poniedziałek, 5 grudnia 2022

05.12.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 2 dni.
 
WTOREK (29.11)
No i dzień po publikacji.
 
Jest, jak jest.
W czwartek, 17.11, wracaliśmy do Spały. 
Rano ponownie zjedliśmy śniadanie Pod Wietrzną Górą. Tym razem obsługiwał młody kelner, który pamiętał nas z poprzednich pobytów. Byliśmy jedynymi gośćmi, więc restauracja nie uruchamiała szwedzkiego kombajnu. Od razu przyniósł nam dwie karty z normalną i uprzejmą informacją Dzisiaj "szweda" nie ma. Kart nawet nie wzięliśmy do rąk, tylko od razu przystąpiliśmy do negocjacji. Wyłuszczyliśmy mu, jak to było wczoraj rano z jego koleżanką i że prosimy o takie same podejście. Jako młody od razu się zdezorientował, ale w końcu stanął na wysokości zadania i za tę samą cenę, co wczoraj, mieliśmy to samo, co wczoraj. Twarożku tylko przyniósł bardzo mało, jak na dwie osoby, więc Żona upomniała się o jeszcze jedną taką samą porcję. Problemów nie robił. Mieliśmy podwójną satysfakcję - z pełnego śniadania i z tego, że chłopak się uczył i że nie zawsze musi być w życiu  z karty.
 
Z Kazimierza wyjechaliśmy o 11.00. Za pewną namową Męża Dyrektorki postanowiliśmy wreszcie zobaczyć Janowiec Lubelski, po drugiej stronie Wisły, Bo w klimacie podobny do Kazimierza. Żona Dyrektora trochę hamowała męża w tej opinii Chyba trochę przesadzasz..., ale przecież zawierzyliśmy jemu. W końcu artysta plastyk.
Następnym razem, gdy się spotkamy, będziemy musieli go  zapytać, w czym widział te podobieństwa. Bo chyba nie w kilku budynkach zbudowanych z kamienia wapiennego? Brak klimatu, szaro, wszystko bez ładu i składu, jak to w tamtejszych miejscowościach. Wrażenia nie zmieniały ciekawe ruiny zamku stojące na wzgórzu. Rozczarowanie.
Ruszyliśmy w drogę do Spały. Postanowiliśmy za wszelką cenę ominąć Radom. Jest dużym miastem, a to w Polsce oznacza, że nie ma obwodnicy i cały ruch tranzytowy z tysiącami TIR-ów biegnie niby jego bokami, ale przecież przez dziesiątki skrzyżowań, rond i świateł. Ponadto jest paskudny, jak wszystko tutaj. To straszne, że nie ma na czym zawiesić oka. Te negatywne doświadczenia dopadły nas  kilka dni temu, gdy jechaliśmy ze Spały do Kazimierza. Poza tym bardzo dobrze zapamiętaliśmy ruch wahadłowy na wylocie Radomia, który dzisiaj miałby się stać wlotem i staniem w kilkukilometrowym korku.
Wybraliśmy drogę na Kozienice, Białobrzegi trochę odbijając po drodze, żeby zobaczyć, co to takiego ten Czarnolas. Nigdy nie byliśmy. Miejscowość taka sama, jak wszystko w tych okolicach, ale przynajmniej z daleka mogliśmy zobaczyć Muzeum Jana Kochanowskiego. Na tej bazie postanowiliśmy, że następnym razem, gdy przyjedziemy w te strony zrobimy sobie wycieczkę ze zwiedzaniem pod nadzorem Zaprzyjaźnionej Szkoły w kształcie takiego koła - Kazimierz, Janowiec (może jednak coś tam jest?), Czarnolas, Puławy, Kazimierz. Mąż Dyrektorki zapalił się do tego pomysłu.
W trakcie jazdy zorientowaliśmy się, że musimy być niedaleko terenów Po Puszczy Chodzącej i Prawnika Gitarzysty. Oczywiście niespodziewany najazd nie wchodził w grę. Rozwaliłby i im, i nam wszystkie plany pomijając fakt, że Prawnik Gitarzysta na pewno był w pracy w swojej kancelarii w Radomiu, a Po Puszczy Chodząca musiała być w szkole. Maybe next time? Villeicht beim nachsten Mal? La prochaine fois peut-etre? Wazmożno, w sliedujuszczij raz? Tal vez la próxima vez? Magari la prossima volta? Można priste? (chyba mi odbiło...)
W sumie cała droga była relaksująca, bo większość wiodła w terenach zielonych (Puszcza Kozienicka).
Żona stresowała się tylko jedną rzeczą - żebyśmy tą jazdą naokoło czegoś nie pomylili i nagle nie znaleźli się w szerokich mackach Stolicy. Ale gdy z Białobrzegów wyjechaliśmy na Tomaszów Mazowiecki, uspokoiła się.
A za "chwilę" byliśmy w domu, czyli w Spale. Od razu podjechaliśmy jak do siebie, na parking przed Zajazdem Spalskim. Gdy wysiadaliśmy, z pobliskich delikatesów akurat wychodziły dwie młode panie. Jedną znałem. Pierwsza myśl, która przebiegła mi przez głowę - moja była słuchaczka. To jest taki automatyzm, który się wielokrotnie sprawdził i utrwalił, gdy w różnych częściach Polski natykałem się na moich absolwentów. Vide Kazimierz. W końcu przez 26 lat trochę ich ze szkoły wyszło. 
A potem zaskoczyłem, że to była Ewa Swoboda, nasza lekkoatletka, sprinterka. I przypomniałem sobie, że przecież w Spale jest Centralny Ośrodek Sportu - Ośrodek Przygotowań Olimpijskich.
Śmieszne uczucie, bo automatycznie, w pierwszej chwili chciałem się jej ukłonić.

