w kazimierskie wzgórza, często przez to niewidocznymi w całości, ale widziane fragmenty tylko dodawały im i całej ulicy aury tajemniczości. Czy chcielibyśmy tam mieszkać, gdyby było nas stać? Nie. Zawsze tęsknilibyśmy za naszą architekturą, za "naszą" Polską z jednak mniejszym jej pisowstwem i kościółkowstwem.
Potem dokładnie spenetrowaliśmy Rynek i okolice, i niczym niezrażeni, maniacko typowaliśmy miejsca z przesłaniem No zobacz, a tutaj, na przykład, to jakby się nam żyło?!
"Umęczeni" postanowiliśmy zrobić sobie odsapkę. A po niej spotkaliśmy się znowu i po kolejnym spacerze wylądowaliśmy w Agharcie (początek Krakowskiej, vis a vis Pod Wietrzną Górą) na "małe co nieco", jak to określił Mąż Dyrektorki.
I znowu postanowiliśmy zrobić sobie przerwę od nas samych. Na 17.00 umówiliśmy się w Łaźni, której właścicielem od 2013 roku jest Stowarzyszenie Filmowców Polskich, by w restauracji Stara Łaźnia spędzić cały wieczór. To ta restauracja, w której dwa lata temu jednego dnia byliśmy na śniadaniu. Zamówionego tatara popijałem wódką, co doskonale pamiętam. Pan kelner niczemu się nie dziwił. Zapewne nie takie rzeczy widział u filmowców.
- A potem poszedłeś spać... - przypomniała Żona, gdy wychodziliśmy ze Starej Łaźni upewniwszy się, że działa i że wieczorem można przyjść.
Tego elementu (emelentu) naszego pobytu w Kazimierzu już nie pamiętałem.
Wieczorne spotkanie było długie i bardzo sympatyczne. Trochę popsuły nam się humory, gdy jeden z kelnerów, niepotrzebnie, impulsywnie, nieprofesjonalnie, na zasadzie robienia pewnej afery i paniki, głośno w sali zakomunikował, że rakieta nieznanego pochodzenia zabiła dwóch polskich rolników w okolicach Hrubieszowa. Co to miało niby dać i co my wszyscy, tam obecni, mieliśmy z tą wiedzą niby robić?! I tak później byśmy się na tę informację natknęli, i tak wszyscy byśmy przeżywali śmierć dwóch, Bogu ducha, winnych ludzi.
Mieliśmy uciekać?! Łapać za karabiny?! Kopać naprędce tunele przeciwatomowe?! Odległość w linii prostej od tego miejsca do Kazimierza wynosiła mniej więcej 150 km. Dodając do tego drugie tyle (miejsce wystrzelenia), robiło się 300, którą to odległość atomowy pocisk balistyczny pokonałby w, powiedzmy, 50 sekund. Czyli nie zdążyłbym nawet poznać smaku drugiego łyka Pilsnera Urquella, który jest zasadniczy dla konsumpcji, kiedy pierdolnęłoby na amen. Piękna śmierć! W takim towarzystwie i w takich okolicznościach. Tylko po co, do kurwy nędzy, taki pocisk miałby uderzać w Kazimierz?! Do chuja pana miłego, nie dajmy się zwariować! Jeśli to zamierzał pan kelner, proszę bardzo, ale na pewno nie ja!
W tej sytuacji opis naszego spotkania mógłby się okazać nie na miejscu, niepoważny, to mało powiedziane, i bulwersujący. Ale, tak jak powiedziałem, postanowiłem nie dać się zwariować. Na większość spraw nie mamy wpływu, a na te, na które mamy, to najczęściej się nam tylko wydaje, że mamy. Więc co pozostaje? Zwyczajnie żyć.
Obsługiwała nas młoda kelnerka. Wprawnym uchem wyłapywałem drobne odstępstwa od akcentu i pewne dziwne sformułowania. Okazało się, że dziewczyna jest z... Ukrainy. Bardzo poukładana w kwestii swoich planów i pomysłów na życie tutaj, w Polsce. Spodobała się nam.
Wszyscy coś tam sobie powybierali do jedzenia i do picia.
- Poproszę Pilsnera Urquella, ale o temperaturze pokojowej. - odezwałem się standardowo.
Za chwilę pani przyniosła butelkę tak zimną, że nie szło jej utrzymać. Zanim się zorientowałem, była otwarta.
- Ale ja prosiłem o Pilsnera Urquella w temperaturze pokojowej... - patrzyłem na nią wyczekująco.
Zabrała bez szemrania, ale odchodziła nieszczęśliwa. Jakaś kasa w plecy. Patrzyłem za nią również nieszczęśliwy. Taka strata, tyle dobra się zmarnuje, bo kto to teraz wypije? Raczej nikt z obsługi, a wywietrzałego nie podadzą kolejnemu gościowi. To nie PRL. Przez chwilę zmagałem się ze sobą, bo z tyłu głowy tliła się myśl człowieka wychowanego w komunie No dobra, niech będzie!, ale ponieważ to nie był jednak PRL...
Za chwilę pani przyszła z kolejną butelką. Nie wierzyłem własnym oczom, a raczej zmysłowi dotyku. Była cieplutka.
- A to państwo podgrzewacie zimne piwo w mikroweli? - zapytałem delikatnie złośliwie, żeby jednak dziewczynę oszczędzić. Nie zdążyła zareagować, gdy akurat napatoczył się szef.
- Ale my w życiu piwa nie podgrzewamy! - kulturalnie się oburzył słysząc taką insynuację. - Nie ma takiej opcji!
- To proszę dotknąć butelkę! - spokojnie zareagowałem. Po drobnym śledztwie okazało się, że pani wzięła akurat tę, która cały czas stała nad ekspresem do kawy. Bardzo śmieszne.