Gdy się ogarnęliśmy, jeszcze za dnia poszliśmy z Pieskiem na spacer. Chciałem pokazać Żonie ten fajny teren spacerowy wokół zalewu Gaci i kilka ładnych domów, zwłaszcza jeden, niemiłosiernie wypasionych i przerasowanych. Ale zanim skręciliśmy w lewo, Piesek wybrał kierunek w prawo, przez mostek nad taką zapadliną, na wywyższenie, na którym stała mosiężna ławeczka z siedzącym na niej prezydentem Mościckim i jego psem, tuż obok, wszystko w skali 1:1.
Mieliśmy niezły ubaw. Berta podeszła do psa, wielkością porównywalnego do niej i obwąchiwała go z tyłu, a potem paszczę nie potrafiąc zrozumieć, co jest nie tak, więc tę czynność powtórzyła kilka razy. I kilka razy łypała podejrzliwie na siedzącego kompletne nieruchomo faceta. A potem ze swoją siłą spokoju postanowiła wrócić, ale nie przez mostek, tylko dołem, przez zapadlinę. Zanim krzyknęliśmy ostrzegawczo, było już za późno. Piesek wpadł po cyce w śmierdzące grzęzawisko, a broniąc się przed głębszym zanurzeniem mordę zanurzył w tej brei całkowicie. Ale spokojnie, bez paniki, wykaraskał się z tej gaciowej pułapki i wyszedł na górę. Za to w panikę wpadliśmy my. Po pierwsze, trzeba było się od Pieska trzymać z daleka, bo ani chybi miał zamiar otrzepać się z tego błocka, najchętniej jak najbliżej swojego Państwa, po drugie, jak takiego, wyglądającego niczym Bestia z bagien, ulokować w pokoju, i po trzecie przede wszystkim, jak takiego do tego pokoju przemycić?
Poszliśmy wokół zalewu. Koniecznie chciałem Żonie pokazać jeden z domów, jeden z wypasiaków, taki współczesny, nowoczesny. Piesek mógł w tym czasie trzepać się z daleka od nas i tarzać się w liściach, co tylko pogarszało jego wizualny stan. Pogodziliśmy się z tym.
W oglądanym domu wszystko grało - kolorystyka, dobór materiałów, proporcje, wielkość i kształt. I tylko były dwa mankamenty - nie miał duszy, był nowocześnie zimny i stał na śmiesznie małej działce. A powinien na dużej, na której, jako soliter, mógłby eksponować wszystkie swoje architektoniczne walory.
Przeszliśmy na drugą stronę zalewu. Bertę udało się siłą ściągnąć nad brzeg. Zagarniając ręką lodowatą wodę i starając się w nią nie wpaść usiłowałem zmyć błocko. Żona zaś trzymając Pieska na smyczy uważała, żeby nie czmychnął. Wszystko to zdało się, jak psu na budę, nomen omen, a nawet pogorszyło sytuację, jak się miało za chwilę okazać. Bo na miejscu Piesek wybrał sobie sypialnię, w której dokumentnie się wytrzepał. Jedna ze ścian, podłoga oraz krawędź łóżka, wszystko było w czarnych kropkach. Musiałem zejść do Inteligentnego Auta po sprytną pieskową szmatkę (idealnie wyciera gluty z paszczy) i zabrać się systematycznie za czyszczenie całego  cielska. Pani zaś uważała ponownie, żeby Piesek nie czmychnął. Sytuacja przypominała "zabawę" w dobrego i złego policjanta. Obu im zależało na ostatecznym efekcie, tu wyczyszczeniu Pieska z błota.
- Dobry Piesek, mądry Piesek... - Żona w trakcie czyszczenia stojąc tuż obok i barykadując drzwi prowadzące z sypialni do pokoju ciągle powtarzała miłym, ciepłym, aksamitnym głosem uważając, żeby w nim nie było cienia fałszu, bo Piesek natychmiast by go wyczuł.
Ja miałem łatwiej i nie musiałem się certolić.
- Stój, cholero jasna! - Ja ci dam czmychnąć! - Ubabrałaś się i teraz Pan ma zgrabiałe ręce i będzie musiał czyścić sypialnię!
Piesek więc stał i tylko nerwowo przełykał ślinę. Po wszystkim natychmiast Żona zaprowadziła go do legowiska, do jego oazy, wybijając mu sprytnie z łba pomysł na kolejne telepanie się.