W tej, wydawałoby się patowej sytuacji, zachowałem się, jak Salomon.
- To proszę tę zostawić i przynieść mi poprzednią... - Będę sobie mieszał.
Reszta spotkania przebiegła gładko, bez żadnych zgrzytów. Ale menu mnie nie powaliło. Nie wiedziałem, jak u pozostałej trójki, bo jakoś dziwnie na ten temat nie rozmawialiśmy. Może jednak trafili lepiej?
Ostatecznie podołaliśmy spotkaniu i zapobiegliśmy skiszeniu naszych nastrojów.
Przy rozstaniu umówiliśmy się, że jutro rano, po śniadaniu, koniecznie musimy pójść na górę Trzech Krzyży, skąd roztacza się piękny widok na Wisłę, na Kazimierz, zwłaszcza na jego Rynek.
W środę, 16.11, znowu zjedliśmy śniadanie Pod Wietrzną Górą. Tym razem byliśmy tylko my, więc na kombajn nie było co liczyć. Z sympatyczną panią wynegocjowaliśmy, że nie będziemy brali śniadania z menu według tamtejszych cen, tylko bardzo chętnie zapłacilibyśmy tyle samo, co wczoraj, przy szwedzkim stole, ale śniadanie byśmy sobie sami skomponowali. Pani chwyciła w lot.
- A to ja w kasie nabiję, że państwo zamówiliście z karty i słucham...
Widać było, że swoją kelnerską karierę musiała rozpocząć w komunie.
Zamówiliśmy skromnie - Żona jajecznicę na bekonie i twarożek z miodem, ja sadzone na bekonie i twarożek z miodem. Kawy mieliśmy pod dostatkiem.
Od rana padało, więc wycieczkę na Górę Trzech Krzyży jasny szlag trafił. Co było robić? Umówiliśmy się o 12.30 w Agharcie.
Tym razem obsługiwała nas inna pani.
- Pani mówi takim pięknym polskim - zagadałem, gdy przyniosła desery. - I opowiada pani ze swadą, że aż przyjemnie się słucha. - Pani jest po polonistyce?
- Po ekonomii. - A co to jest swada?
Wytłumaczyłem. Ponieważ nie było nikogo oprócz nas, opowiedziała nam historię miejsca. Frapującą.
Właścicielka i szefowa jednocześnie nie wtrąca się do pracy swoich pracownic i im ufa. A one na tyle utożsamiają się z miejscem, że pracują tutaj wiele lat i wykonują same z siebie prace znacznie odbiegające od standardowych obowiązków - sprzątają, prowadzą renowację mebli i sprzętu, same z sobą ustalają zastępstwa w ogóle tym nie zawracając głowy szefowej.
- A moglibyśmy zobaczyć część hotelową? - Żonę zawsze takie klimaty interesowały.
Mieliśmy wspaniałą wycieczkę. Wszystko, korytarze, pokoje, kuchnie i łazienki, było urządzone w stylu kolonialnym, przemyślane co do szczegółu. Robiło wrażenie, tym bardziej, że coś takiego widzieliśmy pierwszy raz w życiu. Czy chcielibyśmy tam mieszkać, jako goście? Nie! Zawsze wybralibyśmy Serce Miasta ze względu na nieskrępowanie i wolność, które oferowało.
No i Zaprzyjaźniona Szkoła wyjechała. Nagle zrobiło się pusto.
Wiele razy dyskutowaliśmy, dlaczego lubimy się z nimi spotykać. I zawsze nieodmiennie Żona odpowiadała:
- Bo ja przy nich wypoczywam.
Ja oczywiście również, ale jako osobnik gruboskórny, pochodzenia robotniczo-chłopskiego, na pewno mam mniejsze wymagania, a raczej słabsze odczucia. Mógłbym dodać, że lubimy się z nimi spotykać z powodu wielu ich cech, z powodu pary, którą tworzą, z powodu wspólnych zainteresowań i wieku. Można by wymieniać jeszcze wiele, chociażby poczucie humoru. Nie
mają w sobie agresji, napastliwości, nawet wtedy, gdyby była zrozumiała
i uzasadniona. I znoszą, tolerują moją, a to jest ich duży plus
niewątpliwie.
Osamotnieni, przed 17.00, byliśmy już w AKUKU. Tej, w której dwa lata temu "odkryłem" swoją łysinę. Niestety, to nie była ta aura, co poprzednio. Brakowało Zaprzyjaźnionej Szkoły i przecież ciągle gdzieś się plątały duchy Nowego Dyrektora i Otwartej Na Wyzwania. Więc tylko wspominaliśmy i wymienialiśmy się smsowymi wspomnieniami z Żoną Dyrektora i z Mężem Dyrektorki.
O 18.00 oglądałem już w Sercu Miasta towarzyski mecz Polska : Chile. Wygraliśmy w mocno rezerwowym składzie po nijakiej, słabej grze 1:0. I tutaj muszę sobie postawić retoryczne pytanie - czy chcę, żeby Polska grała słabo, ale wygrywała, czy żeby efektownie, ale przegrywała?
W czwartek, 17.11, wracaliśmy do Spały.
PONIEDZIAŁEK (28.11)
No i co mogę powiedzieć oprócz tego, że zaległości narastają.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy. Widocznie dotarł do Egiptu i nabrał wigoru. Poza tym wysłał jednego miłego, przypominającego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.44.
I cytat tygodnia:
Okazja jest często tracona przez rozważanie. - Publilius Syrus (żyjący w I wieku p.n.e., wyzwoleniec, ostatni wybitny przedstawiciel teatru Republiki rzymskiej, twórca aforyzmów oraz twórca, odtwórca, a także improwizator mimów literackich na scenie).