Po takiej rozgrzewce ruszyliśmy w Spałę. Postanowiliśmy dać kolejną szansę Zajazdowi Spalskiemu.
Po drodze, przy hotelu Savoy, natknęliśmy się na tablicę (teraz to trzeba powiedzieć "stand", żeby etre au courant lub na czasie, a i to nie za bardzo zrozumiale brzmi, więc lepiej powiedzieć "być na topie"), na której można było przeczytać, że szef kuchni, pan Schab, zaprasza do restauracji "Rzemiosło smaku" przylegającej do hotelu. Na bazie Swobody i Schaba przypomniało mi się, jak nasi goście opowiadali kiedyś, że byli w pewnej agroturystyce na Roztoczu. Prowadził ją, zresztą według nich bardzo dobrze, emerytowany naczelnik więzienia. Na nazwisko miał Puszka.

W Zajeździe Spalskim nadal nie było wina. Jakaś pani, chyba menadżer, co samo w sobie powoduje u nas zgrzytanie zębów, z uśmiechem i sympatycznie poinformowała nas, że zostało zamówione I powinno być wieczorem. Natychmiast podziękowaliśmy i wyszliśmy. Dzwonki alarmowe brzmiały w dwóch miejscach. Bo było po 16.00, więc patrząc na ciemnicę formalnie był wieczór. I sformułowanie "powinno być" brzmiało mocno niewiarygodnie. Gdyby pani powiedziała "będzie", to może nasze wieczorne knajpiane losy potoczyłyby się inaczej.
Oczywiście pani menadżer(?) nie była jakąś tam dwudziestoletnią podfruwajką, tylko zdecydowanie starszą, taką znającą już życie. Więc nie mogła powiedzieć w wersji hard "będzie", tylko zastosowała bardziej bezpieczną, soft. Ale jednak była kobietą z wszelkimi, przypisanymi tej płci, nieprecyzjami. Wyłączając oczywiście, z powodu charakteru i zawodu, Trzeźwo Na Życie Patrzącą. Bo na pewno te przykłady, o których poniżej, utrudniałyby jej patrzeć trzeźwo na życie.
Te wszystkie szczypty soli, garść mąki, trochę, za chwilę, zaraz, niedługo, niedaleko i mnóstwo innych wprowadzających mężczyzn najczęściej, i to delikatnie mówiąc, w dezorientację uniemożliwiającą proste porozumiewanie się.

Wieczór sympatycznie spędziliśmy w Mościckim. Przy śledziowej przystawce, potrawach głównych, winie i Pilsnerze Urquellu, i przy Baczewskim. Z racji ciągle zgrabiałych rąk zamówiłem kieliszek tej ziemniaczanej. Ale pan omyłkowo(?) przyniósł dwa, więc na moją uwagę już miał zabrać jeden z powrotem, gdy usłyszałem Żonę:
- Niech zostanie!
Zaskoczyła mnie. Rąk zgrabiałych nie miała, nic mi też nie było wiadomo, żeby po drodze przemarzła. Jedynym wytłumaczeniem był ten śledź. A to przepraszam...
Atmosfera zrobiła się na tyle sympatyczna, że nawet niespecjalnie przeszkadzała nam liczna grupa pracowników jakiejś korporacji. Zjechali się z całej Polski, jak łatwo dało się usłyszeć. 25 - 35 lat, teraz to już średnie wilki, ale nadal zawojowywały świat.
Oczywiście na deser poszliśmy do Carskiej Wieży. "Naszej" pani nadal nie było. Za to była inna, zdecydowanie starsza i nieogarniająca rzeczy. Moglibyśmy przejść nad tym do porządku dziennego, gdyby w przykry sposób nie przypominała nam Q-Gospodyni z czasów Naszej Wsi. Ta ociężałość, trud myślenia, jarzenie, trybienie, nieogarnianie najprostszego, itd. Było ciężko. Nawet przy regulacji rachunku. A może zwłaszcza.

Wieczorem Żona w łóżku słuchała sobie książki, a ja w drugim pokoju, przy Bercie, która oczywiście nie śmiała chrapać po tym wszystkim i przy panu, czytałem książkę. Komfort dwóch pokoi.

W piątek, 18.11, wstałem o 07.00. Nie sposób było spać do 08.00, na którą nastawiłem smartfona, skoro zasnąłem o 20.30. Po prostu byłem wyspany mimo wieczornego łomotu jakiejś rodziny z dwójką słodkich dzieci dobiegającego zza ściany sypialni, obejmującego swoim zasięgiem pokój dzienny, w którym wcześniej czytałem, a który, łomot oczywiście, mogłem zastąpić łomotem trzech pań dobiegającym zza ściany łazienki i obejmującym swoim zasięgiem takoż pokój dzienny, w którym czytałem. A ja się przejmuję akustyką Domu Dziwa...
Śniadanie zjedliśmy w Mościckim w towarzystwie potęgi grupy, której członkowie żegnali się ze sobą, bo ich zjazd się kończył.
 
Ze Spały wyjechaliśmy o 11.00. Całą drogę, bez błądzenia, przebyliśmy non stop, i już o 13.55 byliśmy w Wakacyjnej Wsi. 270 km.
W Domu Dziwie było zimno jak w psiarni.Nic dziwnego, skoro nie zostawiliśmy na czuwaniu żadnego elektrycznego grzejnika.
- Trzeba było powiedzieć, to byśmy państwu włączyli grzejniki. - przejęła się i zmartwiła Szczecinianka, która siedziała w "domu" z trochę podziębionym przedszkolakiem.
Więc krótko opowiedziałem historię, bodajże sprzed 12-13 lat, kiedy na Święta Bożego Narodzenia pojechaliśmy do Dzikości Serca. Na zewnątrz panowało -20 st, w domu -9, w piwnicy 0. Całą noc, na smartfona, co dwie godziny się budziłem i podkładałem do kominka. Rano w domu było +12. A gdy podparłem się kuchnią, już w południe było +18. I za chwilę ogarnęła nas ciepła atmosfera tamtego miejsca, bo domek był mały i łatwo było go ogrzać.
Czymżesz więc było obecne 14 st. panujące w Domu Dziwie? Bardzo szybko zaczęło robić się ciepło, skoro natychmiast po przyjeździe rozpaliłem w trzech miejscach.
Tak oto po krótkim, ale niezwykle sympatycznym urlopie, który naładował nam akumulatory, wróciliśmy w domowe pielesze.
 
W sobotę, 19.11, o 02.26 napisał Po Morzach Pływający.
 
Pogoda może być sprzymierzeńcem lub przeciwnikiem marynarza.
Po wyjściu z Santander, SW swell czyli martwa fala z południowego zachodu nieźle dała nam popalić. Statek rollował / kiwał się na boki / bardzo mocno. Zupa z głębokich miseczek sama się wylewała, a o spaniu można było zapomnieć. W tym wypadku pogoda była przeciwnikiem
Krótki przelot , zaledwie 20 godzin do La Pallice wymęczył  nas wszystkich.
Po wejściu do portu około południa okazało się, że załadunek rozpocznie się następnego dnia o 0500 czyli ,że mamy szansę odespać poprzednią noc. Nie mniej jednak po paru godzinach otrzymaliśmy wiadomość, że względu na opady deszczu załadunek rozpocznie się o godzinie 0800.  Pogoda w tym wypadku była sprzymierzeńcem.
Ze względu na szybki załadunek 1000 ton na godzinę dodatkowy czas wykorzystaliśmy na wypompowanie balastów. Dlaczego?  Mieliśmy załadować 7800t pszenicy w niecałe 8 godzin, a zgrubne  wypompowanie balastów zajmuje 9 godzin plus 3 godziny tzw strippingu czyli dokładnego wypompowania balastów do zera. W niektórych balastach  0 , mimo wszystko nie oznacza zera i że nie ma tam wody. Np 6 DB  / denny zbiornik /  0cm ,według tabeli oznacza ponad 2 tony wody, a np 0 cm w 6 WT/ boczny / to tylko lub aż 0.1 tony wody.
Nie mniej jednak byliśmy przygotowani na szybki załadunek i wyjście z portu w piątek wieczorem.
Po załadowaniu 6000t,  około 1540 rura załadowcza odmówiła posłuszeństwa i wtedy pojawiła się pierwsza informacja o możliwości przedłużenia załadunku. O 1700 port stwierdził, że nie zakończą załadunku w godzinach pracy, a  załadunek zostanie wznowiony dopiero w poniedziałek po południu ze  względu na deszczową pogodę w weekend. Tym razem pogoda  ponownie była naszym sprzymierzeńcem
Po pierwsze możemy odpocząć, po drugie możemy pozwiedzać to znane miejsce czyli La Pallice/ La Rochelle. Jest to miejsce znane chyba wszystkim miłośnikom filmu " Okręt".
Po trzecie możemy w niedzielę wybrać się na lokalny rynek i popróbować tutejszych przysmaków zwłaszcza sera i wina.
Miłego  i smacznego weekendu Wam wszystkim życzę.
PMP
(pis. oryg.; zmiana moja)
 
Po I Posiłku mieliśmy być na kawie u Szczecinian, ale 4,5 letni Przedszkolak dalej chorował i pomysł spalił na panewce. To wybrałem się do DINO. Znowu była drobna aferka, tym razem z panią w kolejce, która stała za mną i która bezceremonialnie, z przewracaniem oczami i wzdychaniem, kazała mi się ustawić wcześniej do konkretnej kasy (działały dwie!) Bo trzeba sobie od razu wybrać! Gdy jej tłumaczyłem, że sobie wybiorę w ostatniej chwili, żeby wiedzieć, która szybciej obsłuży, nadal wzdychała i przewracała oczami. Większość ludzi to jednak tłuszcza.

Ponieważ Dom Dziwo nie uzyskał po stosunkowo krótkim wczorajszym paleniu ciepła organicznego (ciepłe mury), to dzisiaj od początku paliłem w trzech miejscach. Ale dzięki temu mogłem pisać na górze, w sypialni, a na dole, w ramach relaksu czytać kryminał. I wieczorem, wspólnie, też dla relaksu, obejrzeliśmy kolejny odcinek Peaky Blinders.

W niedzielę, 20.11, miałem przez krótką chwilę złudzenie, że może jakimś cudem nadrobię zaległości. A potem przyszło życie.  
Niespodziewanie Szczecinianie wprosili się na kawę i na rozmowy. Ale w żadnym przypadku nie były konkretne. Czyli status quo. Na dworze zaś Najstarszy syn wyławiał podbierakiem małe kry lodu ze Stawu, a młodsi je potem miażdżyli butami Bo robimy śnieg. Jak niewiele dzieciom potrzeba, żeby uruchomiły swój intelekt.  A Milka i Berta dymiły. Wprost paczworkowa sielana.
 
O 15.00 przyjechała PostDoc Wędrująca z rodzicami, którzy ją przywieźli z Metropolii.
Rodziców poznałem 20 lat temu, Żona oczywiście znacznie wcześniej. Byli i są do tej pory właścicielami letniskowego domu leżącego stosunkowo niedaleko Dzikości Serca, o której wtedy nie mogło się nam nawet śnić. 
PostDoc Wędrująca mniej więcej w tamtym czasie właśnie przyjechała ze swojej uczelni z Włoch. A wraz z nią młody Włoch, jej partner. Powstał projekt, żeby we czworo wybrać się do tego domu. Byłem akurat po operacji prawego oka (zszyta rogówka rozwalona przez chuligana), miałem opatrunek, cierpiałem na światłowstręt i nie mogłem prowadzić samochodu. Czerwonego Wartburga (produkt NRD - informacja dla młodych) ojca PostDoc Wędrującej prowadził więc Młody Makaroniarz. Co chwilę błyskał światłami i trąbił na kierowców, tych, co go wyprzedzali i na tych jadących z naprzeciwka. Oni nie pozostawali mu dłużni i odpłacali się fuckami albo pukaniem się po głowie. Okazało się, że dlatego tak robi, bo wszyscy inni jadą za szybko. Więc jak na młodego, i na Włocha wydawał się być dziwnym. Dziwnie też jadał. On jedyny się nie poddał, gdy Żona nie dopatrzyła skrzydełek na grillu i wszystkie się sfajczyły. Każde dokumentnie oskrobał z węgla i zjadał. Może myślał, że to taka polska specjalność. Ale chyba nie, bo żadne z nas nie tknęło tego węgla. 
Budził w nas konsternację, gdy na kiełbasę, szynkę, itp. nakładał obficie dżem i rozbawił nas na Sylwestra w Lądku Zdroju. Mnie podwójnie. Wtedy (2002 rok) panował na posiłkach jeszcze system Funduszu Wczasów Pracowniczych, rodem z PRL-u, a "szwed" może już gdzieś tam był. Ale nie w naszym ośrodku. Siedzący przy stolikach otrzymywali więc na indywidualnych talerzach konkretne, standardowe porcje sera żółtego, dwóch kiełbasek, pół pomidora, kawałek ogórka, pieczywo oczywiście i kapkę twardego masła (jedyna oznaka trwającego już od 12. lat kapitalizmu) i trzeba było dać sobie z tym radę i poranny głód opędzić. My radę dawaliśmy, Włoch nie. Ciągle domagał się "od nas" jeszcze czterech kiełbasek i zupełnie nie docierały do niego tłumaczenia PostDoc Wędrującej, po włosku, i nasze, po angielsku, że jest to niemożliwe. Zapędzał nas w kozi róg prostym pytaniem Perche? Takim, co to małe dzieci potrafią dokumentnie zgnębić dorosłych i doprowadzić ich do rozpaczy. Co mieliśmy mu odpowiedzieć: Bo nie! Albo opowiedzieć historię Polski ze szczególnym uwzględnieniem okresu komuny? Więc żeby się odczepił, kazaliśmy mu samemu sobie zamówić pomagając mu tylko w zaproszeniu pani obsługującej nasz stolik i czekając na jaja, które za chwilę miały się rozegrać.
- Ten pan chciałby coś powiedzieć... - oznajmiliśmy pani, gdy podeszła do naszego stolika i zaraz po tym kiwnęliśmy głowami do Włocha, że już można.
- Per favore quattro salsicce.
Pani natychmiast zaczęła się śmiać.
- Zrozumiałam tylko quattro, ale rozumiem, że chodzi o cztery kiełbaski.
Nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko przytaknąć. Pani zniknęła w kuchni, by za chwilę przed Włochem postawić talerz z czterema kiełbaskami.
- Grazie... - odpowiedział i zaczął obficie okładać je dżemem "pożyczonym" od całej naszej trójki.
Mimo upływu dwunastu lat, ciągle tkwił w Polakach kompleks obcokrajowca z Zachodu. Prawie na pewno my nie otrzymalibyśmy tych czterech kiełbasek, gdybyśmy o nie poprosili. Też coś! Gdyby tak wszyscy?! Ośrodek poszedłby z torbami! Zresztą do głowy nam nie przyszło, żeby prosić dodatkowo o cokolwiek. Byliśmy karni i uważaliśmy to za normalne. Idealnie wpisywaliśmy się w nurt polskich kompleksów. Teraz wiem, że trzeba było jeszcze z dziesięć lat, żeby prawie zniknęły.
Drugi raz rozbawił mnie, gdy kilka razy namawiał mnie, żebyśmy opuścili sylwestrową salę i poszli do sąsiedniej pograć w bilard. Odmawiałem, więc ciągle maltretował mnie tym swoim Perche? Nie dałem się nawet za bardzo mu nie tłumacząc, bo co by to dało? Był z innego świata - inny wiek, inna kultura.

W czasie naszego drugiego pobytu w domku gościliśmy już tylko we troje. Włoch był od dawna passe. Z tego pobytu mam kilka dziwnych, utrwalonych wspomnień, nie wiedzieć czemu akurat takich, bo przecież dość nieistotnych.
Któregoś dnia poszliśmy sobie na spacer do wiejskiego sklepu i na ławce zasiedliśmy przy piwach. Piękna sprawa latem. W którymś momencie przypiął się do nas tubylec, dość młody, ubrany w wojskową kurtkę typu moro z naszywkami z polską flagą. Na nieszczęście Żona miała na sobie taką samą, tylko z naszywkami flagi... niemieckiej. No i się zaczęło. Że on służył w polskim wojsku i z Niemcami to by zrobił... I upierdliwie kazał Żonie tę naszywkę zerwać. A ponieważ był napity...
Do NATO weszliśmy w 1999 roku, ale zdaje się, że ta informacja nie zdążyła do niego dotrzeć, chociaż minęło kilka dobrych lat. Nie chciałem nią go kłuć, że teraz przecież my to bracia sojusznicy, żeby nie dostać w zęby, bo facet wydawał się trochę nieobliczalny. W cały tym jego upierdliwym bełkocie z oczu nie schodziła mu jednak rzecz najważniejsza - piwo. Daj pani łyka! - co chwila odzywał się w ten sposób do Żony, bo my z PostDoc Wędrującą swoje, zdaje się, mieliśmy już wypite.
Nie wiem, co było gorsze? Czy ta jego prostacka antyniemieckość z dominującą agresją, czy to Daj pani łyka! Dlaczego? Bo oczka miał kaprawe, z takimi ohydnymi ropnymi kuleczkami w ich kącikach. Ohyda, ale człowiek niejedno w życiu widział i dodatkowo, jako chemik, byłem na podobne rzeczy uodporniony. Ale pokonał mnie czym innym, a może w zasadzie tym samym. Na dolnej wardze, idealnie na środku, miał podobną kaprawą kuleczkę i gdy mówił, łączyła się ona z wargą górną, by tam się rozdzielić na dwie. Przy czym wtedy obie cały czas łączyły się ze sobą taką cienką, żółtą niteczką, która w żadnym momencie nie rozrywała się z racji swojej lepkości i dużego napięcia powierzchniowego płynu. Myśl, w sumie absurdalna, że Żona mogłaby pić z jednej butelki z tym obszczymurkiem, powodowała we mnie odruchy wymiotne. 
Żeby pozbyć się natręta, musieliśmy przerwać swoją sielanę i odeszliśmy zostawiając mu resztkę piwa.
Rzucił się na nie łapczywie. Gdybyśmy tego nie zrobili, lazłby tak za nami przez całą drogę powrotną z tym swoim Daj pani łyka!
Ale jak to jest? Od tamtego czasu, gdy tylko chcę się napić lub spróbować tego, co akurat pije Żona, zawsze mówię Daj pani łyka!
Wycieczka rowerowa w tym pobycie stała się drugą rzeczą, którą zapamiętałem. Jechaliśmy lasami i natknęliśmy się na fajną dziką rzeczkę, przez którą trzeba było rowery przenieść. Na kąpiel przygotowany nie byłem, żadnego stroju kąpielowego nie miałem, więc rozebrałem się do rosołu. A potem, gdy dziewczyny siedziały sobie na brzegu i gaworzyły, ja zażywałem chłodnej kąpieli. 
Powstaje ciekawe pytanie - to jak dziewczyny dostały się na drugi brzeg? Zdaje się, że suchą stopą, bo taką możliwość dawały różne powalone kłody. To powstaje kolejne - to po co się rozbierałem?
PostDoc Wędrująca twierdzi, że takiego momentu nie pamięta. Wszystko na darmo. Trudno, co zrobić.

Trzeci raz przyjechaliśmy, gdy wnętrze domu rodziców PostDoc Wędrującej było już mocno wyremontowane. Bo do tej pory panowały dość spartańskie warunki. Wybraliśmy się Terenowym w Polskę, w sumie ponad 2 tys. km. Musieliśmy odreagować 2 lata remontu Naszej Wsi (2006 - 2007), zwłaszcza Żona, która po armagedonie Naszą Wieś znienawidziła. Przeszło jej dopiero wtedy, gdy ujrzała efekt swojej pracy w postaci przyjeżdżających gości z całej Polski.
Na miejscu czekała na nas PostDoc Wędrująca i jej rodzice. Pamiętam, że dostaliśmy do dyspozycji zgrabny pokoik na górze, do którego można było się dostać normalnymi schodami. Bo wcześniej trzeba było korzystać z drabiny, a i miejsce umożliwiało tylko rozłożenie materaca i spanie w śpiworach.
Wykorzystaliśmy obecność rodziców i dzięki nim PostDoc Wędrująca, jako w sumie jedna z nielicznych, mogła zobaczyć Dzikość Serca. Nie mogliśmy jej zabrać do  załadowanego Terenowego.

I oto po tylu latach (z rodzicami nie widzieliśmy się ponad dziesięć) siedzieliśmy w salonie Domu Dziwa. Ojciec, lat 84, matka 81 - oboje sprawni, żywotni, kontaktowi. On nadal pracuje w firmie, którą dawno temu wymyślił i założył, firmie z grupy interesów życia. Takiego, że część pracy z powodzeniem przejął i rozwinął brat PostDoc Wędrującej.
Gdy rodzice pojechali (Musimy wrócić za jasnego!), mogliśmy oddać się rozmowie i wszelakim plotkom. Oczywiście przy winie i Pilsnerze Urquellu, w którym PostDoc Wędrująca gustuje i twierdzi, że jest w Chinach.
To jest już jej czwarte zawodowe miejsce na świecie, po Włoszech (dwa pobyty; raz u niej byliśmy w Boloniii), Finlandii i Portugalii. W Polsce zrobiła "tylko" studia doktoranckie.
Przed meczem otwarcia Katar - Ekwador (0:2 - cieszyłem się, że ten sztuczny katarski twór dostał w dupę) i po nim (dziewczynom nie przeszkadzało, że oglądałem), cały wieczór rozmawialiśmy o sprawach naszych, które PostDoc Wędrująca zna, bo czyta bloga i o jej, których nie znaliśmy. Mnóstwo ciekawostek z Chin, z pierwszej ręki, a to miało zupełnie inną wartość i nagle te dalekie geograficznie i kulturowo Chiny nie były wcale tak dalekie. Rozmawialiśmy o jej pracy na uczelni w Szanghaju i o możliwościach pracy na uczelni w Metropolii. Chcielibyśmy, żeby do Szanghaju nie wracała. A musi ostatecznie na początku stycznia, bo szefostwo się dopomina. W tej chwili formalnie jest w delegacji służbowej, którą sobie przedłużyła ponad miarę. Ale dalej się już nie da.
A chcielibyśmy ze względu na nią, bo wiadomo, co tam się dzieje, i ze względu na nas, bo moglibyśmy się normalnie widywać.

W poniedziałek, 21.11, rano postępował powolny i niekonfliktowy rozruch. Wspólne kawy, rozmowy, potem bardzo delikatny I Posiłek w kontekście stosunkowo wczesnego wyjazdu na rybkę do Rybnej Wsi.
Z PostDoc Wędrującą jest tak, że gdyby wcześniej Konfliktów Unikający nie "zablokował" swojego blogowego imienia, to tak ona mogłaby się spokojnie nazywać. Sobą nie stwarza żadnych konfliktów, a jej inwazyjność w skali 0 - 10 wynosi 3, w porywach 4. Przypomnę, że raz Teściowej udało się uzyskać 9, 10 zaś nikomu. Na szczęście!
Przy PostDoc Wędrującej człowiek czuje się wyluzowany nawet wtedy, gdy wie, że z czymś przesadził. Bo ma poczucie humoru, jest wyrozumiała i niemałostkowa. O inteligencji nie ma co wspominać. Ciekawe, bo według mnie jest gadułą, ale bardzo specyficzną. Mówi powoli, w sposób wyważony, może z pewną manierą akademicką, ale lekką, nieuwierającą. Potrafi tym, co mówi, zainteresować. Na dodatek czując nawet najmniejsze absurdy, komizmy zawsze się obśmieje. I da sobie przerwać bez tych klasycznych wzdychań i przewracania oczami, albo z gwałtownym wstawaniem od stołu To ja już sobie pójdę! I słucha oraz pamięta. Nic powierzchownie.
Ciekawe, bo tak Konfliktów Unikający, jak i PostDoc Wędrująca, przy tych swoich niewątpliwie pozytywnych cechach, nie są takimi rozlazłymi mamałygami. Potrafią mieć swoje zdanie i się przy nim uprzeć. Ale robią to w sposób nieurażający. Aha, i oboje piją piwo.

O 14.00 byliśmy już na rybce w Rybnej Wsi. Potem jadąc do Powiatu pokazaliśmy jej Piękne Miasteczko i Pół-Kamieniczkę. A w Powiecie zatrzymaliśmy się w Kawiarnio-Cukierni. Słowem, pokazaliśmy jej kawałeczek naszego życia w Pięknej Dolinie.
Cała trójka była po raz pierwszy w życiu na kolejowym dworcu w Powiecie. U PostDoc Wędrującej to normalne, u nas co najmniej dziwne, skoro od 16. lat (miną 20. grudnia) mieszkamy w Pięknej Dolinie. 
I tak oto rozstaliśmy się z PostDoc Wędrującą. Jej znajomość z Żoną trwa blisko 30 lat. Na początku oznaczała się dużą intensywnością, by już za moich czasów, gdy PostDoc Wędrująca wywędrowała, intensywność siłą rzeczy osłabła, bo spotkania stały się rzadkie. Ale to niczego w naszych relacjach nie zmieniło. Nawet tak jak teraz, gdy nie widzieliśmy się trzy lata. Obie strony zupełnie tego nie czuły.

Wieczorem obejrzałem II połowę meczu Senegal - Holandia (0:2) i zacząłem się wymieniać prognozami dotyczącymi jutrzejszego meczu Meksyk - Polska. Stawiałem 2:1 dla nas, co u Konfliktów Unikającego i u Syna wzbudziło delikatne uwagi, takie, żeby mnie zbytnio nie urazić, ale wyraźnie uświadamiające mi, że chyba postradałem zmysły.

Po wszystkim zamykałem ułomną publikację.
 
PONIEDZIAŁEK (05.12)
No i mam dwa tygodnie zaległości.
 
Postanowiłem, że do świąt znikną, zwłaszcza że 18. grudnia jest ostatni mecz, finał.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i przysłał jednego suchego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała najpierw dwa razy jednoszczekiem. Oba razy we wtorek, gdy z Milką tworzyły jedną z trzech par zajętych wyłącznie sobą. Raz na naszych oczach, co jest niezwykłą rzadkością. Stała z brzegu dużej i wysokiej kępy trawy, w której zadekowała się i zaczaiła Milka. Można na nie patrzeć bez końca, gdy się bawią. Jak na ogień. A dzień później, w środę, szczeknęła raz jednoszczekiem przed tarasowymi drzwiami domagając się wpuszczenia do domu. 
- Rzuciłam się od razu do drzwi, żeby ją wpuścić. Żeby się nauczyła, że to coś daje. - Żona zaaferowana musiała zdać mi relację.
Byłem akurat na zewnątrz. Nie widziałem, ale słyszałem tę lampucerowatość.
Później, w trakcie tygodnia, poszczekiwała jeszcze na kilka sposobów, więc za chwilę stanie się całkiem normalnym psem i nie będzie o czym pisać. Bo przecież nie o tym, że pies szczeka?
Godzina publikacji 20.46.

I cytat tygodnia:
Człowiek musi wykorzystywać okazję tak często, jak ją znajduje. - Francis Bacon (1. wicehrabia St Albans znany także jako Bakon Werulamski – angielski filozof, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli filozofii doby odrodzenia i baroku, eseista, polityk oraz prawnik. Uchodzi za jednego z twórców nowożytnej metody naukowej opartej na eksperymencie i indukcji)